Fałszywy król
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fałszywy król |
Podtytuł | Zdarzenie sekretne IMPana Marcina Wilgi |
Pochodzenie | Nowelle i opowiadania |
Wydawca | Teodor Paprocki i S-ka |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
W jednym z owych zakątków ziemi poleskiéj, błogosławionych w lasy i moczary, dokąd to, o czém w Warszawie mówią, dopiero za lat pięćdziesiąt dochodzi, żył za panowania Stanisława Augusta szlachcic na małym futorze, którego więcéj znano z imienia niżeli z osoby. IMPan Marcin Wilga znany był ongi w całéj okolicy; dzisiaj, pożal się Boże, wieść tylko po nim została. Od lat czterdziestu nikt go na oko nie widział, bo pan Marcin coś zdziwaczał i z przed oczu żyjących znikł, jak kamfora.
A słuszne téż miał powody pan Marcin do takiego dziwactwa. Przed czterdziestu bowiem laty, gdy jedni szli do lasa a drudzy do Sasa, poszedł on był za Adamem Ponińskim, a kilkakrotne „Vivat Augustus” wygłoszone potężnym, gromowym głosem i poparte szeroką szablicą, kosztowało go pół prawéj ręki, któréj resztki na temblaku zawiesić musiał. Przyszedłszy do siebie po tak bolesnéj przygodzie, rzekł do przytomnych:
— Mości panowie! Czémże jest szlachcic bez ręki i bez szabli?
A gdy mu na to nikt nie odpowiadał i tylko wyraz kompasyi na twarzach się malował, pan Marcin wziął to milczenie za smutną dla siebie odpowiedź, że już Rzeczypospolitéj na nic przydać się nie może. Ze łzami w oczach pokłonił się braci, siadł na wózek i nie obejrzał się aż na kopcach swego futorka, do którego jechało się z Warszawy prostym traktem ku Litwie dni siedmnaście.
Miał więc dość czasu pan Marcin do smutnych kontemplacyj. Dziwaczne myśli latały mu pogłowie. Chciał zostać mnichem, a gdy mu przyszło wybierać między Kamedułą i Kapucynem, pokłócił się sam z sobą i przestał myśleć o klasztorze. Bolało go, że tak wcześnie rzemiosło rycerskie musi na bok odłożyć, a wzywając od czasu do czasu natchnienia Ducha św. aby rozum jego oświecił, począł się nad tém zastanawiać, coby to w życiu ludzkiém rycerskiemu rzemiosłu najbliższém było. I gdy tak sobie to i owo w głowie rozbierał, naszła go dnia szóstego, o szóstéj godzinie już przy zachodzie słońca myśl wcale nowa. Pan Marcin w tym dniu otworzył sobie nowy świat dla przyszłych dni swoich. Postanowił osiąść na małym futorku, zgromadzić koło siebie kilkunastu swoich poddanych, żyć z nimi i pracować jako brat starszy bez splamienia herbowego klejnotu, opowiadać im czasem, jak to za jego dobrych czasów w Rzeczypospolitéj bywało, co to tam prawe, nieposzlakowane szlachectwo znaczy, i jak dobry król dobrym poddanym za przysługę Rzeczypospolitéj nawet i herb nadać może. Jak pomyślał, tak też i uczynił.
Futorek jego otaczały z jednéj strony odwieczne lasy, z drugiéj błota nieprzebyte. Opłociska zagrody były wysokie, nawet jadący na koniu nie mógł okiem na podwórze zaglądnąć. Wszystko to odpowiadało przedsięwzięciu pana Marcina, a gdy na jego przywitanie stara, ojczysta bramka zaskrzypiała, gdy zapłakaném okiem po samotnych rzucił budynkach, tak się mu jakoś błogo w duszy zrobiło, jakoby wszedł w święcone mury klasztoru. Spojrzał na rękę wiszącą na temblaku i pomyślał sobie:
— Szablę zawieszę nad łóżkiem pod obrazem N. Panny z Jasnéj Góry, może się mi kiedy coś o niéj przyśni, Senatorem ani posłem nie będę, bo mówiąc prawdę, nie mam po temu ani głowy, ani nauki. Niech tam inni radzą, czego Rzeczypospolitéj potrzeba, a co uradzą, to będzie pewnie dobrem. Ja tylko ręką mógłbym się do czegoś przyczynić, a gdy téj mi dzisiaj nie staje, już mnie tam nie potrzeba.
I zawiesił w saméj rzeczy nad łóżkiem starą szablicę, zwołał dziesięciu swoich poddanych, opowiedział im swoją przygodę prosząc ich, aby oni byli mu teraz prawą ręką, aby mu w pracy na zagonie dopomagali, a on za to będzie im wdzięczen dobrém słowem i uczynkiem, i razem z nimi o deszcz i pogodę modlić się będzie. Poddani żałowali swego dziedzica, że go takie nieszczęście spotkało, przyrzekli pracować jak Bóg przykazał i rozeszli się rozmawiając między sobą o skrytych drogach Opatrzności, która i na poczciwych zsyła smutne przygody.
Odtąd zaginęła wieść o panu Marcinie. Żył sam jeden jak palec w domu. Rano śpiewał godzinki, wychodził w pole lub krzątał się w koło gospodarstwa, w południe jadł obiadek z nienajgorszym apetytem, a odmówiwszy przy zachodzie słońca Ave Maria, kładł się spać na łóżku, nad którém obok N. Panny z Jasnéj Góry wisiała jego szablica. Toż słodko śnił poczciwy szlachcic, a śnił na przemiany to o Jasnéj Górze to o zardzewiałéj szablicy i tak jakoś w końcu pomięszały się mu te dwie jedyne relikwie, które z swego życia wyniósł i nad sobą zawiesił, że trudno było odgadnąć, do któréj z nich większe miał nabożeństwo, a nawet możnaby wnosić, że się do herezyi nakłaniał.
A dziwny był to szlachcic ten pan Marcin. Nie pił, nie robił żadnych burd, nie miał nawet ogromnego brzucha, ani łokciowych wąsów, ani też łba nie golił. Wąsy i włosy podstrzygał, nosił szaraczkowy żupan, a gdy chłopa zdybał, zdejmował czapkę odpowiadając mu: na wieki wieków. Zawsze był trzeźwy, każdemu zawadyakowi z drogi ustąpił, a gdy który z poddanych do niego po radę lub pomoc się udał, rozmawiał z nim jak Bóg przykazał, mając to na uwadze, że bliźniego trzeba kochać jako siebie samego. A że często sam obok pługa iść lubił, rozmawiając z chłopem o tém lub o owém, toż go i chłopi polubili i radzi z nim rozmawiali. Bo o jakichże niesłychanych rzeczach prawił im pan Marcin! A prawił im szczerze i od serca, bo nie mogąc służyć Rzeczypospolitéj, służył swojéj ubogiéj gromadce, mając w niéj głos pryncypalny.
I dobrze było w téj nowéj służbie panu Marcinowi, a jeszcze lepiéj było gromadce.
Wiele burz przemknęło ponad gmach Rzeczypospolitéj, wiele się tam popsuło i złamało, ale pan Marcin nic o tém nie wiedział. A jeśli kiedy co przypadkiem do niego doszło, zatykał sobie uszy, mówiąc:
— Senatorem nie jestem, a ręki nie mam!
I tak minęło lat czterdzieści. O wyniesieniu na tron polski Stolnika litewskiego dowiedział się gdzieś przypadkiem od przejeżdżającego kwestarza i tylko lewą ręką na to machnął. Późniejsze zaburzenia także go nie wiele obchodziły, a gdy kiedy coś mocniéj go drasnęło, powtarzał na to znaną swoją rekuzę.
I tak czystym był pan Marcin w obec Boga i ludzi, a Bóg i ludzie kochali poczciwego szlachcica, mimo, że zarywał na dziwaka. Był bowiem bezżenny, i zdawało się straciwszy rękę, stracił był i afekt do kobiet. Po prostu jednak rozumował sobie pan Marcin:
— Jestem kaleką, a chociaż do kalectwa przyszedłem w służbie Rzeczypospolitéj, cóż ztąd? Któraż kobieta powie, że mi do twarzy bez ręki?
