Ewangelistka/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewangelistka |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Feliks Mierzejewski |
Tytuł orygin. | L'Évangéliste |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Codzień o jedenastej godzinie, w nieobecności bankiera, zasiadali wszyscy dygnitarze kongregacyi dokoła Joanny Autheman przy śniadaniu. Odbywało się ono tam punktualnie i poważnie, jak wszystkie czynności pałacowe w Porcie Zbawiciela.
Każdy zajmował stale jedno miejsce, prezydująca siadała w końcu długiego stołu; z prawej strony Anna de Beuil, z lewej zaś nauczyciel Crouzat o zapadłych policzkach, brodzie krótkiej i twardej, oczach namiętnych i fanatycznych pod spiczastem czołem.
Pochodził on z Charenton, równie jak Anna de Beuil i chcąc zostać pastorem, słuchał wykładów Aussandon’a, kiedy znajomi zaprowadzili go raz na kazanie Ewangielistki.
Wyszedł z tamtąd w stanie tego rozegzaltowanego wzruszenia, jakie wywołują w światowych dewotkach niektórzy kaznodzieje udrapowani w białe sutanny, Ale w nim wrażenie to było trwalsze i od pięciu lat porzucił rodzinę i przyjaciół dla skromnej posady nauczyciela elementarnego, która przybliżała go do Joanny.
W okolicy uchodził za jej kochanka, bo ci prostacy, ci chłopi, nie umieli sobie wytłómaczyć inaczej gorliwego ucznia, przykutego do ust apostołki. Ale Ewangelistka nie miała nigdy kochanka — i jedyne namiętne słowa, jakie wyszły z tych zaciśniętych lecz kształtnych ust, pozostały zawieszone, skrystalizowane na cyplu skały nad morzem Lodowatem.
Naprzeciwko Crouzat’a siedziała dyrektorka szkoły dziewcząt, panna Hammer, osoba płaczliwa, ze wzrokiem zawsze spuszczonym, milcząca, która na wszystko odpowiadała twierdząco i żałośnie: „tak”: począwszy od ramion, skończywszy na nosku zbyt małym wśród tej białej twarzy, zdawała się jakby przygnieciona, skutkiem grzechu pierworodnego.
Poczucie pierwszej winy jest u niej tak głębokie, tak ją przytłacza, że prawie nie śmie uczyć małych dzieci w klasie. Skutkiem skrępowanego umysłu i wielkiej nieśmiałości, wcale nieuzdolnioną jest do zewnętrznej propagandy.
W końcu stołu, w miejscu, przeznaczonem w niedzielę dla pastora Birk, w powszedni dzień siada uczeń lub uczennica, którzy najlepiej wydali lekcyę z Pisma Świętego.
W Porcie Zbawiciela edukacya jest wyłącznie religijna, ograniczająca się do wersetów z Biblii, zkąd czerpane są wszystkie lekcye, wzory do pisma, a nawet i abecadło obrazkowe. Joanna Autheman ma taką wiarę w Ewangielię, że sądzi iż choć jest niezrozumianą, zawsze oddziaływa na neofitów, w taki sposób, jak naprzykład przepisy Koranu, któremi Arabowie w razie choroby, obwiązują sobie czoło.
Żal bierze patrząc jak najpiękniejszą z ksiąg, czytają bąkając i ziewając dzieci chłopskie, jak jest gorącą i brudną od ich posmolonych rąk i łez, lenistwem wyciskanych.
Młody Mikołaj, dawny pensyonarz z ulicy La Petite-Roquette, jest udoskonalonym produktem tego systemu edukacyjnego; dla tego też prawne zawsze zasiada na honorowem miejscu, na przeciwko prezydującej.
Ten umie na pamięć Pismo Święte, wszystkie ewangielie czterech ewangielistów, pięcioksiąg Mojżesza, Psalmy, listy Świętego Pawła i co chwilę niepytany, wygłasza jaką cytatę, bezwiednie, niewyraźnie, jak gdyby wychodziła z trąbki fonografu.
