<<< Dane tekstu >>>
Autor Arne Garborg
Tytuł Górskie powietrze
Pochodzenie Górskie powietrze i inne opowieści
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Fjell-Luft
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Górskie powietrze.

Ola Bryn, malarz, inaczej Olaguten, i ja doszliśmy do przekonania, że przez czas tych upałów lepiej będzie sypiać za dnia, a wycieczki urządzać nocami. To też, wyspawszy się należycie w Övstemo-Saetri, o zachodzie słońca puściliśmy się w drogę z zamiarem «zdobycia» jeziora Dyrsjö wczesnym rankiem.
Słońce wstawało z poza gór dzień za dniem bez przerwy tak, że powietrze zamieniło się w gęstą, parną, szarą oponę.
— Teraz palą się lasy za Öysterdalen, trzeba ci wiedzieć — powiedział Olaguten.
Niebo powleczone było szaro-brunatną powłoką, która w dali na samym widnokręgu zgęstniała w ciemne, czerwono-brunatne mgły i obłoki; górskie szczyty oblokły w nie swoje grzbiety i wierzchołki i srebrem lśniące śnieżne cyple, przypominając senne widziadła, a niebo i ziemia spłynęły się w jedno.
W onym łożu mglistym, daleko poza ostatniemi, niknącemi w obłokach górami, na południowym wschodzie wyłaniały się z szarej głębi jaśniejsze, żółtawemi brzegami obramowane chmury, zapowiadające deszcz.
Wtym zerwał się wiatr zachodni i przemknął długiemi, żywemi podmuchami po zboczach, gdzie szeleściły górskie brzózki, pokurczone od wiatru halnego i walki z życiem. Niżej, na dolnych upłazach odezwało się od czasu do czasu kukanie kukułki; słychać je było poprzez szum wiatru przygłuszone a wyraźne, spokojne i łagodne, jak wieczorny dzwonek z ukrytego w lesie kościółka.
Lecz niebawem wiatr przycichł. O godzinie dwunastej leżeliśmy nad strumykiem, gotując sobie kawę. Cisza panowała naokół, tylko górski jakiś ptak, który się nie spłoszył, ćwierkał gdzieś w sitowiu, czy też w gaiku brzozowym. Od czasu do czasu w dali odzywał się miękki, słaby dźwięk dzwoneczków — zapewne pasących się koni. Znikły gdzieś chmury deszczowe na południu, pozostała tylko bladawa, szaro-niebieska mgła, miękkiemi obłokami otulająca góry.
Na północy jaśniał nizko, w dole, matowy pas bronzu.
— Zorza północna — odezwał się Olaguten.
Stawaliśmy się coraz bardziej małomówni. Taka wielkość i świętość opłynęła wszystko. Jak w baśni! Nie noc to była, lecz dzień gasnący. Dzień czarów, dzień duchów — jakieś światła, jak gdyby widziane we śnie, gdzie nie rozpoznasz czy to słońce, czy też księżyc. Możnaby uwierzyć w tej chwili w owego olbrzyma o siedmiomilowych butach, który obchodzi wszystkie góry i, jak cień, znika daleko, het daleko.
Myśmy tak siedzieli przy kawie, paląc w krótkich fajeczkach drobno pokrajany tytuń liściowy, nagle przeszedł powietrze jakiś dym szczególny. Odczuliśmy go raczej, niż zobaczyli; obaj równocześnie rozejrzeliśmy się wkoło i w tej samej chwili na ustach naszych zbudził się jeden i ten sam wyraz: tytuń!
Zdaje mi się, że obaj doznaliśmy jak gdyby nagłego ocknienia się w sobie, uczuliśmy zmianę w harmonji nerwów, tchnienie świetlane we krwi. Jak gdyby przebudzeni nagle, zerwaliśmy się na nogi, zagasili ognisko i ruszyli w dalszą drogę.
W chwilę później szedłem, nie mogąc sobie zdać sprawy, czy rzeczywiście nie spałem. Musiałem się zdrzemnąć, jeżeli nie oczami, to resztą ciała — gdyż wszystko, co robiłem, myślałem, widziałem i mówiłem przedtym, wieczorem — zdało mi się tak odległe. Tak już dawno temu! Znajdowałem się w zupełnie nowym otoczeniu. Przypominałem sobie wszystko, jak gdyby przez lekką mgłę sennego majaczenia.