I może słusznie rozumował pan Marcin. Lecz mniejsza o to, dosyć, że był bezżennym aż do przyjęcia świętego oleju.
Mimoto jakoś po ukoronowaniu Stolnika litewskiego ukazała się na dziedzińcu futerka jakaś młoda, czarnowłosa dziewczynka. Dzisiejszy zepsuty świat mówiłby o tém różnie, ale wtenczas nikomu nawet do głowy nie przyszło, powątpiewać o tém, że panna Dorota jest najprawdziwszą siostrzenicą JMPana Wilgi, a córką ś. p. pani Grzymałowéj, która będąc wdową i na respekcie u JMPana Bukowskiego, przeniosła się dość wcześnie do wieczności. Tym sposobem weszła Dorotka do małego futorku i jaśniała w nim białością twarzy jak biała gołębica, kiedy zabłąkana w puszczy litewskiéj osiędzie na czarnéj dębu gałęzi.
Dorotka była wprawdzie sierotą, ale tego wcale na jéj twarzyczce nie było widać. Z jéj czarnych oczek strzelały tak gorące promienie, że możnaby hubkę od nich zapalić. Twarz miała rumianą, usta zawsze do uśmiechu złożone, a serce tak szczere i otwarte, jakoby je rąbek sukienki osłaniał. Zdawało się, że co chwila z pod rąbka wyskoczy. Biedny wujaszek! On nie wié, że serduszko, to jak pisklę przepiórcze! Zaledwie z łupki się wykole, już ucieka!
Otóż jakie kłopoty przybyły panu Marcinowi do dawnych jego smutków, a im więcéj siebie i swój futerek od świata odcinał, tém większy niepokój spostrzegał w czarnych oczkach Dorotki, tém dziwniejsze były jéj sny i słowa. Raz opowiadała mu, że się jéj przyśnił jakiś piękny, dorodny młodzieniec, który ją wziął za rękę i chciał być jéj bratem; drugi raz znowu stała przed ołtarzem a organista śpiewał na chórze jakąś dziwną melodyę, a gdy tę melodyę Panu Marcinowi powtórzyła, przestraszył się stary szlachcic, bo to melodya była: Veni creator, który zwykł organista przy ślubie śpiewać. Nie było w tém wprawdzie nic dziwnego, bo jużciż Dorotce kiedyś te myśli musiały przyjść do głowy, ale jużciż zgorszeniem było dla partyzanta Augusta, ażeby podobne rzeczy mogły się zrodzić w głowie ośmnastoletniéj dziewczynki!
— Mój Boże — mawiał skrycie do siebie pan Marcin — musi to tam bardzo źłe dziać się na świecie, jeźli tak młodym dziewczętom takie myśli i sny do głowy przychodzą.
A otworzywszy księgę św. pisma, do któréj dołączone było na końcu zburzenie Jerozolimy opisane przez Józefa Żydowina, czytał głośno ku zbudowaniu zasmuconéj duszy swojéj:
„...I były znaki na niebie i na ziemi...”
Doczytawszy jednak do końca i przekonawszy się, że we wszystkiém, co się tu dzieje, widny jest palec boży, uspokoił się pan Marcin i wszystkie swoje smutki ofiarował św. Antoniemu, opiekunowi dobrego sumienia i dobréj opinii u ludzi.
Tym sposobem odzyskał znowu dawny swój pokój, zdając wszystko na wolę bożą.
Ale niedługo trwał ten pokój. Czterdzieści lat mijało właśnie, jak pan Marcin bez prawéj ręki samotny żywot prowadził. Dorotka miała już lat dwadzieścia. Było to jakoś w Styczniu a pan Marcin uczuł nagle dreszcz w prawém ramieniu. Natarł je wódką z kamforą, ale to nie pomogło. Pierwsza jaskółka zaświegotała pod strzechą futorka, ale zamiast wiosny, przyniosła mu nowy ból, który począwszy od wielkiego palca prawéj nogi poszedł przez krzyże aż do głowy i tam się zagnieździł. Pan Marcin począł się niepokoić i dąsać, wszystko to gniewało, gderał, łajał, a po kościach jak chodziło, tak chodziło.
Wreszcie zawitała wiosna. Pola okryły się trawą, drzewa zakwitły jak mleko. Zdawało się panu Marcinowi, że i w nim coś się odrodzić chciało. Rozpierało mu serce i głowę, żyły nabrzmiewały, a gdy w nocy oczy zmrużył, stawały przed nim jakieś dziwne straszydła, które mu spać nie dawały. Śpiewał godzinki, ludziom w dwójnasób dobrze czynił, ale obiadek mu nie smakował jak dawniéj. I pomyślał sobie stary szlachcic:
— Cóż się ze mną dzieje, na co mój rozum głupi. Pojadę do Brześcia, gwardyan Ojców Kapucynów to mądry człowiek, służyliśmy niegdyś w jednéj chorągwi. On przeczyta mi nad głową, a zły duch opuści mnie.
Ale w Brześciu dowiedział się p. Marcin w klasztorze OO. Kapucynów o ważnych rzeczach. Mówiono mu o sejmie, który na początku tego roku się zebrał, i o dziwnéj jego herezyi przebąkiwano.
— Otóż macie! — krzyknął pan Marcin — dziwiłem się, co mi po kościach chodziło! Wszak winienem był wiedzieć, że Rzeczpospolita u każdego szlachcica jest in succo et sanguine!
I zamarzył sobie szlachcic o młodych latach i spojrzał na rękę wiszącą na temblaku. Uśmiechnął się i rzekł:
— Wszystkie te wasze historye nie wiele mnie obchodzą. Bo cóż to, że Stolnik litewski porwany przez Konfederatów miał jeden trzewik na nodze a drugi w błocie wraz z szubą zostawił. Ja przy Auguście III prawą rękę zostawił i cóż ztąd?... Panie! odpuść im... muszę do Warszawy, a choć nie mam swady jak ksiądz gwardyan, trzy słowa znajdą się jeszcze w głowie starego szlachcica!
W takim razie nie można było siedzieć na małym futorku między lasami i bagnami. Namyśliwszy się dostatecznie postanowił pan Marcin udać się do Warszawy i z blizka temu wszystkiemu się przypatrzyć, a w razie potrzeby rzucić na szale losów Rzeczypospolitéj swoje trzy słowa.
Słońce już się miało ku zachodowi, gdy wyjeżdżając na dziedziniec swego futerku, ujrzał w ganku czarnooką Dorotkę. Nowy kłopot przybył do jego smutków.
— Gdzież to biedne dziecię zostawię — pomyślał sobie, w domu nie będzie nikogo, a wziąć ją do Warszawy jeszcze gorzéj. Ksiądz gwardyan opowiadał mi, co za zepsucie panuje w Warszawie, a dziewczynka nieszpetna...
I tak kłopotał się biedny pan Marcin przez półtrzecia dnia, nie jadł i nie spał, aż wreszcie zawoławszy Dorotkę, tak do niéj przemówił:
— Dziecko moje! Ważną mam dla ciebie nowinę. Nazajutrz, w wilją św. Stanisława wybierzemy się w drogę. Pojedziemy do Warszawy. Ważne sprawy mnie tam czekają. Ale mówię ci, Warszawa to nie futor, gdzie kilkoro poczciwych ludzi mieszka. Tam górą zepsucie, zgorszenie, obraza majestatu bożego. Trzeba się modlić, a szatana odpędzać, aby ci coś do ucha nie naszeptał. Przedewszystkiém radzę ci udać się pod opiekę św. Antoniego patrona poczciwéj opinii.
Dorotka podskoczyła z radości, ucałowała wujaszka w rękę, a odmawiając litanię do św. Antoniego, zamarzyła o Warszawie, którą tylko znała z opowiadania.
