Głownia piekielna/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Głownia piekielna
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GŁOWNIA PIEKIELNA
PRZEZ
Augeniusza Sue.

przełożył O. S.
Tom I.

WARSZAWA.
Nakład i druk S. ORGELBRANDA Księgarza i Typografa
przy ulicy Miodowéj Nr. 496.

1849.

Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.

Warszawa, d. 2/14 Grudnia 1848 r.
Cenzor J. Hignet.


ROZDZIAŁ I.
Około połowy karnawału r. 1801, ożywionego radosną wiadomością o podpisaniu pokoju w Lunéville, kiedy jeszcze Bonaparte był Iszym konsulem Rzeczypospolitej francuskiéj, następująca scena odbywała się w miejscu odosobnionem i zasłonionem zburzonemi w połowie wałami miasta Orleanu.

Była siódma godzina zrana, dzień zaczynał się dopiero, i mężczyzna jakiś okryty ciemną opończą, przechodził się wzdłuż i wszerz krokiem przyśpieszonym; zimno było nadzwyczajne, a poranek mglisty; od czasu do czasu człowiek ten chuchał w palce, łupał nogami, ażeby się rozgrzać nieco i niecierpliwie spoglądał na ścieżkę prowadzącą około podstawy jednego bastionu.
Nareszcie w dziesięć minut późniéj, drugi mężczyzna odziany płaszczem, a dotąd osłoniony wystającą częścią bastionu, pokazał się na ścieżce i spiesznie zbliżył się do człowieka odzianego opończą.
Przywitawszy się, zawiązali następującą między sobą rozmowę:
— Myślałem ie się spóźnię, — rzekł męzczyzna w płaszczu.
— Mamy jeszcze kwadrans czasu, — odpowiedział drugi; — czy masz szpady?
— Oto są... właśnie one mnie zatrzymały, bo z trudnością mi przyszło wystarać się o nie. A Iwon,... czy widziałeś go dzisiaj rano?
— Nie; powiedział mi tylko wczoraj wieczorem że tu przyjdzie prosto. Obawiał się bowiem, i to słusznie, ażeby moje przybycie do mego, a potem nasze wyjście, tak ranne, nie zatrwożyło jego żony i nie obudziło w niéj jakiego podejrzenia.
Czy tak! zaczem Iwon przyjdzie, opowiedz nu, mój kochany, przedmiot téj kłótni; Wiesz bowiem, że wczoraj wieczorem, zacny nasz przyjaciel, zaledwie kilka słów mógł przemówić.
— To rzecz bardzo prosta.. na ostatniem posiedzeniu trybunału, pewien adwokat, nazwiskiem Laurent, przedstawiając sprawę swojéj wytknął w, sposób uderzający mniemaną stronność naszego przyjaciela, który właśnie był sędzią toczącéj się sprawy...
— To jest niegodnie, bretońska prawość Iwona Cloarek jest powszechnie znaną.
— Niezawodnie... ale znasz gwałtowność i niesłychaną draźliwość charakteru naszego przyjaciela; dla tego też zerwawszy się z krzesła i przerywając adwokatowi, zawołał: — „Panie Laurent, jesteś podłym oszczercą; mówię to nie jako urzędnik, ale jako człowiek z sercem; i powtórzę panu tożsamo po naszém posiedzeniu.” — Możesz sobie teraz wyobrazić wzburzenie trybunału.
— Przyznać trzeba, że to było za porywczo jak na urzędnika.
— „Być to może, panie,” — śmiało odpowiedział adwokat Iwonowi, — „zobaczemy się późniéj.” Sprawa idzie daléj; po skończoném posiedzeniu, trybunał dokłada wszelkiego usiłowania ażeby spór załagodzić... adwokaci wsławiają się także z swéj strony; ale znasz żelazny upór naszego przyjaciela. Adwokat Laurent, człowiek bardzo odważny, żądał ażeby go przeproszono; na wniosek ten, myślałem że krew zaleje Iwona z gniewu i oburzenia. Słowem, ułożono spotkanie na dzisiejszy poranek i wybrano szpady...
— Potwierdzam zupełnie drażliwość naszego przyjaciela... lecz obawiam się, że w jego położeniu... jako urzędnikowi len pojedynek może bardzo zaszkodzić...
— I ja lękam się tego, chociaż krok tak śmiały podniesie trochę sądową togę. Ale co gorsza, to, że Iwon miał już ważne nieporozumienia z prezesem trybunału, który jak mówią, nie jest człowiekiem bez skazy... a co jeszcze jest gorszeni, to, że gwałtowność charakteru naszego przyjaciela dwukrotnie już spowodowała jego przeniesienie...
— Serce tak dobre, tak szlachetne!
— Prawda, ale ta nieszczęśliwa głowa! i ta przeklęta drażliwość, któréj powściągnąć nie może...
— I jemu było zostać urzędnikiem, z takim charakterem!
— Cóż chcesz? jego ojciec, będąc także urzędnikiem, żądał, ażeby syn podobnyż obrał sobio zawód. Iwon uwielbiał swego ojca i był mu posłusznym. Gdy potém utracił ojca, było już zapóźno zmienić stan obrany; a zresztą, nie posiada wcale majątku, urząd jest jedynem jego utrzymaniem, a ma żonę i dziecko... Musi więc, jak widzisz, dźwigać swoje jarzmo.
— Tak... aleja go żałuję.
— Proszę cię, wszakże Iwon dobrze strzela nie prawdaż?
— Bardzo dobrze.... gdyż w pierwszéj swojéj młodości, namiętnie lubił wszystkie ćwiczenia tego rodzaju; lecz obawiam się, ażeby odwaga i gniew nie uniosły go zbytecznie, i żeby na oślep nie rzucił się na niebezpieczeństwo...
— Wolałbym widzieć w nim więcéj krwi zimnéj.... A jego przeciwnik?
— Słyszałem że strzela nie źle.
— Na wszelki przypadek pozostawiłem stąd o dwadzieścia kroków fiakr, który mnie tu przywiózł... Szczęściem Iwon mieszka pod samą bramą miasta.
— Co znowu... ja nie chcę myśleć o żadnem nieszczęściu!... Byłoby to śmiertelnym ciosem dla żony Iwona!... Gdybyś ty wiedział jak ona go kocha!... Jest to anioł wdzięków i słodyczy!... On także ze swéj strony jest dla niej nieocenionym... Uwielbiają się oboje... I gdyby nieszczęście chciało...
— Czy nie słyszysz jakiegoś głosu?...
— Rzeczywiście... Będą to pewnie nasi przeciwnicy... Żałuję że Iwon nie stanął pierwszy na miejscu.
— Zapewne ostrożności jakie musiał przedsięwziąść względem swéj żony, zatrzymały go trochę.
— Być może... ale to nie dobrze.
Wkrótce potem trzy osoby pokazały się z za bastionu, zbliżając się na miejsce schadzki; był to przeciwnik Iwona i dwaj jego świadkowie.
Powitali oni uprzejmie znajdujących się już na miejscu, tłómacząc się z powodu swego spóźnienia; na co odpowiedziano im, że nawet pan Cloarek jeszcze nie przybył, ale zapewne wkrótce nadejdzie.
Następnie, jeden ze świadków zaproponował, ażeby w oczekiwaniu na pana Cloarek wyznaczyć tymczasem miejsce pojedynku wniosek ten przyjęto, miejsce walki wybrano, a tymczasem też i Iwon przybył. Czoło jego zroszone potem, pierś zadyszana, wskazywały dostatecznie jego pośpiech; uścisnął serdecznie ręce swoich świadków i powiedział im po cichu.
— Miałem największy kłopot w świecie żeby się wymknąć bez obudzenia podejrzenia méj zony. — Poczem zwracając się do swego przeciwnika, rzekł do niego głosem który chciał uczynić jak najspokojniejszym:
— Przepraszam bardzo, że pan czekać na mnie musiałeś, lecz spóźnienie to moje jest zupełnie mimowolnem.
— Adwokat ukłonił się, i zaczął się rozbierać, co również i Cloarek uczynił, gdy tymczasem świadkowie szpady mierzyli.
W miarę jak się chwila walki zbliżała, widać było, jeśli tak powiedzieć można, jak gniew Iwona wzrastał i wrzał coraz gwałtowniéj; całe jego ciało drżało chwilami; krew tryskała niemal z rąk i jego twarzy, oczy iskrzące pałały ogniem; grube żyły jego rąk silnych wystąpiły na wierzch jak postronki; jego rysy wyrażały pewien rodzaj dzikiego zadowolnienia; zdawało się że grożące niebezpieczeństwo stawiało go w jego żywiole i że dopiero teraz dowolnie oddychał. Ten charakter popędliwy, ta natura gwałtowna, burzliwa, prawie ciągle zostająca pod przymusem i krępowana tysiącznemu względami towarzystwa, nie mogła nigdy dosięgnąć swéj zupełnéj swobody, swéj całéj potęgi czynu, jak tylko śród uniesień walki, niebezpieczeństwa i gniewu.
Niecierpliwość i drażliwy zapał Iwona były tak wielkie, że rozebrawszy się pierwéj od adwokata, byłby się rzucił na niego gdyby dwaj jego świadkowie nie byli go wstrzymali za ręce.
Nareszcie stanęli na oznaczonem miejscu.
I jeden z świadków wymówił te uroczyste słowa:
— Panowie, zaczynajcie.
Cloarek uderzył z tak natarczywą wściekłością na swego przeciwnika, że ten, zdziwiony tem gwałtownem natarciem, zachwiał się, osłaniając się wszakże z całą zręcznością; lecz nie więcéj jak po dwóch minutach walki, zapaśnik jego przebił mu rękę na wylot i adwokat mimowolnie upuścił swą szpadę.
— Stójcie panowie, — zawołali świadkowie, ujrzawszy jednego z walczących rozbrojonym.
Na nieszczęście Bretończyk tak był uniesiony gniewem, że nie usłyszał wcale tych słów pokoju; stójcie panowie, — i z podwójną gwałtownością uderzył na swego przeciwnika; lecz ten, złożywszy, już zresztą dowody dostatecznéj odwagi w dotychczasowej walce, a widząc się bez żadnéj obrony wysławionym na ciosy szaleńca, odskoczył na bok, odwrócił się nagle i uciekł z naznaczonéj mety.
Wściekły Bretończyk rzucił się za nim w pogoń, ale jego świadkowie dognali go i rozbroili nie bez oporu przecie i z jawnem niebezpieczeństwem, gdy tymczasem jeden z przyjaciół adwokata obwiązywał chustką jego ranę, która jednak żadnéj nie wzbudzała obawy.
Świadek Cloarek’a ofiarował grzecznie swój powóz ranionemu, który go przyjął i obaj przeciwnicy rozstali się po nastąpionéj zgodzie.
— Iwonie, — rzekł do popędliwego urzędnika jeden z jego przyjaciół zbliżając się do bramy miejskiéj, — o czemżeś ty myślał? ażeby się jeszcze rzucić na rozbrojonego nieprzyjaciela?...
— To prawda, ciebie chyba szatan opętał, mój drogi? — dodał drugi.
— Nie mogłem przypuścić, ażeby to już miało być skończone, — odpowiedział Iwon z żałosnem westchnieniem.
— Prawdziwie.... w sposób w jaki wziąłeś się do rzeczy, walka nie mogła trwać długo!
— Ah!... jabym potrzebował przynajmniej godzinę walki; wtedy dopiero, zdaje mi się byłbym na długo spokojny, — rzekł Cloarek. — Jeszcze czuję wszystką krew wzburzoną we mnie, ogień mnie pali... Ja sądziłem że przynajmniéj teraz pozwolę sobie dowolnie.
Iwon wymówił te słowa z wyrazem tak naiwnéj niechęci, że w téj chwili okazał się prawdziwie dziecinnym i świadkowie jego nie mogli wstrzymać się od uśmiechu.
— Do pioruna! — zawołał uraźliwy Bretończyk, rzuciwszy najprzód gniewne spojrzenie na śmiejących się przyjaciół; poczem wstydząc się zapewne tego uniesienia, spuścił głowę i zamilkł, gdy jeden z świadków tymczasem odezwał się wesoło:
— Mój dzielny Iwonie, nie myśl znowu kłócić się z nami... Toby nie było warte pracy... we dwóch nawet zaledwiebyśmy ci mogli dać dziesięć minut... roboty...
— Słuchaj, Cloarek, upamiętaj się trochę, — dodał drugi. — Przeciwnie, powinieneś się uważać bardzo szczęśliwym, że ta niebezpieczna sprawa w ten sposób się skończyła... Nie zostałeś rannym... a rana twego przeciwnika jest dość lekka... Czyż można żądać coś pomyślniejszego?
— On ma słuszność, bo wystaw sobie naszą rospacz, mój biedny Iwonie, gdybyśmy cię naprzykłąd w téj chwili nieśli konającego do domu?... Pomyślże o twéj żonie... o twéj córce...
— Moja żona!... moja córka!... — zawołał Cloarek z wzruszeniem... — ah! słusznie mówicie, — i łzy stanęły mu w oczach. — Jestem szalony, wściekły, — dodał po chwili. — Ale to nie moja wina, wierzaj mi; wszakże to w naszéj staréj Bretanii mówią: Gdzie zanadto krwi, tam zanadto ognia.
— W takim razie mocz nogi w wodzie z gorczycą, i każ sobie krew puścić, nieszczęśliwy! ale nie bierz szpady za lancet, a przedewszystkiem nie upuszczaj krwi innym, dla tego że sam jéj masz zanadto, — odparł żartobliwie Jeden z jego przyjaciół.
— Albo nareszcie czytaj filozofów, mój drogi, — dodał drugi, — i do djabła nadewszystko pamiętaj, że jesteś urzędnikiem, człowiekiem pokoju i powagi.
— Łatwo wam tak mówić, — odpowiedział biedny Iwon wzdychając. — Ale wy nie wiecie co to jest mieć sędziowską suknię na grzbiecie i zbyt wiele krwi w żyłach.
I podziękowawszy serdecznie swoim dwom świadkom za ich przyjacielską usługę, Cloarek miał już wejść do swego mieszkania.
— Słuchajno, Iwonie, — zawołał jeden z jego przyjaciół, w chwili kiedy się już rozłączyć mieli, — wszakże my się dzisiaj wieczorem zobaczymy na balu kostiumowym, który daje teść twego prezesa... Powiadają, że z tego powodu wasz trybunał uwolniony jest od zachowani zwykłej powagi; rana twego przeciwnika jest lekka, nie uważam więc żadnej nieprzyzwoitości, ażebyś przybył na tę zabawę, która będzie bardzo ciekawa.
— Wprawdzie nie chciałem iść z początki bo moja żona jest trochę cierpiąca, — odpowiedział Iwon, — lecz tak na mnie nalegała ażebym się rozerwał, że postanowiłem pójść i mniejsza oto, przyjdę na chwilę, przypatrzeć się balowi.
— A więc do zobaczenia.
— Do zobaczenia.
Iwon wszedł do domu, czując, że uściska swą żonę i dziecię z podwójną tkliwością i przywiązaniem.
Lecz zaraz na progu zatrzymany został przez służącą, która rzekła do niego:
— W gabinecie czeka jakiś człowiek na pana... ma podobno jakiś ważny interes.
— Dobrze... czy moja żona nie pytała się o mnie od czasu jakem wyszedł?
— Nie panie... Właśnie teraz dopiero pani Robertowa wyszła od pani, która nam poleciła ażeby nie wchodzono do jéj pokoju dopóki sama nie zadzwoni... ponieważ, jak mówi, chciałaby się trochę przespać.
— Starajże się więc wykonać to polecenie... odpowiedział Cloarek, — i udał się do swego gabinetu, gdzie nieznajomy czekał na niego.
Był to wysoki i gruby męzczyzna, około czterdziestu lat wieku, twarzy pospolitéj, powierzchowności olbrzymiéj, ubrany jak obywatel wiejski, który ukłoniwszy się dosyć niezgrabnie, rzekł głosem najuprzejmiejszym na jaki tylko zdobyć się potrafił.
— Czy pan sędzia Cloarek?
— Tak, panie.
— Ja, panie sędzio, jestem przyjacielem starego Leblanc z Gien, który zna pana.
— Rzeczywiście, wyświadczyłem mu jakąś usługę; zacny to jest człowiek, jakże się miewa?
— Bardzo dobrze, panie sędzio, właśnie to on mi powiedział: Jesteś w kłopocie, udaj się do pana Cloarek, lubi on dopomódz biedakom..
— Cóż mogę dla pana uczynić?
— Panie sędzio, ja ojcem jestem tego chłopaka, którego sprawa wkrótce rozpocznie się w tutejszym trybunale.
— O jakiéj to sprawie chcesz pan mówić?
— O sprawie Józefa Rateau, — odpowiedział gruby, mrugając oczyma z pewnem porozumieniem — fałszerstwo, proste tylko fałszerstwo.
Cloarek zdziwiony i rozgniewany bezczelną swobodą z jaką ten ojciec mówił o hańbiącem oskarzeniu ciążącem na jego synu, odpowiedział mu surowo.
— Rzeczywiście mój panie, niejaki Józef Rateau jest oskarżony o zbrodnię fałszu i wkrótce zostanie osądzonym.
— Otóż słuchaj pan, panie sędzio, ja tam nie chodzę żadnemi manowcami: między nami mówiąc, chłopak przewinił, i dał się złapać jak osieł jaki...
— Mości panie, zastanów się... pomyśl że słowa twoje są bardzo ważne.
— Trudno fałszerstwa zaprzeczyć.... Panie sędzio... rzecz to jasna jak słońce... inaczej, pan się przecież domyślasz, że staralibyśmy się...
— Do rzeczy, panie, do rzeczy, — zawołał Iwon coraz bardziéj oburzony sposobem myślenia i postępowaniem tego człowieka.
— Otóż rzecz tak się ma, panie sędzio, gdyby nie powody których panu wyjawić nie mogę, małoby mnie to obchodziło gdyby mojego chłopaka skarano, powiedziałbym mu nawet: dałeś się złapać, toś głupi, masz teraz na coś zasłużył.. ale, ja... widzisz pan... ja mam interes w tem, ażeby on został uniewinniony...
— Mój panie, — krzyknął Iwon którego oburzenie w gwałtowny gniew się zamieniło i któremu wszystka krew do twarzy uderzyła, — ani słowa więcéj.
— Ja sam jestem tego zdania, panie sędzio, niech djabli wezmą czcze słowa, czyny przedewszystkiem, — odpowiedział supplikant, — poczem mrugnąwszy powtórnie oczyma i sięgnąwszy ręką do jednej kieszeni swéj długiéj kamizelki, wyciągnął z niéj spory rulon, wziął go pomiędzy dwa palce i pokazując Iwonowi, rzekł do niego z filuternym uśmiechem.
Znajduje się tutaj pięćdziesiąt czystych, starych luidorów...jest to zadatek na uwolnienie mego chłopaka... potem przyniosę drugie pięćdziesiąt.
Mnóstwo podobnych już wypadków i wiele rozmaitych okoliczności upoważniały ludzi do probowania tego niecnego przekupstwa; gdyż po czystéj surowości pierwszych lat Rzeczypospolitéj, tak nieskazitelnych, tak pełnych chwały, nastąpiło już owo opłakane skażenie obyczajów; dla tego też nasz suplikant, będąc pewnym swojego, złożył tryumfalnie ofiarowany rulon na rogu biórka stojącego mu pod ręką.
Cloarek rozdrażniony do najwyższego stopnia tą zniewagą, z twarzy zapłomienioną od gniewu, już miał wybuchnąć całą wściekłością i dopuścić się może jakiego okropnego czynu, gdy wtem wzrok jego zatrzymał się na portrecie żony, wiszącym na przeciwnej ścianie, pomyślał tedy że mogłaby się obudzić i przestraszyć nastąpić mogącym hałasem, zwłaszcza że spoczywała w pokoju położonym tuż nad gabinetem, w którym obecna scena miała miejsce. Skutkiem nadludzkiego niemal usiłowania, Iwon zdołał się powściągnąć, porwał tylko za kapelusz i rzekł do wieśniaka głosem wzruszonym:
— Proszę zabrać swoje pieniądze... pomówimy o tem... na dworze...
I skinąwszy ręką, ażeby się za nim udał, wyszedł z pośpiechem z pokoju.
Wieśniak, myśląc że to zapewne przez ostrożność, urzędnik którego miał zamiar przekupić, wołał o zapłatę gdzieindziéj traktować jak w domu, schował złoto napowrót do kieszeni, wziął swój gruby kij sękaty i wyszedł za sędzią, nie mając czasu nawet przypatrzyć się jego rysom, inaczéj bowiem, wyraz ich byłby go postraszył, a przynajmniej byłby obudził w nim jakie podejrzanie.
— Panie sędzio, gdzież my idziemy? zapytał Iwona za którym ledwie mógł zdążyć, gdyż ten z nadzwyczajnym biegł pośpiechem jak gdyby się ziemia pod nim paliła.
— Tędy, tędy... odpowiedział Iwon głosem stłumionym, omijając róg ulicy, — tędy...
Ulica ta dosyć krótka, przytykała do placu zwanego Nowy-rynek, na którym odbywał się targ i który w tej chwili mnóstwem ludu był zapchany.
Przybywszy w pośród ludu, Cloarek odwrócił się nagle do wieśniaka, który tuż za nim zdążał, i pochwyciwszy go za kołnierz, zawołał głosem piorunującym:
— Ludu... przypatrz się temu nikczemnikowi i bądź świadkiem jego kary... niechaj ci ona będzie przykładem.
Czas wzburzeń ludowych jeszcze nie zupełnie przeszedł, odezwy zatem do uczuć i sprawiedliwości ludu, rozprawy i mowy na placach publicznych nie miały w sobie nic nadzwyczajnego; dla tego też tłum więcej ciekawy jak zdziwiony, zwabiony silnym głosem Iwona, otoczył w krotce sędziego i jego ofiarę.
Ostatni z nich, pomimo wszelkich usiłowań i pomimo olbrzymiéj postawy, nie zdołał wymknąć się z pod żelaznéj ręki Iwona, który potrząsając nim z wściekłością, wołał głosem okropnym:
— Jestem sędzią... w tutejszym trybunale;... a ten nędznik przyszedł do mnie z pieniędzmi, ażebym za nie uwolnił zbrodniarza; ale jaka była jego nikczemność, taka będzie i kara.
I ów urzędnik, znajdując w swoim gniewie siłę niepojętą, zabierał się do obsypania gradem razów olbrzymiego wieśniaka, gdy ten, natężywszy wszystkie siły, zdołał się nareszcie wyrwać z rąk jego a równie rozgniewany jak sam sędzia, odsunąwszy się nieco, podniósł swój kij, prawdziwą maczugę, i byłby może śmiertelny cios zadał popędliwemu Bretończykowi, gdyby ten, używając podejścia bardzo zwyczajnego u jego współrodaków, nie był uniknął tego niebezpiecznego zamachu, przez pochylenie głowy i rzucenie się czołem na swego przeciwnika z taką gwałtownością, że trafiwszy go głową w same piersi, złamał mu dwa żebra; skutkiem tego krew rzuciła mu się natychmiast ustami i zupełnie pozbawiony został przytomności.
Korzystając z zamieszania nastąpionego w tłumie ludu, który wydając głośne okrzyki na cześć zwycięzcy otoczył z ciekawością zwyciężonego, Cloarek ostygł nieco ze swego zapału a unikając dalszego tryumfu, jakim lud uczcić go zamierzał, przebiegł przez rynek nareszcie spostrzegłszy próżną doróżkę wskoczył do niéj i kazał się zawieść do Pałacu Sprawiedliwości, gdyż zbliżała się już chwila otworzenia posiedzenia. —




ROZDZIAŁ II.
Po tych czynach bohatyrskich godnych najwytrawniejszego szermierza opuścimy pana Cloarek, udającego się do Pałacu Sprawiedliwości na zwykłe posiedzenie, a powiemy słów kilka o balu kostiumowym, o którym świadkowie naszego burzliwego urzędnika, po pojedynku wspomnieli.

