Głownia piekielna/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Głownia piekielna |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Oskar Stanisławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
„Kilka dni temu, Kapitan Kamienne-serce wracał do Dieppe, prowadząc na linie wielki trzymaszfowy okręt Kompanii Indyjskiéj, uzbrojony na stopę wojenną, o trzydziestu działach. Okręt len, który konwojował kilkanaście statków kupieckich naładowanych zbożem, zdobyty został z całym transportem przez nieustraszonego korsarza, po zaciętéj bitwie, która trzy godziny trwała, a skutkiem któréj połowa osady francuzkiéj zginęła lub została ranioną.”
— Trzygodzinna bitwa?... — zawołała młoda panienka z drżeniem, — tylu walecznych ludzi umarłych lub umierających... jakąż to okropną klęską jest wojna!... Ah! nie uwielbienie to obudzają we mnie ludzie, których nazywają bohatyrami... ale przestrach... zgrozę..
— Nigdy my się nie zrozumiemy w tym przedmiocie, — zawołała ochmistrzyni z uśmiechem, — mianowicie ja, co jestem zapaloną wielbicielką wielkiéj armii: ale zdaje mi się rzeczą niezawodną, że wojna korsarska musi być jeszcze straszniejszą jak wszelka inna.
— O, nieinaczéj! — rzekł Onezym, — jest to wojna w któréj nie masz litości ani przebaczenia...
— To też to właśnie! — odpowiedziała jego fiolka, — co dla nas czytelników stanowi cały urok! Co to za ludzie muszą być, ci korsarze? a ten Kapitan Kamienne-serce, o którym tyle mówią, to musi być człowiek okropny! Wyobrażam go sobie z ogromną rudą brodą... oczyma iskrzącemi, twarzą dziką i pasem najeżonym pistoletami i puginałami, w czarnym mundurze haftowanym w srebrne trupie główki!
— Zlituj się, przestań, moja przyjaciółko, — zawołała Sabina, — bo te wszystkie okropności w nocy mi się przyśnią!
— Czytaj więc daléj, Onezymio, — rzekła ochmistrzyni.
Lecz spostrzegłszy że młodzieniec zbladł nieco, i że kilka kropli potu wystąpiło na jego czoło, dodała:
— Cóż ci jest, mój chłopcze, zdawałoby się że ty cierpisz?
— Ja! nie, moja ciotko, — odpowiedział Onezym, wyrzucając sobie, że nie zdołał dostatecznie ukryć dotkliwéj boleści jaką mu jego oparzelizna sprawiała, i któréj uczucie, mimo jego woli, przebijało się w jego rysach, — będę czytał daléj... jeśli panna Sabina sobie życzy.
— Bardzo dobrze, panie Onezym, lecz zdaje mi się, że ciotka pana ma słuszność... pan zdajesz się być cierpiącym!
— Ja!... bynajmniéj... zapewniam panią... — rzekł Onezym uśmiechając się, — zasmuciłem się tylko, równie jak pani, myśląc o strasznych klęskach jakie wojna za sobą prowadzi. Niestety! czyliż to zawsze będziemy widzieli ludzi mordujących się między sobą zamiast coby się mieli kochać i pomagnć sobie wzajemnie! Onezymie, — zawołała ochmistrzyni, — prawdziwie, ty mówisz jak żak szkolny... ty, co mógłbyś być tak przystojnym gwardzistą, gdybyś przynajmniéj o cztery kroki widział przed sobą....
— Jak możesz mówić cóś podobnego, — odezwała się młoda dziewica do nieubłaganéj ciotki, — nie powinniżeśmy się przeciwnie uważać szczęśliwymi, że ci których kochamy, nie są wystawieni na wielkie niebezpieczeństwo... ale proszę pana, czytaj pan daléj.
Młodzieniec czytał:
„Przybycie Kapitana Kamienne-serce do portu w Dieppe, było prawdziwym tryumfem. Cała ludność zebrała się na brzegach. Okrzyki radości i zapału rozlegały się w porcie, gdy ujrzano bryg korsarski, poczerniały od prochu, z żaglami podziurawionemi od kul, i osttnim szmatem od jego flagi przybitym do tyłu okrętu, płynący z wolna i prowadzący bogatą zdobycz za sobą.