W samą wigilię św. Stanisława, razem ze wschodem słońca siadł pan Marcin na wózek położywszy obok siebie z jednéj strony starą szablicę, z drugiéj strony pradziadowską maczugę, które na wszelki wypadek, jako niezawodne antidotum na podszepty szatana lub też inne feralności, zawsze miał mieć pod ręką.
I tak jechał sobie JMPan Marcin Wilga z siostrzenicą swoją do Warszawy, dając jéj przez drogę mnóstwo recept, jakich potrzebować miała w zepsutéj Warszawie.
Na ulicy Mostowéj przed gospodą Rożynka stało kilku szlachty.
— Patrzaj wasze — zawołał szlachcic w ceglastym kontuszu — daję gardło, że to wózek litewski.
— Ta-bo u was, mości Michale, wszystko litewskie, co dziwaczne. Prędzéj rzekłbym, że z Pokucia...
— Bądź co bądź — ozwał się stary Toporczyk — czy z Litwy czy z Pokucia to nie do rzeczy, ale że jedzie szlachcic, za to ręczę.
— Za późno się wybrał, tarde venientibus ossa, ani jednego starostwa nie ma do rozdania.
Wózek zatrzymał się przed gospodą Rożynka, a na nim siedział JMPan Marcin Wilga, wraz z swoją szablicą, maczugą i siostrzenicą, która właśnie domawiała litanii do św. Antoniego tak głośno, że pan Marcin każde słowo mógł wygodnie kontrolować
— Otóż i zepsuta Warszawa! — pomyślała — sobie czarnooka Dorota oglądając się po ulicy — a jak pięknie, jak miło jest w téj zepsutéj Warszawie! Gdyby mnie wujaszek nie był przestrzegł, mogłabym uwierzyć, że tu najpoczciwsi ludzie mieszkają. Tak grzecznie nas pozdrawiają!
I w saméj rzeczy kilku młodzików przechodziło właśnie przez ulicę. Jeden trącił drugiego, szepnął mu coś do ucha, spojrzeli na wózek, zmierzyli szlachcica, szablicę, maczugę i Dorotkę, roześmieli się i ukłonili. Pan Marcin spojrzał z ukosa, a Dorotka tak serdecznie ich pozdrowiła, jak gdyby byli jéj rodzeni bracia.
Inaczéj wydała się Warszawa panu Marcinowi.
— Mój Boże, dumał stary, co się to stało z téj poczciwéj Warszawy. Francuzczyzna, fircyki, przebrzydłe landary, małpy w galonach... wszystko to świadczy, że się dają widzieć „znaki na niebie i ziemi!”
I jeszcze chciał daléj sobie podumać szlachcic litewski, gdy nagle usłyszał tuż obok siebie:
— Wilga! Wilga!
Obejrzawszy się, obaczył kupę szlachty, a przecierając oczy wypatrzył się na wołającego, jakby sobie coś chciał przypomnieć. Nim jednak myśli swoje do porządku mógł przyprowadzić, już go ktoś szarpnął za lewą rękę, z bryczki ściągnął i w oba policzki serdecznie ucałował. Pan Marcin zachwiał się na chwilę, co w takim razie czynić wypada, bo szlachcica na żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, ale czas do namysłu był krótki, a wierząc więcéj sercu niżeli staréj głowie, uściskał go wzajemnie, zostawiając wyjaśnienie na czas dogodniejszy. Jakoż nie zawiodło go serce. Z piersi poszło coś do głowy i rozświeciło tam jak świeczką.
— Michna! — krzyknął po chwili — któżby się spodziewał! Jam myślał, że cię Tarłowscy wtenczas zabili!
— Oj krucho było ze mną, to prawda — odparł szlachcic, ale się człowiek wylizał! Chleb z pajęczyną, a reszty pan Bóg dokazał.
— Łaska przedwiecznego z nami!
— In saecula saeculorum.
Pan Wilga spojrzał na szlachcica w ceglastym kontuszu, który te słowa z wielką emfazą był wymówił. Szlachcic miał pełne policzki, dobrze zaokrąglone i niezgorszéj był fantazyi.
— Jak się waść pieczętujesz? — zapytał Wilga szlachcica, na którego twarzy szczególne malowało się zadowolenie.
— Toporczyk — odparł tenże.
— Toporczyk? — pochwycił Wilga, uderzając się po czole — pamiętam... Toporczyk służył ze mną w Chorągwi...
— To mój stryj... Wincenty...
— Był chudy jak szczypa a rąbał się djablo! A waść spasłeś się, jakoby dzisiaj Wisłą samo mleko płynęło! he, dawnoś wasze na koniu harcował? Z kopią, z szablą...
— Pan Piotr lubi żywot spokojny — przerwał Michna gładząc wąsy i mrużąc oczyma.
— Chapnął teraz dwie wiosek ze starostwa bełzkiego, rzekł Wildze z za piec do ucha.
— A cóż się tu dzieje w dzisiejszéj Warszawie, mater Dei! — krzyknął Wilga — toż senator ubogi, a szlachcic się panoszy!
Michna pociągnął Wilgę za rękaw i rzekł:
— Inne czasy! inne czasy! szlachta górą, liberum veto!... Ale Wasze z dalekiéj drogi, słońce przypieka a biedna chudoba i młode dziewczę, co tam siedzi na wózku, radeby się skryć gdzie. Jestem tu na gospodzie, pójdźmy a pogadamy sobie przy szklance miódku.
Rzekłszy to, uchylił czapki przed stojącą koło niego szlachtą, na znak pożegnania, a sam przysiadł do wózka, wziął w jedną rękę szablę i maczugę, w drugą Dorotkę i wszystko troje zaniósł do sieni gospody i tamże na ziemi postawił. Dorotka uśmiechnęła się do szlachcica i nie mogąc na prędce znaleźć słów na podziękowanie, okazała mu tymczasem dwa rzędy białych jak kreda ząbków, co szlachcica w taką przyjemną wprawiło alteracyą, że po wąsie musnął i łysinę pogładził.
— Do stu katów! — pomyślał sobie — jak wiewióreczka! I byłby niezawodnie jeszcze raz wąsa podkręcił, a nawet już prawą ręką do łysiny się zbliżał, gdy go pan Wilga zatrzymał i o drzwi jego izdebki zapytał. Roztasowawszy się w izdebce i opatrzywszy konie w siano i owies, usiedli obaj towarzysze przy flaszy z miodem a Michna tak zaczął:
— Zapewne wiadomo waszeci, co się u nas dzieje.
Wilga machnął ręką i mruknął coś pod nosem.
— Ale najprzód powiédz mi wasze, czy jesteś adherentem króla?
— Jestem adherentem Rzeczypospolitéj — odpowiedział Wilga — a gdy król i naród jest jedno, toż i króla jestem adherentem.
— Nie o to mi idzie, panie Marcinie, ale ja tak po prostu sobie myślę: Przyjechałeś wasze tutaj, jak tysiąc innych przyjechało, aby zastawić więcierz i łapać rybki. Przedarto groblę wielkiego stawu, a mnóstwo rybek uchodzi. Ale już wszystkie wyłapane.
— Jakto?
— Oto krótko mówiąc, sejm odebrał królowi prawo rozdawania starostw. Więc jaki taki sięga dzisiaj po starostwo, a najwięcéj dostaje się tym, co się czepiają panów sejmowych, którzy chcą mieć obok siebie liczną klientelę i sporo głosów za sobą. Intrygą, mości Marcinie, wszystko się dzisiaj dzieje. Mnóstwo szlachty na kilka lub kilkanaście lat porozbierało krajowe dobra, i radzi siedzą cicho tam, gdzie na całe gardło krzyczeć potrzeba, a krzyczą veto, gdzieby ani pisnąć wypadało.
— Mater Dei — zawołał Wilga — toż myślicie, że ja po to tu przyjechał, aby Rzeczpospolitę obdzierać i paść się na chlebie publicznym?...
— Otoż kubek w kubek i ja tak myślę i cieszę się z opinii waszeci.
I ucałowali się obaj towarzysze i uderzyli o szklanki.