Bal ten, jak na prowincyą, zuchwała nowość, miał się odbyć tegoż samego wieczoru u pana Bonnewal, bogatego negocyanta i teścia pierwszego prezesa trybunału w którym Iwon Cloarek urzędował. Wszyscy członkowie wydziatu sprawiedliwości zostali zaproszeni na tę uroczystość; ponieważ zaś przebranie się było koniecznym warunkiem, przeto umówili się przywdziać czarne domina lub kostiumy charakteru poważniejszego ażeby nie narazić swéj urzędowéj godności na jakie lekceważenie.
Cloarek, jakeśmy już powiedzieli, był w liczbie zaproszonych: pomimo że wieść o jego pojedynku i skarceniu jakie dał owemu wieśniakowi, rozeszła się już po całem mieście, nawet wieczorem nie doszła ona jeszcze uszu pani Cloarek.
Zatem dom urzędnika był zupełnie spokojny, i zajmowano się w nim wyłącznie, jak w wielu innych domach przygotowaniami do wieczornéj maskarady, gdyż podówczas nie było jeszcze na prowincyi magazynów utrzymujących tego rodzaju ubiory. Jadalny pokój w skromnem mieszkaniu sędziego podobny był więcéj do krawieckiego warsztatu, w którym były porozrzucane okrawki materyi rozmaitych kolorów i szczątki jedwabnych lub szychowych tasiemek.
Trzy młode szwaczki gadatliwe jak szpaki, szczebiotały ustawicznie, pracując pod nadzorem kobiety mającéj około lat trzydziestu, osoby uprzejméj, z postawą otwartą i ujmującą. Panienki te nazywały ją z uszanowaniem panią Robertową. Zacna ta kobieta, dawniéj mamka córki Iwona, mającéj już teraz lat pięć, pełniła obecnie przy pani Cloarek obowiązki panny służącéj, albo raczéj powiernicy, gdyż, skutkiem poświęcenia i najgorliwszych zawsze usług, nastąpił pomiędzy nią a jéj panią pewien rodzaj szczeréj i serdecznéj poufałości.
— Jeszcze jeden ścieg, a ta haftowana wstążka będzie już przyszytą do kapelusza, — rzekła jedna z młodych robotnic.
— Co do mnie skończyłam już obrąbianie szarfy. — dodała druga.
— A ja, — zawołała trzecia szwaczka, — mam już tylko przyszyć kilka srebrnych guziczków na taśmach téj kamizelki.
— Bardzo dobrze, moje dziecię, — rzekła pani Robertowa, — zaręczam, że kostium pana Cloarek będzie jednym z najszczęśliwiéj pomyślanych na dzisiejszym balu.
— Ale... moja pani Robertowa... zawsze to jest śmiesznie...
— Co takiego?
— Sędzia przebrany.
— 1 cóż, — odezwała się druga robotnica, — czyż oni to nie są codziennie przebrani, kiedy na siebie włożą swoje togi?
— Wiedzcie o tem, moje dziewczęta, — rzekła surowo pani Robertowa, — że sędziowska toga nie jest żadnem przebraniem lecz ubiorem urzędowym.
— Proszę mi darować, — odpowiedziała panienka zarumieniwszy się po same uszy; — mówiąc to nie miałam nic złego na myśli.
— Jaka to szkoda, że pani Cloarek nie chce korzystać z téj sposobności, ażeby się także przebrać, — odezwała się znowu inna szwaczka, chcąc przerwać tę poważną rozmowę.
— Ah! zawoła jedna z jéj towarzyszek z smutnem i zazdrosnem westchnieniem, — gdybym była na miejscu pani Cloarek, nie opuściłabym tak pięknéj sposobności jaką jest bal kostiumowy. Takie szczęście, być może że się tylko raz jeden w życiu przytrafi.
— Gdybyście wiedziały moje panny, — odpowiedziała pani Robertowa, — dla czego pani Cloarek pozbawia się tego szczęścia, pewniebyście się nie dziwiły tak bardzo.
— Cóż więc panią sędzinę wstrzymuje od pójścia na tę zabawę?
— Nie można tego powiedzieć takim młoym panienkom, — odpowiedziała powiernica Pani Cloarek głosem uroczystym, gdy tymczasem młode szwaczki zaczynały zabierać się do domu, ponieważ noc się już zbliżała.
W chwili kiedy dziewczęta wychodzić miały, nowa osoba przybyła do jadalnego pokoju.
— Ah! otóż pan Segoffin! zawołały szwaczki głosem poufałym i szyderskim. — Dobry wieczór panie Segoffin! — Jakże się pan Segoffin miewa?
Przybyły męzczyzna miał około lat czterdziestu, wzrostu był wysokiego i nadzwyczajnie chudy; nos miał bardzo długi, na końcu lekko zadarty, co szczególny wyraz nadawało jego twarzy; zresztą cera jego była tak wynędzniała, twarz jego bez zarostu tak bez żadnego znaczenia, że można ją było poczytać za pierwszy najlepiéj odbiły exemplarz maski pajaca, tylko dwoje czarnych i przenikliwych oczu, którym nie zbywało na pewnéj złośliwości, ożywiało jego blade dziwnéj poczciwości rysy; mała peruczka, krótka, okrągła i czarna, zdaleka podobna więcéj do jedwabnéj kalotki, powiększała jeszcze karnawałową śmieszność tego człowieka; długa szara opończa z posrebrzanemu guzikami, spodnie orzechowe, ścągnięte sznurkiem przy kostkach, dozwalające widzieć pończochy w niebieskie i czerwone pasy, na których odznaczały się czarne skórzane trzewiki z szerokiemi srebrnemi sprzączkami, oto cała postać pana Segoffin, który pod pachą trzymał czerwony parasol a w ręku trzyrożny kapelusz.
Zostając dwadzieścia lat w usługach ojca pana Cloarek, dawnego urzędnika, Segoflin po jego śmierci, pozostał przy jego synie, którego znał jeszcze dzieckiem i któremu oddany był z zupełnem poświęceniem.
Jakeśmy już powiedzieli, Segoffin zaraz na wejściu powitany został szyderskim głosem szwaczek.
— Ah! otóż i pan Segoffin!... Dobry wieczór panie Segoffin.
Człowiek ten ze zwykłą obojętnością, najprzód złożył kapelusz i parasol na krześle, potem z największą powagą wyciągnął ręce dla uściskania jednej z najładniejszych swawolnic a mimo krzyku i szamotania z jéj strony, złożył głośne pocałowanie na obu rumianych jéj policzkach. Nadzwyczajnie zadowolony tym wstępem, zabierał się już do powtórzenia swych czułości, gdy pani Robertowa, pociągnąwszy go za połę surduta, zawołała na niego z oburzeniem.
— Segoffin! Segoffin! prawdziwie, jakież to zuchwalstwo, jaka nieprzyzwoitość...
— Co się stało, odstać się nie może; rzekł Segoffin głosem stanowczym, głaszcząc kościstą, ręką swoje usta jak gdyby rozpamiętywał całą przyjemność tych pocałunków, gdy tymczasem młoda szwaczka wychodziła z pokoju ze swemi towarzyszkami i wszystkie trzy śmiejąc się jak szalone, wołały jeszcze:
— Dobranoc, panie Segoffin, dobranoc:
Pozostawszy z nim sam na sam, pani Robertowa zawołała:
— Tylko ty jeden na świecie zdolny jesteś dopuścić się podobnéj niecnoty z taką obojętnością i to jeszcze w czcigodnym domu urzędnika.
— Patrzaj! rzekł Segoffin z naiwnym uśmiechem, — cóż takiego?
— Jakto? co takiego! ściskać i całować tę dziewczynę w mojéj obecności, kiedy mnie zawzięcie prześladujesz twojemi miłosnemi oświadczeniami?
— Zazdrosna.
— Zazdrosna! ja? Nie nabijaj tem sobie głowy wcale! Jeżelibym kiedy miała iść za mąż, od czego zachowaj mnie Boże, to pewnie bym nie ciebie wybrała.
— Niewiadomo...
— Jakto, już to ja wiem o tem dobrze.
— Co ma być... to będzie, moja kochana.
— Ależ...
— Dajmy temu pokój... dajmy pokój, — rzekł flegmatyk przerywając Zuzannie Robertowéj z najpewniejszą o sobie zarozumiałością, — pragniesz tego jak najgorzéj ażeby mnie zaślubić. Co ma być, to będzie, nie mówmy już o tem.
— O! Chryste Panie! — zawołała powiernica sędziny, urażona do żywego taką zarozumiałością tego człowieka; poczem wyrzucając sobie podobne uniesienie, dodała z szyderczą spokojnością: — Masz słuszność, panie Segoffin... nie mówmy już o takiem głupstwie. Nie pozostaje nam teraz jak tylko rozmowie się o Panu... Oto, kostium jego już gotowy... trzeba mu go odnieść do pokoju, bo zapewne w krotce powróci z trybunału.
— AH! — westchnął Segoffin kiwając głową, — trybunał...
I jeszcze głębsze wydał westchnienie.
Westchnienie było rzeczą tak rzadką wzwybajach tego obojętnego na wszystko człowieka, że pani Robertówa nadzwyczajnie ztrwożóna, zapytała go skwapliwie:
— Co ci jest, czego tak wzdychasz, ty, którego zwykle nic wzruszyć nie zdoła?
— Spodziewałem się tego, — odpowiedział Segoffin kiwając znowu głową. — Prędzej czy późniéj, zawsze to powinno było nastąpić.
— Ale co takiego, na miłość Boską, cóż się stało?
— Pan Cloarek, — rzekł Segoffin z nowem westchnieniem, — wyrzucił oknem prezesa.
— O! mój Boże!
— Co się stało, odstać się nie może.
— Czyby to być mogło...
— Zresztą było to tylko z sali parterowéj, ale zawsze dosyć wysoko... Najwięcej jeżeli jeden sążeń wysokości, dodał Segoffin z wyrazem człowieka zdecydowanego na wszystko, — a prezes, według swojego zwyczaju, upadł na nogi... bo to zręczny filut... oho! potrafi on się zawsze wykręcić.
— Słuchaj, Segoffin, nie wierzę ani jednemu słowu, z tego co mi tu pleciesz... Znowu to będzie jedna z twoich dykteryjek, ale doprawdy, nie godzi się tak żatować... z Pana, którego znasz od dziecka... i który dla ciebie jest taki dobry.
— Niech i tak będzie, — odpowiedział Segoffin obojętnie, — myśl sobie że ja żartuję... Ale tymczasem, daj mi kostium Pana, bo polecił mi żebym go zaniósł do jego pokoju, a zapewne też w krótce nadejdzie.
— Niestety!... więc to jest prawda, — zawołała Zuzanna, nie wątpiąc już wcale o téj nieszczęsnéj wiadomości, jaką jej Segoffin przyniósł, — więc znowu zaszło jakieś nieporozumienie, pomiędzy Panem a jego prezesem!
— Nieinaczéj, — odpowiedział Segoffin, — kiedy go oknem wyrzucił.
— Mój Boże! mój Boże! Ależ tym razem, to Pan niezawodnie już straci swój urząd.
— Dla czego?
— Jakto dla czego? po tokiem zgorszeniu, i to ze strony urzędnika, odbiorą mu urząd, powiadam ci jeszcze raz; a nasza biedna Pani! znowu nowy cios dla niéj; i to jeszcze w stanie w jakim ona się znajduje... ależ, mój Boże! cóż to za życie... być w ciągłéj niespokojności, w ustawicznéj obawie! ubóstwiać swego męża, a w każdéj chwili lękać się skutków gwałtowności jego charakteru...
— Moja droga, przypomnij sobie co ja ci zawsze mówiłem, stosownie do przysłowia w naszéj staréj Bretanii powtarzanego, — odpowiedział Segoffin głosem uroczystym... dla wilka las... dla gołębia strzecha; otoż, Pan Iwon...
— Ah! ty mnie do rospaczy przyprowadzasz swojemi przysłowiami i twoją obojętnością! — zawołała Zuzanna. — Powiedzże mi przynajmniéj, jakim sposobem przytrafiło się to nieszczęście.
— Słuchaj więc; przed godziną, poszedłem do pałacu Sprawiedliwości, ażeby Panu odnieść odpowiedź na list pewien. Znalazłem cały Pałac w okropnem zamieszaniu.
— Ah! Mój Boże! zapewne z powodu naszego pana?
— Wysłuchajże mnie cierpliwie! Adwokaci i wszyscy urzędnicy biegali jak opętani pytając się wzajemnie: „Czy wiesz? — Nie wiem! — Cóż takiego? — Zdaje się że po audyencyi, prezes kazał zawołać pana Cloarek do swego gabinetu. — Ah! tak, z powodu jego pojedynku..“
— Jego pojedynku! — zawołała pani Robertowa! — Jakiego pojedynku?
— Z powodu jego dzisiejszego pojedynku, — odpowiedział Segoffin poważnie i korzystając ze zdumienia Zuzanny mówił daléj: — Inni znowu mówili: — „Nie, prezes kazał go zawołać do siebie w sprawie pewnego wieśniaka, którego wniesiono do jednego sklepiku.“
— Jakiego wieśniaka? — pytała Robertowa z coraz większem zadziwieniem.
— Tego co to wiesz, — odpowiedział Segoffin naiwnie, — „Zdaje się tedy, — mówiono w Pałacu, — że poszedł do gabinetu prezesa że się tam pokłócili i że go nareszcie oknem „wyrzucił.”
— O! mój Boże! — westchnęła Zuzanna składając ręce z przerażeniem.
— Wtedy, ja, — dodał Segoffin z uśmiechem wewnętrznego zadowolenia, — ja, co znam pana bardzo dobrze, powiedziałem sobie zaraz: jeżeli był ktoś wyrzucony przez okno, to pewnie tamten, i miałem słuszność; koniec końcem, co się stało, odstać się nie może. Teraz odniosę kostium do pokoju Pana.
— Co się stało, odstać się nie może; zawsze tę jednę piosnkę masz na języku! Czy ty się nie domyślasz żadnych skutków z tego wszystkiego?
— Stało się... rzecz skończona.
— Piękna pociecha! Wszakże to już po raz trzeci nasz Pan naraża się na utratę miejsca z powodu gwałtowności swego charakteru; czy wiesz teraz, co na nieszczęście, koniecznie nastąpić musi? Oto, Pan z pewnością dostanie dymissyę tym razem.
— Ba... jeżeli dostanie dymissyę, to ją schowa do kieszeni.
— Prawda, a ponieważ on potrzebuje swojego urzędu dla chleba, ponieważ ma żonę i córkę, i ponieważ za kilka miesięcy przybędzie mu drugie dziecię, bo Pani jest przy nadziei, cóż się zatem stanie z nim i z jego rodziną, jeżeli swoje miejsce straci?... Odpowiedzże mi teraz na to... ty... z twojemi przysłowiami.
Dla wilka las... dla gołębia strzecha, jakem ci to powiedział przed chwilą, moja kochana.
— Otóż, — zawołała Zuzanna, — znowu to mądre przysłowie! Co to może naszego Pana dotyczyć?
— Dotyczy go o tyle, że Pan, przy którego urodzeniu byłem prawie świadkiem, ponieważ widziałem go jeszcze małym chłopczykiem biegającym po żwirowych wybrzeżach Penhoet, gdzie dla rozrywki nieraz obsypywał guzami dziatwę rybaków i sam je od niej odbierał, zawsze był jak kogut zacietrzewiony, prawdziwy Bretańczyk, gotów z samym diabłem pójść w zapasy; jak się tylko rozgniewał, już wtedy po głowie, musiał koniecznie wygrzmocić kogo, to kochane panisko; zawsze on był takim... niestety! na swoje nieszczęście. Ale przecież nigdy nie przyszło do tego, ażeby aż prezesów przez okna wyrzucał. Co robić, co się stało... odstać się nie może.
Poczem zabrawszy kostium swego pana, Segoffin powiedział do Zuzanny:
— Więc tu już nic nie brakuje... do tego ubioru?
— Jakto... czyś ty już zupełnie rozum stracił?... To pan sędzia miałby jeszcze myśleć pójść na tę zabawę?
— Nie wiem czy myśli o tem lub nie... kazał mi tylko mieć swój ubiór w pogotowiu, ażeby się mógł wcześniéj ubrać.
— Co znowu? po tem wszystkiem co zaszło, onby miał pójść na bal?
— Mnie się tak zdaje.
— To być nie może!
— Zobaczysz.
— Onby miał pójść na bal dany właśnie przez teścia pana prezesa.
— Tym ważniejszy powód.
— Powtarzam ci, że to być nie może... Pan nie śmiałby pokazać się na téj zabawie, po zgorszeniu jakie się w tym dniu nieszczęsnym przytrafiło... Całe miasto oburzyłby przeciw sobie...
— On się też tego spodziewa.
— Spodziewa się tego?
— Niewątpliwie, ale to go pewnie nie odwiedzie... przeciwnie, — odpowiedział Segoffim głosem tryumfującym. — Wszakże widziałem pana zaraz po jego rozmowie z prezesem. Mój drogi panie Iwon, — rzekłem do niego, — czy się pan obawiasz, ażeby pana nie aresztowano. „Nikt nie ma prawa mieszać się do tego, co zaszło prywatnie między mną a prezesem, dopókj on skargi na mnie nie zaniesie, — odsiedział mi pan sędzia, — o! niechaj on poda tę skargę, będzie musiał wyjawić powody mego uniesienia, a wtedy spali się chyba od wstydu“ — Takie były, moja Zuzanno, własne słowa pana. — Ale, — zapytałem go jeszcze, — czy pan pomimo tego wszystkiego pójdziesz na ten bal? — „Czy pójdę?... niezawodnie... pragnę nawet przybyć pierwszy a wyjść ostatni z niego. Inaczéj myślanoby że żałuję tego com uczynił, albo że się obawiam. Jeżeli moja obecność na tej zabawie zgorszy innych gości, jeżeli mi to dadzą poznać... albo jeżeli cośkolwiek podobnego spostrzegę... potrafię wtedy odpowiedzieć i działać... bądź tylko spokojnym; wracaj do domu, i powiedz ażeby mój kostium był zupełnie skończony przed mojem przybyciem.“
— Ah! cóż to za człowiek! co za charakter żelazny! — rzekła Zuzanna z westchnieniem. — Zawsze ten sam; a nasza biedna pani, ona niczego się nie domyśla.
— Zabieram tedy kostium, — dodał Segoffin, — i zaczekam na pana w jego pokoju... bo że pójdzie na bal, to jest rzeczą tak pewną jak to, że ty mnie zaślubisz, moja droga, — pamiętaj więc o tem.
— Jeżeliby to nieszczęście miało kiedy nastąpić, odpowiedziała pani Robertowa z gniewem; — to przeciwnie, starać się będę nigdy o tem nie myśléć!
I wychodząc drzwiami przeciwleglemi tym któremi Segoffin przybył, poczciwa kobieta zastraszona tem wszystkiem o czem się dowiedziała, poszła do pani Cloarek.




ROZDZIAŁ III.
Pierwszym zamiarem Zuzanny było uprzedzić panią Cloarek o ważnych wypadkach które się tego dnia przytrafiły, skutkiem gwaltowności charakteru Iwona, lecz zastanowiwszy się nad tym niespodzianym i bolesnym ciosem jakiby podobne wiadomości zadały jej młodéj pani, ulękła się tego odkrycia, które i tak w krotce nastąpić musiało, i obiecała sobie tylko nakłonić swą panią, ażeby pod jakim bądź pozorem wstrzymała swego męża od pójścia na tę zabawę, co rzeczywiście byłby tylko naigrawaniem i mogło bardzo smutne skutki sprowadzić.

Pomięszanie Zuzanny było nadzwyczajne; trzeba jéj bowiem było z jednéj strony ukryć zaszłe wypadki, a jednak doradzać swéj pani, ażeby całego wpływu swego użyła, celem odwiedzenia męża od zamiaru udania się na tę zabawę.
Takiemi myślami zajęta była pani Robertowa, kiedy weszła do pokoju swej pani.
Ta nie będąc regularnie piękną, miała rysy pełne wdzięku i słodyczy; bladość jéj odznaczającego się oblicza, jéj słabowita powierzchowność, wskazywały stan zdrowia nadzwyczajnie delikatny, który początek ciąży jeszcze wątlejszym czynił.
Jenny Cloarek, siedząc przy kolebce, któréj jedwabne firanki były zasunięte, zajęła była haftem, nadając końcem maleńkiéj nogi lekki ruch kolebce, w któréj spoczywała jéj pięcioletnia córeczka.
Już była noc, i niewielka lampa oświecała ten miły obraz.
Gdy Zuzanna weszła do pokoju, pani Cloarek skinęła na nią ręką, mówiąc do niéj półgłosem:
— Nie hałasuj, Zuzanno, moja Sabinka zaczyna usypiać.
Powiernica zbliżyła się do niéj pocichu, poczem Jenny Cloarek dodała:
— Czy Iwon jeszcze nie wrócił?
— Nie, pani.
— To jego ranne wyjście pokrzyżowało mi cały dzień dzisiejszy... gdyż spałam jeszcze kiedy mój mąż powrócił, a nie przyzwyczaił mnie do tego, ażebym go zbyt długo nie widziała.
Poczem młoda matka rzekła jeszcze z uśmiechem:
— Ale, ale, czy kostium jego już gotowy?
— Gotowy, pani.
— Widzisz Zuzanno, jak delikatna i jak posłuszna jestem życzeniom Iwona. Miałam dosyć męztwa, ażeby nie pójść zobaczyć szwaczek pracujących w sali jadalnéj, i zapewnić sobie zupełną niespodziankę... ponieważ P. Cloarek pragnął, ażebym nie widziała jego kostiumu dopóki go na siebie nie włoży... Z tem wszystkim, możesz mi powiedzieć, moja dobra Zuzanno, czy kostium jest ładny?
— Bardzo ładny, pani...
— Ale przecież nie jest zbyt ładny... gdyż położenie mego męża wymaga pewnego umiarkowania i przyzwoitości.
— Trudno było wybrać kostium piękniejszy i poważniejszy zarazem.
— I uważasz że Iwonowi będzie w nim dobrze?
— Będzie mu w nim jak najlepiéj, pani...
— Prawdziwie, Zuzanno, podbudzasz mą ciekawość nad wszelką miarę... lecz... wytrwam do końca. Tylko, że kostium Iwona jest tak dobrze pomyślany; żałowałabym może, żem odmówiła pójść z nim na tę zabawę, gdyby rostropność i zdrowie moje nie były mi nakazały tego małego umartwienia. Nigdy jeszcze nie widziałam balu kostiumowego; widok ten byłby mnie zabawił... ale niemal równéj doznam przyjemności słysząc opowiadanie Iwona po jego powrocie, byleby tylko nie bawił zbyt długo, gdyż dzisiaj czuję się bardzo zmęczoną.. i daleko słabszą jak zwyczajnie.
Spokojność młodéj małżonki coraz więcéj zasmucała Zuzannę; daremnie szukała środków zwrócenia rozmowy tak, ażeby mogła swą panią choć w części przygotować do wiadomości, która ją w każdym razie dojść miała, zwłaszcza, że nie chciała jéj narazić na zbyt gwałtowne wzruszenie, zawsze nader niebezpieczne w stanie, w jakim się znajdowała.
— Więc pani czuje się dzisiaj więcéj cierpiącą jak wczoraj wieczorem? — zapytała nareszcie.
— Rzeczywiście, czuję się bardzo cierpiącą, odpowiedziała Jenny; — ale nie narzekam; wszakże wiem co moje cierpienie znaczy, — dodała z słodkim uśmiechem, stosując to do stanu swojego. — Są to te drogie cierpienia, które nam nowe zapowiadają radości.
I to powiedziawszy, młoda matka podniosła się z krzesła, i pochyliła się nad kołyską, któréj firanki ostrożnie rozsunęła.
Przypatrzywszy się z uczuciem tkliwéj radości swemu dziecięciu, rzekła półgłosem siadając napowrót:
— Droga dziecina... śpi snem aniołów... Ah! moja dobra Zuzanno, z takim mężem jak Iwon, z taką córką jak moja... czegóż więcej mogę żądać na świecie... jeśli nie trochę więcéj zdrowia, ażebym sama mogła wykarmić moje drugie dziecię? bo, wiesz ty, Zuzanno, ja ci bardzo zazdroszczę, że jesteś w połowie matką méj Sabinki?... Otóż... niech tylko będę zdrowa, a nic mi brakować nie będzie... Ma się rozumieć, dodała z nieznacznym uśmiechem, — że teraz dla pamięci tylko wspominam o uporczywéj głowie i gwałtownym charakterze mojego drogiego Iwona, którego uniesienia nieraz tyle trwogi mnie nabawiły... Szczęście, że od pewnego czasu jego gwałtowność zdaje się uśmierzać...Biedny on, ileż to razy byłam świadkiem jego usiłowań ażeby zwyciężyć!... to co w nim nie jest wadą, ale raczéj naturą; bo gdyby to była wada, byłby ją już przytłumił mocą swego charakteru... Słowem, dzięki Bogu, znajduję go teraz daleko spokojniejszym.
— Bez wątpienia, pani, — rzekła Zuzanna z coraz większem pomieszaniem; — bez wątpienia, Pan nie jest już teraz taki popędliwy...
— I kiedy pomyślę, że dla mnie... on zawsze był taki dobry... taki łagodny... — wtrąciła Jenny z rozrzewnieniem, — że z jego strony nigdy nie byłam przedmiotem lub pozorem tych strasznych uniesień, którym w moich oczach z takiem dla mnie przerażeniem, oddawał się dla innych powodów, i które częstokroć tak smutne sprowadziły dla niego następstwa...
— Biedna, droga pani, toćby już chyba trzeba być wściekłym szaleńcem, ażeby się jeszcze na panią gniewać; potulna owieczka, jak mówią, nie może być łagodniejszą od pani...
— Wcale nie, ty niezręczna pochlebnico, — odpowiedziała Jeny z uśmiechem, — to nie moja słodycz, ale jego miłość dla mnie przeistacza tak mojego męża, i czyni go dla mnie tak uprzejmym;... a nawet... słuchaj... brzydko to będzie co ci teraz wyznam Zuzanno... oto częstokroć nie mogę powściągnąć się od pewnéj dumy, pomyślawszy, że nigdy nie znalazłam dla siebie nic innego jak tylko słodycz i czułość w tym charakterze nieugiętym i gwałtownym.
— Rzeczywiście, pani, trudno być lepszym od Pana, i jak pani mówisz, musi to już być jego natura, która go tak mimowolnie unosi, gdyż na nieszczęście, takim charakterom... potrzeba tylko częstokroć jednéj drobnostki.... pozoru jakiego... ażeby sprowadzić okropny wybuch.
— To prawda, Zuzanno, że ten biedny Iwon, ażeby się nie wystawić na żadne tego rodzaju niebezpieczeństwo (i przyznaję się, że wspieram tę jego przezorność wszystkiemi siłami), przepędza wszystkie wieczory przy moim boku, zamiast, jak wielu innych, szukać przyjemności i rozrywki w niektórych zgromadzeniach publicznych... gdzie jego nieszczęśliwa głowa mogłaby mu jakiego złośliwego figla wyplatać.
— Posłuchaj, pani, — rzekła Zuzanna, znajdując nareszcie sposobność zachęcenia swej pani do nakłonienia męża, ażeby nie poszedł na zabawę, gdzie obecność jego mogła nadzwyczajną wywołać burzę, — jestem tegoż samego zdania, że dla pani i dla pana spokojności... pragnąćby należało, ażeby on unikał wszelkiéj sposobności... wzbudzenia swego gniewu... dla tego to... wierzaj mi pani...
— I cóż, Zuzanno.... czemu nie kończysz... co ci jest?
— Bo... widzi pani...
— Słucham... cóż tedy.
— Mój Boże! czy się pani nie obawia:.. ażeby ten bal dzisiejszy...
— Ten bal dzisiejszy...
— Nie podał panu jednéj z tych sposobności wywarcia swego gniewu, których się pani tak lękasz?
— Co za myśl!...
— Bo to... tam będzie bardzo wiele osób.
— Cóż z tąd.... ale tam będzie najlepsze towarzystwo miasta... skoro bal dany jest przez teścia prezesa trybunału w którym mój mąż zasiada.
— Tak jest, pani, lecz, zdaje mi się, że na tych balach maskowych, częstokroć jedni z drugich żartują... a jeżeliby pan, którego głowa jest tak porywcza... miał się rozgniewać na kogo.
— Masz słuszność Zuzanno... ja o tem nie pomyślałam.
— Nie chciałabym pani niepokoić.... a jednak...
— Ależ z drugiéj strony, mój mąż zna dobrze warunki towarzyskiego pożycia, ażeby się miał obrażać żartami przyjętemi w podobnych zabawach... a potem jego położenie szczególne jako sędziego trybunału w którym prezyduje zięć pana de Boneval, nie pozwala memu mężowi wymówić się od pójścia na ten bal, zgodzono się bowiem, że prawie cały trybunał na nim będzie; dla tego też nieobecność Iwona, byłaby prawie uchybieniem względem prezesa, którego mój mąż zawsze jest podwładnym.
— Ah! biedna pani, — pomyślała Zuzanna, — gdyby ona wiedziała jakim to sposobem jéj mąż uznaje to zwierzchnictwo prezesa nad sobą!
— Nie, nie, uspokój się, Zuzanno, — dodała młoda kobieta: — obecność prezesa na téj zabawie... poważanie jakie Iwon powinien mieć dla niego, utrzymają go w przyzwoitych granicach... zresztą na prowincyi uważa się na wszystko. I jeszcze raz powtarzam, że niewiedzanoby juk sobie tłómaczyć nieobecność mego męża.
— A jednak, pani...
— Zalecę Iwonowi ażeby pamiętał o sobie, dodała Jenny z uśmiechem, — przynajmniej będzie mógł korzystać z zabawy, którą nasze życie samotne tym przyjemniejszą mu uczyni.
Zuzanna obawiając się skutków zaślepienia swéj pani, rzekła nareszcie z odwagą;
— Pani, ja mówię że pan nie powinien pójść na tę zabawę.
— Zuzanno... Ja ciebie nie rozumiem.
— Wierzaj mi pani...
— Ale... cóż takiego?...
— Moja droga pani, — zawołała Zuzanna składając ręce — zaklinam panią w jéj własnem imieniu, i w imieniu tego dziecięcia, wstrzymaj pani męża ażeby nie poszedł na bal dzisiejszy.
— Zuzanno, co to znaczy? Ty mnie przestraszasz.
— Wszakże pani wiadomo, czy jestem do niéj przywiązaną.
— Wiem o tem dobrze... ale wytlómacz się.
— Pani to czujesz dobrze, że nie śmiałabym pani zastraszać... gdyby nie szło o coś bardzo ważnego. Otóż! wierzaj mi pani, że może wyniknąć największe nieszczęście, jeżeli pan pójdzie na dzisiejszą zabawę...
Pani Robertowa nie mogła nic więcej powiedzieć.
Drzwi się otworzyły i Iwon Cloarek wszedł do pokoju swéj żony.
Zuzanna nie śmiała pozostać i wyszła z pokoju, rzuciwszy jeszcze raz na swą panią wzrokiem błagającym i pełnym znaczenia.




ROZDZIAŁ IV.
Iwon Cloarek miał około lat trzydziestu; postać jego wyniosła i dobrze zbudowana, zyskała bardzo wiele na kostiumie bretońskim, który już na siebie przywdział w zamiarze udania się na wspomnioną wyżéj zabawę.

