<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Głownia piekielna
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
Onezym czytał tedy dalszy ciąg listu korsarza, w następujących słowach:

„Ażeby wykonać mój zamiar ucieczki, należało przedewszystkiem zerwać moje więzy. Nie mogąc ich zbliżyć do ust, ażeby je przegryść zębami, pomyślałem o innym środku: czołgając się na brzuchu i szukając na wszystkie strony tylko twarzą, gdyż ręce miałem skrępowane w tyle, napotkałem gruby hak żelazny wbity w ścianę i przeznaczony zapewne do przytwierdzania balastu. Zbliżywszy się do tego haka, oparłem się o niego i zacząłem szarpać nim moje więzy, trąc je o żelazo, którego koniec był trochę zaostrzony. W dwie godziny, tak dalece przetarłem sznury, że przy silnem tarciu zdołałem je zerwać, zwłaszcza że gniew niepojętej dodawał mi siły.
„Mając już ręce wolne i zamysł należycie ustalony, reszta była już dla mnie tylko igraszką.
„Miałem przy sobie krzesiwo, fajkę, hupkę, paczkę tytoniu i długi składany nóż rybacki; przeciąłem powrozy ściskające moje nogi, i będąc już w stanie wszystkie odbywać poruszenia, przebiegłem na kolanach cały spód statku, gdyż dla niskości jego nie mogłem się podnieść na nogi.
„Nie znalazłem nic więcéj prócz starych kawałków żagli i kilku lin podartych; jedyne wyjście przez które mógłbym się wydobyć, było zamknięte przez szeroką klapę kwadratową; jéj grube deski rozchodziły się trochę w jednem miejscu i przez tę szparę dostrzegłem światło księżyca; oparłszy się rękoma na kolanach, próbowałem nieznacznie podnieść tę klapę memi plecami. Lecz próżne były moje usiłowania, gdyż klapa była zewnątrz przytrzymana, dwoma mocnemi żelaznemi drągami.
„Pomacku tedy wyszukałem kilka kawałków liny napuszczonej smołą, pociąłem je na drobniejsze części, i rozkręciwszy je zupełnie, zamieniłem w pakuły; następnie porozrzynałem W drobne paski część starych żagli, na które mnie rzucono; paski te ułożyłem na smolnych pakułach, które poprzednio przygotowałem, i wszystko to umieściłem pod klapą, wprost owej wązkiéj szczeliny; wysypałem potem mój tytoń zupełnie suchy na pakuły, ażeby je uczynić zapalniejszemi. Nareszcie skrzesiłem ogień, zapaliłem hupkę, położyłem ją na pakułach, i zacząłem mocno dmuchać na ogień.
Wkrótce pakuły zapaliły się, od nich zatliło się płótno żaglowe; w jednéj chwili spód statku napełnił się gęstym dymem, którego cząstka zaczęła uchodzić przez szczelinę w klapie, i sam zacząłem ze wszystkich sił krzyczeć: gore! gore! Mój krzyk i mocny zapach spalenizny, wydobywający się z pod pokładu, przestraszyły marynarzy; myśleli że statek się zapalił. Usłyszałem wielki ruch na pomoście, i w téjże saméj prawie chwili klapa się podniosła; z otworu buchnęły natychmiast ogromne kłęby czarnego dymu, tak oślepiające dla tych, którzy stojąc na pomoście, pochylili się nad otworem, że jednym skokiem zdołałem rzucić się na pomost i z nożem w ręku stanąć na przodzie statku; tu spotkałem się oko w oko z człowiekiem wysokiego wzrostu; przebiłem go, przewrócił się na wznak i upadł w morze; rzuciłem się potem na topor leżący zwykle w miejscu, z którego się kotwicę w morze zarzuca, ażeby ją w potrzebie można odciąć, powaliłem u stóp moich drugiego marynarza, i silnym zamachem....“
Tu Onezym zatrzymał się nagle, żałując że w uniesieniu swojem więcéj już może przeczytał aniżeli był powinien, przez wzgląd że opis tej rzezi mógł zbyt silne uczynić wrażenie na Sabinie.