Tymczasem na ulicy zrobił się rozruch. Ludzie poczęli się skupiać i coś głośno do siebie gwarzyć. Rożynek wszedł do izdebki z wiadomością, że król Jegomość tędy popod same okna za chwilę przejeżdżać będzie. Już robią szpaler dla niego. Przyczém nie zapomniał wychwalać położenia swojéj gospody, która każdego dnia daje gościom sposobność oglądania Jego królewskiéj Mości.
I w saméj rzeczy położenie gospody było wyborne. Ulica była prosta i czysta, a król wyjeżdżając na Pragę, jechał popod same okna gospody. Goście potrzebowali tylko nos do szyby przyłożyć, już widzieli króla. A niepospolitém widowiskiem była wówczas osoba królewska. Jakkolwiek skutki tegorocznego sejmu nie wszystkim do smaku przypadły, świeża jednak pamięć tragicznego zdarzenia, porwanie króla i wyrok świeżo na królobójców zapadły, dodały jego osobie wiele uroku, daleko więcéj, niżeli miał przed owém zdarzeniem jako rex fictus et pictus. Stanisław August umiał z swego położenia korzystać. Jechał w otwartéj kolasie, z wyrazem słodkiéj jakiejś boleści, przekonany, że poświęca się dla narodu, czy to w niewoli u konfederatów, czy w pałacu traktując hojnie dostojnych gości swoich, czy to jadąc w kolasie i uśmiechając się do tłumu szlachty i gawiedzi. Przekonanie to wewnętrzne uspokoiło i zaokrągliło rysy jego twarzy, wypełniło policzki, a nawet coraz więcéj przydawało mu tuszy, podczas gdy Rzeczypospolitéj ubywało ziem i zdrowia. Jeźli to prawda, że Napoleon pod Austerlitz, jako po dokonaném arcydziele tyć począł, to noc porwania Stanisława Augusta przez konfederatów można zaiste uważać za zenit jego wielkości nietylko w własném przekonaniu, ale i w opinii narodu, a mianowicie Warszawy. Zamach ten nieszczęsny nachylił wszystkich serca ku niemu, a gdy się okazał na ulicy, zbiegały się zewsząd tłumy i z okrzykami biegły z końmi na wyścigi.
Ale dzisiaj jakoś posępniéj było na ulicy. Wprawdzie zebrały się tłumy, ale więcéj z ciekawości widzenia króla. I Wilga stanął w sieni gospody a Michna okazywał mu powozy i kolasy, tłumaczęc mu kto i z kim jedzie.
Jakiekolwiekbądź były uczucia mężczyzn, kobiety jednak pozostaną takiemi, jakiemi są zawsze. Okazały dwór i osoba królewska czynią na nich większe wyrażenie niżeli jakibądź, bodajby najszlachetniejszy bohater ludzkości, który cicho i bez hałasu pomiędzy tłumy się wałęsa. Kobiety są zawsze rojalistkami; kobiety odznaczyły się najszaleńszym entuzyazmem przy restauracyi we Francyi. One lubią wprawdzie królować, ale jeszcze więcéj lubią patrzeć się na królów i okazały ich dwór admirować. A że i czarnooka Dorotka była nieodrodną córką grzesznéj Ewy, nie dziw więc, że wypadłszy z izdebki przedarła się przez tłumy ciekawych i w pierwszych stanęła szeregach.
I niedługo czekała upragnionego widoku. Na ulicy rozległ się tentent koni, dwóch szaserów przemknęło poprzed frontem stojących spektatorów, za nimi wytoczyła się jedna i druga kolasa, wreszcie ukazała się żółta, suto ozdobiona kolebka, a siwa czwórka zwolna pomykała naprzód.
— Król! król! — zawołano zewsząd, a czapki poczęły się ruszać na głowach.
Stanisław August z słodkim uśmiechem na twarzy, a królewską godnością w postawie witał wszystkich lekkiém skinieniem głowy, szepcąc przytém pobieżnie swoje uwagi towarzyszowi, który obok niego siedział. Jakiéj istoty były owe uwagi, o tém nikt z publiki nie wiedział, wnosićby jednak można po jego usposobieniu, że musiały mieć cel estetyczny.
Przejeżdżając koło gospody Rożynka zatrzymał się wzrokiem przy stojących tamże spektatorach. Na czele ciekawych stała młoda Litwinka o czarnych oczach. Piękne, różowe usta otworzyła w zachwyceniu, odsłoniła dwa rzędy najpiękniejszych pereł, a przenikliwe jéj oczy z takim ogniem uderzyły na dostojną osobę monarchy, że gdyby naówczas wiedziano o czarownéj sile magnetyzmu, siostrzenica JPana Wilgi miałaby sławę pierwszéj magnetyzerki. I w saméj rzeczy Jegomość król raczył dłużéj spocząć okiem na wylęknionéj twarzy ładnéj Litwinki, a nawet się uśmiechnął i coś krotochwilnego swemu towarzyszowi do ucha powiedział. Wtém szarpnęła czwórka, a żółta kolebka zniknęła z przed okien gospody, okrywając patrzących chmurą kurzu.
Wilga i Michna wrócili do swoich szklanek, wróciła i panna Dorota do swego węzełka, z którego poczęła dobywać świąteczny kaftanik z czarnéj materyi z różową lamówką. Ale wszystkim nie szło już w ład przerwane zatrudnienie. Wilga począł się skarżyć na ból w prawem ramieniu, Michna dowodził po swojemu, że Warszawa to drugi Babilon, i przepowiadał z kalendarzową skrupulatnością dzień i godzinę, w któréj z nieba spadnie ogień i siarka, a panna Dorota myślała sobie przy tém wszystkiém:
— Mój Boże! Cóż ci starzy chcą od téj biednéj Warszawy! Ludzie tutaj tak grzecznie się kłaniają, takie ładne mają ubiory! a ładnych mężczyzn co nie miara! Nie wiedzieć nawet, na kogo się patrzeć, i ten ładny i ten ładny... jak mi Bóg miły, gdyby kilku z nich przyszło i o moją rękę wujaszka prosić chciało, byłabym w wielkim kłopocie, z którym pójść do ołtarza!
Tak marzyła sobie panna Dorota muskając po czarnéj barwie kaftaniczka, a obaj starzy popijali miodek i złorzeczyli złym czasom, jakich niby za grzechy swoje doczekali się na tym świecie, nie wiedząc wcale, że prostą drogą od zamku dążył do nich gość wcale niespodziany.
Telegrafy są wynalazkiem naszych czasów. Sądzić jednak wypada, że i dawniéj po dworach praktykowany był jakiś sposób porozumienia się, niemniéj zagadkowy, jak dzisiejsza iskra elektryczna. W kilka minut bowiem po przejażdżce króla Jegomości, szedł Mostową ulicą dworzanin królewski Korticzelli szukając gospody Rożynka. Dowiedział się już od szambelana Komorowskiego, że król przejeżdżając przez ulicę Mostową, ujrzał tamże jakąś młodą Litwinkę, i o jéj ładnéj twarzyczce kilka pochlebnych słów księciu C*** do ucha powiedział. Sprawny Włoch pomyślał chwilę, roześmiał się i wybiegł na ulicę.
Wilga i Michna kończyli trzecią flaszę i właśnie na zepsute czasy najgłośniéj narzekali, gdy się drzwi otworzyły, a do izdebki wszedł dworzanin królewski. Dorota wzięła właśnie na siebie czarny kaftaniczek z czerwoną lamówką i przeglądała się do kawałka stłuczonego zwierciadła, które na ścianie wisiało. Uśmiechając się wdzięcznie mówiła do siebie w duchu: „Jak mi do twarzy, aż miło!”
Usłyszawszy że drzwi skrzypnęły, obróciła się nagle i zapłonęła cała, jakby ją kto na złym uczynku był schwycił. I czemprędzéj przypomniawszy sobie receptę wujaszka, poddała się w opiekę św. Antoniego, patrona dobréj opinii.