Ubiór ten ozdobny i poważny zarazem, składał się z długiego czarnego kaftana, wyszytego na kołnierzu i mankietach pomarańczowemi taśmami i gęstym rzędem maleńkich srebrnych guzików; kamizelka również czarna i ozdobiona guziczkami i wyszywaniem podobnemi do szycia na kaftanie, ściśnięta była w pasie jedwabną pomarańczową przepaską; szerokie pantalony z białego płótna, przestronne jak spodnie greckie, spadały aż do kolan, od których szły opięte kamasze ze skóry danieléj. Na głowie miał kapelusz okrągły, prawie płaski, z bardzo szerokiemi skrzydłami, otoczony pomarańczową wstążką haftowaną srebrem, któréj końce spływały na jego ramiona.
Ten kostium prawdziwego bretończyka, jego długie, gęste, złotobląd włosy, ożywione rysy, oczy błękitne, wyraz odwagi malujący się w twarzy, i postawa silna i wyniosła, przedstawiały w Iwonie uderzający typ tego dzielnego pokolenia zuchwałych Bretonów, tych twardych ludzi Armoryki, jak ich dawne kroniki narodowe nazywają.
Kiedy wszedł do pokoju swéj żony, w rysach Iwona przebijała się jeszcze jakaś troska i chociaż starał się wszystkiemi siłami ukryć rozmaite uczucia miotające nim w ciągu tego dnia tak płodnego dla niego w nadzwyczajne wypadki, jego żona, zatrwożona już słowy pani Tobertowéj, dostrzegła przecież zmieniony wyraz twarzy swego męża.
Ten, nie domyślając się wcale podejrzenia swéj żony i przedsięwziąwszy wszelkie środki ażeby utaić przed nią wypadki swoje, zbliżył się do niéj zwolna, i zatrzymując się za każdym prawie krokiem, powiedział do niéj z uśmiechem:
— I cóż! Jenny, jakże znajdujesz mój kostium? Zdaje mi się że wierny jestem starym podaniom mego rodzinnego kraju... i że na téj zabawie okażę się godnym reprezentantem naszéj Bretanii?
— Bez wątpienia mój drogi, — odpowiedziała młoda matka zmieszana, — ten strój twej rodzinnéj ziemi bardzo ci jest do twarzy.
— Doprawdy?... A więc cieszę się niewypowiedzianie, — rzekł Iwon całując serdecznie swą żonę i starając się zapomnieć o swoich zgryzotach. — Wiesz, moja droga, że polegam na twojem zdaniu nawet w najdrobniejszych rzeczach.
— Prawda, — odpowiedziała pani Cloarek z wzruszeniem, — wiem ile jesteś do mnie przywiązanym.... ile względnym na moje najmniejsze życzenia...
— Jakaż to wielka zasługa! to tak przyjemnie, tak słodko, moja Jenny, pochylać przed tobą tę twardą uporczywą głowę bretońską i powtarzać ci: „Dla ciebie poświęcam mą wolę.... rozkazuj, będę posłusznym.
— Dobrze Iwonie, gdybyś ty wiedział ile mnie czynisz szczęśliwą, przemawiając do mnie w ten sposób... a szczególniéj też dzisiaj.
Gdy te ostatnie słowa nie zwróciły na siebie uwagi Iwona, przeto odpowiedział:
— Czemże jest to maleńkie szczęście, które jak powiadasz, winna mi jesteś... obok tego niebiańskiego szczęścia, jakie ja tobie zawdzięczam?... Słuchaj, — dodał zbliżając się do kolebki, któż mi to dał tego małego anioła.... który jest roskoszą życia mojego?
I Cloarek chciał już rozsunąć firanki, gdy żona powiedziała do niego zcicha:
— Uważaj... Iwonie... ona śpi...
— Pozwól mi przypatrzeć się chwilkę... nie więcéj jak chwilkę tylko... cały dzień jéj nie widziałem.
— Światło lampy może ją obudzić, mój przyjacielu... a ta droga dziecina niedawno jeszcze bardzo była niespokojna.
— Ah! mój Boże! — zawołał Cloarek oddalając się od kolebki, — czy ty obawiasz się czego?
— Nie, mój drogi... ale ty wiesz, jak ona jest wrażliwa i nerwowa... że pod tym względem jest aż nazbyt do mnie podobna, — dodała Jenny z smutnym uśmiechem.
— Ja, zamiast żałować, że to ukochane dziecię jest tak wrażliwe, przeciwnie, cieszę się z tego bardzo; spodziewam się bowiem, że równie jak ty, będzie obdarzona nadzwyczajną, czułością.
Młoda matka kiwnęła lekko głową i odpowiedziała:
— Oto, posłuchaj co się stało: nasz wielki pies amerykański, wbiegł tutaj niedawno i ta biedaczka tak go się przestraszyła, że tylko z największym trudem zdołałam ją uśpić.
— Dzięki Bogu, lękliwość ta nie ma w sobie nic niepokojącego. Ale ty, Jenny, jakeś przepędziła dzień dzisiejszy? Dzisiaj rano spałaś jeszcze, moja biedna i kochana Jenny, nie chciałem cię zatem obudzić — dodał Iwon głosem najtkliwszéj pieczołowitości. — Wiesz jak zdrowie twoje jest dla mnie drogiem, a w obecnéj chwili droższam mi jest jak kiedykolwiek, dodał uśmiechając się czule, — bo teraz... jest was dwoje!
Jenny na to wspomnienie o jéj nowym stanie macierzyńskim, wyciągnęła swą drobną i delikatną rączkę do męża.
— Ileż to odwagi dodaje mi miłość twoja, — rzekła do niego, — dla niéj nie lękam się żadnéj boleści.
— Więc byłaś dzisiaj cierpiącą? — zapytał Iwon z niespokojnością. — Jenny, zlituj się, odpowiedz mi.... dla czegóż nie posłałaś po doktora?
— Nie tak głośno, mój drogi, odpowiedziała młoda matka, wzrokiem pokazując mężowi kolebkę, — mógłbyś obudzić naszą ukochaną dziecinę.
Poczem dodała z wymuszonym uśmiechem:
— Nie, nie potrzebowałam posyłać po doktora, bo mam przy sobie doświadczonego i bardzo mądrego lekarza, w którym zupełne pokładam zaufanie... który mnie najtkliwszą otacza pieczą, i który dzisiaj, jestem tego pewną, nie odmówi mi swéj pomocy, jeśli potrzebować jéj będę.
To powiedziawszy, młoda niewiasta uchwyciła rękę męża w swoje dłonie.
— Dobrze... rozumiem cię, — odpowiedział Iwon uśmiechając się także, tym wielkim doktorem to ja jestem...
— Mogłażbym wybrać troskliwszego i więcéj do mnie przywiązanego?...
— O! zapewne, że nie!... a więc, zobaczmy Jenny, zapytaj mnie o radę.
— Mój dobry Iwonie, nie będąc właściwie chorą, czułam przecież... i czuję jeszcze że mi jakoś niedobrze... czuję pewien rodzaj smutku i ogólnego jakiegoś osłabienia:.. Lecz uspokój się... nie ma w tem nic zatrważającego, a zresztą, ty mógłbyś mnie zupełnie uleczyć, drogi i ukochany mój doktorze.
— Jakim sposobem? mów... tylko prędko.
— Ale przedewszystkiem... czy ty zechcesz?
— O! Jenny...
— Bo widzisz... powtarzam ci... wyleczenie moje zupełnie od ciebie zależy...
— Tym lepiéj... gdyż w takim razie, choroba twoja natychmiast będzie usunięta... Słucham tedy... wytłómacz się moja droga i kochana pacyentko.
— Zostań ze mną.
— Alboż to ja myślałem cię opuścić?
— Ale, — rzekła młoda matka zmieszana i z gwałtownem biciem serca, — ten wieczór dzisiejszy...
— Wszakże widzisz... że ubrałem się wcześnie, ażeby pozostać przy tobie aż do chwili wyjścia.
I rysy Iwona, pogodne aż dotąd, zachmurzyły się znowu.
Cień ten na obliczu męża nie uszedł bynajmniéj baczności Jenny; i dla tego więcéj jak kiedykolwiek czuła potrzebę sprobowania wszystkiego, ażeby odwieść męża od udania się na ten bal; mimowolnie bowiem wzmagała się w jéj duszy obawa, jaką pani Robertowa w niéj obudziła.
W skutek tego pani Cloarek dodała:
— Iwonie.... nie odchodź odemnie dzisiaj wieczorem.
— Jakto?
— Poświęć dla mnie tę zabawę.
— Co mówisz?
— Pozostań zemną.
— Ależ Jenny, wszakżeś sama nalegała ażebym...
— Ażebyś przyjął to zaproszenie... prawda... nawet dzisiaj rano jeszcze... cieszyłam się że się rozerwiesz trochę, ty... co żyjesz tak odosobniony.
— W takim razie... moja Jenny... skądże ta zmiana?
— Cóż ja ci mam powiedzieć? — odpowiedziała młoda kobieta zmieszana. Jest to myśl nie bardzo rozsądna... może nawet dziwaczna. Ale to tylko wiem, że mnie uszczęśliwisz... bardzo uszczęśliwisz... jeśli zechcesz uczynić dla mnie tę ofiarę... któréj od ciebie żądam... jakkolwiek ona śmieszną... szaloną wydawać się może.
— Biedne moje drogie dziecię, — rzekł Iwon z czułością po chwili namysłu, — rozumiem ja to, że w twojem położeniu i będąc tak nerwową jak ty jesteś, rzeczą jest bardzo prostą, iż mimowolnie ulegasz pewnym sprzecznościom... i wieczorem nie życzysz sobie tego, czegoś zrana pragnęła... Smiałżebym z tego powodu czynić ci jakiekolwiek wyrzuty?
— Słuchaj Iwonie... ty jesteś dobrym... jesteś najlepszym mężem w świecie, — rzekła młoda matka, któréj oczy łzami się napełniały, była już bowiem pewną że wieczorem zatrzyma męża przy sobie, — ty się litujesz zawsze nad urojeniami biednéj kobiety, która sama nie wie czego pragnie i co jej brakuje.
— Jako doktór, wiem o tem bardzo dobrze, odpowiedział Iwon całując żonę z wzruszeniem w czoło. — Słuchaj, — dodał spoglądając na zegar, godzina dziewiąta... dziesięć minut tam, dziesięć napowrót, kwadrans czasu ażeby zabawić na miejscu... w ogóle cała historya zajmie nam trzy kwadranse... przyrzekam ci powrócić jeszcze przed dziesiątą...
— Co mówisz, Iwonie? Więc koniecznie chcesz iść na tę zabawę?
— Ażeby się pokazać przynajmniéj... choćby tylko na kilka minut.
— Iwonie... zaklinam cię...
— Co mówisz?
— Nie chodź!...
— Jakto? Ani nawet... na chwilę czasu?
— Mój przyjacielu, nie opuszczaj mnie... proszę cię...
— Jenny... bądźże rozsądną...
— Błagam cię... uczyń to dla mnie.
— Słuchaj, moja Jenny, to jest dzieciństwo; o cóż idzie? ojednę godzinę oddalenia?
— Dobrze! tak, to dzieciństwo, urojenie, szaleństwo... wszystko co chcesz.. ale jeszcze raz zaklinam cię nie opuszczaj mnie ani na jednę chwilę dzisiejszego wieczoru...
— Wiesz, Jenny... boli mnie to... widzieć cię tak nierozsądną... ale muszę ci odmówić...
— Iwonie...
— Nie mogę, powtarzam ci, nie pójść na tę zabawą.
— Mój drogi...
Zniecierpliwienie wywołało na czoło sędziego mocny rumieniec: jednak powstrzymał się jeszcze i rzekł do żony głosem tkliwego wyrzutu:
— Jenny, podobne naleganie z twéj strony dziwi mnie i zasmuca... wiesz że nie mam zwyczaju dać się prosić; zawsze starałem się uprzedzać twoje żądania: oszczędź mi przeto przykrości odpowiedzenia ci nie, po raz pierwszy w życiu mojem.
— Mój Boże! — zawołała młoda kobieta zasmucona, — mój Boże... przywięzywać tyle wagi do jakiéjś przyjemności, kiedy...
— Przyjemności!... — zawołał Iwon z goryczą i oburzeniem, które się odbiło w jego iskrzącym wzroku.
Ale powściągnąwszy się znowu, dodał:
— Gdyby to szło o przyjemność,...Jenny, czyliżbym się jéj nic był wyrzekł na pierwsze twoje żądanie?
Ale jeśli nie idziesz na tę zabawę dla przyjemności, więc po cóż tam idziesz?
— Idę, — odpowiedział Cloarek, — idę dla przyzwoitości.
— Nie możeszże raz, Iwonie... uchybić przyzwoitościom... dla mnie?
— Posłuchaj, Jenny, — rzekł Iwon którego lica ogniem płonęły, — przestańmy:.. Trzeba ażebym poszedł na tę zabawę, pójdę więc... nie mówmy już o tem.
— A ją, mówię ci że nie pójdziesz, — zawołała młoda niewiasta zalewając się łzami i głośnem wybuchając łkaniem; — nie... gdyż ażebyś mi tak uporczywie odmawiał, ty zawsze tak dobry, tak czuły dla mnie;.. potrzeba ażeby w tem było coś bardzo ważnego, co przedemną ukrywasz.
— Jenny! — krzyknął Cloarek uderzając nogą w ziemię, gdyż wszelki upór przywodził do ostateczności ten gwałtowny i popędliwy charakter, — ani słowa więcéj!...
— Wysłuchaj mnie, Iwonie, — odpowiedziała z godnością, — nie będę już dłużéj udawać, bo to niegodnie dla nas obojga... Otóż, obawiam się, obawiam się o ciebie, jeśli pójdziesz na tę zabawę, gdyż powiedziano mi, że obecność twoja w tem miejscu może wielkie sprowadzić nieszczęście.
— Kto ci to powiedział? co ci powiedział? Mów, — wołał Iwon głosem coraz więcéj rozgniewanym i tak donośnym, że się aż dziecię w kolebce obudziło; — Czego się lękasz?.... Więc wiesz o czemsiś?..
— Sam teraz widzisz, Iwonie, że jest cóś, — odpowiedziała biedna kobieta jeszcze bardziej ztrwożona, — jest cóś... może nawet coś okropnego, co ty ukrywasz przedemną.
Iwon stanął nieruchomy i niemy, pod wpływem gwałtownéj walki wewnętrznéj; umiarkowanie, rozsądek, jeszcze raz odniosły w nim przewagę, zbliżył się do swej żony, ażeby ją pocałować przed odejściem i powiedział.
— Do prędkiego zobaczenia, Jenny... nie długo będziesz mnie czekała.
Młoda niewiasta zerwała się nagle, i zaczem jéj mąż zdołał zapobiedz temu, pośpieszyła do drzwi, wyjęła klucz i rzekła do Iwona z rospaczliwem uniesieniem:
— Nie wyjdziesz ztąd... i zobaczymy czy będziesz miał odwagę wydrzeć mi ten klucz.
Najprzód zdumiony, potem przywiedziony do ostateczności tym śmiałym postępkiem Jenny, Cloarek wstrząsł się pod gwałtownym, paroxyzmem gniewu swego, rumieniec znikł i śmiertelna bladość pokryła jego lica; z oczyma iskrzącemi się, twarzą zmienioną do niepoznania, krzyknął głosem okropnym zbliżając do żony:
— Oddaj klucz!
— Nie! — odpowiedziała Jenny nieustraszenie, — nie, ocalę cię mimo twój woli.
— Nieszczęsna, — zawołał Cloarek głosem okropnym, przysuwając się jakby w obłąkaniu do żony.
Młoda kobieta nigdy w życiu nie była przedmiotem gniewu swego męża: dla tego też trudno byłoby opisać okropny przestrach, jaki uczuła widząc go gotowym rzucić się na nię. Przez chwilę jakby skamieniała pod tem spojrzeniem krwawem, dzikiem, które zdawało się nie poznawać jéj wcale, stała jak martwa, drżąc i czując się bliską omdlenia.
Wtem mała jéj córeczka, zbudzona od kilku minut tą zbyt głośną rozmową, rozsunęła firanki swéj kolebki. Nie poznawszy ojca, i biorąc go za kogoś obcego, gdyż nigdy go nie widziała w ubiorze jaki w tej chwili miał na sokie, zaczęła mocno płakać ze strachu, wołając swą matkę i mówiąc:
— O! ten czarny człowiek.... Boję się.... boję...
— Oddaj mi klucz, — powtórzył Cloarek głosem piorunującym i zbliżając się jeszcze więcéj do żony.
Ta idąc za głosem chwilowego natchnienia, schowała klucz za gors, pobiegła potem do kolebki, wzięła swą córkę na rękę, i podczas kiedy dziecię coraz więcéj ztrwożone, z płaczem tuliło główkę do piersi swéj matki wołając głosem stłumionym: — O! czarny człowiek... czarny człowiek... on chce zabić mamę... — wątła lecz odważna kobieta, zebrawszy resztę opuszczających ją prawie sił, zawołała:
— Ażeby mi ten klucz odebrać, musisz mi pierwéj córkę z rąk moich wydrzeć!
— Ależ ty chyba nie wiesz, że ja w gniewie moim gotów jestem na wszystko?... — krzyknął nieszczęśliwy Cloarek, doszedłszy już do tego stopnia szalonéj wściekłości, która czyni człowieka ślepym i głuchym na najświętsze uczucia; dla tego też w szale swoim rzucił się na swą żonę, z postawą tak groźną, tak przerażającą, że nieszczęśliwa sądząc się już zgubioną, otoczyła tylko córkę swemi rękoma i schyliwszy głowę zawołała:
— Łaski!! dla mego dziecięcia.
Ten krzyk trwogi i rospaczy macierzyńskiéj odbił się w głębi duszy Iwona.
Zatrzymał się nagle jakby piorunem rażony.
Następnie gwałtownym rzutem, prędszym od saméj myśli i wykonanym z wysileniem, które gniew jeszcze mocniejszem uczynił, uderzył w drzwi na dwa spusty zamknięte i mimo całéj ich mocy, wybił je uderzeniem swego potężnego ramienia i znikł w sieni.
Na łoskot tego pęknięcia zamku, pani Cloarek podniosła głowę i z nowem przerażeniem ujrzała swą córkę, która wypadłszy w konwulsye zpowodowane przestrachem, leżała bez ruchu i życia, jak gdyby już ducha wyzionąć miała.
— Ratunku! krzyknęła Jenny głosem konającym, — ratunku! Iwonie, nasze dziecię umiera!...
Bolesny krzyk odpowiedział z zewnątrz na te rozdzierające słowa Jenny, która zdawała się także umierać, gdyż w chorobliwym i krytycznym stanie, w jakim się nieszczęśliwa kobieta znajdowała, podobne wstrząśnienie było dla niéj zabijającem.
— Iwonie, nasze dziecię umiera!... Te straszne słowa, Cloarek, który dopiero o kilka kroków był oddalony... Cloarek je usłyszał.
Szał gniewu jego rozproszył się nagle na tę myśl okropną:
— Moje dziecię umiera...
Iwon zdjęty rospaczą wpadł napowrót do pokoju żony, i ujrzał ją stojącą jeszcze, lecz już bladą jak widmo grobowe...
Wtedy ostatnie uczyniwszy wysilenie, Jenny wyciągnęła swe ręce ażeby dziecię oddać mężowi i powiedziała do niego:
— Weź ją... bo ja umieram...
I padła u nóg Iwona pozbawiona przytomności.
Ten, machinalnie przycisnął swą córkę do piersi i nic już nie widział i nie słyszał... zdawało się jak gdyby piorun odjął mu wszystkie władze...




ROZDZIAŁ V.
W dwanaście lat po wypadkach któreśmy wyżej opowiedzieli, w ostatnich dniach marca 1812 r. około godziny drugiej z południa, przybył pieszo podróżny pewien do oberży pod Cesarskim Orłem, jedynéj w miasteczku Sorville, gdzie podówczas był drugi przeprząg pocztowy na drodze z Dieppe do Paryża.

Podróżny ten, człowiek w sile wieku, miał ceratowy kapelusz na głowie i był okryty grubym płaszczeni granatowym z miedzianemi guzikami, na których była wybita kotwica; powierzchownością swoją podobny był do niższego oficera lub dowódzcy mniejszego statku marynarki kupieckiéj. Włosy i faworyty miał rude, cerę bladą, wyraz twarzy zimny i surowy; mówił po francuzku bez żadnego zatrącana, chociaż był Anglikiem.
Po chwili wahania, wszedł do głównéj sali oberży i odezwał się do gospodarza, łatwo dającego się poznać po bawełnianéj szlafmycy i białym fartuchu.
— Nie mógłbyś mi pan powiedzieć, — rzekł do niego, — czy tu nie był dzisiaj rano pewien podróżny, ubrany mniéj więcéj jak ja, twarzy bardzo śniadéj, i zatrącający z włoska; nazywa on się Pietri.
— Nie widziałem, panie nikogo, z taką twarzą i z takiem nazwiskiem.
— Czy pan pewny jesteś?
— Najpewniejszy.
— A nie masz tu czasem drugiéj jakiéj oberży w tem mieście?
— Nie, nie, mój panie... dzięki Bogu! Jest tu tylko moja jedna... dla tego też wszystkie dyliżanse i pojazdy pocztowe do mnie zajeżdżają, co dla podróżnych jest bardzo dogodnem, bo konie przeprzęgają się prawie pod memi drzwiami.
— Ah! wtrącił Anglik którego ta okoliczność zdawała się uderzać, — to przeprząg odbywa się w bliskości téj oberży?
— Po drugiéj stronie ulicy, prawie naprzeciwko...
— Czy mi pan możesz dać jeden pokój i przygotować śniadanie na dwie osoby? Czekam tu na kogoś co będzie się pytał o pana Dupont, jest to moje nazwisko.
— Bardzo dobrze, panie.
— Skoro ta osoba przyjdzie, każesz pan przynieść śniadanie do mego pokoju.
— Rozumiem... A pańskie rzeczy, gdzie i posłać po nie?
— Nie mam żadnych rzeczy. Przybywam spacerem z okolicy Dieppe.
— Do djabła! wiesz pan, ze jak na marynarza... bo jesteś pan nim niezawodnie... ja to zgadłem od razu...
— Rzeczywiście, jestem marynarzem.
— Powiadam tedy, że jak na marynarza, to pan doskonale chodzisz po krowiéj posadzce, jak to powszechnie mówią, toć to daleko jest od nas do Dieppe.
Anglik nie bardzo zdawał się być żartobliwym i rozmownym; zamiast bowiem odpowiedzieć na żart oberżysty, zapytał go:
— Czy dzisiaj dużo przejechało powozów pocztowych przez wasze miasto?
— Ani jeden, panie.
— Żaden, ani z Paryża ani z Dieppe?
— Nie, panie, ani z Paryża, ani z Dieppe.... Ale kiedy mówimy o Dieppe, skoro pan z tamtąd idziesz, musiałeś tam widzieć owego sławnego bohatyra, o którym tu wszyscy mówią?
— Jakiego bohatyra?
— Ej do licha... tego sławnego korsarza.... który jest postrachem dla Anglików! walecznego kapitana Kamienne-serce (prawdziwe nazwisko korsarskie), zdaje się że on ze swoim brygiem Głownia-Piekielna (i to także drugie sławne nazwisko) który zwija się jak ryba, nie wypuści ani jednego statku Angielskiego, każdy musi mu się dostać w ręce... jest tego świadkiem ów ostatni transport zboża, który pochwycił, stoczywszy pierwéj zaciętą walkę.... I co to za szczęście! zboże było takie drogie w okolicy, a zdobycz tego transportu zapewne je zniży w cenie i będziemy mieli obfitość zamiast niedostatku... Dzielny korsarz mospanie... jakie to szczęście powiedzieć sobie, że przecież zawsze są ludzie gotowi przetrzepać tych łotrów Anglików; nie prawdaż panie? powiadają że w Dieppe obnoszono go w tryumfie? Zresztą, jemu jakaś szczęśliwa gwiazda przyświeca, bo powiadają, że chociaż się bije jak lew, nigdy jeszcze nie był ranionym! Czy to prawda? Czy go pan znasz? jakże on wygląda? nie wystawiam sobie jego postaci; ale musi być straszna; powiadają że zawsze ubrany jest dziwacznie? Pan, co jesteś marynarzem, musiałeś widzieć tego bohatyra?
— Nigdy, — odpowiedział sucho podróżny, który nie zdawał się podzielać uwielbienia oberżysty dla korsarza, poczem dodał: — Proszę mi pokazać mój pokój i przyprowadzić następnie osobę, która się będzie pytała o pana Dupont... nie zapomnij pan tylko.
— Bądź pan spokojny.
— Jak tylko ta, osoba przybędzie, dasz nam pan śniadanie.
— Dobrze... teraz zaprowadzę pana do jego pokoju.
— Czy okna wychodzą na ulicę?
— Nie inaczéj, panie... dwa piękne okna.
— Podasz nam pan swoje najlepsze wino.
— Niech się pan nie troszczy, będzie pan zupełnie zadowolony, — odpowiedział oberżysta.
Poczem zaprowadził podróżnego do jego pokoju i odchodząc rzekł do siebie:
— Rzecz szczególna... ten marynarz zdawał się prawie niezadowolonym tem wszystkiem, com mówił o owym sławnym korsarzu, a jednak... obaj są jednego stanu... kiedy obaj są marynarzami! Ale... ba!... jaki ja też głupi... właśnie dla tego że są jednego stanu, musiało go to gniewać kiedym chwalił tamtego; to zupełnie jak ja, gdyby mi kto powiedział o oberżyście, chcącym się tutaj osiedlić... oh! dopierożbym ja go błogosławił, tego drugiego!...
Oberżysta oddawał się jeszcze tym myślom świadczącym o smutnem zdaniu jakie miał o ludzkości, gdy drugi podróżny wszedł do sali jego hotelu.
Człowiek ten był odziany szeroką opończ okrętową. Jego cera brązowa, włosy czarne i gęste, równie jak brwi, szeroka zarosła broda, rysy grube, prawie odrażające, składały jakąś złowrogą postać; był to Maltańczyk, którego akcent zbliżał się bardzo do akcentu włoskiego. Rzuciwszy ciekawym wzrokiem po sali, przybywający rzekł do oberżysty łamaną francuzczyzną:
— Czy tu nie był pewien podróżny?
— Podróżny, nazwiskiem pan Dupont? nie prawdaż?
— Tak jest.
— Pójdź pan ze mną, zaprowadzę go do pana Dupont.
Połączywszy Anglika z Maltańczykiem, i podawszy im śniadanie, gospodarz otrzymał rozkaz ażeby im nie przeszkadzał i nie wchodził do pokoju, dopóki na niego nie zadzwonią.
Gdy obaj cudzoziemcy zostali sam na sam, Maltańczyk uderzywszy z gniewem pięścią o stół, zawołał po angielsku:
— Ten przeklęty kontrabandzista cofa się, wszystko zgubione.
— Co mówisz?
— Prawdę mówię... prawdę tak niemylną, jak to, że z radością utopiłbym nóż w sercu tego nędznika który nas zdradza.
I blady z gniewu, Maltańczyk utkwił, nóż w stole.
— Do pioruna! — zawołał Anglik wychodząc nareszcie ze zwykłéj sobie obojętności. — A dzisiajszego wieczoru z nadejściem nocy, kapitan ma przejeżdżać tędy...
— Jesteś tego pewnym?
— Dzisiaj rano, w chwili kiedym z Dieppe wychodził... nasz wysłannik upewniał mnie jeszcze, że kapitan kazał na poczcie konie zamówić na godzinę czwartą po obiedzie, będzie więc tu pomiędzy piątą i szóstą, a tam stanie z nadejściem nocy.
— Tysiąc piorunów... wszystko nam sprzyjało, i gdyby nie ten łotr kontrabandzista...
— Pietri... rzekł Anglik wróciwszy znowu do dawnéj spokojności, — może nie wszystko jeszcze stracone, gwałtowność do niczego nie prowadzi, pomówmy tylko z zastanowieniem.
— Mówić z zastanowieniem! kiedy mnie wściekłość o mało nie zadusi...
— Ślepy nigdy nie widzi swéj drogi.
— Ale kiedyś taki spokojny, toć ty chyba nie czujesz nienawiści dla tego człowieka?
— Ja!
Trudno byłoby powiedzieć z jakim przyciskiem Anglik wyrzekł ten jeden wyraz, ja.
Po chwili milczenia odezwał się głosem ponurym.
— Muszę go więcéj nienawidzieć aniżeli ty... Pietri, kiedy go jeszcze zabić nie myślę.
— Wąż zdeptany nie kąsa.
— Tak, ale wąż zdeptany już nie cierpi! a ten człowiek powinien w dumie swojéj wycierpieć tysiąc męczarni gorszych od saméj śmierci;... on musi odpokutować za swojo obelżywe i dzikie tryumfy, które są zgrozą i hańbą naszych statków; musi odpokutować chwałę dwukrotnego zwycięztwa nademną; musi odpokutować ostatnią zniewagę jaką mi wyrządziła jego obelżywa wspaniałomyślność... Ha! do pioruna! jestem więc nieprzyjacielem tak godnym jego pogardy, że mnie udarował wolnością, zamieszczając na liście jeńców zamienionych, po téj ostatniéj bitwie, która nas tyle złota i tyle krwi. kosztowała... gdy tymczasem on ani jednéj kropli nie uronił... bo możnaby powiedzieć, ze ten człowiek nie może nigdy być zranionym... O! przysięgam na piekło! chcę się pomścić... chcę pomścić Anglię.
— Przed chwilą jeszcze, — odpowiedział Maltańczyk z szyderskim uśmiechem, — Kapitan Russell wyrzucał mi gwałtowność słów moich... a teraz oto sam ślubuje zemstę... kiedy ta zemsta z rąk nam się wymyka.
— Masz słuszność, — rzekł Russell uspokoiwszy się nieco. — To uniesienie jest niestosowne, nie rozpaczajmy jeszcze... A przedewszystkiem, powiedz mi co zaszło pomiędzy tobą a kontrabandzistą?
— Wypłynąwszy dzisiejszej nocy z Dieppe na statku rybackim, dzisiaj rano przybyłem do Hosey, i trzymając się brzegów, kazałem się zaprowadzić do chaty kontrabandzisty stojącej nad morzem.
— Nazywacie się Bezelek? — rzekłem do niego.
— Tak jest.
— Przychodzę do was od pana Kellera.
— Jakie wasze hasło?
Wszędzie — przechodzę.
— Dobrze... czekałem na was; łódź moja gotowa na wasze usługi. Morze przybiera dzisiaj o dziewiątéj wieczorem, a wiatr jeśli się nie zmieni, sprzyjać będzie przeprawie do Anglii. Czy pan Keller powiedział wam o co idzie?
— Wiem... idzie o odprawienie kogoś do Folkeston.
— Idzie o odprawienie go z dobréj woli lub przymusem...
— Tak; ale bez żadnego szwanku, to jest aby jego życie nie było narażone na żadne niebezpieczeństwo. Jesieni kontrabandzistą ale nie zabijam. Przyprowadźcie więc wieczorem waszego podróżnego, a zaręczam wam, że jutro przed wschodem słońca już będzie w Anglii.
— Czy Keller wam powiedział, ażebyście oddali do mego rozporządzenia czterech lub pięciu najśmielszych waszych majtków?
— A to na co?
— Do pomocy w porwaniu człowieka o którego nam chodzi, podczas jego przyjazdu głównym traktem, o trzy mile od waszéj chaty.
— Pan Keller nic mi o tem nie mówił, i niech mnie djabli wezmą, jeśli ja albo moi ludzie wmieszamy się do takiej zasadzki; zła to sprawa; przyprowadźcie tutaj waszego pasażera, a ja podejmuję się jego przewiezienia. Oto wszystko, jeśli się zechce opierać, mogę przypuścić że jest pijany, i że to dla jego dobra zamierzają go przeprawić; ale pomagać w porwaniu kogoś na trakcie bitym... Tego nie chcę.”
— Takie były ostatnie słowa tego nędznika: nalegania, prośby, grośby, wszystko było bezskuteczne ażeby zmienić jego postanowienie.
— Ah! to nieszczęście, okropne nieszczęście!...
— Widzisz więc Russell, że trzeba się wyrzec tego środka; przy całéj naszéj odwadze, niepodobieństwem byłoby we dwóch przedsięwziąć to porwanie.. przypuszczając że pocztylion zostanie bezstronnym; kapitan według otrzymanych doniesień, będzie w towarzystwie swego pierwszego kanoniera, tego nieustraszonego i oddanego mu duszą i ciałem człowieka, który go nigdy, ani na ziemi, ani na morzu nie opuszcza; obaj są silni i zapewne dobrze uzbrojeni... Cóźbyśmy więc zrobili.... stawając naprzeciw równéj siły... nic... Irzebaby chyba być szalonym.
— To prawda... — mruknął Anglik zniechęcony.
— Ale gdzie siła upada... tam podejście tryumfuje, — dodał Maltańczyk po chwili namysłu, — i możnaby...
— Wytłomacz się...
— Słuchaj... przybywając tutaj od strony morza... obejrzałem drogę należycie... Wszedłem na trakt bity może o milę drogi od tego miasteczka, w miejscu naznaczonem kamiennym krzyżem, gdzie jest bardzo stromo wzgórze, a potem spadek nadzwyczajnie przykry.
— Więc?
— Kapitan, przejechawszy przez tutejszo miasteczko, gdzie mu konie przeprzęgą, najprzód o milę stąd napotka to wzgórze.
— Dobrze.
— Na tem wzgórzu my się zaczaimy... noc już wtedy nadejdzie... a konie będą musiały zwolna iść pod górę... W oznaczonéj chwili zbliżymy się do pojazdu... i udając się za majtków zdążających do portu, zażądamy od kapitana jakiéj pomocy... ty z jednéj a ja z drugiéj strony drzwiczek... ażeby zatrudnić jego i jego towarzysza... obaj będą zupełnie bezpieczni... a nasze dubeltowe pistolety dobrze nabite... i nasze sztylety za pasem... wtedy...
— Nigdy! — krzyknął Russell, — alboż ja to jestem zbójcą? nie chcę śmierci tego człowieka... morderstwo to byłoby hańbą dla Anglii a zresztą to morderstwo pomściłoby mnie tylko w połowie! Nie, nie, ja pragnę nasycić się, pragnę napawać się wściekłością, hańbą tego nieugiętego człowieka, kiedy, zostawszy naszym więźniem, zaczem go wyprawiemy na pontony[1], wystawiony będzie na szyderstwa i zniewagi tegoż samego tłumu, dla którego jego imię było tak często postrachem... Nigdy tygrys uwięziony w klatce nie okazał większéj wściekłości i wspanialszego gniewu jak on w swojéj niewoli. Oto, czego ja chciąłem, i wierzaj mi, że taka męczarnia i ciężka niewola na pontonach byłaby tysiąc razy dla niego okropniejszą jak śmierć sama... Ale odmowa tego przeklętego kontrabandzisty niweczy wszystkie moje zamiary... Po przejeździe tutejszéj stacji nie możemy już rachować na bliskość morza... a na statku zostającym pod naszemi rozkazami... wszelkie porwanie staje się niepodobnem... co tu zrobić.. co począć?
— Pójść za moją radą, odpowiedział uporczywie Maltańcżyk, — wierzaj mi, śmierć mniéj jest okrutna.... ale pewniejsza jak zemsta; a zresztą, w téj chwili zemsta ta staje się niepodobną... gdy tymczasem mamy w naszem ręku życie tego człowieka.
— Milcz... — zawołał Russel głosem ponurym, — milcz... kusicielu.
— Co nam zważać na środki... byle tylko Anglia została uwolnioną od jednego ze swych najstraszniejszych nieprzyjaciół.
— Milcz... powiadam ci!
— Pomyśl o tylu statkach pojmanych... i spalonych... o tylu krwawych bitwach, z których ten zuchwalec zawsze wyszedł zwycięzcą, zawsze bez szwanku pomimo mniejszej liczby sił swoich.
— Daj mi pokój.
— Pomyśl o trwodze jaką samo imię jego budzi w naszych marynarzach krążących po tutejszych wodach... w pierwszych marynarzach świata... wszakże w czasie naszéj ostatniej podróży, słyszałeś ich pewnie mówiących zabobonnie, że powodzenie tego niezwyciężonego i nigdy nie mogącego być rannym człowieka, zwiastuje może upadek morskiéj potęgi Anglików, i że morze, równie jak ląd otrzyma swego Napoleona?... Pomyśl o zgubnych skutkach tego przesądu, gdyby on się rozszerzy! w obecnéj chwili, kiedy Anglia próbuje ostatniego środka zwalenia Bonapartego i poniżenia Francyi.
— Ależ taka zdrada... zabójstwo.... podle morderstwo!
— Morderstwo? nie... Anglia prowadzi wojnę z Francyą; korzystać z zasadzki, podejścia, ażeby uderzyć na nieprzyjaciela, to jest prawem wojny.
Russell nic nie odpowiedział, zakrył twarz rękoma i pogrążył się w zamyśleniu.
Maltańczyk równie zdawał się jeszcze namyślać.
Obaj zatopieni byli w milczeniu, gdy w tem zadrżeli nagle usłyszawszy daleki turkot powozu, trzaskanie z bicza pocztyliona, i brzęk coraz wyraźniejszy dzwonków koni pocztowych.
Anglik spojrzawszy na swój zegarek, zawołał:
— Piąta godzina... to on zapewne... ten powóz przybywa z Dieppe.
I obaj rzucili się do okna, podnosząc jego firanki, ażeby lepiéj mogli dojrzeć.
Wkrótce spostrzegli stary zakurzony koczyk o dwóch siedzeniach, zaprzężony w parę koni który zatrzymał się przed pocztą na drugiéj stronie ulicy i prawie naprzeciwko oberży.
Po chwili, Anglik, zbladłszy okropnie z gniewu i rzuciwszy na ulicę okiem nieubłaganéj zemsty, zawołał:
on... on niezawodnie.
— Jest tylko sam jeden, — dodał spiesznie Maltańczyk, — sam jeden.
— Wchodzi do naszéj oberży.
— Wszystko nam sprzyja... musiał zostawić w Dieppe swego kanoniera, — rzekł Maltańczyk. — Jest nas dwóch, a on tylko jeden.
Russell, olśniony zapewne jakąś niespodziewaną myślą, uderzył się w czoło, jego twarz martwa i wybladła, zarumieniła się lekko, iskra szatańskiéj radości zabłysła w jego szarych oczach, i rzekł do swego towarzysza głosem dyszącym, w którym przebijała się jakaś złowroga nadzieja.
— Wszakże w każdym razie możemy dzisiaj liczyć na kontrabandzistę?
— Tak jest... gdyż chcąc sobie zapewnić, w razie potrzeby, środki do ucieczki... powiedziałem mu ażeby na nas czekał.
— Jeszcze jest nadzieja, — zawołał Russell dzwoniąc gwałtownie, — ufność i odwaga!
— Co mówisz?... — zapytał Maltańczyk, — co chcesz uczynić?
— Dowiesz się późniéj... ale milcz, któś nadchodzi.
Rzeczywiście, oberżysta wszedł do pokoju.
— Śniadanie pana było wyborne, — rzekł do niego Russell, — ile się za nie należy?
— Razem z pokojem, sześć franków.
— Proszę... a to w dodatku na piwo dla chłopca.
— Bardzo pan łaskaw... spodziewam się że pan w przyszłości domu mego nie pominiesz.
— Niezawodnie; ale powiedz mi, panie gospodarzu, zdaje mi się, że słyszałem pojazd pocztowy zatrzymujący się przed oberżą. Czy to jaki podróżny stanął u pana?
— Tak, panie, dopiero co przybył i umieściłem go w pięknym niebieskim pokoju, wychodzącym na ogród.
— Pewnie to jest jedna z dawnych pana znajomości, bo gościom przyjemnie jest wracać do porządnego hotelu?
— Prawdziwie, pan zbyt dobry jest dla mnie... ale tego podróżnego widziałem dopiero raz pierwszy.
— Zapewne ma liczny dwór z sobą?... kilku służących? czy długo tu zabawi?
— Nie, panie, tylko tyle czasu ażeby cóś przekąsił; zresztą, nie jest to żaden magnat... podróżuje sam jeden i zakrawa tylko na jakiegoś porządnego obywatela... śpiewa sobie cóś pod nosem, bębni na szybach i wygląda bardzo wesoły... musi to być przyjemny jakiś człowiek.
— Zdaje się, że nasz pan gospodarz jest wielki fizyonomista, — odpowiedział Anglik głosem szyderskim.
Poczem, skinąwszy na swego towarzysza, rzekł do oberżysty:
— Do zobaczenia; przejdziemy się jeszcze trochę po mieście, a potem wracamy do Dieppe.
— Jeśli panowie zechcecie poczekać na dyliżans paryzki, to będzie tędy przejeżdżał o ósméj godzinie.
— Dziękujemy. Chociaż jesteśmy marynarzami, potrafimy przecież doskonale chodzić, i zresztą wieczór jest prześliczny.
— A więc do zobaczenia z panami.
I ukłoniwszy się podróżnym, oberżysta wrócił do swoich zatrudnień.