Dokoła robi się cisza, podziwiają go; to Bóg przemawia przez usta tego młodzieniaszka.
A jakie to usta! Pomyśleć tylko ile bluźnierstw i bezeceństw z nich wychodziło, przed trzema laty, na łączce młodych więźniów. Nie jest że to cudownem i najwymowniejszem świadectwem na korzyść szkól ewangielickich? Tem bardziej, że pozostały jeszcze w Mikołaju, niektóre ślady dawnych grzechów: kłamliwość, łakomstwo, przeniewierstwo — i że często przedstawia on budujący przykład walk, jakie stacza zło z dobrem, w tem sumieniu źle oczyszczonem, w tych słowach, gdzie entuzyasta z wielkim trudem poprawia język więzienny.
Obok tego to zjawiska, zwykła siadać Elina w dnie, kiedy je śniadanie w pałacu. Wszyscy znają jej położenie, wiedzą, że ma zawrzeć bezbożne małżeństwo. Wiedzą że rozpoczęte jest leczenie tej duszy, ale zło opiera się wszelkim usiłowaniom. Trzeba słodyczy pani Autheman, jej niewyczerpanej cierpliwości, żeby wobec takiego uporu, prowadzić dalej kuracyę.
Anna de Beuil oddawna by wypędziła ze świątyni, tę istotę skazaną na piekło.
Chcesz gorzeć w ogniu, szatanie, to gorzej...
Takiegoż zdania był Crouzat.
Elina czuje otaczającą ją niechęć. Nikt do niej nie mówi, nikt nie raczy zajmować się nią, chyba po to, żeby ją obrzucić wzrokiem gniewu lub wzgardy. Nawet wobec niemej twarzy zakrystyana, który posługuje przy stole, schyla czoło, onieśmielona, czująca w głębi serca swą niższość, wśród tylu świątobliwych osób.
Jednakże przytłaczająco długie śniadania w Porcie Zbawiciela, klasztorne dania: mięso gotowane, śliwki, jarzyny na wodzie; powaga olbrzymiego stołu, na którym nakrycia rzadko rozstawione, — mają dla niej coś uroczystego i świętego, co ją tak wzrusza, jak gdyby ona niegodna, znajdowała się przy Wieczerzy Pańskiej.
Lubi tę rozmowę, do której jej nie przypuszczają, ten dykcyonarz mystyczny, rzucający z wysoka symboliczne wyrazy, jak: winnica, namiot, trzoda, albo abstrakcye: próby, pokuta, wicher pustyni, tchnienie ducha.
Interesuje ją mnóstwo rzeczy, których nie zna, które objaśniają przy niej, nie wciągając jej do rozmowy.
Robota, robotnice, tajemnicze Ustronie, gdzie nigdy jeszcze nie weszła i pobożna kronika okolicy, moralny stan tej lub owej rodziny.
— Jestem zadowolona z Grelinot’a... Łaska działa...” rzekła Anna de Beuil, która ma swoją policyę we wszystkich zakątkach wsi i w promieniu dziesięciomilowym. Albo: Baraquin psuje się... znowu przestaje chodzić na nabożeństwo.
Tu następuje cały ładunek obelg, przeciw złym chrześcianom, odstępcom, odszczepieńcom, tarzającym się jak wieprze w błocie swych grzechów. Elina wie że się do niej stosują te delikatne porównania, chociaż byłoby trudno dojść związku między zwierzęciem biblijnem i tym miłym zarumienionym ze wstydu profilem, którego uszko czerwieni się, pośród gęstych, płowych włosów.
— Anno! Anno! nie odbierajmу grzesznikowi nadziei. I ruchem ręki uspakaja pani Autheman, sekretarkę, z niewysłowioną słodyczą Jezusa, upominającego faryzeusza Szymona.
Potem ciągle spokojna, jedząc i pijąc z rozwagą, mówi długo i płynnie, tym głosem przekonywającym, który Crouzat’owi tamuje oddech z zachwytu, a biedną Elinę kołysze niejako do snu mystycznego, unosi ją w krainy chwały promiennej, gdzie chciałaby zniknąć i unicestwić się, jak efemeryda w słońcu.