Korticzelli stał chwilę przy progu i ani słowa nie wyrzekł. Widok Doroty prawie go oczarował. Doświadczony Włoch, który wszystkie piękności Warszawy znał na palcach, szepnął w duchu, że w tym rodzaju pięknéj dziewicy jeszcze mu się nie zdarzyło obaczyć. I kto wie, jakby długo był stał przy progu, gdyby go pan Wilga nie był zaraz z góry nabrał:
— He! Czego waszmość chcesz? Może waszmość zbłądziłeś, to podle, podle proszę — drugie drzwi...
— Wcale nie zbłądziłem — odparł dworzanin z słodkim ukłonem — chciałem tylko poznać JMPana Wilgę, niegdyś towarzysza...
— A, to co innego! to siadaj waszmość, powiedz mi najprzód, czém się pieczętujesz... albo i tego nie trzeba, bo dzisiaj szlachectwo u was tandente! Ale wypijesz waść szklankę miodku?
— Jestem szlachcic włoskiego pochodzenia...
— Daj waszmość temu pokój! wszystko śmiecie z Włoch do nas się garnie, ot siadaj przy nas i gadaj co chcesz.
— Jestem dworzaninem najmiłościwiéj nam panującego króla...
— I to nie rekomendacya, panie Włochu — zawołał Wilga miodkiem podochocony, — lepiéj powiedz mi: Jestem poczciwy człowiek i przychodzę z Marcinem Wilgą wypić szklankę miodku i trochę pogwarzyć. Ot siadaj!
Włoch spojrzał po kątach izdebki, ale prócz czarnych oczek Dorotki i grubéj na stole leżącéj maczugi nic więcéj nie ujrzał, coby mu jego zamiary ułatwić mogło. Ale ani oczka Dorotki, ani gruba maczuga nie stosowały się jakoś do jego zamiarów. Zebrawszy się jednak na odwagę, siadł na stołku koło pana Marcina i począł mówić w tym sensie, jakoby król jegomość, łaskaw zawsze na zasłużoną Rzeczypospolitéj szlachtę, dowiadywał się o tych, którzyby najbliższe mieli prawo do jego łaskawego serca. Zmierzył przytém prawe ramię pana Marcina i rzekł:
— Przecież Wasze nie byłeś u konfederatów?
— Nie — odpowiedział Wilga — mea culpa, nie mogłem im służyć. Tarłowczyk odjął mi rękę tak sprawnie, jak cerulik. Zresztą nie wiem, na co to waści się przyda wiedzieć z kim lub za kim ja trzymam. Trzymam z Bogiem i Rzecząpospolitą, a kto przeciw nim, ten nieprzyjaciel. Starostw nie potrzebuję, mam kawałek chleba. Nie mnie kaptować, panie Włochu, i kwita. In vino veritas. Chciałeś prawdy, to ją masz.
Rzekłszy to rzucił pan Wilga do koła bystrém okiem, a Włochowi zdawało się, że z jakąś dziwną rozkoszą spoczął na maczudze, co na stole leżała. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł mu po ciele, począwszy od grzbietu aż do wielkiego palca prawéj nogi. Wstał i pożegnał szlachcica, wynurzając największą dla niego estymę i ukłoniwszy się grzecznie czarnookiéj Litwince.
— Tfu mospanie! — krzyknął Michna, gdy się drzwi za Włochem zamknęły — do djabła się to Włoszysko tutaj przywałęsało.
— To jakaś intryga być musi — zakonkludował po niejakimś czasie Wilga.
— Tak się mi przykro zrobiło, gdy wszedł — dodała Dorota — a takie świdrujące ma oczy!...
Tymczasem Korticzelli wybiegł na ulicę, a zastanowiwszy się chwilę, zawrócił boczną uliczką na odległe przedmieście Warszawy.
Tuż ponad samym brzegiem Wisły ciągnie się szereg ładnych domków, z poza których wyglądają wierzchołki drzew ogrodowych. Do jednego z tych domków wszedł Korticzelli, a zostawiwszy wchód do pokoi na boku, zbiegł po kamiennych schodkach do ogrodu, po którym rozlegała się woń kwiatów, jaśniejących barwą majową. Ciemny lipowy szpaler prowadził do milutkiego pawilonu, którego okna wychodziły na Wisłę.
Z lekka otworzył drzwi. Pokój do którego wszedł, wyglądał jak świątynia sztuki. Na ścianach wisiały rozpoczęte i na pół wykonane obrazy, tu kilka śmiałych pociągów pędzla tworzyły coś niewyraźnego, tam patrzała twarz przezroczystéj Najady z pośród nałożonego tła, jak cudne na pół przerwane marzenia młodéj dziewicy. Widać, że duch artysty przeleciał po nad jakiś cudny, rajski ogród, wykradł z niego kilka ócz, kilka ramion wypieszczonych i złożył tutaj na płótnie jako pamiątkę tego, co było najpiękniejsze.
Przed sztalugą z paletą w ręku siedział młody mężczyzna. Obok niego stał drugi w stroju francuzkim i patrzał w rozpoczęty portret Wojewodziny S***, którą artysta ubierał właśnie w jakieś fantastyczne szaty Rusałki.
Czy znaliście Bacciarellego? Zapewne widzieliście go, gdy był dziekanem szkoły rysunkowéj. Wtedy był on stary, zgarbiony, nosił siwą perukę, długi granatowy surdut o jasnych guzikach, białe pończochy i złote knafliki u trzewików. Gderał wiele, mruczał pod nosem i nie rad o dziełach swoich rozmawiał. Ale w owym czasie, gdy do niego wszedł Korticzelli, był on w sile wieku, z błyszczącém okiem, twarz miał pełną ruchu i ognia. Zapalał się, gdy mówił, a gdy siedział z paletą w ręku przed płótnem, mógłbyś i strzelać, to cię nie słyszał.
Stojący obok niego mężczyzna był młodzieńcem prawie i zaledwie mógł liczyć lat dwadzieścia. Bladéj, smagławéj twarzy, zarywał coś na temperament gorący, i tylko wykwintną francuzką ogładą okrywał szalone namiętności, które w jego duszy wrzały.
Pawilon ten nad brzegiem Wisły była to jedna z ustronnych pracowni Bacciarellego, które tyle mieściły w sobie tajemnic dworskich. Wiadoma bowiem była skłonność Stanisława Augusta do uwielbiania wdzięków kobiecych. Artysta umiał téj skłonności zadosyć uczynić. Wszystkie najpiękniejsze twarze kobiet warszawskich przechodziły tutaj na płótno, zkąd późniéj w odmiennych, fantastycznych szatach szły jako Najady i Rusałki na pułapy sal pałacowych. Sale Łazienek zostaną pod tym względem historyczną pamiątką owych czasów, a niejeden późniejszy powieściopisarz, wprowadzając do powieści żyjące za owych czasów kobiety, może je snadno odszukać na pułapach w fantastycznem przebraniu nimf i rusałek. Najznakomitsze damy dostarczały modelów, a rozmiłowany w pięknych sztukach Stanisław August, patrząc na ściany pałacu, słodził sobie przykre chwile nie jedném wspomnieniem upłynionego szczęścia. Złośliwi ludzie, na których i wtedy nie zbywało, widzieli nawet w tém przenoszeniu ideałów z serca na ścianę pewne znaczenie, a „przejść na mur” znaczyło to samo, co popaść w niełaskę. Ale nie wszystko prawda, co ludzie mówią, a dowodem tego właśnie obraz pięknéj Litwinki, która z pierwszéj ręki na ścianę przejść miała.
— A cóż cię tu sprowadza, czarny duchu Dantego? — zapytał dwudziestoletni młodzieniec z poufałością.
— Będzie nas trzech — odparł Korticzelli — tres faciunt collegium. A właśnie idzie mi o naradę.
— Ciekaw jestem, jakiéj to rady może potrzebować Korticzelli?
— Nie mamy sobie nic do zarzucenia. Artysta, poeta i... i...
— I... i... — pochwycił Węgierski — i ten, co stojąc po za kulisami dworu może wraz z nami powiedzieć kiedyś: finita comedia vitae.