ROZDZIAŁ VI.
Dwaj podróżni, opuściwszy oberżystę, naradzali się jeszcze może z kwadrans czasu, a potem naśladując ludzi ciekawych i bezczynnych, zwrócili się ku poczcie, przed któréj bramą czekał powóz podróżnego, który niedawno co przyjechał; zamierzał on pewnie w dalszą puścić się już drogę, gdyż pocztylion zaprzęgał świeże konie.

Kapitan Russell i towarzysz jego zbliżyli się zupełnie do pojazdu, który stojąc między nimi a oberżą pod Cesarskim orłem, zasłaniał ich zupełnie od strony okien hotelu. Usiadłszy potem na kamiennéj ławce, stojącej na boku drzwi pocztowych, obaj cudzoziemcy zdawali się bacznem i biegłem okiem przypatrywać koniom które zaprzęgano.
— Mój przyjacielu, ten koń z pod siodła musi być równie dobry jak jest piękny, — rzekł po chwili Russell do pocztyliona, — mało widziałem koni tak silnéj powierzchowności.
— Ba! ba! i powierzchowność jego nie jest wcale zwodnicza, mój obywatelu, — odpowiedział pocztylion, któremu pochlebiła pochwała jaka spotkała jego konia, — dotrzymuje tego na co patrzy, — dla tego też przezwałem go Karmelitą... i godzien jest tego imienia... poczciwe... konisko...
— Doprawdy... — przerwał Russell, — nie mogę się wydziwić.. co to za piękne zwierzę... jaka pierś... jaki krzyż... jaka noga!...
— A głowa jaka ładna dodał Pietri, — mała i wydatna jakby jakiego arabczyka.
— Oh! oh! — zawołał pocztylion, — jak to zaraz widać, moi obywatele, że jesteście prawdziwi znawcy, to też wierzcie mi, kiedy wam powiem, że z moim Karmelitą i Sankiulotą (tak nazywam mego drugiego konia), galopem wpadam na każdą ćwierćmilową górę.
— Nie dziwi mnie to bynajmniéj, mój przyjacielu... i musi też być nie mała przyjemność mieć takiego konia pod sobą.
— Wierzę... wierzę... ale bo on też niesie lekko... lekko... że to aż miło... — odpowiedział pocztylion uniesiony zapałem, — pan go nie poczujesz, to jakbyś łódka płynął; jabym z moim Karmelitą puścił się nawet do Rzymu.
— Chociaż jestem marynarzem, często bardzo jeździłem konno, — rzekł Anglik, — ale nigdy nie miałem szczęścia dosiąść takiego wierzchowca...
— Co temu to wcale nie przeczę, mój obywatelu, i mogę panu zaręczyć, że nigdy nie wsiądziesz na podobnego...
— To szkoda!
— Ba! cóż robić?
— Mój przyjacielu... czy chcesz sobie zarobić czterdzieści franków, — rzekł Anglik po chwili milczenia.
— Czterdzieści franków, — powtórzył pocztylion zdumiony, — zarobić czterdzieści franków, ja?
— Tak.
— Jakimże to sposobem u djabła?
— Sposobem bardzo prostym.
— Zobaczmyż ten sposób.
W chwili kiedy Anglik miał objawić swój wniosek, chłopiec z oberży przebiegł ulicę i rzekł do pocztyliona:
— Piotrze, nie potrzebujesz się bardzo spieszyć, gdyż właściciel tego powozu nie jest jeszcze gotów.
— A cóż on tam robi, ten opieszalec? — odpowiedział pocztylion, — dla czegóż mu było tak pilno kazać zaprzęgać?
— Alboż ja wiem? — odpowiedział chłopiec, to wygląda jak baba jaka... Zamiast wina pije zsiadłe mleko, a na obiad miał wodziankę i jajka na miękko....
— Wodziankę, i wina nie pił! Otóż mi człowiek, — zawołał Piotr głosem potępiającym.
Poczem dodał:
— Przez ciebie wdaję się w niepotrzebną gawędkę, i oto....
Tu zwróciwszy się do Anglika, rzekł.
— Więc cóż tedy, obywatelu.. przed chwilą mówiliście mi, że będę mógł zarobić...
Russell spojrzał wzrokiem porozumienia na pocztyliona, pokazując mu chłopca z oberży, poczem rzekł do niego:
— Pójdźmy na podwórze, mój przyjacielu... tam powiem ci dwa słówka tylko.
— Niemożna, obywatelu, zostawiać Karmelitę samego, dopierażby on uczęstował Sankiulotę... Patrzajcie no na tego zucha... on już zaczyna, — dodał Piotr zbliżając się do swych koni, które chrapały i zaczynały zrywać się do siebie. — Hej, Karmelito, — krzyknął, — stać, zbójco! Jak się tylko ruszysz jeszcze, to ja ciebie przywitam.
— A więc słuchaj, — rzekł Anglik nachylając się do ucha pocztyliona, i szepcząc do niego czas jakiś po cichu.
— Doskonale! — zawołał pocztylion z śmiechem; — a to myśl szczególna!
— No cóż, mój kochany, przyjmujesz?
— Dalibóg!..
— Jeśli przyjmujesz, oto masz dwadzieścia franków... na miejscu dostaniesz resztę.... Przy tem wszystkiem, cóż ty ryzykujesz? Przecież w tem nie ma nic złego.
— Nic złego, dalipan! Ale to mi myśl, prawdziwa myśl marynarza!... Znam ja to... przecież byłem na poczcie w Dieppe... Trzeba było widzieć korsarzy, kiedy pochwycili dobrą zdobycz, jak za jedno tak, albo nie, brzęczącem srebrem albo i złotem płacili! Widziałem takiego, który zapłacił aż dwadzieścia pięć Napoleonów staremu garbatemu zakrystyanowi, za to tylko, ażeby się dał przebrać za kobietę w kapelusz z piórami i w suknię z falbanami, i żeby się potem dał wozić w dorożce z nimi i z ich gołąbkami.
— Cóż chcesz, mój kochany, — odpowiedział Russell z uśmiechem, — marynarze nie tak często bywają na lądzie, ażeby sobie mieli odmawiać swoich małych kaprysów, zwłaszcza kiedy to być może bez szkodzenia nikomu.
— Nie inaczéj! ma się rozumieć.
— A zatem, zgoda?
— Ba! — odpowiedział pocztylion, — z takim hyrlakiem, jak ten którego powiozę, który wina nie pije i tylko wodziankę zajada, nie ma sobie czego odmawiać... Zresztą, wszakże go to nawet nie nastraszy.... Zgoda, obywatelu.
— Oto dwadzieścia franków, — rzekł Russell wsuwając pocztylionowi sztukę złota do ręki, — późniéj otrzymasz drugie tyle.
— Dobrze... Ale śpieszcie się, bo to blisko mila drogi... mniejsza jednak o to, zostawię wam dosyć czasu... Jeżeli mój jegomość uważać będzie że zbyt wolno jadę, powiem mu że Sankiulota ma odciski. Śpieszcie się, obywatelu... Udajcie się uliczką na lewo, a potem zaraz znajdziecie się na właściwéj drodze.
Po chwili czasu obaj podróżni znikli.
W kwadrans potem, kiedy pocztylion ciągle zajęty był powściąganiem swego Karmelity i jego towarzysza, oberżysta z pod Cesarskiego Orła stanął we drzwiach i zawołał na niego:
— Daléj, mój chłopcze, na koń, na koń...twój pan chce już wsiadać do powozu.
— Djabli wezmą! — mruknął Piotr, siadając opieszale na konia, — to ten pijak zsiadłego mleka dosyć wcześnie wyrusza, a moi dwaj marynarze nie będą mieli czasu przybyć na wzgórze.
To powiedziawszy, pocztylion zajechał przed drzwi oberży; gospodarz skwapliwie spuścił stopień, zamknął drzwiczki za podróżnym, który wsiadł do powozu, poczem zdjąwszy szlafmycę, ukłonił mu się z największem uszanowaniem, i rzekł do pocztyliona:
— Ruszaj żywo, Piotrze, bo panu się śpieszy.
— Już to ja lotem ptaka zawiozę obywatel, — odpowiedział Piotr głośno trzaskając z bicza ruszywszy galopem z miejsca, śpiesznie przejechał przez miasto i wkrótce stanął na trakcie bitym; ale ujechawszy, ze dwieście kroków, nagle zatrzymał konie, i obróciwszy si<2 na siodle, zdawał się czegoś oczekiwać.
Podróżny zdziwiony tym wypoczynkiem, spuścił jedno okno i zawołał:
— A cóż? co się stało, mój chłopcze?
— Co się stało?
— Tak.
— Alboż ja wiem?
— Jakto, ty nie wiesz?
— A jużci... że nie wiem.
— Dla czegóż więc stoisz?
— Wszakże pan wołałeś: stój!
— Ja...
— A tak, obywatela, i dla tego zatrzymałem się.
— Mylisz się, mój kochany, wcale nie wołałem na ciebie.
— Tak jest, obywatelu.
— Powiadam ci że nie...
— Ale kiedy tak jest, obywatelu, słowo honoru! toś się pan chyba nie spostrzegł.
— Jeszcze raz powiadam, że się mylisz.. jedź daléj, mój przyjacielu, i staraj się nagrodzić czas stracony....
— Bądź pan spokojny, jak ruszę, to wszystko połamię, chcę ażeby ani kawałka nie zostało z pańskiego powozu, gdy staniemy na przeprząg!
I znowu ruszył galopem.
Lecz po dwóstu może krokach téj szalonéj jazdy, nowe i nagłe nastąpiło wstrzymanie.
— Cóż to znaczy? — zawołał podróżny, — cóżeś znowu zrobił?
— Niech cię milion kroć sto tysięcy, fur, beczek, batalionów! — krzyknął Piotr zsiadając z konia, kończąc swoje przekleństwo pod nosem, i udając jakoby poprawiał postronki u orczyków.
— Czy się co zerwało w twoim zaprzęgu?
— A do stu piorunów!
— Może się koń rozkuł?
— Niech cię milion kroć sto!...
— Powiedzże mi przynajmniéj co ci się stało, mój kochany.
— Nie zważaj pan na to... to nic mój obywatelu... ten gałgan lejcowy wierzgnął oto za nadto wysoko i zaczłapał... muszę mu teraz nogę przełożyć.
— To jeszcze, nie wielkie nieszczęście, rzekł podróżny głosem łagodnym; staraj się przynajmniéj, ażeby to się już więcéj nie przytrafiło.
— Jak ruszymy teraz to polecimy jak jaskółki, mój obywatelu, — odpowiedział Piotr siadając znowu na koń; poczem dodał zcicha: — Poczekaj ty niedołęgo... patrzaj jaki mi ptaszek... Otóż to pić zsiadłe mleko.... Słowo honoru... człowieka aż litość bierze.
I jeszcze raz ruszył galopem, trzaskając z bicza.
Noc zaczęła zapadać.
Kilka gwiazd błyszczało już na wschodzie, a słońce zaszedłszy od kilkunastu minut, rzucało tylko wątpliwe światło, na którem drzewa stojące po bokach drogi roztaczały swe długie i szerokie cienie.
Zdala... prawie na końcu widnokręgu, widać było wśród białawego odbicia gruntu kredowego, drogę prowadzącą na wyniosłe wzgórze, otoczoną ogromnemi wiązami, których wierzchołki ogołocone jeszcze z liści, tworzyły nad nią jakby sklepienie.
Za tem naturalnem sklepieniem, odbijał się na czystem i błękitnem tle nieba księżyc będący na nowiu.
Powóz toczył się szybko od dziesięciu minut, a pocztylion od czasu do czasu, jakby umyślnie, dla zabawy, trzaskał z bicza słuchając odbijającego się echa; w tem nieznacznie konie zwolniły biegu, z galopu przeszły w kłus, z kłusu w powolny truchcik, aż nareszcie powóz zupełnie stanął.
Piotr zsiadł z konia, obejrzał tylną nogę swego wierzchowca i zawołał:
— A bodaj cię jasne pioruny! otóż znowu mój koń mi zakulał.
— Co!... zakulał? — powtórzył podróżny zawsze głosem spokojnym, chociaż te ciągłe przystanki mogły były nawet człowieka świętego skusić do niecierpliwości. — Co!... za — kulał?...
— Okropnie kuleje.. — odpowiedział Piotr trzymając jeszcze konia za nogę.
— I jakimże to sposobem mogło mu przyjść to okulawienie?
— Niech mnie djabli wezmą jeśli wiem jakim sposobem....
— Więc zostaniemy na drodze?
— Nie, mój obywatelu... nie byłoby to nic tak niebezpiecznego, gdybym mógł tylko zobaczyć od czego on tak okulał, ale już noc się robi coraz ciemniejsza.
— Prawda, że bardzo jest ciemno, — wtrącił podróżny. — Trzeba będzie pamiętać zapalić latarnio na pierwszym przeprzęgu.
— Ah! już czuję palcem co to jest, — zawołał pocztylion, — to kamyk wcisnął się między róg a podkowę... Gdybym go tylko mógł wyjąć... toby nic nie było.
— Spróbuj, mój kochany, gdyż powiedziawszy prawdę, jakieś nieszczęście nas prześladuje, — odpowiedział podróżny głosem najspokojniejszym w świecie.
Tymczasem pocztylion przeklinał głośno i złorzeczył kamykowi, którego nie mógł wydobyć, a śmiał się ukradkiem z powodzenia swego podstępu, rachując sobie w duchu, że dwaj marynarze mieli już dosyć czasu, ażeby stanąć na miejscu umówionem; dla tego też niegodziwiec krzyknął radośnie i z wielkiem zadowoleniem:
— Nareszcie... wydobyłem już ten przeklęły kamień; teraz dopiero ruszymy z kopyta... i polecimy jak ptaki.
Jakoż, powóz szybko w dalszą puścił się drogę.
Noc zupełnie już zapadła, lecz dzięki czystości nieba i jasności gwiazd, ciemność nie była jeszcze zbyteczną.
Tym razem pocztylion jednym tchem stanął u stóp wzgórza.
Tu dopiero zatrzymał zdyszane konie, a zszedłszy na ziemię, zbliżył się do drzwiczek i rzekł do podróżnego:
— Przybyliśmy teraz pod wysoką górę, pójdę ja kawałek przy koniach, ażeby im ulżyć trochę; jak tylko staniemy na wierzchu, zahamuję koła, bo spadek z drugiej strony jest bardzo przykry....
— Dobrze, mój przyjacielu, — odpowiedział podróżny.
Rzeczywiście, przez parę minut pocztylion szedł przy koniach; lecz zwalniając coraz bardziej kroku, gdy tymczasem powóz zwolna postępował w górę, Piotr pozwolił wyprzedzić się pojazdowi.
W téj chwili Russell i Petri wyszli z krzaków ciągnących się nad drogą, i spiesznie zbliżyli się do pocztyliona. Ten, idąc ciągle, zdjął swój kapelusz z galonem, kurtkę z czerwonvm kołnierzem i palone bóty; Anglik zdjąwszy nawzajem swą opończę okrętową, wdział na siebie spencer, bóty i włożył kapelusz na głowę. Pocztylion uśmiechając się z wielkiem zadowoleniem na to wszystko co tylko wesołym żartem być sądził, oddał swój bicz Anglikowi, mówiąc do niego:
— Już to ja zawsze powtarzam, że myśl pana jest bardzo zabawna... prawdziwa myśl majtka hulaki, chociaż pan nim nie jesteś.
— Cóż chcesz, mój kochany... ja namiętnie lubię konie, i dla mnie będzie to największą roskoszą, jeśli przynajmniéj przez kwadrans czasu pojadę na twoim pięknym i silnym rumaku.... Wszakże to kaprys bardzo niewinny, nieprawdaż?...
— Ma się rozumieć!... cóż to może szkodzić temu lubownikowi wodzianki co tam siedzi w berlince? Ale co to za cierpliwość tgo człowieka... wiesz pan że on mnie już samego zniecierpliwił... to jakby krwi nie miało w żyłach.
— Czy tak myślisz? — rzekł Russell zbliżając się do powozu.
— Musi to być jakiś korzeniarz co porzucił swój handel... i pewnie nie zły człowiek. A więc, daléj, mój obywatelu, siadajcie na koń, noc jest ciemna, a ten amator zsiadłego mleka nie spostrzeże się wcale. Ja usiądę za powozem, z waszym towarzyszem... O pól mili od stacyi jest druga góra.
— Otóż... w tem miejscu, — rzekł Russell, — ja zsiądę... ty odbierzesz swój ubiór, ja się przebiorę, i rzecz będzie skończona; teraz mój przyjacielu, oto masz twoje dwadzieścia franków.
I wsunąwszy Piotrowi sztukę złota w rękę, Russell podwoił kroku, dopędził konie może o dwadzieścia kroków od wierzchołka góry i dalej szedł przy nich.
Noc była tak ciemną, że podróżny nie mógł się spostrzedz na téj zamianie osób; zresztą, nie dziwiło go to bynajmniéj, że pocztylion jak się to często zdarza, same konie pozostawił na chwilę w czasie jazdy pod stromą górę; ale gdy powóz bliskim już był wierzchołka, podróżny odezwa! się do pocztyliona:
— Mój chłopcze, nie zapomnij tylko dobrze przytwierdzić hamulec.
— Zaraz, panie, — odpowiedział mniemany pocztylion półgłosem, i poszedłszy za powóz rzekł pocichu do Maltańczyka i do Piotra:
— Siadajcie teraz z tylu i trzymajcie się dobrze ressorów, zatamuję koło.
Obaj usiedli na wskazanem miejscu i silnie uchwycili się ressorów, gdy tymczasem Russell brząkając łańcuchem odczepił go od hamulca, który na boku zostawił, zamiast go właśnie podłożyć pod koło.
Nareszcie Anglik dosiadłszy konia, spiął go ostrogami i z przerażającą szybkością puścił się z góry.
— Do stu piorunów! on nas zabije! a w dodatku jeszcze i tego wodziankowego biedaka, — zawołał Piotr słysząc brzęk łańcucha odbijającego się o kamienie, — wasz towarzysz źle hamulec przytwierdził.
Maltańczyk zamiast odpowiedzieć pocztylionowi, ugodził go oprawą pistoletu tak silnie w głowę, że Piotr puści! ressor którego się trzymał, i potoczył się na drogę, gdy tymczasem powóz pędząc na dół z niesłychaną szybkością, znikł w gęstym obłoku kurzawy.




ROZDZIAŁ VII.
Już kilka dni upłynęło od czasu, jak podróżny o którym mówiliśmy, popadł w zasadzkę Kapitana Russell i jego towarzysza.