„Okręt angielski był bardzo uszkodzony; mnóstwo i ważność odebranych postrzałów świadczyły o gwałtowności napadu i mocy obrony; nowe okrzyki: Niech żyje Francya! niech żyje Kapitan Kamienne-serce! wzbiły się śród ludu, gdy waleczny korsarz stanął na wybrzeżu; lecz tryumf Kapitana zamienił się w prawdziwe ubóstwienie, gdy się dowiedziano, że statek angielski, tak walecznie przez niego zdobyły, prowadził za sobą wielki transport zboża zakupionego w Odessie; w niedostatku ziarna w jakim się Francya znajdowała, podobna zdobycz jest dobrodziejstwem poblicznem; wiadomo zaś dzisiaj, że Kapitan Kamienne-serce dowiedziawszy się o bliskiem przybyciu tego transportu zboża, przepędził kilkanaście dni na morzu czekając na niego, i pogardzając bogatszemi a mniéj niebezpiecznemi zdobyczami; jednem słowem, tryumf Kapitana Kamienne-serce był zupełny, i zaszczytnie wspomnianym będzie w rocznikach miasta Dieppe.”
— Jakież to wzniosłe! jakież to cudne! — zawołała ochmistrzyni w uniesieniu, — ah! oddałabym dziesięć lat życia mojego... ażeby być matką, żoną lub siostrą takiego bohatyra: jakżebym ja się chlubiła....
— Co do mnie, przyjaciółko moja, — rzekła młoda dziewczyna, — wyznaję ci z całą pokorą, albo raczéj z całą radością, że uważam się tysiąc razy szczęśliwszą, być córką poczciwego kupca towarów rueńskich, aniżeli mieć ojcem takiego chciwego krwi bohatyra, jak naprzykład ten korsarz, albo inni...
— Mój Boże! mój Boże! jakże ty mało masz dumy, moje dziecię! Byćże to może! ażeby cię to nie cieszyło módz sobie powiedzieć: ten straszny człowiek, to mój ojciec, albo to mój mąż, albo wreszcie, to mój brat?
— Jeśliby był oddalonym, drżałabym o niego... myśląc o niebezpieczeństwach na jakie się naraża... a, jeśliby był obecnym... zdawałoby mi się zawsze, że widzę krew na jego dłoniach, — dodała dziewica blednąc i drżąc z przerażenia.
— Moje dziecię, prawdziwie, bardzo jesteś nierozsądna, ażeby się tak byle czem przejmować, — rzekła ochmistrzyni głosem tkliwego wyrzutu, — sama sobie szkodzisz.
— Może pani nie chcesz ażebym daléj czytał? rzekł młodzieniec.
— Nie, nie, panie Onezym, proszę mi przebaczyć tę słabość, któréj się sama teraz wstydzę....
Poczem, uśmiechnąwszy się lekko, powiedziała do ochmistrzyni:
— Zresztą, twoja to jest wina... to twoje dumne myśli sprowadziły tę rozmowę... Ale, słuchaj... przekonana jestem, że ty sama wrócisz do rozsądniejszych wyobrażeń... i, że zamiast marzyć o bohatyrach wielkiéj armii, z czasem, postanowisz pójść za tego poczciwego człowieka, który już od tylu lat wzdycha do ciebie.
— Ja! — zawołała ochmistrzyni, — ja miałabym pójść za kommissanta mojego Pana, za cywilnego, za takiego hołysza, za człowieka którego mam w podejrzeniu, że jest większym jeszcze tchórzem jak niezgrabijaszem, i który z każdéj podróży Pana wraca z jakim ubytkiem lub dodatkiem do swojéj osoby? I tak: to mu koło młyńskie zetrze nogę i uczyni go kulawym, to wsadzi dwa palce pomiędzy zęby jakiéj machiny, któréj, jak powiada, chciał się tylko dotknąć; to znowu, i nie dziwiłabym się bynajmniéj jeśli był pijany wtedy, upada (jak sam powiadał) tak nieszczęśliwie na skorupy od butelki, że poczciwcowi taka kresa pozostała na twarzy, iż możnaby myśleć że to szabla mu ją narysowała.
— A więc, moja ciotko, — rzekł Onezym z uśmiechem, — niechże cię przynajmniéj ten pozór marsowego ciosu wzruszy na korzyść tego zacnego człowieka.
— Pan Onezym ma słuszność, — dodała Sabina śmiejąc się także, — widząc cię pod ręką z tym kresowatym bohatyrem, ludzie wezmą go za jednego z tych rycerzy, których tak lubisz, i będziesz się mogła dowolnie pysznić z niego.