Rzeczywiście, czyniła ona już wszelkie usiłowania, ażeby ukryć zgrozę, jaką te morderstwa w niéj obudzały, a któréj, potrzeba ucieczki nie usprawiedliwiała wcale w jéj oczach; pomimo tego jednak wstrzymywała się jeszcze, już to w chęci zaspokojenia jakiejś złowrogiéj ciekawości, którą ten opis mimowolnie w niej obudzał, już też, jeśli prawdę wyznać mamy, dla tego jeszcze, ażeby nie pozbawiać swéj ochmistrzyni przyjemności, którą w tem zajmującem czytaniu znajdowała.
— Dobrześ zrobił, żeś się zatrzymał, mój chłopcze, — rzekła do swego kuzyna; — nawet powinieneś był przesiać jeszcze wcześniéj.
— Moja przyjaciółko, — odezwała się młoda dziewczyna, — jeśli dla mnie przedsiębierzesz takie ostrożności, to wcale niepotrzebnie. Starać się już będę, ażeby się uleczyć z mojéj bojaźni.
— Doprawdy! moje dziecię? czujesz w sobie tyle odwagi? więc tym lepiéj! bo ja, przyznam ci się, drzę z niecierpliwości, ażeby się dowiedzieć końca... Zatem, kiedy cię to nie wzrusza zbytecznie....
— Bądź pan łaskaw czytać daléj, — rzekła dziewica do Onezyma.
Ten czytał, co następuje:
„Powaliłem u stóp moich drugiego marynarza, i silnym zamachem przeciąłem w połowie rękę człowieka, który z szablą w ręku rzucił się na mnie. Wszystko to odbyło się w jednem oka mgnieniu; korzystając ze zdumienia osady, będąc już spokojniejszym, uczułem się nasyconym; chciałem obejrzeć się trochę, i jak to mówią, porachować się z sobą.
„Księżyc pięknie przyświecał, wiatr powiewał świeży, morze było wspaniałe; jeden stary majtek z głową posiwiałą, stał u rudla; jeden chłopiec i trzech innych majtków, uciekli aż na przód statku, od których oddzielała mnie tylko klapa; człowiek którego toporem ugodziłem, leżał nieruchomy, ten zaś którego zraniłem, klęczał na pokładzie, trzymając prawą swą rękę w lewéj.
„Obliczywszy się zatem, miałem przeciwko sobie trzech ludzi silnych, dziecię i starca; lecz ludzie ci zdawali się być zupełnie pozbawieni przytomności skutkiem mego nagiego napadu.
„W téj chwili ujrzałem parę pistoletów zawieszonych u steru i nim którykolwiek z marynarzy ośmielił się ruszyć, rzuciłem się na tę broń; miałem więc topór i dwa wystrzały, moje dwie kule powinny mnie były uwolnić od dwóch nieprzyjaciół i tym sposobem zrównoważyć nasze siły. Uznałem wtedy, że stanąwszy u steru osobiście, umieściwszy starego majtka z chłopcem u żagli, potrafimy wydołać łodzi, zwłaszcza, że czas był bardzo piękny, i że nie mogliśmy więcéj być oddaleni jak o dziesięć lub dwanaście mil od brzegów Francyi.
„Rozważywszy tedy z pośpiechem moje położenie, napiłem pistolety i zbliżyłem się szybko do trzech ludzi, którzy dotąd jeszcze nie wyszli z swego podziwienia... gdyż wszystko to nie trwało może i dwóch minut czasu.
— „Wszyscy trzéj spuścicie się natychmiast na dno statku, — krzyknąłem na nich, — jeśli nie, zastrzelę dwóch na miejscu, a trzeciego zarąbię toporem!
„Ludzi tych odgraniczała odemnie tylko szerokość klapy, to jest około czterech stóp odległości, mogłem więc do nich strzelać na pewno. Skoczyli więc na dno, gdzie dogorywały jeszcze szczątki zapalonych przezemnie przedmiotów; raniony poszedł także za nimi, po czem spuściłem klapę i przymocowałem ją żelaznemi drągami, a następnie udałem się na tył statku.
— „Oddaj mi ster rzekłem do starego majtka, biorąc rudel z jego ręki, — a sam z chłopcem weź się do wiosła i żagli... sprawujcie się zaś dobrze... bo inaczéj... zastrzelę was obu.