Zaprowadzimy teraz czytelnika do powabnego mieszkania leżącego na końcu miasteczka Lionville, o dwie mile od Hawru, które znajdując się w bliskości brzegów, zdaje się nad morzem panować.
Głęboka spokojność, powietrze czyste i zdrowe, krajobraz bogaty i malowniczy zarazem, świeży cień, żyzne pastwiska i widok oceanu czyniły Lionville prawdziwym rajem dla lubiących spokój, marzenia i samotne uwielbianie natury.
Co szczególniéj przyczyniało się do nadania temu miasteczku, równie jak wielu innym miastom, wielkim lub małym, widoku spokojnego i dziwnego zarazem, to zupełny brak młodzieży; ostatnie wojny cesarstwa powołały pod swoje chorągwie wszystko co było młodem i silnem, a nawet ostatnie postanowienie senatu, wydane w marcu 1812 roku, uzbroiło część rezerwy gwardyi narodowéj, podzielonéj na pierwszy, drugi i trzeci zaciąg, obejmujący wszystkich mieszkańców od ośmnastu do sześćdziesięciu lat wieku.
W owéj epoce uważanym był jak prawdziwe zjawisko, jak fenix jaki, każdy dwódziestopięcioletni młodzian, któryby był obywatelem, a nie miał téj korzystnéj na owe czasy wymówki, że był garbatym, bez ręki lub kulawym.
Miasteczko Lionville posiadało przecież jeden z takich cudów! Był to młody człowiek mający lat dwadzieścia pięć najwięcéj; dodajemy jednak z największym pośpiechem, że młodzieniec ten mało dbał o pokazywanie się publiczności i o korzystanie ze swojéj jednostkowości; żył bowiem zupełnie odosobniony, już to z zamiłowania, już też z obowiązku i położenia swego.
Młodzieniec ten był jednym z mieszkańców tego powabnego i spokojnego domku, o którym jużeśmy wspomnieli. tlóż, powtarzamy jeszcze, że w kilka dni po owem tajemniczem uwiezieniu naszego podróżnego, przez fałszywego pocztyliona na trakcie z Dieppe, zebrani byli władnym salonie bardzo przyzwoicie umeblowanym, kobieta wieku dojrzałego, młoda dziewica i młodzieniec, ów fenix wyżéj wspomniony; spory ogień palił się na kominie, gdyż wieczory były jeszcze chłodne, lampa z alabastrowym globem rozpościerała łagodne światło w salonie, gdy tymczasem samowar stojący przed ogniem wydawał swój szum zwyczajny.
Baczny spostrzegacz byłby może od razu zobaczył tę uderzającą okoliczność, że pomiędzy rozmaitemi przedmiotami służącemi do przyjemności i zbytku, znajdującemi się w salonie, większa część była pochodzenia angielskiego, pomimo nieubłaganego zakazu, którym system kontynentalny dotykał wszystkie wyroby Anglii. Słowem, w mieszkaniu tem, poczynając od wazonów kwiatowych z Godwood z tłem blado zielonem lub niebieskiem i wypukłemi białemi figurami, aż do porcelany najprzezroczystszéj i najpiękniéj malowanéj, prawie wszystko było utworem angielskiego przemysłu; toż samo można było powiedzieć o bardzo bogatym srebrnym serwisie do herbaty; i o tylko można było w nim zarzucić, że prawie wszystkie części były w nim nieparzyste, i tak: gruby srebrny czajnik służący do odlewania wody z samowaru, był ozdobiony koroną książęcą, gdy tymczasem puszka od herbaty była tylko opatrzona szyszakiem rycerskim, a cukierniczka prostą cyfrą mieszczańską. Lecz pomimo tej różnorodności, cały ten przyrząd srebrny był bardzo świetny i przyjemnie było widzieć odbijające się w nim tysiączne połyski światła lampy i ognia kominkowego.
Kobieta wieku średniego objawiała w całéj postawie swojéj rozsądek, szczerość i wesołość; liczyła już dobrze czterdzieści dwa lat wieku; lecz włosy jéj były jeszcze bardzo czarne, cera świeża, zęby białe; jéj żywe oko i wesoły uśmiech, zdradzały dobry humor; kibić kształtna, pomimo pewnej tuszy ciała, wynagradzała powagą to, co jéj zbywało na lekkości; słowem, zacna ta kobieta powszechną zwracała na siebie uwagę, kiedy ubrana w świeżym czepeczku z angielskiéj koronki, ściśnięta piękną suknią z angielskiej materyi, okryta pięknym szalem indyjskim, naznaczonym stęplem angielskim, towarzyszyła do miejscowego kościoła młodéj panience, której była więcéj przyjaciółką jak ochmistrzynią.
Panienka ta skończyła lat siedmnaście, była wysoka, bardzo szczupła i nadzwyczajnie delikatna, będąc obok tego organizacyi niesłychanie tkliwéj i nerwowéj.
Tkliwość ta częstokroć zbyteczna, którą niekiedy najmniejsze wzruszenie do najwyższego podnosiło stopnia, miała pierwszą swą przyczynę w wypadku przed wielu wydarzonym laty, którego głównem następstwem było, że dziewica ta została odtąd bardzo bojaźliwą: niespodziany łoskot, nagły przestrach, powieść przerażająca, przywodziły ją czasami do niesłychanéj trwogi i przerażenia, które sobie wyrzucała wkrótce, ale których żadną miarą pokonać nie mogła.
Trudno było widzieć powabniejszą, lub więcéj zajmującą osobę; a kiedy czasami pod wpływem tego niezwalczonego uczucia obawy, zrządzonego częstokroć przez jaką błahą przyczynę, zadrżała nagle.... podniosła swą piękną główkę na szyi wyniosłéj, i z drżeniem... słuchała... wtedy jéj powabna postać... łagodne, wielkie, niebieskie oko zaiskrzone trwogą i niepokojem, przypominały biedną przestraszoną gazellę.
Ta natura tak nerwowa, tak fatalnie czuła, nie miała świeżéj cery zupełnéj czerstwości. Dziewica ta była zwykle nadzwyczajnie blada, ale najlżejsze wzruszenie okrywało zaraz jéj lica żywym rumieńcem. Wtedy jéj miła i powabna twarzyczka, otoczona jedwabnemi splotami wspaniałych jasno-szatyn włosów, zdawała się jaśnieć całym blaskiem młodocianego kwiatu.
Wprawdzie, cera świeżym ukraszona rumieńcem, z pełniejszemi i więcéj zaokrąglonemi rysami, zwiększałaby może jéj powaby materyalne, lęcz byłaby ona zapewne utraciła ten urok, który nadawał jéj postaci coś tkliwego, prawie idealnego, zwłaszcza kiedy ubrana w bieli, z lekką zasłoną okrywającą w połowie jéj blade lica, przechodziła się wolnym krokiem na wybrzeżu, lub w cienistych ulicach swojego ogrodu.
Ostatnią z trzech osób zebranych w salonie, był ów fenix tegoczesnéj epoki, to jest młody i ładny chłopiec, niepowołany pod sztandary wojenne.
Fenix ten miał dwadzieścia pięć lat, wzrost jego był średni, wysmukły i kształtny, twarz pełna wyrazu i regularna; lecz w rysach jego zamyślonych widać było pewien rodzaj melancholicznej nieśmiałości, będącéj skutkiem wielkiego kalectwa, które go od służby wojskowéj uwalniało; jednem słowem, wzrok tego młodzieńca był tak krótki, że zaledwie tyle widział, ażeby mógł krokami swemi kierować; co więcéj, skutkiem organicznego jakiegoś dziwactwa, nie mógł wcale korzystać z okularów; chociaż wielkie i ciemne oczy jego były zupełnie czyste i otwarte, spojrzenie jego miało w sobie coś niepewnego, osłonionego, spojrzenie, które niekiedy bolesny przybierało wyraz, mianowicie, kiedy biedny kaleka, zwróciwszy się nagle do ciebie jakby ci się chciał przypatrzyć.... przypominał sobie niestety! z gorzkim smutkiem, że w odległości trzech kroków wszelka postać była już dla niego prawie niewidzialną.
Jednak wyznać musimy, że jeżeli skutki kalectwa tego biednego młodzieńca wzbudzały tkliwe politowanie, to także stawały się powodem żartów i śmiechu, ponieważ zdarzało mu się niekiedy zabawne popełniać omyłki.
Zdaje się, że nie potrzebujemy wspominać, że jeśli kobieta dojrzała, bawiła się czasami tą śmiesznością niektórych pomyłek krótkowidza swego kuzyna, za to młoda dziewica przeciwnie, okazywała się bardzo tkliwą na to wszystko co było interesującego w położeniu tego niby ociemniałego, w położeniu częstokroć nader smutnem i bolesnem.
Panienka ta równie, bardzo wiele cierpiała z powodu swéj prawie chorobliwéj czułości, z powodu téj lękliwości nerwowéj, któréj pokonać nigdy nie mogła. Dla tego też te dwie słabe istoty musiały tkliwie sympatyzować z sobą, i znajdować tajemny węzeł w saméj ich niedoli, która to uśmiech to łzy wywoływała.
Opisawszy te trzy osoby, przyjmiemy teraz udział w ich rozmowie.
Młoda panienka haftowała, jéj guwernantka robiła coś na drutach z ponsowéj włóczki, co zdawało się być przeznaczonem na długi i ciepły szal zimowy na szyję, gdy tymczasem młodzieniec trzymając tuż przed oczami ostatni numer Dziennika Cesarstwa, rano odebrany z poczty, czytał głośno najświeższe wiadomości, śród których donoszono, że książę Reggio wyjechał do armii, nad którą miał objąć dowództwo.
Ochmistrzyni usłyszawszy przed kominkiem lekkie wrzenie i kilkakrotny szum pary, i sądząc że woda na herbatę już była gotową, rzekła do swego kuzyna:
— Onezymie, przestańmy na chwilę czytać; woda się już gotuje, spuść ją więc do czajnika, a przedewszyslkiem uważaj i bądź ostrożnym.
Onezym złożył dziennik na stole, wstał i postąpił ku kominowi z pewnem ściśnięciem serca, gdyż nieszczęśliwy. krótkowidz miał rozpocząć przedsięwzięcie trudne, niebezpieczne i pełne przeszkód, których bytu tylko przeczuciem się domyślał; i tak, najprzód trzeba mu było po lewéj stronie ominąć duże krzesło, a z prawéj stojący obok geridon. Wyszedłszy z téj Charybdy i Scylli należało jeszcze przejść przez mały taburecik i dostać się nareszcie do wrzącego samowaru.
Młoda dziewica, jakeśmy już powiedzieli, nie śmiała się prawie nigdy z drobnych przypadków Onezyma; a jednak bywały one niekiedy tak niespodzianie komiczne, że czasami mimowolnie uległa koniecznéj chęci śmiechu. Lecz biedny młodzieniec tego się najwięcéj wświecie obawiał, ażeby nie obudzić śmiechu swéj towarzyszki samotności, i chociaż sam pierwszy szydził ze swojéj niezręczności, w głębi jednak serca zawsze wiele na niéj cierpiał.
Łatwo się więc domyślić, z jaką uważną przezornością, jak ostrożnie niespokojny Onezym poszedł do samowaru; wyciągnąwszy przed sobą obie ręce, ostrzegł się najprzód o stojącym po lewéj stronie fotelu, ominął tę przeszkodę, potem już miał potrącić stojący na przeciwnéj stronie geridon, gdy znowu prawa ręka wskazała mu tę drugą zawadę. Cieszył się już w duchu, że się dostanie do komina bez żadnego wypadku, gdy wtem połknął się o nieszczęsny taburet postawiony na drodze, a chcąc uchwycić równowagę, cofnął się o dwa kroki, i uderzył o geridon, który z wielkim łoskotem upadł na ziemię.
Od chwili czasu, dziewica, przerwawszy swą robotę pogrążona była w głębokiem dumaniu... Głośny upadek sprzętu wyrwał ją nagle z tego zamyślenia, a nie znając przyczyny tego łoskotu, nie będąc w stanie pokonać swéj trwogi, krzyknęła przeraźliwie, zbladła, i gwałtownem zdjęta drżeniem, pochyliła się w krześle....
— Moje dziecię... To nic.. uspokój się, — zawołała ochmistrzyni, — to znowu nowa niezręczność Onezyma... nie lękaj się.
Młoda panienka dowiedziawszy się o przyczynie tego łoskotu który ją tak przestraszył, żałowała bardzo że mimowolnie zwiększyła pomieszanie biednego krótkowidza, i starając się ukryć drżenie którem jeszcze była przejęta, odpowiedziała:
— Przebacz mi, moja przyjaciółko... szalona jestem, ale ty wiesz, że żadną miarą nie mogę powściągnąć téj niedorzecznéj lękliwości mojéj.
— Biedne dziecię, alboż to twoja wina, mój Boże!... wszakże ty najpierwsza cierpisz na tych mimowolnych strachach? Nie, nie masz potrzeby usprawiedliwiać się z tego?... i gdyby nie ta niezręczność mego kuzyna...
— Nie kończ, właśnie to ja wstydzić się powinnam pana Onezyma, — przerwała panienka, — żeby w moim wieku, być jeszcze takim tchórzem... to hańba.
Młody człowiek zasmucony swoim przypadkiem, wyjąkał kilka słów przeproszenia, a stawiając geridon na miejscu, usunął taburet i dostał się nareszcie do nieszczęsnego samowaru, który przyniósł na stół, gdy tymczasem pani Robertowa trzeźwiła swą młodą wychowankę.
Wkrótce Onezym okazał się prawdziwym bohaterem.
Ciotka jego, widząc go zabierającego się do przyrządzenia herbaty, rzekła do niego, zajmując się jeszcze ciągle swoją pupillą.
— Na miłość boską! nie ruszaj samowaru... jesteś tak niezręczny mój biedny chłopcze, że cię może spotkać nowe jakie nieszczęście...
Onezym głęboko upokorzony i pragnąc naprawić swą sławę, nic nie odpowiedział, lecz zamierzył korzystać z nieuwagi ciotki, ażeby właśnie postąpić wbrew jéj woli; w tym celu podniósłszy nakrywkę czajnika, i oparłszy lewą rękę na krawędzi stołu, podniósł prawą, ażeby czajnik napełnić ukropem... Na nieszczęście, krótki wzrok zawiódł go tym razem, i woda zawarta w samowarze zaczęła spływać obok otworu czajnika... dotkliwy ból ostrzegł go o tem nowem niepowodzeniu, i lewa jego ręka oblana ukropem, została najokropniéj sparzona.
Onezym, jakeśmy już powiedzieli, okazał w téj chwili bohaterski stoicyzm, gdyż, prócz nagłego tylko wzdrygnięcia spowodowanego niespodzianym i gwałtownym bólom, nie wydał najmniejszego głosu, a ostrzeżony bolesnem następstwem błędu swojego, zdołał czajnik wodą napełnić, poczem rzekł głosem spokojnym:
— Moja ciotko... herbatnik już napełniony... czy mogę zrobić herbatę... Możeby i pani wypiła filiżankę?
— Jakto! herbatnik już napełniony!... — zawołała ochmistrzyni obracając się śpiesznie. — Rzeczywiście, on prawdę mówi... i to bez żadnego nieszczęścia: ah! tym razem trzeba to chyba w kominie zapisać, mój chłopcze kochany.
— Doprawdy, moja przyjaciółko, — odezwała się dziewica głosem lekkiego wyrzutu; — jesteś niesprawiedliwą i bez litości...
Poczem zwracając się do młodzieńca, dodała z uśmiechem:
— Proszę jéj nie słuchać, panie Onezym, ta niepoczciwa ciotka, zawsze chce pana prześladować... ale ja, bronić pana będę... Tymczasem daj mi pan filiżankę herbaty...
— Na Boga żywego!... — zawołała ochmistrzyni śmiejąc się, — ten nieszczęśliwy, gotów jeszcze rozbić ten piękny różany serwis, który Pan przywiózł z sobą z ostatniej podróży.
Lecz Onezym zawiódł teraz złośliwą przepowiednię ciotki, przyniósł bowiem śmiało i bez żadnego wypadku filiżankę herbaty dziewicy... która rzekła do niego uprzejmie:
— Bardzo dziękuję panu Onezymowi za jego grzeczność.
I słowa to wymówiła z najmilszym uśmiechem... spotkawszy jednocześnie wielkie melancholiczne oczy biednego kaleki, które machinalnie zwracały się ku niéj... jak gdyby jéj szukały... To niepewne i smutne, prawie błagające spojrzenie wzruszyło dziewicę.
— Niestety! — pomyślała sobie, — on nie spostrzegł żem się do niego uśmiechnęła; jego biedne i słodkie oczy zdają się błagać przebaczenia za swoje kalectwo.
Myśli te zasmuciły ją tak widocznie, że ochmistrzyni odezwała się do niéj:
— Co ci jest, moje dziecię? zdajesz się być zmartwioną?
Usłyszawszy te słowa swéj ciotki, Onezym zwrócił natychmiast wzrok swój niespokojny ku towarzyszce swéj samotności, jak gdyby chciał zbadać wyraz jéj twarzy... Lecz pomyślawszy zaraz, że niebędzie w stanie nic dojrzeć, pochylił głowę ze smutkiem i ukrył na kolanach swą sparzoną rękę, która go już okropnie bolała.
Dziewica zmieszana trochę spostrzeżeniem swéj ochmistrzyni, odpowiedziała:
— Mylisz się, moja przyjaciółko... nie jestem wcale zmartwioną... Ale, przed chwilą, mówiłaś o moim ojcu i przypomniałaś mi to, o czem zapomnieć nie mogę... to jest, że już od kilku dni powinien być razem z nami, a tymczasem dotąd nie wraca.
— Jakto, i będziesz się tem niepokoiła, moje dziecię? Alboż to będzie pierwszy raz, że Pan nie przyjedzie na dzień który nam naznaczył?...
— Spodziewam się, że zwłoka ta nie ma w sobie nic zatrważającego... a jednak...
— Ah! mój Boże! przecież pan może być zaczynianym mimowolnie w widokach swego handlu... Więc ty myślisz, że kiedy kto na wielką skalę zajmuje się handlem wyrobów rueńskich i innych materyj, może przepowiedzieć na oznaczoną godzinę swój powrót do domu? Ileż się to razy przytrafia, że właśnie w chwili wyjazdu zawięzuje się nowy jaki interes... i wtedy człowiek mimowolnie przymuszony jest pozostać.
— Moja ciotka ma słuszność, — rzekł Onezym, — rozmaite obroty handlowe są częstokroć tak nieprzewidziane!...
— To prawda, panie Onezym..
— A nie pamiętasz o tem, moje dziecię, — dodała ochmistrzyni, — nie pamiętasz o tem, że Pan nigdy nie chce, wrócić do domu, ażeby ci nie przywiózł rozmaitych ładnych rzeczy, zawsze z fabryk angielskich... a dlaczegóż to?.. ponieważ one są rzadsze i więcéj poszukiwane... ponieważ to jest owoc zakazany.
— O! tak... ten dobry i kochany ojciec obsypuje mnie tysiącznemi dowodami swéj miłości i każdym razem kiedy mnie opuszcza... zarówno zemną płacze...
— Dla tego też Pan ma całą słuszność za sobą, i jeśli podróżuje, to dla twego dobra, moje dziecię... — „Chcę ażeby moja córka była bogatą, — mówił do mnie, może dwa miesiące temu, przed swoim wyjazdem. — Jeszcze jedna albo dwie dobre wycieczki, a posag jéj będzie golowy, wtedy, na honor! niech djabli wezmą mój handel rueński; nie opuszczę już mego kochanego dziecka.“
— Daj Boże! ażeby ta chwila jak najprędzéj nadeszła, — odpowiedziała panienka z westchnieniem; — nie prędzéj będę spokojną i szczęśliwą, dopóki ten dobry i ukochany ojciec nie pozostanie przy mnie na zawsze.... W oddaleniu człowiek zawsze doznaje takiéj trwogi!
— Trwogi?... O ty nieszczęśliwy i kochany mój tchórzu, — zawołała czule ochmistrzyni, — trwogi? z jakiegoż powodu? jakież to niebezpieczeństwo może grozić takiemu zacnemu negocyantowi jak Pan? który się niczem innem nie zajmuje jak swemi interesami i który sobie podróżuje w dobrym powozie, ażeby się mógł zatrzymać gdzie mu się spodoba, który sobie jedzie od miasta do miasta dla zostawienia swoich próbek? Jeszcze raz powtarzam, gdzież tu jest jakie niebezpieczeństwo? Zresztą, jeździ tylko we dnie, a nadto, zawsze jeszcze ma z sobą swego towarzysza, który wiesz o tem dobrze, w ogieńby poszedł za Panem, ten stary, poczciwy sługa, chociaż możnaby powiedzieć, że nad nim jakieś smutno wisi przeznaczenie...
— Biedny człowiek.. to prawda, gdyż w każdéj podróży mego ojca, staje się ofiarą jakiegoś wypadku...
— Tak, bo to jest stary wścibski, który musi wszędzie swój nos wtrącić, i który co ważniejsza, jest bardzo niezgrabny (nie przymawiam ci bynajmniéj, mój kuzynie), lecz pomimo tego byłby on najtroskliwszym stróżem w chorobie, gdyby wypadek zrządził, że Pan miałby zasłabnąć w drodze... Więc pytam się jeszcze, czego tu się lękać moje dziecię?
— Niczego... masz słuszność...
— Pomyśl, coby to było, gdybyś miała, jak tyle innych kobiet, ojca wojskowego w armii?
— Ah! moja przyjaciółko! co mówisz? będąc tak słabą i tkliwą, potrafiłażbym się oprzeć ciągłej trwodze, któraby mną miotała.... Ja, ustawicznie zajęta myślami, że mój ojciec byłby wystawiony na największe niebezpieczeństwa... na śmierć!... Słuchaj... widzisz, na samą w myśl o tem...
— Tak, na samą myśl o tem, jużeś zbladła i drżysz cała. Nie dziwi mnie to, moje biedne dziecię... znam twoje przywiązanie do twego czcigodnego ojca... Ale odpędźmy te smutne myśli.. i ażeby cię rozerwać, Onezym będzie daléj czytał gazetę... czy chcesz?
— Bardzo chętnie... jeśli pan Onezym nie jest zmęczony.
— Nie, pani, — odpowiedział młodzieniec czyniący prawie nadludzkie wysilenie, ażeby ukryć swoje coraz większe boleści; i przysunąwszy jak można było najbliżéj gazetę do oczu, zabierał się do dalszego czytania; lecz pierwéj odezwał się jeszcze:
— Zdaje mi się, że tu jest artykuł który panią zajmie...
— O czemże to, panie Onezym?
— Jest to jeszcze jeden znakomity czyn tego sławnego Korsarza z Dieppe, o którym dzisiaj tyle mówią, i którego przezwano plagą Anglików.
— Moje dziecię, obawiam się, aby to nie było zbyt wzruszające dla ciebie, — rzekła ochmistrzyni, — jesteś dzisiaj tak rozdrażnioną.
— Panie Onezym, rzekła dziewica z uśmiechem, — czy ta historya zakrawa na bardzo straszną... bardzo przerażającą?
— Nie zdaje mi się, pani, gdyż mowa tu jest o jakiejś ucieczce. Taki przynajmniej jest tytuł tego artykułu:

Ucieczka nieustraszonego korsarza, Kapitana Kamienne-serce, który, jako ofiara piekielnéj zdrady, został porwany z ziemi francuzkiéj przez wysłańców angielskich..

— W saméj rzeczy, musi to być ciekawe, — odpowiedziała Sabina. — Racz pan czytać, pnie Onezym... Jeśli przedmiot zdawać mi się będzie zbyt okropnym, to poproszę pana, ażebyś przestał.
— Co do mnie, słucham z największą uwagą, dodała ochmistrzyni głosem radosnym, — bo ja uwielbiam historye bitew korsarskich...
— O ty!... ty jesteś odważną, — rzekła dziewica z uśmiechem, — ty jesteś śmiałą.
— Jak lew... i smakuję bardzo w historyach bitew, jakie w tym dzienniku znajdujemy; nie raz aż zimny pot na mnie występuje... a jednak nie wyrzekam ich się wcale... O nie taka ja jestem, jak ty, mój ty drogi tchórzu... Zdaje mi się, że najpiękniejszy stan, jest stan wojskowy...
A więc, Onezymie, czytajże nam... lecz jeżeli znajdziesz rzeczy zbyt przerażające, zatrzymaj się... lub przeskocz.
— Spuść się na mnie, moja ciotko, — odpowiedział młodzieniec.
I zaczął czytać następujący opis ucieczki Kapitana Kamienne-serce.




ROZDZIAŁ VIII.
Całéj Francyi znane jest imię i bohatyrska odwaga Kapitana Kamienne-serce, dowódcy statku korsarskiego Głownia-Piekielna, jest brygu o szesnastu działach, — mówił Onezym, czytając głośno Dziennik Cesarstwa. — Wiadome są liczne i świetne bitwy tego korsrza z marynarką angielską, oraz znakom liczba łupów zdobytych na Anglikach, przez Głownię Piekielną w czasie ostatnich jéj wycieczek.

„Kilka dni temu, Kapitan Kamienne-serce wracał do Dieppe, prowadząc na linie wielki trzymaszfowy okręt Kompanii Indyjskiéj, uzbrojony na stopę wojenną, o trzydziestu działach. Okręt len, który konwojował kilkanaście statków kupieckich naładowanych zbożem, zdobyty został z całym transportem przez nieustraszonego korsarza, po zaciętéj bitwie, która trzy godziny trwała, a skutkiem któréj połowa osady francuzkiéj zginęła lub została ranioną.”
— Trzygodzinna bitwa?... — zawołała młoda panienka z drżeniem, — tylu walecznych ludzi umarłych lub umierających... jakąż to okropną klęską jest wojna!... Ah! nie uwielbienie to obudzają we mnie ludzie, których nazywają bohatyrami... ale przestrach... zgrozę..
— Nigdy my się nie zrozumiemy w tym przedmiocie, — zawołała ochmistrzyni z uśmiechem, — mianowicie ja, co jestem zapaloną wielbicielką wielkiéj armii: ale zdaje mi się rzeczą niezawodną, że wojna korsarska musi być jeszcze straszniejszą jak wszelka inna.
— O, nieinaczéj! — rzekł Onezym, — jest to wojna w któréj nie masz litości ani przebaczenia...
— To też to właśnie! — odpowiedziała jego fiolka, — co dla nas czytelników stanowi cały urok! Co to za ludzie muszą być, ci korsarze? a ten Kapitan Kamienne-serce, o którym tyle mówią, to musi być człowiek okropny! Wyobrażam go sobie z ogromną rudą brodą... oczyma iskrzącemi, twarzą dziką i pasem najeżonym pistoletami i puginałami, w czarnym mundurze haftowanym w srebrne trupie główki!
— Zlituj się, przestań, moja przyjaciółko, — zawołała Sabina, — bo te wszystkie okropności w nocy mi się przyśnią!
— Czytaj więc daléj, Onezymio, — rzekła ochmistrzyni.
Lecz spostrzegłszy że młodzieniec zbladł nieco, i że kilka kropli potu wystąpiło na jego czoło, dodała:
— Cóż ci jest, mój chłopcze, zdawałoby się że ty cierpisz?
— Ja! nie, moja ciotko, — odpowiedział Onezym, wyrzucając sobie, że nie zdołał dostatecznie ukryć dotkliwéj boleści jaką mu jego oparzelizna sprawiała, i któréj uczucie, mimo jego woli, przebijało się w jego rysach, — będę czytał daléj... jeśli panna Sabina sobie życzy.
— Bardzo dobrze, panie Onezym, lecz zdaje mi się, że ciotka pana ma słuszność... pan zdajesz się być cierpiącym!
— Ja!... bynajmniéj... zapewniam panią... — rzekł Onezym uśmiechając się, — zasmuciłem się tylko, równie jak pani, myśląc o strasznych klęskach jakie wojna za sobą prowadzi. Niestety! czyliż to zawsze będziemy widzieli ludzi mordujących się między sobą zamiast coby się mieli kochać i pomagnć sobie wzajemnie! Onezymie, — zawołała ochmistrzyni, — prawdziwie, ty mówisz jak żak szkolny... ty, co mógłbyś być tak przystojnym gwardzistą, gdybyś przynajmniéj o cztery kroki widział przed sobą....
— Jak możesz mówić cóś podobnego, — odezwała się młoda dziewica do nieubłaganéj ciotki, — nie powinniżeśmy się przeciwnie uważać szczęśliwymi, że ci których kochamy, nie są wystawieni na wielkie niebezpieczeństwo... ale proszę pana, czytaj pan daléj.
Młodzieniec czytał:
„Przybycie Kapitana Kamienne-serce do portu w Dieppe, było prawdziwym tryumfem. Cała ludność zebrała się na brzegach. Okrzyki radości i zapału rozlegały się w porcie, gdy ujrzano bryg korsarski, poczerniały od prochu, z żaglami podziurawionemi od kul, i osttnim szmatem od jego flagi przybitym do tyłu okrętu, płynący z wolna i prowadzący bogatą zdobycz za sobą.
„Okręt angielski był bardzo uszkodzony; mnóstwo i ważność odebranych postrzałów świadczyły o gwałtowności napadu i mocy obrony; nowe okrzyki: Niech żyje Francya! niech żyje Kapitan Kamienne-serce! wzbiły się śród ludu, gdy waleczny korsarz stanął na wybrzeżu; lecz tryumf Kapitana zamienił się w prawdziwe ubóstwienie, gdy się dowiedziano, że statek angielski, tak walecznie przez niego zdobyły, prowadził za sobą wielki transport zboża zakupionego w Odessie; w niedostatku ziarna w jakim się Francya znajdowała, podobna zdobycz jest dobrodziejstwem poblicznem; wiadomo zaś dzisiaj, że Kapitan Kamienne-serce dowiedziawszy się o bliskiem przybyciu tego transportu zboża, przepędził kilkanaście dni na morzu czekając na niego, i pogardzając bogatszemi a mniéj niebezpiecznemi zdobyczami; jednem słowem, tryumf Kapitana Kamienne-serce był zupełny, i zaszczytnie wspomnianym będzie w rocznikach miasta Dieppe.”
— Jakież to wzniosłe! jakież to cudne! — zawołała ochmistrzyni w uniesieniu, — ah! oddałabym dziesięć lat życia mojego... ażeby być matką, żoną lub siostrą takiego bohatyra: jakżebym ja się chlubiła....
— Co do mnie, przyjaciółko moja, — rzekła młoda dziewczyna, — wyznaję ci z całą pokorą, albo raczéj z całą radością, że uważam się tysiąc razy szczęśliwszą, być córką poczciwego kupca towarów rueńskich, aniżeli mieć ojcem takiego chciwego krwi bohatyra, jak naprzykład ten korsarz, albo inni...
— Mój Boże! mój Boże! jakże ty mało masz dumy, moje dziecię! Byćże to może! ażeby cię to nie cieszyło módz sobie powiedzieć: ten straszny człowiek, to mój ojciec, albo to mój mąż, albo wreszcie, to mój brat?
— Jeśliby był oddalonym, drżałabym o niego... myśląc o niebezpieczeństwach na jakie się naraża... a, jeśliby był obecnym... zdawałoby mi się zawsze, że widzę krew na jego dłoniach, — dodała dziewica blednąc i drżąc z przerażenia.
— Moje dziecię, prawdziwie, bardzo jesteś nierozsądna, ażeby się tak byle czem przejmować, — rzekła ochmistrzyni głosem tkliwego wyrzutu, — sama sobie szkodzisz.
— Może pani nie chcesz ażebym daléj czytał? rzekł młodzieniec.
— Nie, nie, panie Onezym, proszę mi przebaczyć tę słabość, któréj się sama teraz wstydzę....
Poczem, uśmiechnąwszy się lekko, powiedziała do ochmistrzyni:
— Zresztą, twoja to jest wina... to twoje dumne myśli sprowadziły tę rozmowę... Ale, słuchaj... przekonana jestem, że ty sama wrócisz do rozsądniejszych wyobrażeń... i, że zamiast marzyć o bohatyrach wielkiéj armii, z czasem, postanowisz pójść za tego poczciwego człowieka, który już od tylu lat wzdycha do ciebie.
— Ja! — zawołała ochmistrzyni, — ja miałabym pójść za kommissanta mojego Pana, za cywilnego, za takiego hołysza, za człowieka którego mam w podejrzeniu, że jest większym jeszcze tchórzem jak niezgrabijaszem, i który z każdéj podróży Pana wraca z jakim ubytkiem lub dodatkiem do swojéj osoby? I tak: to mu koło młyńskie zetrze nogę i uczyni go kulawym, to wsadzi dwa palce pomiędzy zęby jakiéj machiny, któréj, jak powiada, chciał się tylko dotknąć; to znowu, i nie dziwiłabym się bynajmniéj jeśli był pijany wtedy, upada (jak sam powiadał) tak nieszczęśliwie na skorupy od butelki, że poczciwcowi taka kresa pozostała na twarzy, iż możnaby myśleć że to szabla mu ją narysowała.
— A więc, moja ciotko, — rzekł Onezym z uśmiechem, — niechże cię przynajmniéj ten pozór marsowego ciosu wzruszy na korzyść tego zacnego człowieka.
— Pan Onezym ma słuszność, — dodała Sabina śmiejąc się także, — widząc cię pod ręką z tym kresowatym bohatyrem, ludzie wezmą go za jednego z tych rycerzy, których tak lubisz, i będziesz się mogła dowolnie pysznić z niego.
— Pozwólcie państwo, nie taka jest moja rachuba, — odpowiedziała ochmistrzyni wesoło, — lubię bohatyrów, nie zaś inwalidów. Teraz Onezymie, czytaj daléj; bardzo jestem ciekawa dowiedzieć się, jakim sposobem ten straszny korsarz mógł być porwanym przez anglików na ziemi francuzkiéj.
— Taki jest, pani, dalszy ciąg tego opisu, — rzekł Onezym: Kapitan Kamienne-serce zabawiwszy trzy dni w Dieppe, celem spisania swej zdobyczy, opuścił port, udał się traktem Paryzkim w powozie pocztowym, zostawiwszy na nieszczęście w Dieppe swego nadzorcę artylleryi, jednego ze swych najdawniejszych towarzyszów broni, i w ostatniéj bitwie ciężko ranionego, dla załatwienia jeszcze niektórych interessów. Zdaje się prawdopodobnem, że przy pomocy tego walecznego marynarza, Kapitan nie byłby wcale padł ofiarą téj niecnéj zasadzki, w którą go wciągniono.
„Pomiędzy drugą i trzecią stacyą z Dieppe do Paryża, pokuszono się i zdołano wykonać porwanie, którego zuchwałość przechodzi wszelkie pojęcie, a to przez dwóch wysłańców angielskich, którzy zapewne od dawna czatowali na przyjazną dla siebie chwilę.
„Wspomnieni wysłańcy, nadużywając pod zręcznym pozorem łatwowierności pocztyliona, który wiózł Kapitana Kamiemie-serce, zdołali wyjednać od tego człowieka, że wyprzedziwszy go na drodze w miejscu oznaczonem, i korzystając z ciemności nocy, jak równie z chwilowego przestanku pod wysoką górą, jeden z nich miał zająć miejsce pocztyliona i przez pewien przeciąg czasu powozić pojazdem.
„Projekt ten udał się zupełnie. Pocztylion uwierzył, że tylko na chwilę odstępuje swych koni; zaledwie anglik dostał się na siodło, natychmiast puścił konie z przerażającą szybkością, gdy tymczasem pocztylion siedzący w tyle powozu i trzymający się ressorów, zraniony przez drugiego anglika, zrzucony został przez niego, na pół umarły na ziemię.
„Kapitan Kamienne-serce, zdziwiony najprzód gwałtownym pędem koni na pochyłości tak niebezpiecznéj, sądził że pocztylion zaniedbał zahamować powóz i że go konie uniosły. Wkrótce atoli ten szalony bieg umiarkował się nieco, lecz powóz zawsze jeszcze toczył się z nadzwyczajną szybkością.
„Ponieważ noc stawała się coraz ciemniejszą, przeto Kapitan nie mógł tego spostrzedz, że powóz opuściwszy główny trakt, w innym postępował już kierunku. Nie mając żadnego podejrzenia, i nie wiedząc wcale o zmianie pocztyliona, Kapitan jechał tym sposobem przez półtory godziny, nareszcie zasnął.
„Gdy się powóz zatrzymał, przebudziwszy się nagle, myślał że przyjechał na stacyę; a widząc śród nocy dwie czy trzy latarnie zbliżające się do powozu, wysiadł z niego bez najmniejszéj nieufności; wtem, kilku ludzi rzuciło się na niego, i zanim jakiekolwiek zdołał uczynić poruszenie, związano go, zakneblowano mu usta, i przeniesiono na wybrzeże małego portu Hosey, leżącego o siedm mil od Dieppe, i znanego jako miejsce przytułku zuchwałych kontrabandzistów.
„Kapitan nie mogąc ani się ruszyć, ani jednego wymówić słowa, został przeniesiony na pokład wielkiéj łodzi rybackiéj, gdzie wrzucono go, zawsze związanego, na spodek statku...
„W chwilę potem, siatek ten, korzystając z przypływu morza i pomyślnego wiatru, opuścił port Hosey, i z rozwiniętemi żaglami ruszył ku brzegom Anglii...”
— Biedny Kapitan, — przerwała ochmistrzynią — jakim on też sposobem wyjdzie z tego okropnego położenia? Ale dzięki Bogu, wydobył się przecież z niego, kiedy dziennik opowiada jego ucieczkę;... bodajem zginęła, jeśli wiem jak on zdołał wymknąć się tym przeklętym Anglikom. Jakaż to bezecna zdrada!
— Prawda... ale może też to tylko był odwet, — rzekła panienka z westchnieniem, — niestety! śród tych ludzi, wojny i krwi, wszelka nienawiść musi być nieubłaganą.
— Już to niezawodną jest rzeczą, że Kapitan Kamienne-serce nie podbije twojego serc, moje dziecię kochane, — zawołała ochmistrzyni.
Dziewica smutnie kiwnęła głową, gdy tymczasem Onezym czytał daléj co następuje.
„Kapitan Kamienne-serce nie jest z rzędu tych ludzi, których grożące niebezpieczeństwo przygnębia; uważamy lto sobie za szczęście, że możemy w téj mierze, podać naszym czytelnikom wyciąg z listu Kapitana, pisanego do jednego z jego przyjaciół; jest to list w którym podaje najdrobniejsze szczegóły swego wyswobodzenia.
„Oto wyciąg z tego listu:
„Zostawszy zamkniętym pod pokładem (pisze Kapitan Kamienne-serce), nie będąc w stanie zrobić najmniejszego poruszenia, uczułem w sobie wściekły gniew na myśl o przeniewierstwie, którego padłem ofiarą. Byłbym się pewnie udusił z wściekłości, gdyby mnie byli zostawili z zatkanemi ustami.
„Wrzucono mnie na spod statku, i złożono na szczątkach starych żaglów; nogi miałem mocno związane za pomocą długiego sznuru oblanego smołą, grubego na cal jeden, a ręce skrępowane z tyłu; tym sposobem nie mogłem użyć zębów do przegryzienia mych więzów. Chciałem, zgiąwszy się, dosięgnąć przynajmniej postronka, którym nogi moje związano, ale i to było niepodobieństwem. Wnosząc z nieznacznego kołysania się łodzi, domyśliłem się, że ją silny wiatr popychał, tudzież, że musieliśmy szybko i prosto zmierzać do brzegów Anglii.
„Wiedziałem jaki los mnie tu czekał; kilka słów tych nikczemników którzy mnie ujęli, oświeciło mnie dostatecznie; zamiast zabić od razu, woleli mnie długo męczyć na pontonach; nawet jeden z tych Anglików wspominał, że będę kilka razy wystawiony na szyderstwo i obelgi ludu.
„Na tę myśl, zdawało mi się że oszaleję; jęcząc z wściekłości, upadłem na stare żagle, które mi służyły za posłanie.
„Gdy pierwsze uniesienie minęło, Gniew, jak zawsze, nowéj udzielił mi siły, krew wrzała w mych żyłach i cisnęła się do mózgu, w którym tworzyło się tysiące projektów śmielszych i zuchwalszych jeden od drugiego; zdawało mi się, ze moralna i fizyczna zdolność moja, w dziesięćkroć się pomnożyła, przez to nadzwyczajne wzburzenie wszystkich sił żywotnych.
„Postanowiłem nareszcie uchwycić się jednego z tych projektów powstałych w najgwałowniejszym paroxyzmie mojéj wściekłości.
„We wszelkiem innem usposobieniu mojego umysłu projekt ten byłby mi się wydawał niewykonalnym, równie jak każdemu innemu człowiekowi, któryby nie był jak ja, podsycony wzburzeniem gniewu, gniewu, strasznego i potężnego bóstwa, jak mówi poeta indyjski.”
Od pewnego czasu, Sabina, przysłuchując się coraz uważniéj temu opisowi, zdawała się być jakiemiś przykremi zajęła myślami; kilkakrotnie drżenie przebiegło jéj członki, jak gdyby jakaś bolesna myśl nią wstrząsnęła; nareszcie, przerwawszy nagle i mimowolnie dalsze czytanie, zawołała:
— Ah!... ten człowiek... dreszczem mnie przejmuje...
— Dla czegóż to? — zapytała ją ochmistrzyni. Mnie zaś, ten nieustraszony korsarz wydaje się odważnym jak lew...
— Tak, ale jakiż to charakter żelazny, — odpowiedziała panienka z coraz większem wzruszeniem, — co za gwałtowność... i zdawałoby się, że ten człowiek ośmiela się ubóstwiać sam gniew...
Poczem dodała z nowem drżeniem:
— Ah! gwałtowność... gniew... to rzecz okropna!...
I, zbladłszy nadzwyczajnie, powtórzyła jeszcze raz z drżeniem:
— To rzecz okropna!...
Ochmistrzyni, nie przywięzując wielkiéj wagi do wzruszenia młodéj dziewczyny, odpowiedziała:
— Ba! posłuchajże mnie; moje dziecię, mówisz że to rzecz okropna; jak dla kogo!... gdyż jeżeli w téj gwałtowności, waleczny korsarz miał znaleść siłę i środki wydobycia się z rąk zdradzieckich Anglików, to, na uczciwość! on miał wielką słuszność... i ja... w jego miejscu.... ależ mój Boże! — krzyknęła, widząc swą wychowankę śmiertelnie bladą i zamykającą oczy, jak gdyby ją siły zupełnie opuścić miały, — ależ, mój Boże! co ci jest, moje dziecię?
Na te słowa ciotki i na łoskot jaki uczyniła podnosząc się i spiesząc do Sabiny, Onezym także się poruszył, chcąc pospieszyć na jéj ratunek; lecz usiadł napowrót z obawy ażeby się nie wystawił na nową jaką niezręczność, i zasmucony, że nawet nie mógł wyczytać z rysów téj, o którą się lękał, czy wzruszenia będące powodem jéj cierpienia zwiększało się lub zmniejszało, ponieważ w téj chwili zupełne panowało milczenie, które ochmistrzyni pierwsza przerwała, wołając z nadzwyczajną trwogą:
— Moje dziecię, nie odpowiadasz nic?... twoje usta drżą... ty płaczesz... Mój Boże! cóż ci jest?
Te słowa nie doszły wcale do uszu biednej dziewczyny; z wzrokiem wlepionym w jedno miejsce..: z oczyma jeszcze bardziéj rozwartemi skutkiem przestrachu i obłąkania, wskazywała ręką jakieś zjawisko, powstałe zapewne w nieładzie jéj myśli, i mówiła z cicha głosem niespokojnym i przerywanym:
— Ten człowiek! o! ten człowiek ubrany czarno... to złowrogie wspomnienie moich lat dziecinnych... staje znowu przed memi oczyma... oto on!....
— Uspokój się... nie myśl o tem, na miłość boską! — wołała ochmistrzyni, — nie wieszże jak dalece podobne myśli są dla ciebie zgubne?...
— Oh! — odpowiadała dziewica w zupełnem obłąkaniu, — ten człowiek.... ten człowiek.... on był równie przerażającym w swoim gniewie i uniesienia... kiedy... o!... to już wiele lat temu... tak, byłam jeszcze maleńką... zdaje mi się, jak gdybym jeszcze widziała... w obszernym kapeluszu... czarnym kaftanie i białych spodniach; dziwny to ubiór... żałobny... jak liberya umarłych... Było to wieczorem... mego ojca nie było w domu... wtedy... człowiek ten... mój Boże... człowiek ten wszedł do nas... nie wiem którędy... ja go dawniéj nigdy nie widziałam... człowiek ten... groził méj matce, która mnie trzymała na ręku... Ona rzekła do niego z płaczem... o! przypominam to sobie dobrze:
— Łaski przynajmniej dla mego dziecięcia!
— Ale on... zawołał, grożąc ciągle méj matce: — Więc ty nie wiesz, że ja w gniewie moim gotów jestem na wszystko!... — A potem... rzucił się... Wtedy... matka moja... o! matka moja... umarła... a ja...
Dziewica nie mogła już więcéj mówić, dostała jakiegoś spazmowego napadu, jaki jej zawsze sprawiało to bolesne i straszne wspomnienie z jéj lat dziecinnych nieszczęsnego wypadku połączonego z fatalnem i nagłem wstrząśnieniem, od którego datowała owa wrażliwość nerwowa i chorobliwa, wynikająca z każdéj prawie choćby najniewinniejszéj i najmniejszéj obawy.
Wstrząśnienie to uspokoiło się wkrótce skutkiem doświadczonych starań ochmistrzyni, która, niestety! aż nadto była już do nich przyzwyczajoną. Wróciwszy do przytomności, Sabina, któréj charakter przedstawiał niekiedy dziwną mieszaninę słabości i mocy duszy, żałowała bardzo i wstydziła się, że okazała tak mało władzy nad sobą w ciągu tego opisu... opisu, który, rzecz niepojęta dla niej... z jednéj strony przerażał ją nadzwyczajnie, a z drugiéj, obudzał w niéj pewien rodzaj złowrogiéj ciekawości. Dla tego też, pomimo nieśmiałej prośby Onezyma, żądała koniecznie, ażeby dokończył czytania tego opisu, które w sposób tak smutny zostało przerwane.
Ochmistrzyni widząc jéj naleganie, i lękając się, ażeby w téj chwili mianowicie, najlżejszy opór nie wywarł niebezpiecznego wpływu na tak drażliwe usposobienie dziewczyny, wezwała Onezyma, ażeby przeczytał dalszy ciąg wyswobodzenia Kapitana Kamienne-serce.