Zwolna podnosił się dzień — nieznacznie. Delikatne, lekkie promyki światła, drżąc zbliżały się ponad majaczącemi górami od strony jaśniejszego, coraz jaśniejszego nieba na północnym wschodzie; wszystko, co pozostało z oparu wieczornego i nocnej opony na niebie i w siedzibach olbrzymów, pierzchło, jak sen przed dniem, rozwiało się i znikło. Wierzchołki, szczyty i długie grzbiety górskie, widne dotąd na południu ni to blade cienie, ni to pusta powierzchnia w próżni, zaznaczały się coraz wyraźniej, im szybciej świt postępował.
Już też znaleźliśmy się w dolinie, prowadzącej ponad wzgórze Dyrsjö do małego pasma górskiego nad samym jeziorem. Z jednej szczeliny, od północnego zachodu sączył się wśród szmeru i plusku wesoły strumyczek. Zatrzymaliśmy się po drugiej jego stronie, w górze. Pięknie wił się przez otwartą, bagnistą dolinę wśród metalicznego szumu, lśniąc delikatnym, modrym blaskiem porannym i wpadał poniżej w jezioro, otoczone trzęsawiskami. Dalej ponad wodą ukazał nam się ładny, brunatny szałas jak gdyby pałac huldry. Tu i owdzie po wzgórzach, w stronie zwróconej do słońca, zieleniły się większe i mniejsze gaje brzozowe. Ptaki budziły się wszędzie.
Wnet światła poczęły napływać większemi falami, a każda fala wnosiła z sobą świeży ton podstawowy. Były tam wszystkie odcienia bronzu i złota i różowości; blade, blado-różowe nad wysokiemi szczytami błękitnemi, okrytemi błyszczącą srebrną powłoką śniegu, jeszcze bledsze nad górami porosłemi dojrzałym, żółtym mchem reniferów, i mocniejsze, żywsze nad soczystemi, zielonemi haszczami, okrytemi chłodną rosą.
Chwila to jest cudowna, kiedy szare góry otulają się w poranną zorzę i w błękit nieba jak w baśń tęczową i przeglądają się w lśniących jeziorach, wyświeżonych, o tak czarownym, pociągającym wdzięku, że stajesz jak urzeczony i myślisz, żeś chyba w czarów krainie. Nigdy nie zdarzyło ci się widzieć jeziora tak przezroczystego, odbijającego w sobie świat podobnego wdzięku z tak miękkiemi odblaskami, w tak łagodnym świetle marzenia i złudy.
A dzień rósł i ton światła potężniał. Przybywało więcej, coraz więcej tonów: była to jak gdyby muzyka, złożona z różnych głosów i instrumentów — póki wszystko to nie zlało się w jeden potężny akord; — słońce wyszło a biały orkan światła wypełnił niebo i ziemię.
I świat zdawał się stworzony na nowo.
Jest to chwila, gdy wszystko cichnie każda ćwierkająca siewka, każda kukająca kukułka, i lis i niedźwiedź stają osłupiałe, bez ruchu, a zając przystaje w skoku. Świat zapomina o sobie wobec tej wszechpotęgi; zda się, jakoby w porannym świetle, pod kręgiem słońca miał widzenie bóstwa.
A po tej grze barw, po tym cudzie natury nadpływa dzień roboczy — ciężki i długi.

∗             ∗

Puściliśmy się dalej przez zarośla a słońce prażyło bardziej, niż trzeba było — przynajmniej o ile chodziło o mnie.
A rozmaite owady kąsały a komary cięły. Muchy zaś, bzykając, obijały ci się o uszy i policzki raz wraz, bez ustanku, bez końca.
Uciekaliśmy potym — przynajmniej ja. Głowa mi ciążyła, nogi osłabły, tłumok gniótł mi ramiona coraz dokuczliwiej.
Haszcze Dyrsjö ciągną się daleko. I zdawało się, że gęstnieją w miarę wzmagania się upału. Lasek był rzadki i mały, składały go brzózki górskie lub tu i owdzie stynka, na cal wysoka, to też cienia niemal ani śladu, a tymczasem słońce na niebie prażyło jak piec rozpalony do białości. War szedł od kamieni i ziemi — duszno było wszędzie.
Powietrze przypominało odwar, składający się z gorących powiewów. Zapach łąk, bydła, pięknych górskich kwiatów, mchu i gorącego wrzosu, żywicznych sosen i młodej, słodkiej brzeziny i ścian szałasu od słońca spieczonych, rozchodził się w koło i mieszał z sobą, snując się po haszczach, jak gdyby po stepie. A był tak mocny, że bił do głowy; stałem się ociężały i senny.