Ale dla czego to dziewczę z pozoru, tak łatwo dające sobą powodować, natura miękka, tkliwa, która wzrusza się i płacze, gdy jej wykazują potworności grzechu, tak długo powziąść nie chce ostatecznego postanowienia? Już od miesiąca blizko bywa w Porcie Zbawiciela, a prezydująca dziwi się, że dotąd nic na niej nie wymogła. Miałażby Anna de Beuil słuszność? Czy szatan odniósł zwycięztwo nad tą duszą, z tylu względów cenną dla stowarzyszenia?\
Pani Autheman zaczyna lękać się tego i nie zastawszy tego ranka w sali o jedenastej godzinie Eliny, która pokornie stojąc, czekałaby, jak zwykle, na swe miejsce, pomyślała: „Rzecz skończona... już nie przyjdzie”.
Ale otwierają się drzwi, Elina wchodzi — ożywiona i pomimo spóźnienia się, oko jej śmiało spogląda, z pod obrzmiałych od płaczu-powiek.
— Było jakieś zamieszanie na kolei, pociąg musiał się zatrzymać kwadrans w Choisy. — Tłómaczy się spokojnie, siada i żąda chleba od sługi kościelnego, bez wstydliwości. Ogólna rozmowa zawiązuje się: ona się też odzywa, swobodnie, naturalnie; mówi: namiot, winnica, trzoda, jakby adeptka i wówczas dopiero doznaje zmieszania, gdy Anna de Beuil pyta, warcząc jak pies:
— Co to są za ludzie tam na tamie? Kobieta przyjechała wczoraj końmi, jakaś efrontka, która przeszywa wzrokiem... Trzymała dziewczynkę za rękę, podobno siostrę małego Maurycego. Nowy łup dla proboszcza!
Elina zbladła, łzy cisną się jej do oczu. Fanny jej dziecko ukochane, jest tak blizko!... Pod spuszczonemi powiekami, widzi tę główkę ładniutką i delikatną, włoski gładko uczesane i przewiązane wstążeczką, takie powiewne, miękkie. Ach! kochaneczka...
W tem obok niej ochrypły głos galernika, przerywa ciszę, panującą przy stole, cytując jakiś frazes grubiański, uliczny.
To tchnienie szatana ulatnia się przez usta młodego Mikołaja. Nieborak ten zdaje się być sam zalękniony, tem co powiedział. Na twarzy jego obrzękłej, konwulsyjnie wykrzywionej, sinej, jak gdyby się dławił, wszyscy z niepokojem śledzą okropną i widoczną walkę, dobrego ducha ze złym.
Nakoniec, napiwszy się, przychodzi chłopak do siebie i oddycha głęboko, poczem wygłasza werset eklezyasty: „Dusza moja jest nasycona jak by szpikiem i tłuszczem, a usta moje wychwalają cię pieniem wdzięczności”.
Alleluja! Szatan raz jeszcze pokonany został.
Westchnienie zadowolenia stwierdza to dokoła stołu i podczas huku południowego pociągu, który przebiega, wszyscy podnoszą się, składają serwety i wielbią Przedwiecznego.
— N aprawdę? czy na prawdę? Ach drogie dziecko, niechże cię uściskam, za tę dobrą nowinę!...
To zimna Joanna Autheman, ściska Elinę z zapałem i porywa ją z sobą...
— Chodź mi to opowiedzieć... czemprędzej...
U drzwi saloniku, rozmyśliwszy się dodaje:
— Nie! do Ustronia, tam będzie nam lepiej.
Do Ustronia! Jaki zaszczyt dla Eliny!
Na balkonie oblanym blaskiem słonecznym, gdzie peleryny rzucają ostre cienie, Anna de Beuil, zatrzymuje prezydującą, mówiąc:
— Przyszedł Baraquin.