ROZDZIAŁ IX.
Onezym czytał tedy dalszy ciąg listu korsarza, w następujących słowach:

„Ażeby wykonać mój zamiar ucieczki, należało przedewszystkiem zerwać moje więzy. Nie mogąc ich zbliżyć do ust, ażeby je przegryść zębami, pomyślałem o innym środku: czołgając się na brzuchu i szukając na wszystkie strony tylko twarzą, gdyż ręce miałem skrępowane w tyle, napotkałem gruby hak żelazny wbity w ścianę i przeznaczony zapewne do przytwierdzania balastu. Zbliżywszy się do tego haka, oparłem się o niego i zacząłem szarpać nim moje więzy, trąc je o żelazo, którego koniec był trochę zaostrzony. W dwie godziny, tak dalece przetarłem sznury, że przy silnem tarciu zdołałem je zerwać, zwłaszcza że gniew niepojętej dodawał mi siły.
„Mając już ręce wolne i zamysł należycie ustalony, reszta była już dla mnie tylko igraszką.
„Miałem przy sobie krzesiwo, fajkę, hupkę, paczkę tytoniu i długi składany nóż rybacki; przeciąłem powrozy ściskające moje nogi, i będąc już w stanie wszystkie odbywać poruszenia, przebiegłem na kolanach cały spód statku, gdyż dla niskości jego nie mogłem się podnieść na nogi.
„Nie znalazłem nic więcéj prócz starych kawałków żagli i kilku lin podartych; jedyne wyjście przez które mógłbym się wydobyć, było zamknięte przez szeroką klapę kwadratową; jéj grube deski rozchodziły się trochę w jednem miejscu i przez tę szparę dostrzegłem światło księżyca; oparłszy się rękoma na kolanach, próbowałem nieznacznie podnieść tę klapę memi plecami. Lecz próżne były moje usiłowania, gdyż klapa była zewnątrz przytrzymana, dwoma mocnemi żelaznemi drągami.
„Pomacku tedy wyszukałem kilka kawałków liny napuszczonej smołą, pociąłem je na drobniejsze części, i rozkręciwszy je zupełnie, zamieniłem w pakuły; następnie porozrzynałem W drobne paski część starych żagli, na które mnie rzucono; paski te ułożyłem na smolnych pakułach, które poprzednio przygotowałem, i wszystko to umieściłem pod klapą, wprost owej wązkiéj szczeliny; wysypałem potem mój tytoń zupełnie suchy na pakuły, ażeby je uczynić zapalniejszemi. Nareszcie skrzesiłem ogień, zapaliłem hupkę, położyłem ją na pakułach, i zacząłem mocno dmuchać na ogień.
Wkrótce pakuły zapaliły się, od nich zatliło się płótno żaglowe; w jednéj chwili spód statku napełnił się gęstym dymem, którego cząstka zaczęła uchodzić przez szczelinę w klapie, i sam zacząłem ze wszystkich sił krzyczeć: gore! gore! Mój krzyk i mocny zapach spalenizny, wydobywający się z pod pokładu, przestraszyły marynarzy; myśleli że statek się zapalił. Usłyszałem wielki ruch na pomoście, i w téjże saméj prawie chwili klapa się podniosła; z otworu buchnęły natychmiast ogromne kłęby czarnego dymu, tak oślepiające dla tych, którzy stojąc na pomoście, pochylili się nad otworem, że jednym skokiem zdołałem rzucić się na pomost i z nożem w ręku stanąć na przodzie statku; tu spotkałem się oko w oko z człowiekiem wysokiego wzrostu; przebiłem go, przewrócił się na wznak i upadł w morze; rzuciłem się potem na topor leżący zwykle w miejscu, z którego się kotwicę w morze zarzuca, ażeby ją w potrzebie można odciąć, powaliłem u stóp moich drugiego marynarza, i silnym zamachem....“
Tu Onezym zatrzymał się nagle, żałując że w uniesieniu swojem więcéj już może przeczytał aniżeli był powinien, przez wzgląd że opis tej rzezi mógł zbyt silne uczynić wrażenie na Sabinie.
Rzeczywiście, czyniła ona już wszelkie usiłowania, ażeby ukryć zgrozę, jaką te morderstwa w niéj obudzały, a któréj, potrzeba ucieczki nie usprawiedliwiała wcale w jéj oczach; pomimo tego jednak wstrzymywała się jeszcze, już to w chęci zaspokojenia jakiejś złowrogiéj ciekawości, którą ten opis mimowolnie w niej obudzał, już też, jeśli prawdę wyznać mamy, dla tego jeszcze, ażeby nie pozbawiać swéj ochmistrzyni przyjemności, którą w tem zajmującem czytaniu znajdowała.
— Dobrześ zrobił, żeś się zatrzymał, mój chłopcze, — rzekła do swego kuzyna; — nawet powinieneś był przesiać jeszcze wcześniéj.
— Moja przyjaciółko, — odezwała się młoda dziewczyna, — jeśli dla mnie przedsiębierzesz takie ostrożności, to wcale niepotrzebnie. Starać się już będę, ażeby się uleczyć z mojéj bojaźni.
— Doprawdy! moje dziecię? czujesz w sobie tyle odwagi? więc tym lepiéj! bo ja, przyznam ci się, drzę z niecierpliwości, ażeby się dowiedzieć końca... Zatem, kiedy cię to nie wzrusza zbytecznie....
— Bądź pan łaskaw czytać daléj, — rzekła dziewica do Onezyma.
Ten czytał, co następuje:
„Powaliłem u stóp moich drugiego marynarza, i silnym zamachem przeciąłem w połowie rękę człowieka, który z szablą w ręku rzucił się na mnie. Wszystko to odbyło się w jednem oka mgnieniu; korzystając ze zdumienia osady, będąc już spokojniejszym, uczułem się nasyconym; chciałem obejrzeć się trochę, i jak to mówią, porachować się z sobą.
„Księżyc pięknie przyświecał, wiatr powiewał świeży, morze było wspaniałe; jeden stary majtek z głową posiwiałą, stał u rudla; jeden chłopiec i trzech innych majtków, uciekli aż na przód statku, od których oddzielała mnie tylko klapa; człowiek którego toporem ugodziłem, leżał nieruchomy, ten zaś którego zraniłem, klęczał na pokładzie, trzymając prawą swą rękę w lewéj.
„Obliczywszy się zatem, miałem przeciwko sobie trzech ludzi silnych, dziecię i starca; lecz ludzie ci zdawali się być zupełnie pozbawieni przytomności skutkiem mego nagiego napadu.
„W téj chwili ujrzałem parę pistoletów zawieszonych u steru i nim którykolwiek z marynarzy ośmielił się ruszyć, rzuciłem się na tę broń; miałem więc topór i dwa wystrzały, moje dwie kule powinny mnie były uwolnić od dwóch nieprzyjaciół i tym sposobem zrównoważyć nasze siły. Uznałem wtedy, że stanąwszy u steru osobiście, umieściwszy starego majtka z chłopcem u żagli, potrafimy wydołać łodzi, zwłaszcza, że czas był bardzo piękny, i że nie mogliśmy więcéj być oddaleni jak o dziesięć lub dwanaście mil od brzegów Francyi.
„Rozważywszy tedy z pośpiechem moje położenie, napiłem pistolety i zbliżyłem się szybko do trzech ludzi, którzy dotąd jeszcze nie wyszli z swego podziwienia... gdyż wszystko to nie trwało może i dwóch minut czasu.
— „Wszyscy trzéj spuścicie się natychmiast na dno statku, — krzyknąłem na nich, — jeśli nie, zastrzelę dwóch na miejscu, a trzeciego zarąbię toporem!
„Ludzi tych odgraniczała odemnie tylko szerokość klapy, to jest około czterech stóp odległości, mogłem więc do nich strzelać na pewno. Skoczyli więc na dno, gdzie dogorywały jeszcze szczątki zapalonych przezemnie przedmiotów; raniony poszedł także za nimi, po czem spuściłem klapę i przymocowałem ją żelaznemi drągami, a następnie udałem się na tył statku.
— „Oddaj mi ster rzekłem do starego majtka, biorąc rudel z jego ręki, — a sam z chłopcem weź się do wiosła i żagli... sprawujcie się zaś dobrze... bo inaczéj... zastrzelę was obu.
„Odbierałem właśnie ster z rąk starca, gdy ten cofnąwszy się z trwogą zawołał:
— „Wszakże to Kapitan Kamienne-serce!
— „Czy ty mnie znasz?
— „Czy ja pana znam! Kapitanie, przecież ja na Głowni-Piekielnej odbyłem dwie wyprawy.
— „Nazywasz się tedy?
— »Szymon z Dunkierki.
— »Prawda; teraz przypominam sobie twarz twoję. Ah! nędzniku, chciałeś mnie wydać Anglikom, mnie, twego dawnego Kapitana?
— »Niech w ten moment będę rozstrzelanym, Kapitanie, jeżelim się domyślał że to o pana idzie.
— »Więc ten statek do ciebie należy?
— »Nie, Kapitanie, do Bezeleka.
— »A gdzież on jest?
— »W głębi morza, Kapitanie, był to ten człowiek w ciemnéj opończy, któregoś pan najpierwéj zabił, i który wypadł przez poręcz.
— »Jakimże sposobem on i ty z nim zgodziliście się na udział w mojem porwaniu?
— »Ba! Kapitanie, bo my zajmujemy się kontrabandą i wszystkiem po trochu.
— »Widzę ja to, widzę.
— »Onegdaj przyszło dwóch Anglików, ot, patrzaj pan, to jeden z nich.
»I pokazał mi trupa leżącego na pokładzie.
— »Wyrzuć to w morze, — rzekłem do niego.
»Stary majtek przy pomocy chłopca, wyrzucił przez poręcz łodzi ciało zabitego.
— »A gdzież drugi Anglik? zapylałem majtka.
— »Jest na spodzie okrętu, Kapitanie, obciąłeś mu pan połowę ręki.
— »Jakże ci ludzie potrafili was nakłonić do uczestnictwa w ich zbrodni?
— „Powiedzieli: Bezelek, dostaniesz pięćdziesiąt gwineów, jeżeli zechcesz przewieść do Anglii pewnego człowieka, którego ci przyprowadzimy; nie chcemy mu wyrządzić żadnéj krzywdy; ale jeżeli się będzie opierał, musisz ty i twoi ludzie udzielić nam pomocy, ażeby go związać, zatkać mu usta i za»«nieść go na dno twego statku... Dostaniesz dwadzieścia pięć gwinei zadatku, i drugie dwadzieścia pięć przybywszy do Tulkestone... Ponieważ w tem wszystkiem nie było żadnego zabójstwa, taki zarobek skusił Bezeleka; umówiono się o wszystko i Kapitana przyprowadzono... Ale przysięgam, że ja niewiedzialem że to o pana chodziło; inaczéj nie byłbym się pewnie wmieszał do téj sprawy....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»W cztery godziny po wydobyciu się z pod pokładu, stanęliśmy w małym porcie Mora, gdzie wysiadłem na ląd bez żadnego szwanku.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Czytelnicy nasi wdzięczni nam zapewne będą (pisał daléj Dziennik Cesarstwa) za ten wyjątek z listu walecznego korsarza. Dzięki Bogu! Kapitan Kamienne-serce, przez swą zimną krew i odwagę zdołał uniknąć niecnéj zasadzki. Miejmy nadzieję, że jego imię długo jeszcze będzie postrachem nieprzyjaciół Francyi.“
Onezym skończywszy czytanie, złożył gazetę na stole.
— Co to za człowiek! — zawołała ochmistrzyni z uwielbieniem, — co to za człowiek ten korsarz! sam jeden, skrępowany, z zatkanemi ustami, jeszcze znalazł sposób wydobycia się z podobnego niebezpieczeństwa!
— Ale ile krwi przelewu! rzekła Sabina z drżeniem... — I ani jednego słowa żalu, litości dla jego ofiar? Z jaką okrutną obojętnością ten człowiek mówi o tych, których zamordował bez oporu... bo napadnięci z nienacka, oni się wcale nie bronili.
— To prawda, — wtrącił Onezym półgłosem.
Jego ciotka nie dosłyszała go wcale i dodała zwracając się do swéj wychowanki.
— Słuchaj że, moje dziecię, bardzo to jest łatwo tak mówić... ale, w podobnem położeniu... człowiek ma prawo za...
— O! mój Boże! wiem ja dobrze, — moja przyjaciółko, iż ty mi zaczniesz dowodzić, że człowiek ten padł ofiarą haniebnéj zdrady; że za jaką bądź cenę pragnął odzyskać wolność; że miał prawo do tych wszystkich rzezi; że ta dzika pogarda cudzego życia, nazywa się odwagą, heroizmem... Wszystko to być może... jestem pewnie złym sędzią w podobnéj sprawie... Opowiadam ci tylko moje wrażenia, gdyż, w ciągu tego całego opisu, który, przyznaję się, budził we mnie mimowolnie jakąś smutną ciekawość... doznawałam tylko wstrętu i zgrozy... Wiesz... jest tam jedno słowo... jedno słowo mianowicie, które mnie przeraziło swoją dzikością...
— Jakie słowo?
— Człowiek ten zabiwszy dwóch nieszczęśliwych i zraniwszy trzeciego człowieka, powiedział niemal z szyderstwem: — „Wtedy uczułem się nasyconym... uczułem się spokojniejszym!“ Spokojniejszym! mój Boże! Więc jemu trzeba było krwi, morderstwa, ażeby uspokoić ten dziki gniew, który zdaje się być jego panującą namiętnością, namiętnością obrzydłą, któréj pomocy zdaje się wzywać w chwilach niebezpieczeństwa, jak inni wzywają pomocy Boga...
— Ale jeszcze raz ci powiadam, moje dziecię, że korsarz musi być korsarzem, to nie żaden święty! Cóż chcesz? Każdy działa według swego rzemiosła.
— Ależ, moja ciotko, — zawołał Onezym, który dotąd nie odezwał się jeszcze wcale, — rzemiosłem kata jest ścinanie głów... a jednak to jest rzemiosło okropne.
— Ach! — rzekła skwapliwie dziewica, — byłam przekonaną że pan Onezym jednego jest ze mną zdania.
— On, bardzo temu wierzę, — odpowiedziała ochmistrzyni z uśmiechem, — to prawdziwy niewieściuch. Co tam jemu rozprawiać o bitwach!.
— Wyznaję w całéj pokorze, moja ciotko, że nie czuję w sobie nic coby mogło wchodzić W przymioty bohatyra, — odparł Onezym ze śmiechem, — dla tego przyznaję także, że... gdybym był więźniem i gdyby mi przeszło okupić wolność moją śmiercią mego najzawziętszego nieprzyjaciela... nigdybym nie powrócił wolnym.
— Doskonale... doskonale, panie Onezymie... otóż to jest prawdziwe męztwo; i dla tego nie jest też ono męztwem ludzi wojny i mordów, zawołała młoda dziewczyna w uniesieniu; gdyż odraza jaką czuła dla wojowników, ztąd może także pochodziła, że Onezym i z kalectwa i z charakteru swego, nie był człowiekiem czynu.
— Onezym mężny? — zawołała ochmistrzyni odpowiadając na ostatnie słowa protektorki biednego krótkowidza, — dajże pokój, bo chyba żartujesz; — i zwracając się do swego kuzyna dodała: — i ty tego niewidzisz że panna Sabina żartuje sobie z ciebie, mój biedny chłopcze? Ale, tymczasem, połóż mą robotę na geridonie, waleczny bohatyrze, i podaj mi moje pudełko od roboty, tylko bez popełnienia żadnéj niezręczności, jeżeli to być może.
To powiedziawszy, wyciągnęła do Onezyma obie ręce; jedną oddawała mu robotę, drugą czekała na żądane pudełko.
Młodzieniec był więc zmuszony wyciągnąć także obie ręce, jednę dla odebrania roboty, drugą dla podania pudełka. Ponieważ lampa rzucała swe światło prostopadle na stół, przeto nielitościwa ciotka dopiero teraz mogła spostrzedz okropną oparzeliznę, którą ręka Onezyma była dotknięta.
— Mój Boże! moje dziecko! cóż ty masz na ręku?
— To... nic... moja ciotko, — odpowiedział spiesznie usuwając rękę, gdy tymczasem dziewica, której uwagę pobudził wykrzyknik jéj ochmistrzyni z niespokojnością na niego spojrzała.
Lecz nieubłagana ciotka podniosła się nagło, i, uchwyciwszy, mimo jego woli, rękę swego kuzyna, obejrzała ją troskliwie:
— Ah! nieszczęśliwy chłopiec — zawołała nareszcie z przerażeniem, — jakże on jest okropnie sparzony! Ty musisz nadzwyczajnie cierpieć!... to rana zupełnie jeszcze świeża... Kiedyż ci się to przytrafiło?
I zwróciwszy się nagle do Sabiny, która niespokojnie zbliżała się do nich, dodała: — nie patrz na to, na miłość Boską, nie patrz, moje dziecię, przykroby ci było spojrzeć na te rany. I po chwili zastanowienia zawołała: Ah! teraz zgaduję... Wszakżeś to zrobił niedawno... nie prawdaż?... Kiedyś nalewał wodę do herbatnika... twój krótki wzrok zawiódł cię tym tym razem, mój biedny, kochany chłopcze... i, z obawy, ażeby z ciebie nie żartowano... znosiłeś, nie pisnąwszy nawet, najokropniejsze boleści?... O! mój Boże! I ty jeszcze miałeś odwagę czytać nam tak długo?
Milczenie Onezyma, który głowę tylko spuścił, było bardzo znaczące...
— Ah!... — zawołała Sabina, zwracając się do swéj ochmistrzyni z niewypowiedzianem wzruszeniem i ze łzami w oczach, — wszakże ja ci a owiłam, że on jest mężny... Tak... otóż to jest prawdziwe męztwo, nie to które gniew zrodził, które szuka krwi i rzezi... ale męztwo serc szlachetnych, które z obawy przestraszenia tych których kochają, potrafią, bez skargi, znieść najokropniejszą boleść.
Wzruszenie przebijające się w dźwięku jéj głosu, słodko wynagrodziło zacnego młodzieńca za jego męczeństwo, a nawet doznał tego najwyższego szczęścia, że tym razem zdołał wyraźnie dojrzeć tkliwy wyraz rysów Sabiny, która uparła się koniecznie ażeby dopomódz swéj ochmistrzyni w zawinięciu ręki Onezyma, ponieważ w tym celu przymuszoną była zbliżyć się zupełnie do biednego kaleki, który przynajmniéj chwilę czasu mógł nasycić się widokiem tych pięknych rysów, które zwykle z daleka tylko i jakby za mgłą, oglądał.
Po opatrzeniu rany, Onezym żałował, że jednę tylko miał oparzeliznę, gdy w tem drzwi się otworzyły i służąca wbiegłszy do salonu, zawołała:
— Pani Robertowa... pani Robertowa!...
— Cóż takiego? Czego chcesz?
— Proszę pani... oto pan Segoffin przyjechał...
— I mój ojciec! — zawołała dziewica biegnąc do drzwi z twarzą promieniejącą szczęściem i radością, — i mój ojciec przyjechał?...
— Nie, pani... pan — Segoffin powiedział mi, że Pan zatrzymał się jeszcze chwilkę na poczcie, ale że wkrótce nadjedzie.
— Woja droga, ja zejdę na dół... — rzekła panienka do swéj ochmistrzyni. — Pójdę do przedpokoju czekać na mego ojca, prędzej go ucałuję. Co do pana, panie Onezymie, bardzo proszę pamiętać o swéj ręce...
I dziewica pobiegła na spotkanie ojca.
— Mój chłopcze, — rzekła pani Robertowa do młodzieńca, — idź teraz do twego pokoju i polewaj twą rękę świeżą wodą... przyjdę jeszcze do ciebie za nim się położę, ażeby ci powiedzieć co pan Cloarek wyrzecze względem ciebie, gdyż musi się dowiedzieć dla czego i od jakiego czasu umieściłam cię w jego domu... Z resztą, znam ja dostatecznie jego dobroć, ażeby być pewną, że potwierdzi to pewnie com dla ciebie uczyniła.
Onezym odszedł do swego pokoju pod wpływem jakiejś smutnéj niespokojności.
Zaledwie wyszedł z salonu, Segoffin przybył do pani Robertowéj.




ROZDZIAŁ X.
Byłoby to powątpiewać o domyślności czytelnika, gdybyśmy chcieli przypuszczać, że w owéj ładnéj dziewicy, protektorce Onezyma, nie odgadł jeszcze panny Sabiny Cloarek, która dopiero pięć lat miała, kiedy jéj matka umarła skutkiem okropnego wstrząśnięcia; spodziewamy się także, iż taż sama domyślność czytelnika nie zawiodła go względem jéj ochmistrzyni, Zuzanny Robertowéj, niegdyś mamki Sabiny, a potem powiernicy pani Cloarek.