— A! — zawołał Olaguten, przeciągając się: — Co górskie powietrze, to górskie powietrze! — chociażby i prażyło — dodał i wciągał je pełną piersią.
Nie wtórowałem mu wcale, lecz mruknąłem: to mi powietrze górskie — niby tak bardzo orzeźwiające! hm... hm!
Spojrzał na mnie i skrzywił się lekko.
— Zmęczonyś? — zapytał. — Ustąpi, gdy się należycie spocisz.
Nie podobał mi się ten jego spokój, pełen wyższości, to też nic się nie odezwałem.
Ale miał zupełną słuszność. Gdym się należycie spocił, zrobiło mi się lżej. Nie był to ów wilgotny, ciężki pot, lepki, kleisty, który cię czyni słabym, bezsilnym, jaki znamy z pobytu w mieście lub z rannych przechadzek po dolinie — nie, ten spada z czoła jak grad lekkiemi kroplami. Po chwili byłem już rzeźwy, lekki, że mógłbym i zatańczyć.
Wkrótce znaleźliśmy się na otwartym miejscu. W dole rozlewało się jezioro lśniące i świeże między wysepkami i ostremi przylądkami. Teraz powiał chłodnawy orzeźwiający wiaterek. Ach, jak tu dobrze, jak świeżo! Miał słuszność Olaguten; co górskie powietrze, to górskie powietrze! Tu człowiek może żyć wieki!
Ponad górami, leżącemi za jeziorem, pociemniało — nadciągały chmury. Chwała Bogu, zleje nas porządnie! Czułem jak to wszystkiemu zrobi dobrze.
Puściliśmy się laskiem żwawo. W półgodziny później stanęliśmy w najwyżej położonej wiosce. Ziemia sucha tu była i pragnęła deszczu; słońce wypaliło ją do cna.
— Byle tylko nie było za późno — westchnąłem.
— Ach, nie — uspokoił mnie Olaguten. Gdy stara trawa się spali, puści się świeża.
Wielkie podwórze zastaliśmy wypełnione wózkami zaprzężonemi, a na nich różne przybory kościelne. Wjazd na podwórze zamieniony był w rodzaj bramy tryumfalnej, przybranej brzeziną. Po nad ścianami domu i we drzwiach stały grupki ludzi odświętnie przyodzianych ciemno-niebiesko lub jasno-szaro. Rozmawiali z sobą cicho i spokojnie. Po domu krzątały się kobiety; kilku chłopców bawiło się z dziewczętami za stodołą i drewutnią.
— Wygląda, jak gdybyśmy trafili na weselisko! — zauważył Olaguten.
— Tak się zdaje!
Weszliśmy na podwórzec i przywitaliśmy się z temi, na których natknęliśmy się najpierw. Zaraz zbliżyła się i reszta, zaciekawiona przybyszami. Wnet zawiązała się żywa rozmowa, z której dowiedzieliśmy się, żeśmy trafili na pogrzeb a nie na wesele.
Tutejszy gospodarz rozstał się z tym światem.
— Tak, tak — mówili — wszystkich nas to czeka. No, stary był dość... ale taki znów bardzo stary, nie.
Obliczyli, że miał lat 86, a to przecież znowu nie taki wiek podeszły. Ale w ostatnich latach jakoś zdziecinniał.
— Chory? — nie. Chory nie był zgoła. Przez całe swoje życie nie chorował ani przez jeden dzień... chociaż ciężkie miał życie. Harował i obrabiał wszystko sam, przez długie lata, dopóki synowie nie dorośli. O, on, Haakkaa Paalströen, nie należał do tych co umieją siebie oszczędzać! Ach, te czasy, kiedy to zajmował się i ciesielką i wypalaniem węgla i zwózką w najstraszniejsze mrozy — bo to było wtedy, kiedy wypalali węgle do fabryki, — a przytym i dom obrobić musiał — ach tak, ciężko mu było, ale nigdy nie narzekał i nigdy, nigdy nie chorował — sam często o tym mówił. W dawnych ludziach więcej było sił, niż w dzisiejszych. — Ale w ostatnich latach stracił rozum, do krzty nie miał pamięci. Dawne rzeczy pamiętał, ale to, co słyszał i widział w ostatnich czasach nie chciało mu się czepiać głowy — jakby znowu w dzieciństwo wrócił — możnaby powiedzieć. Na ostatku i ludzi już nie pamiętał. Syn jego syna ożenił się zeszłego roku.
— Syn, mówicie?
— Syn? nie, młody Haagen, co teraz siedzi w tej chałupie to syn po synu.