— Pomów z nim, ja niemam czasu, i po cichutku uśmiechając się, dodaje: „Ocalona”, poczem odchodzi pod rękę z Liną, podczas kiedy jej akolitka wypytuje starego marynarza, który powstał z ławki, w jednej ręce trzymając czapkę, drugą drapiąc czaszkę twardą, wilgotną i okrągłą jak kamień leżący nad wodą...
— Baraquin, dla czego już nie przychodzisz na zgromadzenia?
— Zaraz pani powiem...
Z żalem ściga on okiem czarną suknię; która znika na zakręcie alei; wiedząc, że łatwiejby sobie dał radę z Ewangielistką, niż z tą starą wilczycą w czepku...
— Z pewnością religia pani Autheman, tyle warta co inna i żaden proboszcz tak doskonale mszy nie odprawia, jak ona... Ale cóż na to poradzić? Rodzice mają sprzeczki o to z dziećmi, które mieszkają w innej okolicy. One ciągną do swojego kościoła. Trzeba przyznać, że jakiem wszedł przeszłej niedzieli do kościoła w Jurisy, to świece, złocenia, piękna Matka Boska, wszystko mi wnętrzności poruszyło.
Nie pierwszy to raz odgrywa tę komedyę stary Baraquin, ażeby wyłudzić czterdzieści franków i surdut nowy.
Anna de Beuil wzbrania się i nic zabawniejszego, jak kiedy ten chłop z chłopką, oboje chytrzy, targują się jakby na rynku w Sceaux, o jego starą, wyschłą duszę, która z pewnością niewarta tych pieniędzy, Ale jakiż by to był tryumf dla proboszcza, gdyby Baraquin powrócił do dawnego kościoła.
Jednakże dopuszcza, żeby odszedł niepewnym krokiem, zgarbiony, stękający, skurczony. Było to udawanie jak zwykle, przy targu. — Anna de Beuil zatrzymuje się na środku balkonu i woła:
— Baraquin!
— Słucham. Idzie z nim po trzech schodkach do zielonego saloniku. Przechodząc koło Mikołaja, niemego świadka tej sceny, chłop mrugnął okiem, a tamten, zwieszając głowę świętoszka, wygłasza werset zastosowany do okoliczności: „Zdjąłem z ciebie grzechy i przyoblekłem cię w nowe szaty”.
Pozostawszy sam, zrzuca maskę obłudy i z rękami w kieszeniach puszcza się na mostek nad drogą, gdzie przez chwilę, widać tę wychudłą i zepsutą postać galernika.
Od miesiąca bywając w Porcie Zbawiciela, Elina, z całej miejscowości znała tylko rabaty pełne kwiatów, wschody Gabryeli i szpaler, w którego drugim końcu, ukazywały się białe budowle: świątynia i szkoły.
Do tego to szpaleru, pani Autheman prowadziła ją, w ostatnich kilku dniach, aby ją nawracać i straszyć następstwami bezbożnego małżeństwa, „Bóg ukarze cię w matce twej i dzieciach. Twarz twoja będzie jak u Joba, pokryta błotem łez”.
Biedaczka się wzbraniała, opierając się na tem, że dała słowo i że jej żal sierot. Wracała do domu znękana, zachwiana, ażeby we dwa dni rozpocząć znowu posępną przechadzkę po szpalerze, pełnym woni rozkosznych i śpiewu ptasząt. Słońce tam odbijało się jasnemi smugami, które czarne suknie zdawały się zbierać chodząc, podczas gdy Ewangielistka mówiła o śmierci i o pokucie. Lina słuchała, czując, że utraca wszelką wolę, wszelką wiarę w szczęście.
Tym razem pani Autheman, zapuściła się dalej w przechadzce: przeszła przez cały park, poprzerzynany prostemi ulicami, alejami utrzymanemi czysto, starannie, które powiększa jeszcze wspaniałość właściwą ogrodom francuzkim. Drzewa sztucznie poprzycinane, tworzą portyki, galerye, z kulistych bukszpanów i cisów, w kształcie piętrzących się wazonów. Naśladują marmur oplatając się lijanami i akautem.