Co do korsarza, Kapitana Kamienne-serce i jego wiernego kanoniera... lecz wstrzymajmy się z obawy, ażeby nie urazić czytelnika w jego przenikliwości.
Otóż pan Segoffin wszedł do salonu, z którego dopiero co wyszli panna Cloarek i Onezym, a w którym znajdowała się jeszcze pani Robertowa.
Segoffin, od dwunastu lat przez które nie widzieliśmy go wcale, nie bardzo się odmienił; zawsze był postaci wychudłéj, bladéj i obojętnéj jak arlekin, uwieńczonej małą czarna peruczką nakształt kalotki; a jedyne zmiany jakie czas albo wypadki zrządziły w jego rysach śmiesznej powagi, były następujące:
1. Głęboka blizna poczynająca się od lewéj skroni i kończąca się na dole twarzy. (Rana spowodowana jak mówił, nieszczęśliwym upadkiem na skorupy butelki).
2. Świeża strata lewego oka, strata bolesna, przykryta szerokim czarnym plastrem (spowodowana pewnie, innym, równie nieszcześliwym wypadkiem).
Pomimo tych ciężkich ciosów zadanych jego wdziękom, pan Segoffin nie mniéj przecież zadzierał głowę do góry; był on w białej w różowy groszek muślinowjé chustce angielskiéj zawiązanéj koło bocianiéj szyi, z długiemi końcami spadającemi na czarną sukienną kamizelkę, w długim surducie koloru orzechowego i w takichże spodniach, które odsłaniały powabnie jego czarne pończochy z grubego jedwabiu i sznurowane trzewiki; prawą rękę (pozbawioną dwóch palców, które jak mówił zostawił przez nieostrożność pomiędzy zębami jakiejś machiny), opierał się na grubéj trzcinie, gdyż mocno kulał skutkiem drugiéj jakiejś nieuwagi; jednem słowem, widząc Segoffina, możnaby go poczytać (gdyby nie owa blizna), zajakiego pisarza przy notaryuszu, lub sędziego prowincyonalnego, które to godności, pozornie, zupełnie odpowiadały jego nowym obowiązkom kommissanta pana Cloarek, negocyanta towarów rueńskich.
Ujrzawszy Segoftina, pani Robertowa, pomimo szyderstw, któremi go zwykle od tylu lat obarczała, nie myślała przecież ukryć pewnego zadowolenia, jakie widok jego w niéj obudził, i oddana radości, jaką jéj ten powrót sprawił, nie spostrzegła z początku, że Segoffin usiłował ciągle tak stawać, ażeby go tylko z profilu lub w dwóch częściach twarzy widzieć mogła, chcąc tym sposobem odwlec jak najdłużéj chwilę tłomaczenia się z nowéj straty swego oka; lecz ochmistrzyni biegnąc na spotkanie swego dawnego współdomownika, dostrzegła wkrótce, że wyjechawszy z dwoma oczami, jeśli nie bardzo ładnemi i wielkiemi, to przynajmniéj bystremi i zdrowemi, kommissant pana Cloarek powrócił teraz z ogromnym plastrem na oku; i z tego powodu zawołała:
— Ah! mój Boże! Segoffinie, cóż ty masz na oku?
— Gdzie znowu?
— Jakto! gdzie? na prawem oku.
— Na prawem oku!... moja kochana.
— Tak jest... ten ogromny czarny plaster.
— Ah!... dobrze!... dobrze! — rzekł obojętnie nasz bohatyr, — wiem ja co to jest.
— I mnie się zdaje że wiesz dobrze... co do mnie, obawiam się tylko, ażebym nie zgadła.
— Bez ceremonii... powiedz.
— Znowu jakaś rana... pewnie skutkiem nowéj niezręczności?...
— Bagatela! — przerwał Segoffin głosem wesołym, — jedno oko... głupie jedno oko...
— Czy to być może!... więc straciłeś oko?
— Co się stało, odstać się nie może, moja droga.
— Tylko tego ci jeszcze brakowało... więc... więc jesteś ślepy teraz?
— Na twoje usługi.
— Dziękuję za taki zaszczyt.
— Nie zawsze tak będziesz mówiła, moja droga; co będzie to będzie.
— Już to od dawna powtarzasz mi tę przepowiednię, mój biedny Segoffinie.
— Jeszcze kilka lat a zostanie ona urzeczywistnioną.
— Rzeczywiście, piękny dla mnie widok, bo chciałabym wiedzieć, jeżeli to daléj tak pójdzie, co z ciebie za kilka lat pozostanie? Bo powiedziawszy prawdę, ty z każdej podróży z panem Cloarek, powracasz z jakimś ubytkiem, od czasu jak Pan oddał się handlowi. Wszakże jesteś tylko jego kommissantem, a ja przekonana jestem, że nawet w domu inwalidów znalazłabym jeszcze wojskowych mniej rannych od ciebie.
— Cóż robić, moja droga, każdy stan ma woje przypadki!
— Więc to pilnując twego stanu, straciłeś oko?
— Nie inaczéj.
— Chciałabym też wiedzieć, jakim to sposobem.
— Sposobem najprostszym w świecie: Pan Cloarek zarzucał mi od dawna pewien nieporządek w moich cyfrach. Skądże to pochodziło? oto stąd, że mój wzrok od jakiegoś czasu pogorszył się okropnie; powiedziałem tedy sobie: jest na to środek: trzeba nosić okulary, nie prawdaż, moja droga?
— Rzecz jasna jak słońce. Cóż daléj?
— Kupuję więc okulary. Było to w Lionie... Ha! łotr kupiec! — zawołał Segoffin ściskając pięść z wyrazem mściwego gniewu. — Ha! niegodziwiec!... Ha! wisielec!...
— Segofiinie, uspokój się, mów daléj.
— Słońce świeciło prześlicznie; magazyn tego optyka wychodził prosto na południe.... na wybrzeże Renu, prosto na południe... moja droga... pamiętaj o tem!
— Cóż na tem zależy, mniejsza o to!
— Przeciwnie, to jest bardzo ważna okoliczność, jak się otom wkrótce przekonasz... Żądam okularów do sprobowania... Niegodziwiec daje mi jedne... przymierzam je na nos:.. W téj chwili słychać krzyk jakiś na wybrzeżu... ma się rozumieć... biegnę do drzwi przez samę ciekawość.
— Poznaję cię, poznaję zupełnie.
— Biegnę więc do drzwi... zawsze z okularami na nosie... Pamiętaj o tem, moja droga.
— Cóż się lody stało?
— Patrzę na jedną, na drugą stronę, w górę i na dół, ażeby się dowiedzieć skąd wyszedł ten krzyk, gdy nagle... Ah! moja droga...
— Dokończ.
— Czuję w prawem oku ból tak okropny, jak gdyby mi je kto czerwonem żelazem przebił....
— Ah! mój Boże!... i cóż to było?
— Przez pomyłkę tego niedołęgi optyka, jedno ze szkieł moich okularów było nadzwyczajnie powiększające, — rzekł Segoffin głosem żałosnym, — było to szkło palące... gdym więc nos podniósł do góry, słońce działało prostopadle na okulary, jedno szkiełko skierowało się prosto na moje oko jak gdyby na hupkę.... wypaliłem oko... moja droga... oślepłem...
— Czy to być może! — zawołała pani Robertowa zdumiona, nie mogąc prawie uwierzyć temu dziwnemu zjawisku optycznemu, — więc tym sposobem utraciłeś oko?
— Co się stało, odstać się nie może... ale powinienem wyznać na usprawiedliwienie optyka, że od czasu jak tylko jedno mam oko, to jedno oko warto jest dawnych dwoje... prawdziwie, mam teraz moje piętnastoletnie oczy... i widzę cię tak piękną... jak wtedy, kiedyś miała lat piętnaście, moja droga.
— Na nieszczęście, mój biedny Segoffinie, ja, co mam tylko moje czterdzieści trzy letnie oczy, widzę cię takim, jakim jesteś rzeczywiście, lecz mówiąc otwarcie, żałuję cię szczerze z powodu tego nowego wypadku. Spodziewam się, że to już będzie ostatni, gdyż Pan powiedział pannie Sabinie, że zapewne przestanie już podróżować; a na nieszczęście te wszystkie przypadki spotykają cię zawsze tylko podczas waszych wycieczek, ale koniec końcem, prócz twojego przypadku, jakże odbyliście waszą podróż?
— Bardzo dobrze.
— Czy Pan zadowolony jest ze swoich interesów?
— Bardzo zadowolony; sprzedaliśmy wszystko jak najlepiéj.
— Czy pan zdrów?
— Jak ryba.
— A jego smutek.... kiedy sobie przypomni śmierć naszej biednéj pani?
— Ten go nigdy nie odstępuje... Zamyka się wtedy sam jeden na parę godzin, a kiedy wyjdzie, widać że plakał... Potem przechodzi to... i powraca znowu od czasu do czasu.
— A charakter jego?
— W porównaniu z nim, jestem prędki jak iskra.
— Więc w podróży... równie jak tutaj, nie porywają go już owe dawne uniesienia?
— Wcale a wcale.
— Doprawdy, pomyślawszy tylko, jaki to on był przed dwunastu laty... co, Segoffinie?
— To taka różnica, jak dzień do nocy!
— Przypomina mi to, że jeszcze dzisiaj ta biedna i kochana panna Sabina, miała jeden z tych nerwowych napadów, przypomniawszy sobie śmierć swój biednéj matki. Przy takiem nieszczęściu, to przynajmniéj jest dobrze, że ona nie poznała pana w jego kostiumie bretońskim... tego strasznego wieczoru, kiedy Pani umarła. Biedna dziewczyna, zawsze jest przekonaną że matka jej umarła ofiarą jakiegoś obcego człowieka, i to okrutne wspomnienie nie raz do obłąkania ją prawie przywodzi.
— Jakie to szczęście, że ta smutna tajemnica, pozostanie jéj na zawsze nieznaną, rzeczywiście była to noc okropna.
— Ah! Segoffinie, ile to wypadków zaszło od tego czasu, ile to niespokojności dla téj biednéj panienki, dla Pana.
— Ja tylko zawsze byłem spokojny, moja droga.
— Alboż ty się kiedy czem niepokoisz?
— Czy poddałem się kiedy rozpaczy?
— Nie... to prawda.
— Kiedyśmy pana widzieli w rozpaczy, z powodu że się stał przyczyną śmierci żony, kiedy potem odjęto mu urząd sędziego, który mu zapewniał utrzymanie, cóż ja ci wtedy mówiłem, moja droga, kiedyś utyskiwała nad naszą przyszłością? Mówiłem ci:
Dla wilka las... dla gołębia strzecha.
— I to jeszcze prawda; lecz co się tyczy tego pięknego przysłowia, którego jak wtedy tak i dzisiaj jeszcze nie bardzo rozumiem... przyznasz sam, że ono nie bardzo mogło być dla mnie zaspokajające.
— To być może, ale ja rozumiałem się dobrze... i rozumiem się jeszcze... Otóż, Pan sprzedał resztę swego mienia, ażeby zapewnić utrzymanie dla swéj córki, i pojechaliśmy....
— Tak... i przez dwa lata nie mieliśmy żadnéj o was wiadomości.
— Ba! Pan Cloarek pomimo trzydziestu lat wieku bawił przez ten przeciąg czasu w pewnym domu handlowym ażeby się nauczyć.... handlu... bo miał wrodzone do tego upodobanie; — dodał Segoffin z pewną ironią, — musiałaś to nie raz spostrzedz, moja droga.
— Doprawdy, że nie... trzeba chyba twojéj przenikliwości, Segoffinie, ażeby to dojrzeć.
— A jednak, moja droga, rzeczywiście tak jest, jakem ci to miał zaszczyt oznajmić; Pan sobie powiedział: — niech djabli wezmą urzędowanie... moja córka ma ledwie z czego żyć... przez kilka lat... Już to ja nie jestem stworzony na sądownika... mam upodobanie w handlu... zostanę negocyantem; — i sławnym został negocyantem, bo zrobił piękny majątek dla córki, nie rachując jeszcze, że sam, co dawniéj był porywczym jak kogut, dzisiaj łagodny jest jak baranek, nie prawdaż?
— Istna prawda, Segoffinie; i przyznaję się, że nie tyle mnie dziwi majątek którego się pan dorobił; bo handel, to jak loterya, ale dziw mnie ta nadzwyczajna zmiana jego charakteru.
— Ba... — przerwał Segoffin z szyderskin uśmiechem, — to skutek handlu!
— Co mi ty pleciesz, Segoffinie?
— Niezawodnie, moja droga, — dodał je wielbiciel głosem wyroczni, — handel jest węzłem zjednoczenia pomiędzy ludźmi, bo czujesz to przecież bardzo dobrze, że gdyby nogocyant przedstawiał swój towar w towarzystwie silnych kułaków, lub gdyby przyjmował kupujących, kopiąc ich nogami, to nie bardzoby sobie ułatwił odbyt swoich produktów.
— Jednakże, Segoffinie, porozumiejmy się tylko, stan sędziego wymaga charakteru przynajmniéj równie towarzyskiego juk stan negocyanta; jakimże się to sposobem dziać może, że pan uspokoił się w handlu, jak ty powiadasz, on, co dawniéj był tak gwałtowny, on, co, przypominasz to sobie dobrze, swoich zwierzchników wyrzucał przez okna?
Ta kwestya, wyższéj dotycząca psychologii, musiała zmieszać na chwilę kommissanta; jednak, ponieważ rzadko dawał się podejść, odpowiedział wkrótce: — To rzecz najprostsza w świecie... sama to zrozumiesz natychmiast... moja droga... to rzecz prosta...
— Słucham tedy!
— I dziecko zrozumiałoby to.
— Więc cóż?... słucham!
Oto, rzekł Segoffin uroczyście: — dla wilka las... dla gołębia strzecha...
— Wiesz, ty się nigdy nie zmienisz, Segoffinie, nieznośne stworzenie, — zawołała ochmistrzyni przerywając swemu towarzyszowi; — wiek, podróż, handel, nic ciebie przemienić nie zdoła, moralnie ma się rozumieć, bo fizycznie, to rzecz wcale inna!
— Słuchaj niewdzięczna przyjaciółko, rzekł Segoffin wyjmując z kieszeni i ofiarując Zuzannie pudełko dziwnego kształtu (każdy marynarz lub kanonier byłby łatwo poznał to pudełko, jako służące do zapałek), tak mszczę się za twoją srogość.
— Cóż to jest, Segoffinie? — zapytała Zuzanna.
— Małe podarunki utrzymują przyjaźń a w głębi twéj duszy, zawsze tam jest jakaś cząstka dla mnie... złośliwa kobieto...
— Czy ja przyjaźń czuję dla ciebie? wiesz o tem aż nadto dobrze szkaradny człowieku, odpowiedziała ochmistrzyni otwierając pudełko i rozwijając dosyć wielki kawałek pargaminu zawierający podarunek Segoffina, który najprzód się już uśmiechał z wrażenia jakie dar jego miał wywołać.
— Ah! mój Boże! — zawołała Zuzanna prawie z przerażeniem, — ten pargamin jest opalony na jednym końcu a na drugim poplamiony krwią!...
— O! prawda! — odpowiedział obojętnie kommissant pana Cloarek, — jest to reszta pargaminu który mi służył do zapalenia świecy, a zawijając kolczyki i szpilkę złotą, które się w nim znajdują, ukłułem się w palec... zawsze jak widzisz jestem niezręczny... Dla tego też nie dziwiłbym się gdyby i te świecidełka były trochę pokrwawione... ale one się łatwo obmyją wodą.
Ochmistrzyni wyjęła z pargaminu (który, prawdę powiedziawszy, pochodził z części na boju armatniego) dwa ogromne złote kolczyk naśladujące linę związaną i dużą szpilkę złot; z kotwicą opatrzoną królewską koroną (dodajmy jako wiadomość mającą swoje znaczenie że trzydzieści lat temu, wielu majtków królewskiéj marynarki angielskiéj, nosiło jeszcze złote kolczyki, i zapinało swoje wełniane koszule dużemi szpilkami złotemi lub srebrnemi).
Ochmistrzyni więcéj zawdzięczając pamięć jak sam podarunek, nie bardzo bowiem była skłonną obciążać swoje uszy tak ogromnemi kolczykami, zatknęła przynajmniéj w gorsie otrzymaną śpilkę, mówiąc do Segoffina:
— Prawdziwie, bardzo jesteś grzeczny; kolczyki te i śpilka mianowicie, są bardzo gustowne; a ponieważ mieszkamy nad brzegiem morza, przeto wybór téj śpilki z kotwicą jest bardzo stosowny.
— Właśnie o tem myślałem, — odpowiedział Segoffin skwapliwie, — gdyż te małe błyskowi pochodzą od żony pewnego kapitana okrętu, która przyjęta za nie kilka sztuk wyrobów rueńskich, które mi Pan ofiarował.
— Słuchajno, mości podróżny, — rzekła Zuzanna biorąc ze stołu robotę na drutach, nad którą jeszcze wieczorem pracowała, — widzisz że nie sam tylko myślałeś o nieobecnych.
— Jakto, Zuzanno... ta robota...
— Przeznaczoną jest dla ciebie na ciepły zimowy szalik.
— Ah! Zuzanno! — zawołał Segoffin, rzeczywiście wzruszony pamięcią ochmistrzyni, — Zuzanno... nigdy tego nie zapomnę...
Na nieszczęście, wyrazy wdzięczności Segoffina zostały przerwane przybyciem pana Cloarek i jego córki, którzy prowadząc się pod rękę weszli w téj chwili do salonu.
Rysy Iwona, liczącego wtedy czterdzieści dwa lat wieku, nie bardzo były zmienione; tylko włosy jego zaczynały już siwieć i cera znacznie ogorzała; zresztą zdawało się jak gdyby jeszcze zyskał na sile i zwinności; oblicze jego promieniało radością, a w oczach błyszczały łzy rozrzewnienia; wszedłszy do pokoju, zawołał:
— Światła... dużo światła, ażebym się mógł dobrze przypatrzyć mojéj córce drogiéj.
I wysunąwszy się lekko z objęcia Sabiny, cofnął się nieco, ażeby ją lepiéj zobaczyć przy blasku lampy.
Stojąc na środku pokoju, z sercem bijącem gwałtownie, rękoma naprzód wyciągniętemi, wpatrywał się w swą córkę wzrokiem rozrzewniającéj tkliwości, jak gdyby się chciał przekonać, czy wątłe i drogie zdrowie téj ukochanéj istoty nie polepszyło się lub pogorszyło w czasie jego oddalenia. Podczas tego badania, cała trwoga, cała nadzieja, całe ubóstwienie rodzicielskie, objawiło się w postawie, w poruszeniach, a nawet w konwulsyjnem drżeniu ust Iwona, gdyż zanadto był wzruszony, ażeby w téj chwili choć jedno mógł wymówić słowo.
Sabina, z twarzą zarumienioną uczuciem najżywszéj radości, i z równą chciwością przypatrywała się rysom swego ojca. Z wyrazu nieopisanego szczęścia malującego się w obliczu Iwona, przekonała się wkrótce, że obok rumieńca silnego zdrowia wystąpiła na jego licu barwa tegoż samego szczęścia i wzruszenia, która i jéj lica okrasiła; dla tego, bardzo była uradowaną, widząc że jéj ojciec uspokojony był w swéj obawie o stan jéj zdrowia; a potem także, chociaż przekonana, że Cloarek przedsiębrał tylko spokojne, lubo dalekie niekiedy podróże w widokach swego handlu towarami rueńskiemi, jednakże nie raz drżała na myśl nie o niebezpieczeństwach, ale przynajmniéj o rozmaitych wypadkach towarzyszących nieodłącznie podróżom, nawet najspokojniejszym świecie; dla tego też dwakroć była szczęśliwą, oglądając swego ojca w tem kwitnącem zdrowiu, jakie zawsze w nim widziała.
Po tem milczącem wzajemnem przypatrywaniu się sobie, Iwon przywoławszy Sabinę lekkiem skinieniem głowy w swoje objęcia które do niéj wyciągnął i przyciskając ją do swych piersi, zawołał:
— Pójdź.... pójdź, moje dziecię kochane.... widzę że mogę cię uścisnąć z całą pełnością serca mojego, znajduję cię jeszcze zdrowszą niżeli przed moim odjazdem...
Zwróciwszy się po raz pierwszy do pani Robertowéj, rzekł do niéj z wylaniem, ściskając uprzejmie jéj ręce;
— Dziękuję... dziękuję z głębi serca mojego, za wszystkie twoje starania Zuzanno, wiem ile one musiały się przyczynić do polepszenia zdrowia Sabiny...
Spoglądając na córkę, Cloarek wyciągnął do niéj ręce i powiedział:
— Jeszcze... moje dziecię, jeszcze.
I ojciec i córka powtórnie uścisnęli się serdecznie.
— Moja droga, — rzekł po chwili Segoffin do ochmistrzyni, — ojciec i córka, to jak kochankowie po długiem rozłączenia... chętnieby pewnie chcieli pozostać sami.
— Masz słuszność, panie Segoffinie, — odpowiedziała ochmistrzyni zmierzając do drzwi.
— Ah! Zuzanno, — powiedział Kommissant pana Cloarek wychodząc za nią do przyległego pokoju, jakąż to piękną mielibyśmy sposobność do pozostania sam na sam... gdybyśmy potrzebowali téj czułéj samotności?
— Na nieszczęście, miłość jest ślepa, mój biedny Segoffinie, a ty jesteś dopiero w połowie....
— Nie przeszkadza to wcale, ażebyś została panią Segoffin, — rzekł kommissant głosem najgłębszego przekonania. — Co ma być, to będzie.
I zamknąwszy drzwi pocichu, wyszli z pokoju, w którym Cloarek został ze swą córką.




ROZDZIAŁ XI.
Gdy Iwon został sam z córką swoją, uściskał ją znowu i z większym jeszcze zapałem... jakgdyby dotąd wstrzymywał się od okazania wszystkich dowodów swéj miłości rodzicielskiej w obec pani Robertowéj; posadziwszy potem Sabinę przy sobie i wziąwszy jéj obie ręce, powiedział:

— Teraz, moja droga córko, przedewszystkiem pomówmy o rzeczach poważnych.... Przez te trzy miesiące, które dla mnie były nadzwyczajnie długie, spodziewam się żeś ciągle była zdrowa?
— Jak najzdrowsza, mój ojcze.
— Rzeczywiście, uważam ze daleko lepiéj wyglądasz jak dawniéj, — rzekł Iwon wpatrując się z roskoszą w oczy córki... — A potem... cóż więcéj?...
— Jakto? co takiego mój ojcze?
— Nie wiem jak ci to powiedzieć;... bo może to tylko myśl ojcowska... myśl jakich my to wiele miewamy.
— Jakaż to myśl?
— Zdaje mi się, że jesteś jeszcze ładniejszą jak przed moim wyjazdem.
— O! prawda, że to jest już myśl ojcowska, jak sam mówisz. Ale, należy pierwéj przypuścić, że byłam ładną jeszcze przed twoim wyjazdem...
— A któżby o tem wątpił moście panno?
— Najpierwsza ja... a poéem jeszcze wiele innych osób.
— Ty... nie znasz się na tem, albo też zwierciadła twoje są fałszywe... Lecz, im więcéj na ciebie patrzę... tak... tym więcéj znajduję w tobie... coś takiego... co mnie zachwyca... Co ja mam powiedzieć... wyglądasz jak jaka dojrzała panienka... Nie... nie... przebacz żem uraził sprawiedliwą podejrzliwość twoich siedmnastu latek onegdaj skończonych... chciałem tylko powiedzieć, że wyglądasz już jak dojrzała panienka...
— Jakież to szaleństwo, mój ojcze kochany... i na czemże to polega ta zmiana?
— Nie wiem... gdyż zawsze masz też same rysy, Bogu dzięki... lecz maluje się w nich pewna łagodna i zadowolona powaga...
— I mogłożby być inaczéj, kiedy ciebie znowu oglądam, mój ojcze? To jest coś więcéj jak radość, ja szczęście czuję, a szczęście, to rzecz poważna...
— Ah dobrze!... jeśli tak przemawiać do mnie będziesz, to łzy wywołasz z moich oczów, a wtedy nic już nie będę widział... Zresztą popieram toż samo com już powiedział... ale przejdźmy do czego innego... byłaś zdrową, to rzecz najważniejsza... teraz powiedz mi, czy nie nudziłaś się tutaj, moje biedne dziecię? Te zimowe miesiące są tak nudne na wsi! Ale z tem wszyslkiem... wszakże to dla zdrowia twojego zalecono powietrze nadmorskie, i dla tego też wyglądasz tutaj daleko lepiéj... Chociaż wcale tu nie jest wesoło....
— Nie nudziłam się ani jednéj nawet chwili... mój ojcze... Alboż to nie mam moich książek, mego fortepianu, moich robót, przechadzek?...
— Więc nie nudziłaś się, z pewnością?
— O! niezawodnie...
— A Zuzanna?... zdaje mi się że nie mam potrzeby pytać się... czy jak zawsze była dla ciebie dobrą?...
— Znasz ją, mój ojcze... to dosyć ci powiedzieć...
— I...
Tu Iwon zatrzymał się nagle.
Miał właśnie zapytać Sabinę, czy jjé czułość nerwowa uspokoiła się nieco, czy jej trwogi pojawiały się rzadziéj; lecz lękał się zasmucić córkę i wolał odnieść się w téj mierze do jéj ochmistrzyni.
Ażeby jednak dać pozór jakiś téj przerwie, dodał:
— I... zadowoloną jesteś zawsze z tego domu... z téj okolicy? Wiesz, moje dziecię, że potrzebujesz tylko jedno słowo powiedzieć.... Brzegi Francyi rozciągają się od północy na południe; wybór więc nie jest trudny, dzięki Bogu! i jeżelibyś chciała zmienić miejsce pobytu...
— Nie, mój ojcze... przeciwnie, okolica tutejsza bardzo mi się podoba... krajobraz jest piękny i wydaje mi się jak dawny przyjaciel... byłabym niewdzięczną, gdybym go opuścić chciała... chyba że sam tego pragniesz?
— Ja? nic nie pragnę takiego, czegobyś i ty sobie me życzyła? Chciałbym wiedzieć jak jabym sobie w takim razie począł.
— Wszystko to jest bardzo dobre w mowie, mój ojcze kochany.
— Jak to? Twoje czyny są w pewnéj sprzeczności z mową twoją.
— Jakie czyny?
— Powiadasz, że wszystkie moje życzenia są twojemi życzeniami?
— Sama osądź...
— Ileż to razy prosiłam clę, ażebyś się mi wyrzekł twoich podróży... któr, zawsze oddalają się odemnie.
— Ah to! to co innego... Ponieważ dla ciebie podróżowałem, moje drogie dziecię, miałem więc moje powody, ażeby działać podług méj głowy...
— Biedny, kochany ojcze... wiem o tem; ty dla zbogacenia mnie, zadajesz sobie tyle pracy w twoim handlu... O! Boże mój! po cóż tyle pieniędzy?... Ale ty o mnie tylko mówisz!... A ty... podróż twoja, jakże ci się powiodła?
— Najpomyślniéj.
— Czy nie miałeś bardzo złych dróg? czy ci nie było zimno w pojeździe?... W przeszłym miesiącu jeszcze było tyle śniegu!... — Dla tego też, — mówiłam do Zuzanny: — „Wtedy kiedy my jesteśmy dobrze osłonione, kiedy siedziemy przed naszym kominkiem, mój biedny ojciec może jest w téj chwili w podróży, i drży z zimna w swoim powozie, tracąc całą godzinę czasu na jednę milę drogi, z powodu śniegu, gołoledzi i najgorszej drogi?”
— Uspokój się, moje drogie dziecię, podróż moja, powtarzam ci, powiodła się jak najlepiéj w świecie i bez żadnych większych trudów jak zwyczajnie.
— Czy to prawda?
— Niezawodnie.
— A dla czegóż twój powrót został tak spóźniony, mój ojcze? wszakże to nie z powodu żadnego przypadku... nie prawdaż?
— Nie, moje dziecię... ważność moich zatrudnień i interesów... oto wszystko.
— Gdybyś wiedział jak ja niespokojna jestem w czasie twojéj nieobecności!... Ale niespokojności tych, trwogi i lękań, przyznaję że może przesadzonych, nie będę już więcéj doświadczała , bo mi dotrzymasz twojéj obietnicy, czy tak?
— Jakiéj obietnicy?
— Że już nie wyjedziesz więcéj... nie opuścisz mnie wcale?
— Przyrzekłem ci to... gdyby wszakże jaka okoliczność nieprzewidziana...
— O nie przyjmuję żadnych nieprzewidzianych okoliczności... to tylko pozór...
— Daj pokój... nie łaj mnie tylko...
— Zostaniesz ze mną?
— Zawsze...
— Przysięgasz?
— Daję ci słowo ojca...
— Ah! — zawołała Sabina rzucając się na szyję Iwona,— spodziewałam się tego szczęścia, a jednak... nie mogę ci wypowiedzieć, ile mnie czynisz szczęśliwą. Zatem, aby cię wynagrodzić...
— Cóż takiego? — zapytał Cloarek z uśmiechem i wpatrując się z wzruszeniem w twarz swéj córki,— słucham tedy... ażeby mnie wynagrodzić?
— Poproszę cię o coś... ponieważ mi zawsze wymawiasz że nigdy nic nie żądam od ciebie.
— Nie możesz mi większéj wyświadczyć przyjemności, moje dziecię... Mów zatem... czegóż żądasz odemnie?
— Twojéj opieki... twojéj pomocy...
— Dla kogo?
— O! dla osoby, klóra godną jest tego... za którą Zuzanna ma cię także prosić... ale uważaj, jak ja zazdrosna jestem... pragnę być pierwszą ażeby ci polecić mego protegowanego...
— Waszego protegowanego...
— Naszego protegowanego...
— Już to on może być pewny że otrzyma wszystko odemnie czego tylko zapragnie... ale czegóż on żąda?
— Mój Boże! on, on niczego nie śmie żądać... on taki bojaźliwy... ale to ja z Zuzanną będziemy prosiły za niego... Położenie jego jest tak zajmujące... tak bolesne...
— Biedne dziecię! dobro i tkliwe serce, jak, ty jesteś wzruszoną, jak się rumienisz!... Jestem przekonany, że to idzie o kogoś bardzo nieszczęśliwego.
— O! tak, mój ojcze!... a potem, cóż chcesz? kiedy się widzi kogoś codziennie... i kiedy go można najlepiéj ocenić... naturalnie, wtedy zajęcie nasze wzrasta...
— Ależ, moje dziecię, o kim ty chcesz mówić?
— O panu Onezymie.
— Któż jest ten pan Onezym?... Poczekajno, pan Onezym? to nazwisko nie jest mi nieznane...
— To kuzyn Zuzanny...
— Tak, tak... często mi o nim mówiła; nazwisko jego utkwiło mi jakoś w pamięci... to syn siostry Zuzanny którą utraciła przed dwoma laty...
— Tak, mój dobry ojcze, to sierota.., Mieszkał on w Lille, utrzymując się z małéj posady w jakiejś administracyi, ale musiał jéj się wyrzec... Wtedy nie mając innych środków utrzymania jak swoje miejsce, Zuzanna, wiedząc że jesteś tak dobry, sprowadziła go tutaj na jakiś czas.
— Ah! więc on tu jest?
— Tak mój ojcze.
— I mieszka w naszym domu?
— Tak, kochany ojcze, już od dwóch miesięcy.
— Dobrze, ale ty się znowu rumienisz.
— Ja, mój ojcze?... o! nie, zapewniam cię.
— Słuchaj, moje dziecię... mogłabyś jeszcze myśleć że ja to źle uważam, iż twoja ochmistrzyni, któréj tyle winni jesteśmy, dała przytułek swemu siostrzeńcowi, który musi być chłopcem uczciwym i dobrze wychowanym, kiedy go Zuzanna do siebie sprowadziła.
— O! mój ojcze kochany! zobaczysz go... zobaczysz... i sam osądzisz...
— Ale dla czegóż on się wyrzekł swéj posady?
— Był kancellistą; lecz wzrok jego jest tak słaby, że to znacznie opóźniało jego pracę; dano mu więc dymissyę... Pojmujesz zapewne mój ojcze, jak to bolesnem musiało być dla niego, bo to jest człowiek pełen serca i odwagi... otrzymał wychowanie jak najlepsze i martwi się nadzwyczajnie swojem życiem bezczynnem. Nieszczęśliwy wzrok jego będzie mu może przeszkodą do każdego zawodu... dla tego też, drogi ojcze, liczyłam... to jest ja i Zuzanna liczyłyśmy na ciebie... że przyjdziesz w pomoc panu Onezymowi w tem smutnem położeniu... że mu udzielisz swéj rady; a potem powtarzam ci, mój ojcze, sam go zobaczysz... on jest tak słodki... tak dobry... i skoro go poznasz, uczynisz jak wszyscy co go znają, będziesz go żałował... polubisz go...
Trudno wyrazić z jak naiwnem i rzewnem wzruszeniem Sabina wymówiła te ostatnie słowa, rumieniąc się znowu, gdy tymczasem piersi jéj wznoszące się lekko przy silnem biciu serca, zdradzały żywe współczucie dla jej protegowanego.
Cloarek nic nie odpowiedziawszy, zadumał się chwilkę; zaczynał on już pojmować zmianę którą dostrzegł poprzednio w osobie swéj córki. Ta, zdziwiona i zatrwożona milczeniem ojca, rzekła:
— Mój ojcze, mój ojcze kochany... tymi nie odpowiadasz...
— Powiedz mi, moje dziecię... od czasu jak siostrzeniec Zuzanny mieszka tutaj ze swoją ciotką i z tobą, cóż on robił? jakie jest jego życie?
— O! mój Boże! jego życie było takież samo jak nasze... wychodził z nami, kiedyśmy wychodziły na przechadzkę; jeżeliśmy zostawały w domu, wtedy i on zostawał, i czytał nam... on czyta tak dobrze... z takim wyrazem... z taką duszą! albo też, graliśmy razem, bo on jest bardzo muzykalny... posiada także bardzo wiele wiadomości z historyi, i trudno znaleść coś więcéj nauczającego, więcéj zajmującego, jak jego rozmowa; obok tego starał się jeszcze wyświadczać nam tysiączne drobne usługi, o ile to było w jego mocy, w czem przecież nie zawsze mu się powodziło, gdyż jego słaby wzrok narażał go czasem na jaką niezręczność. I to jest jego jedyna wada, mój ojcze kochany, — dodała Sabina z godną uwielbienia otwartością, — i dla téj wady jego zupełnie zresztą mimowolnéj, Zuzanna jest bez żadnéj litości i nie raz szydzi z niego okropnie.
— Ale ty, nigdy z niéj nie żartujesz, jestem tego pewny.
— O! mój ojcze, byłoby to okrucieństwem... wszakże on pierwszy żartuje ze swoich przypadków, chociaż w głębi duszy boli go to okropnie... Jakże to jest smutno być prawie ślepym!... Wiesz, nawet dzisiaj wieczorem, co posłuży ci za dowód jak jest cierpliwym, sparzył sobie rękę do żywego wrzącą wodą. Zobaczysz sam, mój ojcze jak ciężką odniósł ranę... I cóż, pan Onezym tyle miał mocy nad sobą, że nie tylko wcale o tem nie wspomniał, ale jeszcze przeszło godzinę czytał nam głośno, i późniéj dopiero, przypadkiem, spostrzegłyśmy jego nieszczęśliwy przypadek.
— Do licha! to wasz pan Onezym jest prawdziwym bohatyrem.
— Bohatyrem? nie, mój ojcze, gdyż jakeśmy właśnie dzisiaj wieczorem razem z nim mówiły, ci których nazywają bohatyrami, zabijają, i krew przelewają, gdy tymczasem pan Onezym...
— Przelewa wrzącą wodę?
— O!... mój ojcze!
— Mój Boże!... jakimże ty wzrokiem na mnie spoglądasz!
— Bo też... ty, co zawsze jesteś tak sprawiedliwy!...
— Co chcesz, moje dziecię, gdzież tu moja niesprawiedliwość!...
— Żartujesz sobie z rzeczy tak ważnéj... tak smutnéj... mój ojcze kochany... gdyż Zuzanna widząc tak okropną ranę pana Onezyna, zbladła z przerażenia... a jednak Zuzanna nie szczędzi dla niego swoich szyderstw!... nigdy go inaczéj nie nazywa jak biednym krótkowidzem,... biednym inwalidą popisowym!... i rzeczą to jest bardzo prostą, przy jéj szczerem uwielbieniu dla wszystkiego co jest wojskowem i junackiem... Zuzanna więc aż nazbyt jest skłonną do szyderstwa z pana Onezyma, a dla czegóż to? ponieważ on się brzydzi wszystkiem co jest złe i krwawe... Słuchaj, właśnie dzisiaj miałyśmy wielką rozprawę z Zuzanną... a pan Onezym był mojego zdania... jednakże zwykle on wtedy tylko podziela moje zdanie, kiedy mam słuszność... Ztąd też jestem naprzód przekonaną, że i ty podzielisz nasz sposób widzenia rzeczy.
— Jakiż to był przedmiot tej sprzeczki waszéj, moje dziecię?
— Pan Onezym czytał nam z dziennika który tu leży jeszcze na stole, opis ucieczki jakiegoś strasznego korsarza, kapitana Kamienne-Serce. — Może czytałeś to już, mój ojcze?
— Nie... — rzekł Cloarek tłumiąc w sobie pierwsze uczucie zdziwienia i niespokojności, — nie, moja córko... Więc cóż myślicie o tym korsarzu, ty i pan Onezym?
— Okrucieństwo jego przerażało nas mój ojcze kochany, gdyż, wystaw sobie, dla odzyskania wolności zabił dwóch ludzi i ranił trzeciego. Zuzanna, ma się rozumieć, usprawiedliwiała korsarza, mówiąc że postąpił odważnie, po bohatyrsku; pan Onezym powiedział zaś, co znamionuje dostatecznie szlachetność jego serca...
— Cóż tedy powiedział pan Onezym?
— Powiedział, że wolałby zostać całe życie w niewoli... jak morderstwem okupić wolność swoję. Nie prawdaż? mój ojcze drogi, że ja miałam słuszność z panem Onezymem... i że ty myślisz podobnie jak my?
— Prawdziwie, moje dziecię, cóż ja mam powiedzieć? spokojny, poczciwy negocyant jak ja, nie dobrym jest sędzią w sprawach wojennych... Z tem wszystkiem, zdaje mi się, że ty i pan Onezym, oboje jesteście bardzo surowi dla tego korsarza.
— O! mój ojcze... przeczytajno ten okropny opis a sam zobaczysz.
— Jak najchętniéj! ale czyś też pomyślała... że ten korsarz może mieć i rodzinę... którą czule kocha, którą spodziewał się wkrótce zobaczyć i na honor, w rozpaczy swojéj widząc się uwięzionym... mógł...
— Rodzinę!... ci ludzie żyjący śród krwi i rzezi mieliby mieć rodzinę... mieliby kochać ją czule!... Czy to być może... mój ojcze kochany?
— Zastanówże się:.. ty uparta główko.... alboż to wilki nie kochają także swoich dzieci?
— Nic o tem nie wiem... ale jeżeli je kochają, to tylko po wilczemu, przynosząc im szczątki swych łupów dopóki są małemi... a póżniéj wyprowadzają je same na zdobycz i pożarcie biednych jagniątek.
Bolesne wzruszenie zachmurzyło czoło Iwona; poczem odpowiedział z uśmiechem:
— W tem wszystkiem może ty masz słuszność, moje dziecię... i pan Onezym także; ah! gdybyś mi ty mówiła o wyrobach rueńskich... jedwabiach lyońskich, nie tak łatwobym ci ustąpił... ale chcąc sądzić o korsarzach... tego się nie podejmuję...
— O! ja byłam pewną że będziesz jednego ze mną zdania... Ty, tak czuły dla mnie, ty, którego serce jest tak wspaniałomyślne, tak litościwe, ty nie mógłbyś inaczéj myśleć, albo raczéj, mój ojcze drogi, ja nie mogłabym inaczéj myśleć od ciebie... gdyż jeżeli czuję odrazę od tego co jest złe i okrutne... jeżeli lubię co jest dobre i piękne... jakże! nie tobież to, nie twojemu przykładowi winna to jestem? albo naukom mój biednéj matki, którąś tak tkliwie kochał... nie ma bowiem jednego dnia w którymby mi Zuzanna nie opowiadała tysiącznych dowodów twego do niéj przywiązania.
Dalsza rozmowa Iwona z jego córką została przerwana przez ochmistrzynię.
Weszła bowiem do pokoju ze świecą w ręku, i zwróciwszy się do Iwona który z zadziwieni patrzał, rzekła do niego z uśmiechem i poufałością do éją długoletnia służba upoważniała:
— Panie... przykro mi jest... ale to już godzina dziesiąta...
— Więc cóż ztąd! Zuzanno?
— Oto, panie, godzina, w któréj panna powinna się już położyć; doktór zalecił jak panu wiadomo, ażeby nigdy długo nie czuwała; już i tak wzruszenie jéj dzisiejszego wieczoru było dosyć żywe, i będę nieubłaganą...
— Moja kochana Zuzanno... tylko jeszcze kwadransik, zawołała Sabina.
— Ani jednéj minuty, panno Sabino.
— Jakto? Zuzanno, ani nawet w dzień mego powrotu... nie pozwolisz na ten mały zbytek?
— Dzięki Bogu, panna będzie teraz miała sposobność oglądać pana do woli; ale pozwolić jéj jeszcze siedzieć po dziesiątéj... to być nie może;... jutro wyglądałaby jak z krzyża zdjęta... a to z utrudzenia... Widziałbyś pan ją chorą, z własnej winy.
— Na to nie mogę już nic więcéj powiedzieć, jak tylko: dobranoc, moje dziecię kochane, — odpowiedział Cloarek, biorąc głowę swéj córki w obie ręce i czule całując ją w czoło. — A więc do jutra rana... śpij dobrze... ażebym cię znowu ujrzał świeżą i wesołą.
— O! bądź o to spokojnym, mój drogi ojcze... wiem że jesteś tutaj... przy mnie.. wiem że cię ujrzę jutro... i pojutrze... i zawsze... Zamknę oczy z tą słodką myślą, i zasnę snem błogosławionych, tak, to jest właściwy wyraz... Dobranoc, mój ojcze kochany... do jutra... do jutra... — powtórzyła Sabina, całując także Iwona; poczem rzekła jeszcze po cichu:
— Zuzanna będzie mówiła z tobą o panu Onezymie. Niechajże mam to zadowolenie że ją nienadaremnie uprzedziłam... Dobranoc, mój ojcze.
— Dobranoc, moje dziecię,... śpij dobrze.
— Bądź tego pewnym... jużem dawno nie przepędziła nocy tak przyjemnéj. Do jutra! ojcze.
— Do jutra, moja córko.
Obracając się do ochmistrzyni Cloarek powiedział:
— Wszakże wkrótce powrócisz, Zuzanno nie prawdaż?... Obciąłbym jeszcze z tobą pomówić.
— Bardzo dobrze, panie... Ja sama miałam także do pana prośbę.
Zostawszy sam jeden, Cloarek smutny i zamyślony, zaczął przechodzić się po pokoju.
Za zbliżeniem się do światła, Dziennik Cesarski pozostawiony na stole uderzył jego oczy; wziął go do ręki, przebiegł z pośpiechem i powiedział do siebie z żywem niezadowoleniem:
— Co za niedorzeczność, ze strony tego szalonego Verduron’a, mego armatora, ażeby list pisany do niego w całem zaufaniu... podawać do powszechnéj wiadomości... i to jeszcze nie uprzedziwszy mnie o tem!...
W téj chwili, ochmistrzyni, wracając od Sabiny, weszła do salonu, gdzie Iwon na nię oczekiwał.