— Syn to jest Simen, ten, co go widzicie we drzwiach, ten z gołą głową.
— Ten starzec z białą brodą?
— Tak, ten z siwą brodą — taki stary wcale jeszcze nie jest.
— W tej zagrodzie więc żyły dotąd trzy pokolenia?
— Tak, — bo był pradziadek, dziadek i Haagen sam — a teraz mały Simen, syn Haagena.
— Więc cztery pokolenia! — zawołałem.
— Górskie powietrze — potrząsnął ku mnie znacząco głową Olaguten.
Powstał stąd mały spór o to «górskie powietrze». Najmłodszy z pośród mężczyzn, z któremi rozmawialiśmy, utrzymywał, że powietrze nie znaczy tak wiele; teraz, przy tym samym zdrowym powietrzu ludzie nie żyją tak długo — większa część umiera wcale młodo, na suchoty, dyfteryt i różne inne nowe choroby, niedawno powstałe.
— Wprowadzone — poprawił go Olaguten — wprowadzone koleją żelazną... z miasta. To jest jedyne dobro, które wam przyniosła kolej żelazna, ale powinniście się nauczyć zamykać nas, mieszczuchów w sanatorjach i hotelach, abyśmy sobie tam leżeli i umierali sami dla siebie.
Śmieli się z tego wszyscy i wrócono do poprzedniej rozmowy.
— Zdziecinniał stary — powtórzono. Tej młodej kobiety, która weszła w dom, nigdy nie mógł spamiętać. Codzień, ilekroć weszła, wpatrywał się w nią ze zdziwieniem, coby to była za jedna. — Tej kobiety nie znam — powtarzał stale.
I tak wciąż. Wszystko, co pochodziło z ostatniego czasu było mu trudne do zapamiętania.
— Ach tak, jestem już za stary — mawiał często — poprostu teraz już jestem za stary.
Najchętniej siadywał ostatnim czasem przed ogniskiem i dumał. Albo też leżał długo i spał, jak małe dziecko. Czasami zdawało mu się, że nie warto było wstawać.
— Już nie długo przyjadą po mnie z tą łodzią, wiem dobrze — mawiał.
— Z jaką łodzią? — pytali.
— No, z tą filiżanką — powiada.
— Filiżanką?
— Żebym i ja wreszcie raz mógł się dostać do ziemi...
— O trumnie mówicie? — pytali.
— A ino, a nie tak to mówiłem? — odparł staruszek.
Nie bał się śmierci, wcale nie. Raczej wyczekiwał jej, sądził, że dość się już napracował w życiu. I nadszedł ten dzień. Barbara właśnie zajrzała do niego; kiedy wchodziła, kładł się do łóżka i tak leżał i czekał, modląc się. W ciągu dnia stracił mowę. Potym spał, o ile mogli zauważyć. W nocy czuwali przy nim, nad ranem spostrzegli, że umarł.
— Tak powinni wszyscy umierać! — zauważył Olaguten, który wyciągał ich na to opowiadanie, wybadywany wzajemnie o pogodę, o wiatr, o stan ziemi, którędyśmy przechodzili. Pytali go cośmy za jedni i dokąd dążymy.
Ludzie ci nie widzieli w śmierci nic nadzwyczajnego — dla nich była to rzecz tak naturalna, prosta, że nie było tak dalece o czym mówić.
Weszliśmy do środka zobaczyć zwłoki. Cicho, spokojnie leżał sobie, jak posąg z wosku, z czołem wysokim i wyrazem twarzy tak czystym, jak gdyby to były królewskie zwłoki.
Trumnę zimną, czarną, stanowiło sześć heblowanych desek, złożonych i pozbijanych w rozmaity sposób. Ozdobiona była rogiem obfitości i krzyżem z podpisem: «Spoczywaj w spokoju» i tym podobnemi upiększeniami wiejskich estetów. Stała na ławie, na samym środku izby. Na stołkach i ławach naokół siedzieli ludzie potrzebni do obrzędu, z jednej strony mężczyźni, z drugiej kobiety. Wiele z tych ostatnich trzymało na kolanach drobne dzieci, jedna karmiła niemowlę. Ile razy chciała zakończyć, małe poczynało krzyczeć. W samych drzwiach stał mężczyzna drobnego wzrostu, o podłużnej, krzywej twarzy z pełną brodą. Był on wzruszony, albo też miał katar, bo często ucierał nos. A ponieważ w tej uroczystej chwili chciał w swoim zachowaniu się być możliwie najwytworniejszym, za każdym razem schylał się i ocierał palce o podeszwę. Za nim w sieni stała młodzież, służba i inni, nie należący do konduktu. My, nieznajomi znaleźliśmy sobie miejsce w kącie... obchodzono się tu z nami na ogół lepiej, niż mogliśmy się spodziewać, jako nieproszeni goście.