— Jakto? — zapytał malarz.
— Ach! rzecz prosta — odparł młody poeta bogaty już, jak się zdaje, w doświadczenie — rzecz prosta: malarz, poeta i dworzanin królewski przypatrują się z blizka temu, co dla gminu tyle ma uroku! Malarz wie, że te piękne, cudze kształty można do złudzenia oddać na płótnie blejwasem i różem — poeta zaglądając do serc, prawi o skarbach, których tam wcale nie widzi, a ty... ty Korticzelli patrząc na to, gdy królowi brodę golą, nie pomyślisz sobie kiedy: cette comédie quand finira-t-elle?...
Złośliwy uśmiech przebiegł po twarzy poety. Ale wnet rozweseliło się jego oko, rozśmiał się głośno, a uderzając Włocha po ramieniu, rzekł do niego:
— No mówże, z czém przychodzisz?
Korticzelli odmalował im żywemi farbami wdzięki prześlicznéj Litwinki. Mówił wiele o czarnych oczach, jakichby każda Rzymianka pozazdrościć mogła, o giętkiéj, kształtnéj kibici, któréj ruchy najwyraźniéj rysowały się przez miękką, fantastyczną odzież, i prześlicznych ustach, stulonych jak dwa różowe obłoczki, ukrywające przed rankiem jasność wschodzącego słońca. Przysięgał per Dio i per Baccho, że jeźli kiedykolwiek ognista wyobraźnia artysty mogła schwycić czarujące rysy leśnéj rusałki, to rusałka z borów litewskich, mieszkająca w gospodzie Rożynka, prześcignie najśmielsze marzenia. Mówił, że król jegomość sam czuł się ugodzony strzałą Kupidyna i zapewne gniewał się w duchu, że nie jest pasterzem w borach litewskich, chociażby przyszło mu zginąć śmiercią Akteona. W końcu wspomniał o rozkosznéj siurpryzie króla, jakąby miał z powodu widoku pięknéj Litwinki, oddanéj z wszystkiemi swemi wdziękami na płótnie.
Gdy się entuzyazm Włocha wyczerpał, odłożył Bacciarelli pędzle i paletę, a namyśliwszy się chwilę, rzekł:
— Gdzieżby ją można widzieć?
— Nie, nie — odpowiedział Korticzelli — to nie, widzieć ją raz lub dwa i malować z pamięci. To nie jest twarz z marmuru, jak twoja Wojewodzina, ale tam gra życie, bije krew i w jednéj chwili przemykają tysiące świateł, tysiące odcieni, a wszystko to trzeba schwycić, inaczéj namalujesz maskę. W jéj oku masz siedm barw tęczowych, a na ustach widać drobny pyłek liści różowych.
Zapał Korticzellego rozciekawił obu. Nigdy jeszcze nie był w takiém zachwyceniu. Zajęli się wszyscy tém szczególném zdarzeniem i różne czynili plany, aby piękną Litwinkę do pracowni Bacciarellego sprowadzić. Lecz wszystkie ich plany rozbijały się o rubaszność litewskiego szlachcica, obok którego widział Włoch leżącą maczugę, a o któréj w sprawozdaniu swojém wcale nie zapomniał. Wreszcie ozwał się Węgierski:
— Szczególna myśl przychodzi mi do głowy. Szlachcic przyjechał gdzieś od białego morza i musi to być antyk niepospolity. Nie zna Warszawy, nie zna króla, a gdy zje swój bigos, odjedzie sobie, zkąd przybył. Nie zawadzi odegrać z szlachcicem jaką komedyę i napędzić go potém w bory litewskie.
Obaj Włosi spójrzeli ciekawie na mówiącego.
— Gdy się król do tego wmięsza, szlachcic na wszystko przystanie, zauważył po chwili Węgierski.
— Ba! to być nie może! — zawołał dworzanin.
— Znam pewnego szlachcica, poczciwy chłopiec — mówił daléj Węgierski — wisi przy dworze Wojewody Inflanckiego. Kubek w kubek do Stanisława Augusta podobny. Ubrać go w perukę, spoić, a szlachcic litewski pokłoni mu się nizko i sam swoją Rusałkę na krześle posadzi. A co?
— Ruścinowski? — zawołał Korticzelli.
— Ten sam.
Niejaki czas milczeli wszyscy. Każdy rozbierał w głowie hazardowność takiego kroku. Ale Węgierski tak pocieszne ztąd wyprowadzał sytuacye, tak umiał dworzanina i malarza przekonać, że o téj komedyi nikt się nie dowie, że wreszcie przyjęto jego projekt i postanowiono wykonać go dnia jutrzejszego, podczas gdy Stanisław August u księcia C**, głowy „familii” obiadować będzie.
Jak się to stało, trudno wiedzieć, ale to pewna, że projekt udał się wybornie. Cóż się bowiem Korticzellemu kiedykolwiek nie udało? Dosyć, że dnia następnego, w tym samym pawilonie siedziała Dorota na aksamitnym fotelu w czarnym kaftaniku z fijołkiem we włosach, cala czerwona jakby wiśnia, a pan Wilga w skromnéj postawie stał przy progu, opowiadając królowi różne swoje przygody. Mniemany król był w dobrym humorze, miał policzki równie czerwone i jakąś bekieszę jedwabną w duże, liljowe pasy. Często zerkał na siedzącą jakby na węglach Dorotę, a przechadzając się po pokoju zatrzymywał się czasem przy niéj i w łaskawości swojéj dwoma palcami w policzek ją szczypał. Pan Wilga jakoś nie zawsze dostrzegał téj szczególnéj manipulacyi, bo właśnie coś o saskich rajtarach opowiadał, widział jednak, że po każdéj takiéj przechadzce króla, Dorotka raki piekła. Przypisując to bojaźliwości, szepnął jéj półgębkiem, gdy się Stanisław August obrócił:
— Śmiało Dorotko, nic się nie bój — trzymaj się prosto! Nie mrugaj oczyma!
Przez trzy dni chodził pan Wilga z Dorotą do pawilonu nad brzegiem Wisły, a każdą razą był król obecny, a zawsze łaskaw na szlachcica, który niby potulnie stał przy progu a w duchu, mospanie, wąsa sobie pokręcał. Ale czwartego dnia padło coś szlachcicowi w oko. Król był jakoś w niezwykłym humorze, śmiał się na całe gardło, mówił ni w pięć ni w dziewięć, a gdy wstał z krzesła, aby Dorotkę po twarzy pogładzić, takie niepewne stawiał kroki, jak gdyby podłoga pod nim się chwiała.
— Podpił sobie miodku na rozweselenie serca — myślał w duchu pan Wilga — biedny człowieczysko, nie najlepiéj mu na tronie! Ot i on taki człowiek jak drugi, i jemu miło, gdy po starym lipcu świat w koło niego zatańcuje.
I w saméj rzeczy zdawał się cały świat w koło mniemanego króla tańcować, bo taka radość patrzyła mu z oczu, jak gdyby nie na tronie, ale na stu koniach siedział. W końcu poczęła się jakoś i miarka przebierać, co widząc Bacciarelli odłożył pędzle i paletę, i króla za przerwanie pracy uniżenie przeprosił.
— Dziwny to człowiek, ten Stolnik litewski — dumał w duchu pan Wilga prowadząc Dorotkę do gospody Rożynka, przecieżby więcéj należało dbać o decorum persony królewskiéj. A on jak widzę...
Tu pochwycił go ktoś za połę. Obejrzał się i poznał Michnę.
— Ot dobrze, że Wasze widzę. Pójdźmy do Rożynka, pomówimy coś z sobą.
Przyszedłszy do gospody kazał Dorotce odejść do izdebki, a sam wziąwszy Michnę pod ramię, wprowadził do szynkowni, zasadził za stołem i tak się do niego odezwał:
— Widzisz Waszmość, już trzy dni jestem jakby nie swój.
— Zapewnie wędzonka... kieliszek piołónówki nie zawadzi.
— Gdzie tam! Wcale co innego!