— Pozwólcie państwo, nie taka jest moja rachuba, — odpowiedziała ochmistrzyni wesoło, — lubię bohatyrów, nie zaś inwalidów. Teraz Onezymie, czytaj daléj; bardzo jestem ciekawa dowiedzieć się, jakim sposobem ten straszny korsarz mógł być porwanym przez anglików na ziemi francuzkiéj.
— Taki jest, pani, dalszy ciąg tego opisu, — rzekł Onezym: Kapitan Kamienne-serce zabawiwszy trzy dni w Dieppe, celem spisania swej zdobyczy, opuścił port, udał się traktem Paryzkim w powozie pocztowym, zostawiwszy na nieszczęście w Dieppe swego nadzorcę artylleryi, jednego ze swych najdawniejszych towarzyszów broni, i w ostatniéj bitwie ciężko ranionego, dla załatwienia jeszcze niektórych interessów. Zdaje się prawdopodobnem, że przy pomocy tego walecznego marynarza, Kapitan nie byłby wcale padł ofiarą téj niecnéj zasadzki, w którą go wciągniono.
„Pomiędzy drugą i trzecią stacyą z Dieppe do Paryża, pokuszono się i zdołano wykonać porwanie, którego zuchwałość przechodzi wszelkie pojęcie, a to przez dwóch wysłańców angielskich, którzy zapewne od dawna czatowali na przyjazną dla siebie chwilę.
„Wspomnieni wysłańcy, nadużywając pod zręcznym pozorem łatwowierności pocztyliona, który wiózł Kapitana Kamiemie-serce, zdołali wyjednać od tego człowieka, że wyprzedziwszy go na drodze w miejscu oznaczonem, i korzystając z ciemności nocy, jak równie z chwilowego przestanku pod wysoką górą, jeden z nich miał zająć miejsce pocztyliona i przez pewien przeciąg czasu powozić pojazdem.
„Projekt ten udał się zupełnie. Pocztylion uwierzył, że tylko na chwilę odstępuje swych koni; zaledwie anglik dostał się na siodło, natychmiast puścił konie z przerażającą szybkością, gdy tymczasem pocztylion siedzący w tyle powozu i trzymający się ressorów, zraniony przez drugiego anglika, zrzucony został przez niego, na pół umarły na ziemię.
„Kapitan Kamienne-serce, zdziwiony najprzód gwałtownym pędem koni na pochyłości tak niebezpiecznéj, sądził że pocztylion zaniedbał zahamować powóz i że go konie uniosły. Wkrótce atoli ten szalony bieg umiarkował się nieco, lecz powóz zawsze jeszcze toczył się z nadzwyczajną szybkością.
„Ponieważ noc stawała się coraz ciemniejszą, przeto Kapitan nie mógł tego spostrzedz, że powóz opuściwszy główny trakt, w innym postępował już kierunku. Nie mając żadnego podejrzenia, i nie wiedząc wcale o zmianie pocztyliona, Kapitan jechał tym sposobem przez półtory godziny, nareszcie zasnął.
„Gdy się powóz zatrzymał, przebudziwszy się nagle, myślał że przyjechał na stacyę; a widząc śród nocy dwie czy trzy latarnie zbliżające się do powozu, wysiadł z niego bez najmniejszéj nieufności; wtem, kilku ludzi rzuciło się na niego, i zanim jakiekolwiek zdołał uczynić poruszenie, związano go, zakneblowano mu usta, i przeniesiono na wybrzeże małego portu Hosey, leżącego o siedm mil od Dieppe, i znanego jako miejsce przytułku zuchwałych kontrabandzistów.
„Kapitan nie mogąc ani się ruszyć, ani jednego wymówić słowa, został przeniesiony na pokład wielkiéj łodzi rybackiéj, gdzie wrzucono go, zawsze związanego, na spodek statku...
„W chwilę potem, siatek ten, korzystając z przypływu morza i pomyślnego wiatru, opuścił port Hosey, i z rozwiniętemi żaglami ruszył ku brzegom Anglii...”
— Biedny Kapitan, — przerwała ochmistrzynią — jakim on też sposobem wyjdzie z tego okropnego położenia? Ale dzięki Bogu, wydobył się przecież z niego, kiedy dziennik opowiada jego ucieczkę;... bodajem zginęła, jeśli wiem jak on zdołał wymknąć się tym przeklętym Anglikom. Jakaż to bezecna zdrada!
— Prawda... ale może też to tylko był odwet, — rzekła panienka z westchnieniem, — niestety! śród tych ludzi, wojny i krwi, wszelka nienawiść musi być nieubłaganą.