Miejscowy nauczyciel, wysoki, blady mężczyzna, w jasnoniebieskim szewiotowym garniturze, odprawiał śpiewy nad ciałem. Kilku z urządzających pogrzeb wtórowało mu. Przypominało to wspólną modlitwę lub małe zebranie w celu wzajemnego umacniania się w wierze.
Psalm był długi. Spokojnie, miarowo płynął jednostajnemi, twardemi dźwiękami i ciężko wibrując, mieszał się z szumem wiatru na dworze, który wzmagał się coraz bardziej. Od czasu do czasu, dawały się słyszeć, jak gdyby w zgodnej harmonji ze śpiewem, brzęczenie much, krzyk dzieci, lekkie zanoszenie się płaczących kobiet, uciszanie i pieszczoty matek. Bardzo stary jakiś człowiek siedział na pierwszym miejscu za stołem i poruszał małą, siwą głową, widocznie zdziwiony, że owa łódź po niego nie przyszła jeszcze, aby przecież i jego zabrać z sobą.
W miarę jak psalm wznosił się i potężniał, zdawało się, jakoby na tych wszystkich silnych, twardych obliczach kładła się jakaś światłość, jakiś powiew miękki i ciepły, niby promień wyższej jakiejś słoneczności, której przedtym nie dostrzegłem. Tony psalmu i spokojne poważne myśli podniosły ludzi tak, że patrzyli inaczej na swoje nędzne życie — zdawali się je rozumieć. Czarna trumna przetworzyła się w ich oczach i stała się miłym, bezpiecznym łożem, przybranym naokół znakiem krzyża świętego, dokąd nie dotrze już żaden smutek, ni kłótnia, żadna waśń lub troska.

Biednemu, staremu, zdziecinniałemu dziadusiowi będzie tu dobrze; może sobie spać spokojnie, nie musi zrywać się do pracy i zajęcia. A duszyczce jego dobrze też będzie u Pana Boga. Tam i my dostaniemy się kiedyś przy Boskiej pomocy. I wszystkie głowy pochyliły się, niejedno oko łzą nabiegło, gdy psalm zakończył się tą pełną prostotnej ufności modlitwą:

Dopomóż nam w walce
aby, gdy ona się skończy
dostała nam się palma
i korona życia!

Po psalmie miał nauczyciel krótką przemowę, w której prostemi i łagodnemi słowy przedstawił to, co w taki dzień wszystkim nam na myśl przyjść może. — Powinniśmy pamiętać — mówił — że jesteśmy jako trawa i siano, które puszcza się, jest młode i silne i zdaje mu się, że cały świat stoi otworem, wtym musi zwiędnąć i nowa trawa wyrasta na miejscu, gdzie ono rosło przedtym. To też nie powinniśmy uważać się za osiadłych tu, lecz wiedzieć, że to życie jest tylko wstępem do wyższego — z tą myślą przed oczami powinniśmy tak żyć, aby nam było łatwiej znieść i dźwigać brzemię życia.
Staruszek, spoczywający w trumnie, po tyloletniej walce zasłużył sobie rzetelnie na taką przemowę i pożegnanie od krewnych i powinowatych.
Przy dźwiękach psalmu wyniesiono ciało i przymocowano do długiego wozu, który miał starca powieść w ostatnią jego drogę.
Wrzawa powstała na podwórzu. Ludzie krzątali się, zaprzęgali konie, szukali swoich. Pośród powagi widać było i radość — jasnym okiem spoglądano w zachmurzone niebo. We wszystkim zostawało życie po śmierci.
Naokoło wozu, na którym stała trumna, biegało kilka młodych dziewczątek, bawiąc się w łapankę. Okręcały się, skakały i znów znikały, a pradziad z trumną i wozem swoim tak dobrze im się ustawił, że trudno je było złapać. We drzwiach i na schodach stały matki i starsi gospodarze, spoglądając z powstrzymywanym uśmiechem na zabawę dzieci.
— Ha, przecież to w górach!
To nie była śmierć. To było życie wielkie, świeże życie, życie natury, życie na swobodzie z wieczystym rodzeniem się i usychaniem, z młodą, puszczającą się świeżo trawą na zeschłym sianie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arne Garborg i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.