— Może kto Waszeć kaptuje.
— I to nie, widać że o nas już dzisiaj nikt nie stoi!
— A cóż takiego?
— Ot, tylko się nie śmiejcie ze mnie, a wszystko opowiem. Przed trzema dniami przyszło do nas to przeklęte Włoszysko, a przyszło nie bez kozyry. Jak zaczął mi prawić coś o sztukach łamanych, których wielkim miłośnikiem ma być król Jegomość, jak sztuki potrzebne są dzisiaj, mospanie, dla narodu, jakby to dzisiaj wszystko sztukować chciano; — jak jął mi przekładać, że Dorota ma takie same oczy, jakich właśnie potrzeba malarzowi do jakiegoś świętego obrazu, że król Jegomość sam przy téj operacyi in propria persona jest obecny i wielce za to wdzięczen mi będzie: cóż było robić Mościpanie? A, pomyślałem sobie: król tam będzie, zgada się zapewne jakie słówko, a intra parenthesim wtrąci się i jakaś recepta dla Rzeczypospolitéj, któréj mimo uszu przecież nie puści. Ale cóż ztąd? Oto, obchodząc rzeczy z daleka, mówiłem mu o walecznéj obronie Jasnéj Góry, jak mi to mój rodzic zawsze opowiadał, a mówiłem z takim ferworem, że aż się mnie samemu gorąco robiło, i cóż myślisz, że wziął to do serca? Gdzie tam! Groch na ścianę! Do dziewki się uśmiechał i patrzał w nią jak w tęczę!
Michna pokiwał głową, potarł łysinę i splunął.
— A! za katy! — ozwał się po chwili — cóż waści do głowy przyszło, prowadzić tam dziewczę?
— No, pod mojém okiem, z oka nie spuściłem...
— Ta dobrze, dobrze, ale przecież...
— Jakto? Sam król...
— A gdyby i sam Lucyper z piekła — krzyknął Michna i uderzył o stół, aż rzeźnik z Iłży na drugim końcu się zbudził — gdyby sam Lucyper przyszedł do mnie po moje dziecko, tobym go skropił, żeby ruski miesiąc popamiętał.
— No, przecież w tém nie ma herezyi, panie Michale...
— Ale zawsze rzecz brzydka mospanie, kazać dziecku siedzieć, aby bohomaz z niego oczy zdejmował. A wiecie do czego to wszystko zmierza? Oto Dorotę przylepią gdzieś nad piecem w pokojach jego królewskiéj Mości, a ludzie będą o niéj mówić rzeczy niesłychane.
— Ho, ho, na to nie pozwolę! — krzyknął Wilga i tupnął nogą, aż szklanki zabrzęczały.
— Nie wiecie, co za zepsucie tu w Warszawie!
Wilga spuścił głowę i zadumał się. Porachowawszy się z sumieniem, przekonał się, że źle sobie postąpił, a gdy do tego wszystkie sprawy Rzeczypospolitéj, które jego uszu doszły, należycie rozważył, uznał w duchu, że nadarmo do Warszawy przybył. Zatęsknił za małym futorkiem, za ciszą puszcz litewskich i złorzeczył Ojcu Gwardyanowi z Brześcia, że mu do stolicy jechać poradził.
Tymczasem zaszło boże słoneczko za kamienicę kowala Jezierskiego, a Wilga przypomniał sobie, że Dorotka sama w izdebce.
— Czy będziesz co jadła? — zapytał siedzącą przy oknie.
— Nie, kochany wujaszku, nie jestem głodna, — odpowiedziała Dorota dziwnym głosem.
— Cóż ci to jest kochanie, żeś tak osowiała?
— Nic mi nie jest, jakoś mi smutno.
— Otóż masz! — pomyślał sobie pan Wilga — nie darmo tak w nią oczy wlepiał. Musiał ją urzeknąć. O dzisiaj praktykują się różne sztuczki!
I przeszedł kilka razy po izdebce, spoglądając zawsze z pod oka na Dorotę, która przez okno na ulicę patrzała.
— No, kogóż tam wyglądasz? Król pewnie do ciebie nie przyjdzie!
Dorota zakryła sobie oczy rękoma i poczęła płakać. Zląkł się wujaszek téj sceny i naklął sobie w duchu za nieszczęsny koncept, że do Warszawy przyjechał. I począł sobie wyrzucać:
— Tfu, mospanie! Czterdzieści lat miałem rozum, a na starość zbłaźniłem. Po co mi było do téj zepsutéj Warszawy przyjeżdżać! Cóż biedny szlachcic bez ręki dzisiaj pomoże? Zapewne, gangrena to prawda, ale przecież nie w całém ciele choroba. A im daléj od raka, tém zdrowsze członki. Na futorku trzeba dziś siedzieć, a nie w sejmie. Bo tam zdrowie, a tu gangrena. Tam trzeba to zdrowie konserwować, mospanie, a z tamtąd wejdzie i do głowy.
Tak dumał sobie stary szlachcic, a dumał bardzo rozumnie. Spojrzawszy na płaczącą Dorotę zbudził się jakby ze snu, przetarł oczy, a patrząc ostro na nią, tak się ozwał.
— Dorotko, kukułeczko moja, ciebie ktoś oczarował!
— Odmawiam trzy razy na dzień litanię do św. Antoniego.
— Widać, że mimo tego...
— A modlę się tak szczerze, prawie zawsze z płaczem!
— To wszystko ten król...
— Jegomość król nic nie winien...
— Oho, mrugał do ciebie — widziałem...
Dorotka spiekła raka i jeszcze rzewniéj płakać zaczęła. Po chwili rzekła:
— Wujaszku, ja pójdę do klasztoru.
— Masz babo reduty! — krzyknął pan Wilga — nie mówiłem, że ją ci Włoszyska oczarowali... Odmów Antyfonę i litanię do św. Antoniego, połóż się na prawym boku spać, uczyniwszy przód na poduszce krzyż święty, a zły duch-kusiciel odstąpi od ciebie. Jutro pójdziemy do fary.
Dorota przeżegnała się kilka razy, położyła się na prawym boku, zamrużyła oczy, ale wszystko to jakoś nie skutkowało. Przed jéj oczyma stał król Jegomość i mrugał do niéj. Przeżegnała się jeszcze raz, nic nie pomogło. Wreszcie zaciągnęła kilimek na głowę, ale i tam widziała pełne, rumiane policzki mniemanego króla.
I panu Wildze nie lepiéj się powodziło. Wlazł pod pierzynę, nakrył się z głową, ale sen uciekał od niego. Widział Włocha, jak zęby wyszczerzał i śmiał się z litewskiego szlachcica. Nie było rady z przeklętym Włoszyskiem, zakwaterował się do niego pod pierzynę i ani go wypędzić. Spocił się stary szlachcic, przewracał się z jednego boku na drugi, a z nim razem przewracał się i Włoszysko i ciągle mu w oczy zaglądał. Wielką miał ochotę dać mu odlewany policzek, ale gdy sobie przypomniał, że to mara tylko, zreflektował się i rzekł do siebie: Sen mara, a Bóg wiara.
Jeszcze nie był domówił ostatniego słowa, gdy tuż pod drzwiami zasłyszał jakiś szelest. Odkrył jedno ucho, otworzył gębę, i zdawało mu się, że ktoś po sieni chodzi. Wkrótce zasłyszał coś niby muzykę, niby szepty jakieś. Odkrył drugie ucho i podniósł się na łóżku, aby lepiéj słyszeć.
...Usłysz niebianko lutni mojéj dźwięki,
U drzwi twych stoję — w noc ciemną;
Serce me drażnią ach! rozkoszne męki,
O wyznaj, żeś mi wzajemną!...
Pan Wilga uczuł, że mu włosy na głowie stanęły. Zatrzymał oddech i słuchał, czy Dorotka się nie zbudzi. Ale Dorotka, jak widać, zasnęła. Nie wiedział biedny, co począć. Tymczasem śpiewał tamten daléj:
A że cię kocham masz dowód niezbity,
Patrz, twojéj wzywam litości —
Sen mi odebrał chłopiec Afrodyty,
A rozpacz w sercu mem gości...