— Już to niezawodną jest rzeczą, że Kapitan Kamienne-serce nie podbije twojego serc, moje dziecię kochane, — zawołała ochmistrzyni.
Dziewica smutnie kiwnęła głową, gdy tymczasem Onezym czytał daléj co następuje.
„Kapitan Kamienne-serce nie jest z rzędu tych ludzi, których grożące niebezpieczeństwo przygnębia; uważamy lto sobie za szczęście, że możemy w téj mierze, podać naszym czytelnikom wyciąg z listu Kapitana, pisanego do jednego z jego przyjaciół; jest to list w którym podaje najdrobniejsze szczegóły swego wyswobodzenia.
„Oto wyciąg z tego listu:
„Zostawszy zamkniętym pod pokładem (pisze Kapitan Kamienne-serce), nie będąc w stanie zrobić najmniejszego poruszenia, uczułem w sobie wściekły gniew na myśl o przeniewierstwie, którego padłem ofiarą. Byłbym się pewnie udusił z wściekłości, gdyby mnie byli zostawili z zatkanemi ustami.
„Wrzucono mnie na spod statku, i złożono na szczątkach starych żaglów; nogi miałem mocno związane za pomocą długiego sznuru oblanego smołą, grubego na cal jeden, a ręce skrępowane z tyłu; tym sposobem nie mogłem użyć zębów do przegryzienia mych więzów. Chciałem, zgiąwszy się, dosięgnąć przynajmniej postronka, którym nogi moje związano, ale i to było niepodobieństwem. Wnosząc z nieznacznego kołysania się łodzi, domyśliłem się, że ją silny wiatr popychał, tudzież, że musieliśmy szybko i prosto zmierzać do brzegów Anglii.
„Wiedziałem jaki los mnie tu czekał; kilka słów tych nikczemników którzy mnie ujęli, oświeciło mnie dostatecznie; zamiast zabić od razu, woleli mnie długo męczyć na pontonach; nawet jeden z tych Anglików wspominał, że będę kilka razy wystawiony na szyderstwo i obelgi ludu.
„Na tę myśl, zdawało mi się że oszaleję; jęcząc z wściekłości, upadłem na stare żagle, które mi służyły za posłanie.
„Gdy pierwsze uniesienie minęło, Gniew, jak zawsze, nowéj udzielił mi siły, krew wrzała w mych żyłach i cisnęła się do mózgu, w którym tworzyło się tysiące projektów śmielszych i zuchwalszych jeden od drugiego; zdawało mi się, ze moralna i fizyczna zdolność moja, w dziesięćkroć się pomnożyła, przez to nadzwyczajne wzburzenie wszystkich sił żywotnych.
„Postanowiłem nareszcie uchwycić się jednego z tych projektów powstałych w najgwałowniejszym paroxyzmie mojéj wściekłości.
„We wszelkiem innem usposobieniu mojego umysłu projekt ten byłby mi się wydawał niewykonalnym, równie jak każdemu innemu człowiekowi, któryby nie był jak ja, podsycony wzburzeniem gniewu, gniewu, strasznego i potężnego bóstwa, jak mówi poeta indyjski.”
Od pewnego czasu, Sabina, przysłuchując się coraz uważniéj temu opisowi, zdawała się być jakiemiś przykremi zajęła myślami; kilkakrotnie drżenie przebiegło jéj członki, jak gdyby jakaś bolesna myśl nią wstrząsnęła; nareszcie, przerwawszy nagle i mimowolnie dalsze czytanie, zawołała:
— Ah!... ten człowiek... dreszczem mnie przejmuje...
— Dla czegóż to? — zapytała ją ochmistrzyni. Mnie zaś, ten nieustraszony korsarz wydaje się odważnym jak lew...
— Tak, ale jakiż to charakter żelazny, — odpowiedziała panienka z coraz większem wzruszeniem, — co za gwałtowność... i zdawałoby się, że ten człowiek ośmiela się ubóstwiać sam gniew...
Poczem dodała z nowem drżeniem:
— Ah! gwałtowność... gniew... to rzecz okropna!...
I, zbladłszy nadzwyczajnie, powtórzyła jeszcze raz z drżeniem:
— To rzecz okropna!...
Ochmistrzyni, nie przywięzując wielkiéj wagi do wzruszenia młodéj dziewczyny, odpowiedziała:
— Ba! posłuchajże mnie; moje dziecię, mówisz że to rzecz okropna; jak dla kogo!... gdyż jeżeli w téj gwałtowności, waleczny korsarz miał znaleść siłę i środki wydobycia się z rąk zdradzieckich Anglików, to, na uczciwość! on miał wielką słuszność... i ja... w jego miejscu.... ależ mój Boże! — krzyknęła, widząc swą wychowankę śmiertelnie bladą i zamykającą oczy, jak gdyby ją siły zupełnie opuścić miały, — ależ, mój Boże! co ci jest, moje dziecię?