Joanna milczała, wsparta na ramieniu neofitki, wzruszonej otaczającą ciszą, przerywaną tylko szelestem ich sukien lub chrzęstem gałązek, które Lyonezka obcinała przechodząc, przez upodobanie w regularnych liniach.
Zatrzymały się nareszcie u kraty — i zardzewiałe zamki, zgrzytnęły pod ręką pani Autheman. Krajobraz zmienił się: tam dalej była wieś i swoboda, aleje zarosłe trawą, grupy brzóz drżących w kątach łąk różowych od wrzosów i żywopłotów, świergot ptasząt, buki, dęby, o pniach mchem obrosłych, wydające wonie starej roślinności leśnej.
W miejscu gdzie las był przerzedzony, wznosił się szalet z jedliny, prawdziwy szalet szwajcarski: miał zewnętrzne wschody, szybki w ramę ujęte, ganek ciągnący się wzdłuż pod wystającym dachem, umocowanym dużemi kamieniami, z obawy burz górskich.
Ustronie!
Wkrótce po ślubie, Joanna urządziła sobie, w drugim parku, zdala od rafineryi i domu, skazanego na wieczne potępienie, to schronienie pobożne, na pamiątkę Grindenwaldu i pierwszych jej rozmów z Niedostępnym.
Utworzywszy kongregacyę, tam osadzała swe robotnice, wybranki przeznaczone do rozkrzewiania Ewangielii, od których wymagała, aby pod jej okiem, pozostawały kilka miesięcy.
Mieściły się na dole w sali modlitw nizkiej i smutnej, jak przedział między dwoma pokładami na jednym z tych statków misyjnych, które rozwożą Pismo Ś-te angielskim łowcom wielorybów na morzach północnych. — Tam to one wprawiały się w kazania. Pani Autheman lub Crouzat uczyli robotnice trochę teologii i śpiewów kościelnych; reszta czasu schodziła na rozmyślaniu w pokojach, aż do dnia, kiedy sądząc je godnemi, Joanna całowała je w czoło, mówiąc słowami Biblii: „Dziecię moje, idź i pracuj w winnicy mojej”.
I szły te nieszczęśliwe: dostawszy się do wielkich fabrycznych miast: jak Lyon, Lille, Roubaix, tam gdzie grzech największe szkody zrządza, gdzie dusze są czarniejsze od skóry afrykańskich dzikich, — czarne jak wązkie uliczki, sadza węglowa i narzędzia do pracy.
Osiedliwszy się na przedmieściu, rozpoczynały dzieło łaski, w dzień nauczając dzieci, według doskonałej metody Portu Zbawiciela; wieczorem zaś głosząc Ewangielię. Ale winnica okazywała się jałową i skalistą, plony nie były obfite.
Prawie wszędzie przemawiały wśród chłodu pustych sal, lub musiały znosić obelżywe drwiny robotników i prześladowanie administracyi, od czego wpływ Authemanów, z powodu oddalenia od Paryża, niezawsze je mógł obronić.
Nie zniechęcając się, pełne ufności, siały słowo Boże na chybił trafił, pomimo nie sprzyjającego gruntu; czytały bowiem w Piśmie Świętem, iż w najmniej przygotowanej duszy odrobina wiary, nie większa od ziarnka gorczycy, może wzrastać i wydawać owoce.
Musiały mieć silną wiarę, godząc się za sto franków miesięcznie, na to życie samotne, sieroce, na jakie je skazywała pani Autheman, zrywając w koło nich wszystkie związki serdeczne, z tąż samą obojętnością, z jaką obrywała w lasku wystające gałęzie. Było to klasztorne wyrzeczenie się świata, bez krat wprawdzie, ale z temiż samemi wymaganiami; wyjeżdżały i zmieniały miejsce pobytu na rozkaz i co rok powracały do Ustronia, aby się pokrzepić w Jezusie.