„Odbierałem właśnie ster z rąk starca, gdy ten cofnąwszy się z trwogą zawołał:
— „Wszakże to Kapitan Kamienne-serce!
— „Czy ty mnie znasz?
— „Czy ja pana znam! Kapitanie, przecież ja na Głowni-Piekielnej odbyłem dwie wyprawy.
— „Nazywasz się tedy?
— »Szymon z Dunkierki.
— »Prawda; teraz przypominam sobie twarz twoję. Ah! nędzniku, chciałeś mnie wydać Anglikom, mnie, twego dawnego Kapitana?
— »Niech w ten moment będę rozstrzelanym, Kapitanie, jeżelim się domyślał że to o pana idzie.
— »Więc ten statek do ciebie należy?
— »Nie, Kapitanie, do Bezeleka.
— »A gdzież on jest?
— »W głębi morza, Kapitanie, był to ten człowiek w ciemnéj opończy, któregoś pan najpierwéj zabił, i który wypadł przez poręcz.
— »Jakimże sposobem on i ty z nim zgodziliście się na udział w mojem porwaniu?
— »Ba! Kapitanie, bo my zajmujemy się kontrabandą i wszystkiem po trochu.
— »Widzę ja to, widzę.
— »Onegdaj przyszło dwóch Anglików, ot, patrzaj pan, to jeden z nich.
»I pokazał mi trupa leżącego na pokładzie.
— »Wyrzuć to w morze, — rzekłem do niego.
»Stary majtek przy pomocy chłopca, wyrzucił przez poręcz łodzi ciało zabitego.
— »A gdzież drugi Anglik? zapylałem majtka.
— »Jest na spodzie okrętu, Kapitanie, obciąłeś mu pan połowę ręki.
— »Jakże ci ludzie potrafili was nakłonić do uczestnictwa w ich zbrodni?
— „Powiedzieli: Bezelek, dostaniesz pięćdziesiąt gwineów, jeżeli zechcesz przewieść do Anglii pewnego człowieka, którego ci przyprowadzimy; nie chcemy mu wyrządzić żadnéj krzywdy; ale jeżeli się będzie opierał, musisz ty i twoi ludzie udzielić nam pomocy, ażeby go związać, zatkać mu usta i za»«nieść go na dno twego statku... Dostaniesz dwadzieścia pięć gwinei zadatku, i drugie dwadzieścia pięć przybywszy do Tulkestone... Ponieważ w tem wszystkiem nie było żadnego zabójstwa, taki zarobek skusił Bezeleka; umówiono się o wszystko i Kapitana przyprowadzono... Ale przysięgam, że ja niewiedzialem że to o pana chodziło; inaczéj nie byłbym się pewnie wmieszał do téj sprawy....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»W cztery godziny po wydobyciu się z pod pokładu, stanęliśmy w małym porcie Mora, gdzie wysiadłem na ląd bez żadnego szwanku.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Czytelnicy nasi wdzięczni nam zapewne będą (pisał daléj Dziennik Cesarstwa) za ten wyjątek z listu walecznego korsarza. Dzięki Bogu! Kapitan Kamienne-serce, przez swą zimną krew i odwagę zdołał uniknąć niecnéj zasadzki. Miejmy nadzieję, że jego imię długo jeszcze będzie postrachem nieprzyjaciół Francyi.“
Onezym skończywszy czytanie, złożył gazetę na stole.
— Co to za człowiek! — zawołała ochmistrzyni z uwielbieniem, — co to za człowiek ten korsarz! sam jeden, skrępowany, z zatkanemi ustami, jeszcze znalazł sposób wydobycia się z podobnego niebezpieczeństwa!
— Ale ile krwi przelewu! rzekła Sabina z drżeniem... — I ani jednego słowa żalu, litości dla jego ofiar? Z jaką okrutną obojętnością ten człowiek mówi o tych, których zamordował bez oporu... bo napadnięci z nienacka, oni się wcale nie bronili.
— To prawda, — wtrącił Onezym półgłosem.
Jego ciotka nie dosłyszała go wcale i dodała zwracając się do swéj wychowanki.
— Słuchaj że, moje dziecię, bardzo to jest łatwo tak mówić... ale, w podobnem położeniu... człowiek ma prawo za...