Na te słowa ciotki i na łoskot jaki uczyniła podnosząc się i spiesząc do Sabiny, Onezym także się poruszył, chcąc pospieszyć na jéj ratunek; lecz usiadł napowrót z obawy ażeby się nie wystawił na nową jaką niezręczność, i zasmucony, że nawet nie mógł wyczytać z rysów téj, o którą się lękał, czy wzruszenia będące powodem jéj cierpienia zwiększało się lub zmniejszało, ponieważ w téj chwili zupełne panowało milczenie, które ochmistrzyni pierwsza przerwała, wołając z nadzwyczajną trwogą:
— Moje dziecię, nie odpowiadasz nic?... twoje usta drżą... ty płaczesz... Mój Boże! cóż ci jest?
Te słowa nie doszły wcale do uszu biednej dziewczyny; z wzrokiem wlepionym w jedno miejsce..: z oczyma jeszcze bardziéj rozwartemi skutkiem przestrachu i obłąkania, wskazywała ręką jakieś zjawisko, powstałe zapewne w nieładzie jéj myśli, i mówiła z cicha głosem niespokojnym i przerywanym:
— Ten człowiek! o! ten człowiek ubrany czarno... to złowrogie wspomnienie moich lat dziecinnych... staje znowu przed memi oczyma... oto on!....
— Uspokój się... nie myśl o tem, na miłość boską! — wołała ochmistrzyni, — nie wieszże jak dalece podobne myśli są dla ciebie zgubne?...
— Oh! — odpowiadała dziewica w zupełnem obłąkaniu, — ten człowiek.... ten człowiek.... on był równie przerażającym w swoim gniewie i uniesienia... kiedy... o!... to już wiele lat temu... tak, byłam jeszcze maleńką... zdaje mi się, jak gdybym jeszcze widziała... w obszernym kapeluszu... czarnym kaftanie i białych spodniach; dziwny to ubiór... żałobny... jak liberya umarłych... Było to wieczorem... mego ojca nie było w domu... wtedy... człowiek ten... mój Boże... człowiek ten wszedł do nas... nie wiem którędy... ja go dawniéj nigdy nie widziałam... człowiek ten... groził méj matce, która mnie trzymała na ręku... Ona rzekła do niego z płaczem... o! przypominam to sobie dobrze:
— Łaski przynajmniej dla mego dziecięcia!
— Ale on... zawołał, grożąc ciągle méj matce: — Więc ty nie wiesz, że ja w gniewie moim gotów jestem na wszystko!... — A potem... rzucił się... Wtedy... matka moja... o! matka moja... umarła... a ja...
Dziewica nie mogła już więcéj mówić, dostała jakiegoś spazmowego napadu, jaki jej zawsze sprawiało to bolesne i straszne wspomnienie z jéj lat dziecinnych nieszczęsnego wypadku połączonego z fatalnem i nagłem wstrząśnieniem, od którego datowała owa wrażliwość nerwowa i chorobliwa, wynikająca z każdéj prawie choćby najniewinniejszéj i najmniejszéj obawy.
Wstrząśnienie to uspokoiło się wkrótce skutkiem doświadczonych starań ochmistrzyni, która, niestety! aż nadto była już do nich przyzwyczajoną. Wróciwszy do przytomności, Sabina, któréj charakter przedstawiał niekiedy dziwną mieszaninę słabości i mocy duszy, żałowała bardzo i wstydziła się, że okazała tak mało władzy nad sobą w ciągu tego opisu... opisu, który, rzecz niepojęta dla niej... z jednéj strony przerażał ją nadzwyczajnie, a z drugiéj, obudzał w niéj pewien rodzaj złowrogiéj ciekawości. Dla tego też, pomimo nieśmiałej prośby Onezyma, żądała koniecznie, ażeby dokończył czytania tego opisu, które w sposób tak smutny zostało przerwane.
Ochmistrzyni widząc jéj naleganie, i lękając się, ażeby w téj chwili mianowicie, najlżejszy opór nie wywarł niebezpiecznego wpływu na tak drażliwe usposobienie dziewczyny, wezwała Onezyma, ażeby przeczytał dalszy ciąg wyswobodzenia Kapitana Kamienne-serce.