Czasami robotnica spotykała na swej drodze odważnego człowiekа, wyrzekała się więc kazań dla małżeństwa.
Jedna, ale tylko jedna, uciekła z pieniędzmi przeznaczonemi na jej życie, mieszkanie i wykupywanie dusz. Ale w ogólności, przywiązywały się do sprawy i wszystkie swe siły zwracały ku jedynemu celowi. Były one mystyczkami aż do ekstazy, aż do tego szału kaznodziejstwa i propagandy, jakie się często napotyka u kobiet religii reformowanej. Czasami udziela się to usposobienie, jak zaraza, całemu narodowi. Naprzykład w Szwecyi trzydzieści lat temu, gdy place publiczne i gościńce wiejskie były pełne proroków i prorokiń.
Pomiędzy robotnicami pani Autheman, tak ładne dziewczęta jak Elina Ebsen, rzadko się zdarzały. Prawie wszystkie były podstarzałe, chorowite, ułomne, wyrzutki celibatu, szczątki ocalałe od burz nędzy, szczęśliwe, że się mogą tam schronić i oddać Bogu to, czem człowiek wzgardził.
Było to jedyną użyteczną stroną tego stowarzyszenia, tak mało mającego cech francuzkich, które byłoby śmiesznem, gdyby nie boleść i łzy, jakie aż nazbyt często powodowało.
Nie śmiał się, wierzajcie mi, latarnik Watson, gdy czuwając sam jeden w swej wieży, rozmyślali „gdzie ona jest? co się dzieje z dziatwą?”
Nie śmiała się właścicielka szynku Pod zgłodniałym, w żałobie, której już nigdy zdjąć nie miała, szlochając przy kominie, pośród żarcików karczemnych, — ona, której mąż zwaryował, a córka umarła.
Biedna Damour, dziewczyna taka ładna i przykładna! Pani Autheman, wzięła ją była do swych szkół, potem zamknęła w Ustroniu, z przyzwoleniem matki, nierozumiejącej dobrze, o co chodzi. Kazania, śpiewy i śmierć, zawsze śmierć, jako nadzieja i jako groźba, wkrótce przeniknęły wysuszającym smutkiem tę naturę świeżą w chwili rozwijania się.
Dziecko mówiło: „Nudzi się mi, chciałabym wrócić do domu”. Anna de Beuil łajała ją, straszyła i nie pozwalała wychodzić.
Nagle neofitka popadła w jakąś szczególną niemoc, przerywaną atakami nerwowemi, wizyami odkrywającemi jej tajemnice nieba i piekła, męki potępionych, radość wybranych do Stołu Pańskiego, — które ją przejmowały rozkoszą i zachwytem, lub taką trwogą, że jej zęby szczękały.
Chłopka ta miewała kazania, prorokowała; wyciągała na łóżku swe ciało wychudłe, konwulsyjnie skurczone od wewnętrznych cierpień i tak krzyczała, że się w całym parku rozlegało.
— Słyszę jej jęki zdaleka, mówiła nieszczęsna matka, której niedopuszczano do niej pod pozorem, żeby wzruszenie choroby nie pogorszyło.
Weszła nareszcie skoro córka niepoznawała już nikogo. Zaczynało się konanie: chora milczała, drgała konwulsyjnie, zęby miała zaciśnięte, źrenice osobliwie rozszerzone — który to objaw, nagle oświecił lekarza, co było powodem tej dziwnej śmierci.
— Musiała rwać w parku jagody belladony i jeść je, myśląc, że to wiśnie.
— Niby to moje dziecko nie znało wisien, wołała zrozpaczona matka i pomimo zdania lekarza, pomimo raportu prokuratora z Corbeil, arcydzieła ironii sądowniczej i grzecznego przedrwiwania, pozostała przekonana, że zabito lekami jej małą, chcąc usposobić główkę jej do ekstaz.
Takie było powszechne mniemanie w okolicy, i odtąd złe imię pozostało temu tajemniczemu szaletowi, który w zimie zdaleka można było poznać przez gałęzie drzew do koła niego wyciętych.