Już dłużéj nie mógł wytrzymać pan Wilga. Wyskoczył z łóżka równemi nogami, wziął żupan i maczugę i cicho drzwi otworzył.
— A tuś mi przeklęty sedukturze? — zawołał przytłumionym głosem, pochwyciwszy trubadura za kołnierz.
Biedny kochanek nie wiedział co się z nim stało, tak szybko odbyła się ta niespodziana operacya.
— Kto jesteś, szlachcic czy plebejusz?
— Kto jestem?... Spojrzyj na mnie! — odparł trubadur przyszedłszy nieco do siebie. — Tylko proszę cię, nie rób hałasu.
Pan Wilga poprowadził go do latarni, która na środku sieni słabo się świeciła, a spójrzawszy mu w twarz krzyknął przestraszony:
— Mater Dei! król Jegomość!
I w saméj rzeczy nie był to kto inny, jak ten sam król, który Dorotkę po twarzy szczypał. Miał na sobie tę samą kapotkę jedwabną w liljowe pasy, tylko peruka przy niezręczném obejściu się z nią pana Wilgi, trochę się skrzywiła.
— Mater Dei! — krzyczał szlachcic — toż taki przykład król Jegomość...
— Mówię waszmości, tylko nie krzycz...
Wilga namyślił się chwilę.
— Nie, to na sucho nie ujdzie! — zawołał — Wasza Królewska Mość musisz się ze mną rozprawić. Szlachecki klejnot, mospanie, to więcéj niż berło. Omissis omittendis równa krew w nas płynie. Sedukcya młodéj dziewczyny... Stawaj Waszmość — drugi raz tak mi się nie uda...
— Co waść pleciesz...
— Co plotę, to plotę, dosyć na tém — bić się musimy... oho, miałem już dawno na wątróbce... no, prędzéj, bo narobię hałasu... a decorum mospanie?...
— Wszak nie masz Waść prawéj ręki!
— Prawda, prawda — zawołał smutno Wilga — przeklęty Tarłowczyk! jabym go teraz za wszystkich...
Tu naklął pan Wilga Tarłowczykowi, pomyślał chwilę, lecz zwracając się nagle do trubadura rzekł:
— Otóż i ręka zaraz będzie!
Postąpił kilka kroków naprzód i zapukał do drzwi izdebki.
— Michale! prędko, weź Waść szablę.
— A to na co? — zapytał przebudzony szlachcic.
— Bić się będziesz.
— Z kim? Za co?
— Nie pytaj! z szlachcicem, za obrazę honoru cum quibusdam aliis.
Za chwilę pojawił się Michna z demeszką pod pachą.
— Wasza królewska Mość staniesz plecyma do latarni — a nikt Waszmości nie pozna — szepnął do króla Wilga.
Nieszczęśliwy kochanek rad nie rad musiał stanąć. Wilga widząc, że u boku ma szpadę, pobiegł do izdebki, a podając mu swoją szablę, rzekł:
— Ten scyzoryk do piór tylko. Tu jest coś lepszego. Turecka bestyjka! tylko kazałem napisać: Jezus, Marya, Józef! A no, wal Michale w imię boże i rzeczypospolitéj — najprzód za sedukcyą a potém za pacta conventa...
Michna tak był pewny dobréj sprawy ze strony pana Wilgi, że nie wdając się w wyjaśnienie rzeczy, chwycił za rękojeść szabli i kilka razy w koło nią zatoczył. Toż samo uczynił i jego adwersarz. Snać mu się szabla Litwina musiała podobać, bo ją z upodobaniem na obie strony obejrzał.
— Patrzaj — szepnął Wilga do ucha przyjacielowi — nie fryc w tém rzemiośle, poznał się na szabelce. Aż mu się oczy zaszkliły... nie myślałem, żeby był tak skory do szabli jak do dziewczyny...
I nie skończył jeszcze, a mniemany król już natarł na Michnę. Michna odcinał się krzepko mimo lat siedmdziesięciu, skakał w lewo i w prawo, przykucnął kilka razy i podskoczył, jakto dawniéj za jego czasów praktykowano. Ale adwersarz rozumiał sztukę doskonale. Michna począł się cofać.
— Michna! odlew! — krzyknął Wilga — pal młynka! z dołu! Referendarza!
I jakoż w saméj rzeczy cięcie referendarskie takie było mistrzowskie, że chcąc się przed niem zasłonić, musiał adwersarz szablę na dół spuścić, przez co głowa jego w wielkiém była niebezpieczeństwie.
W téj chwili zrobił się hałas. Z kagańcem w ręku, w lekkiéj, powiewnéj szacie wypadła Dorota z izdebki, a wymówiwszy: Jezus, Marya, Józef! stanęła między walczącymi. Światło kagańca padło na twarz mniemanego króla — Michna upuścił szablę.
— Ruścinowski! — krzyknął.
Ruścinowski rzucił perukę, która mu zawadzała, a otarłszy pot z czoła, zawołał:
— Ażem się wytrzeźwił! Nie wiedziałem panie Michna, że się Waszeć tak tęgo bijesz.
— Ba, któż się spodziewał, że to Waść...
Wilga stał, jakby go piorun uderzył. Chciał coś powiedzieć, ale język stwardniał mu jak kołek. Zabełkotał, splunął i nic więcéj.
— Toście z szlachcicem w straszaka grali? — krzyknął wreszcie — wystawiliście dziewczynę na publikę?... ha! Strzelać się musisz, strzelać...
— Wujaszku kochany... jęczała Dorota, jabym umarła...
Ruścinowski spojrzał na nią, a szabla wypadła mu z ręki. Dorota była cudnie piękną. Jéj włosy rozpuszczone wijące się po śnieżnych ramionach, jéj szata wiotka, powiewna, oddająca wybornie przecudne jéj kształty, jéj głos srebrny, drżący, w którym były łzy i rozpacz, wszystko to na nim takie zrobiło wrażenie, że i trzech zliczyć nie umiał. Począł coś przebąkiwać, że był trochę przy fantazyi, przepraszać, ale stary Wilga o niczém słyszeć nie chciał, tylko sapiąc ze złości, wziął Dorotę za rękę i do izdebki wprowadził. Resztę odłożył do jutra.
Gdy już był trochę przyszedł do siebie, zapytał Michnę o tegoż Ruścinowskiego.
— Niema co mówić, walny chłopiec — rzekł do Michny — na mojéj Turczynce poznał się od razu. Aż mu się oczy zaiskrzyły... tęgo nią wywijał... ot głupstwo... pustota młodzieńcza... ale mnie starego tak w pole wywieźć... nie daruję, nie daruję...
— Wujaszku kochany... — płakała Dorota, a serce jéj czegoś się radowało...
Była to może pierwsza kobieta, która się z tego cieszyła, że jéj kochanek nie jest — królem.
Jakoż i słusznie się cieszyła. Za cztery bowiem tygodnie klęczała na stopniach ołtarza i.... jak stary obyczaj kazał, płakała serdecznie za swojém wiankiem.
Wilga przebaczył Euścinowskiemu i oboje zabrał na swój futorek.
— Warszawa — zwykł mawiać — to już dzisiaj nie dla szlachcica. Jego posterunek, mospanie, na wsi, przy pługu. Tam jeszcze zdrowie, tam nadzieja, tam rola przyszłych plonów. Tylko nie szumno, ale jak Bóg przykazał, z bliźnim po chrześciańsku. A każdy nasz bliźni, i wielki i maluczki. A na wszystko resztę trzeba powiedzieć: Bądź wola twoja, jako w niebie tak i na ziemi!
I dotrzymał słowa poczciwy szlachcic. Stał się znowu rozmownym, odwiedzał szlachtę, prawił jéj o dawnych czasach i zdarzeniach, ale o pojedynku z królem nigdy nie wspomniał. Michna tylko razu jednego wygadał się, gdy go pan Ruścinowski w kumy zaprosił i po staremu ugościł.