— O! mój Boże! wiem ja dobrze, — moja przyjaciółko, iż ty mi zaczniesz dowodzić, że człowiek ten padł ofiarą haniebnéj zdrady; że za jaką bądź cenę pragnął odzyskać wolność; że miał prawo do tych wszystkich rzezi; że ta dzika pogarda cudzego życia, nazywa się odwagą, heroizmem... Wszystko to być może... jestem pewnie złym sędzią w podobnéj sprawie... Opowiadam ci tylko moje wrażenia, gdyż, w ciągu tego całego opisu, który, przyznaję się, budził we mnie mimowolnie jakąś smutną ciekawość... doznawałam tylko wstrętu i zgrozy... Wiesz... jest tam jedno słowo... jedno słowo mianowicie, które mnie przeraziło swoją dzikością...
— Jakie słowo?
— Człowiek ten zabiwszy dwóch nieszczęśliwych i zraniwszy trzeciego człowieka, powiedział niemal z szyderstwem: — „Wtedy uczułem się nasyconym... uczułem się spokojniejszym!“ Spokojniejszym! mój Boże! Więc jemu trzeba było krwi, morderstwa, ażeby uspokoić ten dziki gniew, który zdaje się być jego panującą namiętnością, namiętnością obrzydłą, któréj pomocy zdaje się wzywać w chwilach niebezpieczeństwa, jak inni wzywają pomocy Boga...
— Ale jeszcze raz ci powiadam, moje dziecię, że korsarz musi być korsarzem, to nie żaden święty! Cóż chcesz? Każdy działa według swego rzemiosła.
— Ależ, moja ciotko, — zawołał Onezym, który dotąd nie odezwał się jeszcze wcale, — rzemiosłem kata jest ścinanie głów... a jednak to jest rzemiosło okropne.
— Ach! — rzekła skwapliwie dziewica, — byłam przekonaną że pan Onezym jednego jest ze mną zdania.
— On, bardzo temu wierzę, — odpowiedziała ochmistrzyni z uśmiechem, — to prawdziwy niewieściuch. Co tam jemu rozprawiać o bitwach!.
— Wyznaję w całéj pokorze, moja ciotko, że nie czuję w sobie nic coby mogło wchodzić W przymioty bohatyra, — odparł Onezym ze śmiechem, — dla tego przyznaję także, że... gdybym był więźniem i gdyby mi przeszło okupić wolność moją śmiercią mego najzawziętszego nieprzyjaciela... nigdybym nie powrócił wolnym.
— Doskonale... doskonale, panie Onezymie... otóż to jest prawdziwe męztwo; i dla tego nie jest też ono męztwem ludzi wojny i mordów, zawołała młoda dziewczyna w uniesieniu; gdyż odraza jaką czuła dla wojowników, ztąd może także pochodziła, że Onezym i z kalectwa i z charakteru swego, nie był człowiekiem czynu.
— Onezym mężny? — zawołała ochmistrzyni odpowiadając na ostatnie słowa protektorki biednego krótkowidza, — dajże pokój, bo chyba żartujesz; — i zwracając się do swego kuzyna dodała: — i ty tego niewidzisz że panna Sabina żartuje sobie z ciebie, mój biedny chłopcze? Ale, tymczasem, połóż mą robotę na geridonie, waleczny bohatyrze, i podaj mi moje pudełko od roboty, tylko bez popełnienia żadnéj niezręczności, jeżeli to być może.
To powiedziawszy, wyciągnęła do Onezyma obie ręce; jedną oddawała mu robotę, drugą czekała na żądane pudełko.
Młodzieniec był więc zmuszony wyciągnąć także obie ręce, jednę dla odebrania roboty, drugą dla podania pudełka. Ponieważ lampa rzucała swe światło prostopadle na stół, przeto nielitościwa ciotka dopiero teraz mogła spostrzedz okropną oparzeliznę, którą ręka Onezyma była dotknięta.
— Mój Boże! moje dziecko! cóż ty masz na ręku?
— To... nic... moja ciotko, — odpowiedział spiesznie usuwając rękę, gdy tymczasem dziewica, której uwagę pobudził wykrzyknik jéj ochmistrzyni z niespokojnością na niego spojrzała.