Stojąc po środku łączki usianej różnobarwnem kwieciem, falującej od powiewu lekkiego wiaterku, wśród ciszy i wspaniałości tego letniego popołudnia. Ustronie nic złowrogiego w sobie nie miało. Elina doznała na jego widok, mystycznego wrażenia zachwytu, które streścić można było w trzech słowach: błogość, spoczynek, światło. Ach! nadewszystko błogość!
Dochodziły ją jęki kobiet modlących się głośno, organy mieszające się z ostrym szmerem szarańczy w trawie i z lotem muszek wirujących wysoko pod błękitem nieba. Przed drzwiami mały garbusek zamiatał z cicha schodki prowadzące do wejścia.
— To Chalmette’a, rzekła Joanna po cichu, robiąc znak robotnicy żeby się przybliżyła.
Chalmette’a przybyła właśnie z Creuzot, po tysiącznych obelgach.
Wieczorem, górnicy przychodzili gromadami na jej kazania, przynosząc z sobą śledzie i miarę wina, przygłuszali jej głos zwrotkami Marsylyezy. Kobiety szczególnie pastwiły się nad nią, wymyślały jej na ulicy, ciskały w nią węglami, kamieniami, wyśmiewając bez miłosierdzia kalekę. Ona, pomimo to, zawsze była gotową, rozpocząć swe dzieło.
— Jak mi rozkażą... jak mi rozkażą, mówiła łagodnie, ale w jej delikatnej głowie ze spiczastym podbródkiem, w długich, jak u każdego garbusa rękach, które wysuwały się z pod peleryny, dźwigając miotłę większą od niej samej, przebijała się niezwykła wola.
— One wszystkie są takie! rzekła pani Autheman, idąc po zewnętrznych wschodach szaletu.
Posadziła potem Elinę obok siebie na ganku pod werendą, którą tworzył dach wystający.
— Wszystkie! Ale mam ich tylko dwadzieścia, a potrzebowałabym tysiące, żeby świat zbawić!
Ożywiając się myślą powszechnego odkupienia, rozwodziła się nad celem i duchem kongregacyi, nad swą chęcią rozszerzenia jej zakresu.
— Dotąd ograniczam się na Francyi, mówiła, ale spróbuję działać za granicą: w Niemczech, Szwajcaryi i Anglii, gdzie umysły są lepiej przygotowane do religij liberalnych. Watson już wyjechała, a inne pójdą w jej ślady...
Tu zamilkła, lękając się, czy nie zawiele powiedziała, Elina jej niesłuchała. Jakto bywa w stanowczej chwili, była skupiona w sobie, ogarnięta upojeniem niewysłowionem i dumnem, które ją koiło i porywało.
Przed werendą, na wierzchołku wierzby, ptaszek śpiewał, kołysząc się na końcu gałązki, która się uginała pod jego lekkim ciężarem: ten ptaszek — to była jej dusza.
— A więc już skończone, zupełnie skończone?
Pani Autheman wzięła ją za rękę i wypytywała:
— Jakeśmy się umówiły, prawda? Komunia dziecka... bardzo dobrze. Rozumie się, że ojciec nie mógł przystać. Na listy nieodpowiadasz. Fanny już nie uczysz? Dobrze, doskonale.
Ale podczas kiedy Elina opowiadała o swojej walce z pokusami szatana, gdy dziewczynka ją przywoływała z rączkami rozpaczliwie wyciągniętemi, łzy stały jej w oczach, jak rano przy śniadaniu.
— Żeby pani wiedziała, jak ja ją kochałam! Jak gdyby mojem dzieckiem była. Poświęcenie to było ciężkie.
— Co ty mówisz o poświęceniach? Chrystus będzie ich wymagał więcej od ciebie i — straszniejszych.
Elina Ebsen pochyliła głowę, drżąc cała pod wpływem tego srogiego głosu, lecz nieśmiała zapytać: czego by Chrystus mógł jeszcze od niej żądać?