Lecz nieubłagana ciotka podniosła się nagło, i, uchwyciwszy, mimo jego woli, rękę swego kuzyna, obejrzała ją troskliwie:
— Ah! nieszczęśliwy chłopiec — zawołała nareszcie z przerażeniem, — jakże on jest okropnie sparzony! Ty musisz nadzwyczajnie cierpieć!... to rana zupełnie jeszcze świeża... Kiedyż ci się to przytrafiło?
I zwróciwszy się nagle do Sabiny, która niespokojnie zbliżała się do nich, dodała: — nie patrz na to, na miłość Boską, nie patrz, moje dziecię, przykroby ci było spojrzeć na te rany. I po chwili zastanowienia zawołała: Ah! teraz zgaduję... Wszakżeś to zrobił niedawno... nie prawdaż?... Kiedyś nalewał wodę do herbatnika... twój krótki wzrok zawiódł cię tym tym razem, mój biedny, kochany chłopcze... i, z obawy, ażeby z ciebie nie żartowano... znosiłeś, nie pisnąwszy nawet, najokropniejsze boleści?... O! mój Boże! I ty jeszcze miałeś odwagę czytać nam tak długo?
Milczenie Onezyma, który głowę tylko spuścił, było bardzo znaczące...
— Ah!... — zawołała Sabina, zwracając się do swéj ochmistrzyni z niewypowiedzianem wzruszeniem i ze łzami w oczach, — wszakże ja ci a owiłam, że on jest mężny... Tak... otóż to jest prawdziwe męztwo, nie to które gniew zrodził, które szuka krwi i rzezi... ale męztwo serc szlachetnych, które z obawy przestraszenia tych których kochają, potrafią, bez skargi, znieść najokropniejszą boleść.
Wzruszenie przebijające się w dźwięku jéj głosu, słodko wynagrodziło zacnego młodzieńca za jego męczeństwo, a nawet doznał tego najwyższego szczęścia, że tym razem zdołał wyraźnie dojrzeć tkliwy wyraz rysów Sabiny, która uparła się koniecznie ażeby dopomódz swéj ochmistrzyni w zawinięciu ręki Onezyma, ponieważ w tym celu przymuszoną była zbliżyć się zupełnie do biednego kaleki, który przynajmniéj chwilę czasu mógł nasycić się widokiem tych pięknych rysów, które zwykle z daleka tylko i jakby za mgłą, oglądał.
Po opatrzeniu rany, Onezym żałował, że jednę tylko miał oparzeliznę, gdy w tem drzwi się otworzyły i służąca wbiegłszy do salonu, zawołała:
— Pani Robertowa... pani Robertowa!...
— Cóż takiego? Czego chcesz?
— Proszę pani... oto pan Segoffin przyjechał...
— I mój ojciec! — zawołała dziewica biegnąc do drzwi z twarzą promieniejącą szczęściem i radością, — i mój ojciec przyjechał?...
— Nie, pani... pan — Segoffin powiedział mi, że Pan zatrzymał się jeszcze chwilkę na poczcie, ale że wkrótce nadjedzie.
— Woja droga, ja zejdę na dół... — rzekła panienka do swéj ochmistrzyni. — Pójdę do przedpokoju czekać na mego ojca, prędzej go ucałuję. Co do pana, panie Onezymie, bardzo proszę pamiętać o swéj ręce...
I dziewica pobiegła na spotkanie ojca.
— Mój chłopcze, — rzekła pani Robertowa do młodzieńca, — idź teraz do twego pokoju i polewaj twą rękę świeżą wodą... przyjdę jeszcze do ciebie za nim się położę, ażeby ci powiedzieć co pan Cloarek wyrzecze względem ciebie, gdyż musi się dowiedzieć dla czego i od jakiego czasu umieściłam cię w jego domu... Z resztą, znam ja dostatecznie jego dobroć, ażeby być pewną, że potwierdzi to pewnie com dla ciebie uczyniła.
Onezym odszedł do swego pokoju pod wpływem jakiejś smutnéj niespokojności.
Zaledwie wyszedł z salonu, Segoffin przybył do pani Robertowéj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.