ROZDZIAŁ XII.
Moja kochana Zuzanno, — rzekł pan Cloarek do ochmistrzyni, która zbliżyła się do niego, — najprzód pragnę ci jeszcze raz podziękować za twoje gorliwe pielęgnowanie méj córki.

— Biedna panna Sabina! alboż to nie ja wykarmiłam ją? wszakże ona w części jest także mojem dzieckiem?
— Byłaś drugą matką dla méj córki... wiem o tem... Zatem w imię tego tkliwego przywiązania, jakie zawsze dla niéj okazywałaś, chciałbym rozmówić się z tobą w przedmiocie nader ważnym...
— O cóż to idzie, panie?
— Sprowadziłaś twego siostrzeńca do siebie i od dwóch miesięcy mieszka on w tym domu?
— Tak jest, panie, i właśnie to względem tego biednego chłopca pragnęłam jeszcze dzisiaj wieczorem mówić z panem.
— Otóż i ja chciałem o nim mówić z tobą, Zuzanno.
— Pozwól mi pan usprawiedliwić się dla czego...
— Sabina powiedziała mi już wszystko.
— Mój Boże! pan zdajesz się gniewać.
— Gniewać... nie, Zuzanno... ale jestem niespokojny... lękam się...
— Lękasz się pan!... czego pan się lękasz?
— Obecności twego siostrzeńca w tym domu...
— Ah! panie.... gdybym mogła przewidzieć, że to panu będzie nieprzyjemnie, nie odważyłabym się nigdy sprowadzić tego biednego chłopca do siebie... ale on był tak nieszczęśliwy... ja zaś wiedziałam że pan jesteś tak dobry... i ośmieliłam się przyjąć na siebie odpowiedzialność...
— Zbyt wiele wyświadczyłaś mi usług, Zuzanno, ażeby wszystkie osoby do twojéj należące rodziny nie miały mieć prawa do méj pomocy, do mego współczucia... Lecz co ci zarzucić mogę... to... wielką nierozwagę.
— Przebacz mi Pan, ale ja tego nie rozumiem.
— Twój siostrzeniec... jest młody?...
— Właśnie skończył lat dwadzieścia pięć.
— Dobrze jest wychowany; nauki przyjął korzystnie?
— Aż nadto dobrze na swoje położenie; siostra moja i jej mąż wielkie ponieśli dla niego ofiary... Ponieważ jego wzrok jest tak słaby, że o dziesięć kroków nic już nie widzi, które to kalectwo zagrodziło mu drogę do wielu zawodów, familia jego chciała, dając mu dobre wychowanie, postawić go w możności wstąpienia do stanu duchownego, ale i na to nie było środka... Onezym nie miał powołania;.... w takim razie, trzeba było uciec się do biórowości;... uzyskał małą posadę, i...
— Wiem już resztę;... jakaż jego powierzchowność?
— Proszę Pana, jest to sobie chłopiec, ani ładny, ani brzydki, rysy ma bardzo łagodne... tylko kalectwo wzroku nadaje mu jakiś wyrazdziwnyj;... zresztą, jest to najlepsza w świecie istota; niechaj Pan pomówi o nim z Panną, a zobaczy Pan co ona o nim powie.
— Prawdziwie, Zuzanno... takie zaślepienie dziwi mnie nadzwyczajnie.
— Jakie zaślepienie Panie?
— Jakto!... — ty!... — ty... — Zuzanno, co masz doświadczenie i wiele zdrowego rozsądku... tyś nie uczuła... nie powiem nieprzyzwoitości.... ale wielkiéj niedorzeczności w przywołaniu siostrzeńca twego do siebie i w umieszczeniu go pod jednym dachem z moją córką, wystawiając ich oboje na poufałą z sobą zażyłość!
— Ja wiem o tem, Panie, że jestem tylko służącą, i że mój siostrzeniec...
— Alboż tu o to chodzi? Czyliż to córka moja i ja sam nie staraliśmy się zawsze przekonać cię, że jesteś naszą przyjaciółką, nie zaś służącą?
— W takim razie, Panie... nie widzę powodu dla którego mi pan wyrzucasz...
— Tak jest, na nieszczęście... nie widzisz i nie widziałaś tego, bo gdybyś była więcéj przewidującą, byłabyś spostrzegła to co się już stało...
— Ah! mój Boże, i cóż się to stało, Panie?
— Sabina kocha twego siostrzeńca.
— Panna!!
— Kocha go, mówię ci.
— Panna... kocha Onezyma!... Nie, nie, Pan chyba żartuje.
— Jakto! kiedy idzie o mą córkę!
— Tak jest, tak, przebacz mi Pan... Pan nie żartujesz, ale Pan jesteś w największym błędzie.
— Jeszcze raz powtarzam, Sabina kocha twego siostrzeńca.
— A ja panu mówię, że to rzecz niepodobna.
— Niepodobna?... a dla czego?
— Ponieważ ten biedny chłopiec jest bojażliwy jak dziewczyna; ponieważ nie jest ładny; ponieważ nie widzi dobrze i z tego powodu codziennie przynajmniéj dwadzieścia niezręczności popełnia, z których się panna czasami najpierwsza śmieje... Ah! jeszczeby też, że by on miał zostać bohatyrem romansu, co znowu! Nie, nie, Panie, uspokój się Pan. Nie ulega wątpliwości, że Panna była dla niego życzliwą i dobrą, dlatego że to mój synowiec, i że czuje litość dla niego... lecz...
— O! kobieto zaślepiona, nie przewidziałaś więc tego, że Sabina, przy swoim charakterze, przy nadzwyczajnéj czułości swojéj, przy anielskiéj dobroci swojéj dla wszystkiego co cierpi, najprzód dozna litości dla twego siostrzeńca, a potem przejdzie do tkliwszego uczucia?... Widzisz więc co się stało.
— Prawdziwie, Panie, czy to być może? Panna... miałaby zwrócić oczy na takiego jak on biednego chłopca?.
— Ale to właśnie dla tego że jest biedny, że jest słaby, lękliwy, że samo jego kalectwo stawia go w położeniu wyjątkowem i smutnem, Sabina go pokochała... Ty, co ją znasz równie dobrze jak ja, czy mogłażeś tego nieprzewidzieć? Daj Boże, ażeby twoje zaślepienie nie pociągnęło za sobą smutnych następstw!...
— Ah! Panie, — zawołała ochmistrzyni z goryczą, — słowa pańskie oświecają mnie,... ale zbyt późno: tak, czuję się bardzo nierozważną bardzo winną... Ale, nie, nie, nie mogę jeszcze wierzyć temu co mi Pan oznajmiasz. Wszakże Panna Sabina nie wyznała Panu ażeby miała kochać Onezyma?
— W saméj rzeczy, ona mi tego nie wyznała; ale ja odgadłem wszystko... Biedne dziecię!
ona, tak otwarta, tak szczera!... Z jej serca można czytać jak z książki... z resztą, alboż to nie widziałem jéj zarumienienia, jéj piersi wznoszącej się nad bijącem sercem kiedy o nim mówiła?... alboż to nie widziałem jéj niechęci, jéj smutku nawet, kiedy, chcąc ją doświadczyć, ośmieliłem się zażartować z rany którą skutkiem jakiejś oparzelizny w rękę otrzymał. Ona go kocha... kocha niezawodnie, powtarzam ci jeszcze... a to niweczy wszystkie moje zamiary jakie na przyszłość układałem... Ale, co ci jest?... z kądże ta bladość, to łkanie?... Zuzanno... Zuzanno, podnieś się, — zawołał Cloarek, widząc ochmistrzynię rzucającą się na kolana do stóp jego, — cóż znaczy to wzruszenie!... co mi chcesz powiedzieć?
— Panie... lękam się... i trwoga moja jest okropna....
— Wytłómacz się.
— Mój Boże!... Jeżelibyś Pan myślał, że sprowadziłam tutaj mego siostrzeńca w nadziei... że zbliżywszy go z Panną... liczyłam... na małżeństwo... żem...
— O! Zuzanno... krzywdzisz mnie sądząc że dolnym jestem posądzić cię o taką podłość!...
— Zaklinam... błagam Pana.. powiedz, o! powiedz Pan że nie myślisz ażebym była w sianie dopuścić się tego!
— Powtarzam ci że byłaś nierozważną... żeś postąpiła bez zastanowienia... oto wszystko... a tego jest dosyć... Ale, żeby cię posądzać o jakąś niecną rachubę... byłoby szaleństwem... Pojmuję nawet że niektóre szczególne okoliczności dotyczące osoby twego siostrzeńca, musiały ci się zdawać dostateczną rękojmią... i że, sądząc go tak jak ty go sądziłaś, młodzieńcem małoznaczącym, nie domyślałaś się nawet niebezpieczeństwa znajdującego się w zbliżeniu go do méj córki.
— Niestety! Panie, to jest szczera prawda; nie uważałam go inaczéj tylko jak nieszczęśliwe dziecko bez żadnego znaczenia.
— Wierzę ci, powtarzam, ale złe już się stało.
— Na szczęście, Panie, to złe może się jeszcze naprawić; jutro o świcie Onezym wyniesie się z tąd i noga jego nie postanie już w tym domu.
— Ja tego nie chcę, — zawołał Cloarek; — a Sabina?
— Jakto, — Panie?
— Ten odjazd może ją zasmucić... może ją zabić. Wszakże ona jest tak słaba, tak tkliwa... tak nerwowa... Ah! to jest czułość jej nieszczęśliwej matki...
— Mój Boże! mój Boże! widzę teraz... całą moją winę... — rzekła ochmistrzyni z płaczem, co tu robić Panie, co robić?
— Alboż ja wiem? ja sam niewiem.
Cloarek wzruszony przechodził się chwilę szerokim krokiem po salonie; potem głębokim zdjęty smutkiem rzekł do Zuzanny:
— Gdzie jest twój siostrzeniec?
— Niedaleko, Panie... w błękitnym pokoju.. powiedziałam mu aby tam czekał na mnie... miałam mu bowiem oznajmić rezultat rozmowy mojéj z Panem...
— Każ mu tu przyjść.
— Tu, Panie?
— Tak.
— Ah! Panie... łaski... łaski dla niego! — zawołała Zuzanna składając ręce z trwogą; albowiem, chociaż Iwon w ciągu téj rozmowy nie okazał żadnego uniesienia, wyrażając się tylko z mocą i zapałem, jednakże ochmistrzyni obawiała się nagłego powrotu jego namiętnego gniewu; dla tego też dodała.
— Przysięgam Panu, że to nie jego wina... nieszczęśliwy ten chłopiec zupełnie jest niewinny... jestem pewną, że on o niczem nie wie... ah! panie, łaski! litości dla niego.
— Każ mu tu przyjść, mówiłem.
— Panie, on jeszcze dzisiejszej nocy ten dom opuści, natychmiast nawet...
— A moja córka! Chcesz może ażeby umarła z żalu i zmartwienia?
— Panie, jeszcze tylko słówko. Być może że Panna czuje dla Onezyma tylko lekkie przywiązanie; w takim razie, jeżeli się od niéj oddali, ona go zapomni.
— A jeżeli go niezapomni? I jeżeli ta miłość jest prawdziwą, głęboką, taką jak być powinna, jeśli jest zakorzenioną w duszy takiéj jaką jest dusza Sabiny? Nie, nie, biedne dziecię, byłoby to krzywdą dla niéj myśleć, że ona jest zdolną kochać tylko w połowie... Powtarzam ci, że ona jest pod każdym względem obrazem swéj matki, matki pełnéj tkliwości, poświęcenia i exaltacyi.
— Niestety, Panie, słowa pańskie przerażają mnie i do rospaczy przywodzą i, mimowolnie, zmuszoną jestem przyznać, że Pan masz, słuszność. Teraz dopiero spostrzegam wszystkie następstwa tego nieszczęsnego zbliżenia; gdyż, Boże mój, to jeszcze nie wszystko.
— Jakto, co chcesz powiedzieć.
— Panie...
— Mówże... mów daléj...
— Nieszczęśliwy chłopiec, a jednak nie możnaby mu tego wziąść za złe.
— Nie możnaby mu wziąść za złe... ale cóż takiego?
— Słowem... Panie... nie jego byłaby to wina... gdyby był obcym uczuciu jakiego Panna dla niego doznaje... Gdyby uczucia tego nie podzielał...
— Przekleństwo!... — zawołał Cloarek, — nareszcie po chwili milczenia powtórzył głosem nakazującym: Każ tu przyjść twemu siostrzeńcowi.
— Panie! — zawoła Zuzanna z trwogą, — nie wymagaj Pan tego odemnie.
— Bądź posłuszną natychmiast!
— Zabij mnie pan raczéj, — odpowiedziała Zuzanna z postanowieniem, — nie... on tu nie przyjdzie... każę mu natychmiast wyjść z domu... ale go nie wystawię...
— Na co?...
— Panie...
— Na moje uniesienie, nie prawdaż? na moję gwałtowność... na mój gniew...
— Zaklinam Pana... nie chciej...
— Niestety! czyliż tego nie widzisz, że miłość córki mojéj ku niemu, czyni go świętym dla mnie?...
— Ale, jeżeli on jéj nie kocha, Panie?
— Gdyby jéj nie kochał... — zawołał Cloarek, — i, nie dodawszy już ani jednego słowa zanim ochmistrzyni zdjęta przerażeniem, zdołała najmniesze uczynić poruszenie, opuścił salon i w dwie minuty przybył do pokoju niebieskiego, w którym Onezym się znajdował.
Otworzyć drzwi tego pokoju, zamknąć je na dwa spusty, ażeby Zuzanna nie weszła do niego i żeby mu Onezym nie uszedł, było dziełem jednéj chwili dla Iwona. Cloarek znalazł się sam na sam z siostrzeńcem Zuzanny.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


ROZDZIAŁ XIII.

Onezym, na łoskot spowodowany przez Iwona przy otwarciu i gwałtownem zatrzaśnięciu drzwi, podniósł się zdziwiony i niespokojny, ponieważ w téj chwili nie spodziewał się nikogo prócz ciotkiswojéj, gdy tymczasem ciężkie kroki wchodzącéj tak nagle osoby, zapowiadały mu przybycie kogoś obcego.
Cloarek wróciwszy do spokojności umysłu która go na chwilę opuściła, przypatrywał się w milczeniu Onezymowi z pełną obawy ciekawością; z początku rysy zdawały mu się przyjemne i łagodne; wkrótce atoli mniawszy o kalectwie biednego krótkowidza, który widząc tylko o kilka kroków od siebie jakąś postać wątpliwą, wpatrywał się w Iwona uważnie, nie mogąc wszakże rysów jego rozróżnić, Cloarek uważał takie jego postępowanie zbyt śmiałem a nawet zuchwałem.
Siostrzeniec Zuzanny, tem więcéj zdziwiony milczeniem nieznajomego, że wejście jego było tak głośne, postąpił o parę kroków na spotkanie swego gościa, ażeby rysy jego rozpoznać, i z pewnem wahaniem rzekł do niego głosem łagodnym:
— Kto tam?
Cloarek ciągle zapominając o kalectwie młodzieńca, uznał podobne zapytanie bardzo niegrzecznem i odpowiedział niechętnie:
— Kto tam?... gospodarz tego domu, mości panie...
— Pan Cloarek! — zawołał Onezym cofając się lękliwie z oznaką poszanowania i spuściwszy machinalnie oczy, jak gdyby one, niestety! były dosyć przenikliwe ażeby się, mogły narazić na spotkanie wzroku ojca Sabiny.
Bo rzeczywiście, głos Iwona zanadto był znaczący, ażeby Onezym, obdarzony wielkim taktem i przenikliwością, nie uczuł, pomimo że niewiedział powodów téj niechęci, że obecność jego w tym domu, nie podobała się ojcu Sabiny; dla tego też dodał głosem łagodnym i drżącym:
— Spełniając życzenie méj ciotki, która mnie tutaj wezwała, sądziłem, że ona uzyskała na to pańskie pozwolenie, albo przynajmniéj że była pewną, że Pan dobroci jéj dla mnie nie potępisz, inaczéj, nigdybym sobie nie był pozwolił przyjąć jéj ofiary...
— Pragnę wierzyć temu, mój Panie.
— Upraszam tylko Pana, o przebaczenie mi niedelikatności... któréj zupełnie mimowolnie mogłem się był dopuścić... Jutro opuszczę dom pański.
— I gdzież Pan pójdziesz? co będziesz robił? zapytał Cloarek niecierpliwie, — co się z panem stanie?
— Nie wiedząc jakie uczucie dyktuje Panu podobne pytania, — odparł Onezym z godnością, — nie będziesz się Pan dziwił że muszę się wahać z moją odpowiedzią.
— Uczucia moje dla Pana mogą być życzliwe... ale też mogą być zupełnie przeciwne wszelkiéj życzliwości... Mój Panie... Później zobaczę co mi uczynić wypadnie...
— Gdybyś Pan był nawet zupełnym panem losu mego, — zawołał Onezym z pełną poszanowania stałością umysłu, — nie wiem czybyś Pan w ten sposób chciał do mnie przemawiać!
— A któż Panu powiedział, że los jego nie jest w moim ręku?
— Panie...jakiem prawem?
— Jakiem prawem?.... — krzyknął Cloarek z gwałtownością, która go zbyt daleko uniosła, — a pan... czy nie podjąłeś się także razwiązania mojego przeznaczenia?... co?...
— Ja... ja... przebacz Pan... ale ja Pana nie rozumiem!...
— Czy Pan śmiesz, — zawołał Cloarek, — spojrzeć mi w oczy, i odpowiadać w ten sposób!...
Biedny krótkowidz, zamiast obrazić się temi słowy, rzekł tylko z bolesną otwartością, wodząc w koło siebie błędnym i smutnym wzrokiem.
— Spojrzeć Panu w oczy? Niestety! chciałbym,.. ale w takiem oddalenia nie byłbym w słanie odróżnić rysów Pana.
— To prawda, odpowiedział Cloarek mniéj opryskliwie, — zapomniałem o pana kalectwie. Ale kiedy mnie Pan widzieć nie możesz, to przynajmniéj bądź przekonanym, że ja mam wzrok bardzo przenikliwy, przed którym nic ukryć się nie zdoła... Jest to wyższość jaką mam nad panem, i uprzedzam go o tem.
— Dziękuję panu; lecz wyższość ta na nic się Panu ze mną nie przyda, gdyż ja, w życiu mojem z niczem ukrywać się nie potrzebuję.
To połączenie słodyczy i otwartości, godności i smutku, uderzyło i wzruszyło Iwona; lecz opierał się jeszcze temu wzruszeniu, z obawy, ażeby się nie dać ułudzie pozorom, i ażeby nie zawiódł się co do wartości moralnéj człowieka który córkę jego tak ujął.
— Co do mnie, Panie, ja mało mam przenikliwości, — dodał Onezym; — ale pańskie pytania, głos jakim mi je zadajesz, niektóre słowa jego, wszystko to przekonywa mnie, że Pan masz do mnie jakąś urazę, któréj przyczyny, na moje nieszczęście, nie odgaduję..
— Pan kochasz mą córkę, — rzekł Cloarek bez namysłu starając się przeniknąć w głąb jego myśli.
Onezym zbladł i zaczerwienił się z kolei; zadrżał i w przerażeniu swojem, czuł się tak bliskim omdlenia, że przymuszony był usiąść przy swoim stoliku; a nie mogąc ani jednego słowa odpowiedzieć, zakrył twarz obu rękami...
W poruszeniu które uczynił ażeby twarz swą zakryć, chustka którą rana jego była obwiązana, spadła i odkryła jego rękę, jak równie całą oparzeliznę, o któréj Sabina mówiła już ojcu; ten, od dawna już był oswojony z widokiem rozmaitych ran, a jednak, pomimo całéj ważności swéj rozmowy z Onezymem, zadrżał i powiedział do siebie:
— Ah!... nieszczęśliwy... jakże on musi cierpieć! Musi mieć wiele męztwa, ażeby tak cierpliwie znieść taką boleść;... to męstwo... połączone ze słodyczą jego charakteru i z tą niezachwianą godnością, którą zdaję się w nim odkrywać, zwiastują przynajmniéj serce szlachetne.
Widząc niemy smutek Onezyma, Cloarek dodał:
— Jakże mam tłomaczyć sobie to milczenie nic mi Pan nie odpowiadasz?
— Co ja Panu mam powiedzieć?
— Więc Pan przyznajesz?
— Tak, Panie.
— I córka moja nie wié o téj miłości?
— Czy nie wié! Ah! Panie... wołałbym umrzeć pierwéj, aniżeli się odważyć wspomnieć jéj o niéj;... ukrywałem zawsze tę tajemnicę w głębi serca mojego,... i nie wiem Panie... jakiem nieszczęsnem zrządzeniem odgadłeś Pan to, co ja przed samym sobą ukryć usiłowałem...
— A cóż wywołało w Panu tę miłość?
— Najprzód wdzięczność, Panie.
— Czemużeś się Pan nie starał pokonać uczucia, które tylko jego nieszczęście spowodować mogło?
— Sądząc że nikt o niem nie wiedział... oddałem mu się z roskoszą... Aż dotąd znałem tylko samo nieszczęście... Ta miłość zaś była pierwszem szczęściem w mojem życiu... i będzie jedyną pociechą smutnego przeznaczenia które mnie oczekuje.
— Wszakże mogłeś Pan lada chwilę być rozłączonym z moją córką... i nigdy nie zastanowiłeś się nad tem?
— Mój Boże! nigdy... ja o niczem nie myślałem... panie.. nigdy... dla szczęścia mojéj miłości... kochałem bez nadziei, ale także bez obawy i bez wyrzutów sumienia.
— Więc pana nie wstrzymywała obawa że ja dowiem się kiedyś o téj miłości?
— Mówię Panu, że nie zastanowiłem się nad tem... myślałem tylko o miłości. Ah! Panie, kiedy kto jak ja, skutkiem nieszczęsnego kalectwa, jest zupełnie oddzielony od przedmiotów zewnętrznych i wolny od rozdwojenia uwagi jakie one wywołują... gdybyś Pan wiedział jak to jest łatwo zatopić się wyłącznie w samotnem kosztowaniu jedynego i głębokiego uczucia!...
— Ale kiedy wzrok Pana jest tak słaby, więc tylko niedokładnie możesz znać rysy méj córki?
— Od czasu jak mieszkam w tym domu... dopiero dzisiaj wieczorem dobrze widziałem Pannę Sabinę.
— I dla czegóż to dzisiaj wieczorem, czemu nie dawniéj?
— Ponieważ raczyła dopomódz méj ciotce... w zawiązaniu rany... którą mam na ręce... właśnie to w czasie tego opatrywania Panna Sabina zbliżyła się do mnie o tyle, że mogłem dokładnie widzieć jéj rysy.
— Cóżeś Pan tedy w niéj ukochał, kiedy zaledwie znasz jéj powierzchowność?
— Co ja w niéj ukochałem, Panie, — zawołał Onezym, oto, jéj szlachetne i wspaniałe serce, jéj umysł tak pięknie ukształcony, słodycz jéj charakteru... Co ja w niéj ukochałem, mój Boże! oto jéj obecność, jéj głos, jéj głos tak tkliwy, kiedy czasami przemówiła do mnie kilka wyrazów współczucia lub pociechy.
— Zatem Panu nigdy na myśl nie przyszło, że z czasem mógłbyś zostać mężem Sabiny?
— Ah! Panie... zanadto ją kochałem, ażebym o tem miał myśleć.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Chyba Pan zapominasz, że jestem na pół ślepy, że skazany jestem na politowanie, śmieszność, nędzę lub upokarzające próżniactwo? Ja, który nigdy nie mogę być czem innem jak tylko ciężarem osób któreby się mną zajęły ja, miałbym się odważyć... ah! Panie, nie kończę... Nie, nie, powtarzam i przysięgam Panu... kocham, kocham Pannę Sabinę, jak człowiek kocha wszystko co jest piękne, dobre, ale bez żadnéj nadziei, prócz tego niebiańskiego szczęścia, jakie zawiera w sobie miłość dobrego i pięknego. Oto, Panie, wszystko co czułem, co jeszcze czuję... Teraz, jeżeli otwartość moja ujęła Pana, racz mi Pan przyrzec, ż kiedy dom pański opuszczę, nie odmówisz mi Pan przynajmniéj swego szacunku.
— Szacunek ten... pozyskałeś, zasłużyłeś na niego, Panie Onezymie, — odpowiedział Cloarek głosem wzruszonym, — i po takiem zapewnieniu z méj strony, pozwolisz mi, nie prawdaż, uczynić ci zapytanie, co zamierzasz uczynić po opuszczeniu mego domu?
— Starać się będę pozyskać posadę podobną do téj, jaką już zajmowałem; niechaj życie moje będzie najskromniejsze, najpracowitsze, bylebym tylko na utrzymanie mógł zarobić oto wszystko czego pragnę.
— Ale nie obawiaszże się Pan, ażeby też same powody, które cię pierwszego urzędu pozbawiły, nie ponowiły się i teraz?
— Niestety! Panie, gdybym myślał o wszystkich zawodach, o wszystkich cierpieniach które mnie oczekują... musiałbym stracić odwagę, odpowiedział Onezym ze smutkiem.
— Nie dla tego, ażeby Pana zniechęcać lub zasmucać, uczyniłem mu to zapytanie, możesz Pan o tem być przekonanym... Pragnę nawet i spodziewam się znaleść jaki środek pomożenia Panu do wydobycia się z tego położenia, którego przykrość zupełnie pojmuję.
— Ah! Panie, tyle dobroci! Czemże sobie na to zasłużyłem?
Dalsza rozmowa Onezyma z Iwonem została przerwana naglem stukaniem do drzwi; przy czem usłyszano głos Zuzanny wołającéj:
— Panie... otwórz Pan... otwórz!...
Cloarek pośpieszył do drzwi, a na widok bladéj i przestraszonéj Zuzanny, pomyślał przedowszystkiem o Sabinie i zawołał:
— Cóż takiego? Czy moja córka?...
— Uspokój się Pan...? Panna już śpi zapewne...
— Więc o cóż idzie?
— Zaczem tutaj przybyłam, poszłam zapukac do drzwi Segoffina, ale on ma sen tak twardy... że niepodobna go obudzić.
— Ale pytam się jeszcze, cóż się stało?
— Teressa poszła jak zwykle zamknąć okiennice dolnego pomieszkania od strony ogrodu; właśnie otworzyła jedno okno...
— I cóż?...
— Przebacz Pan... Ale tak jestem wzruszona.
I Zuzanna prawdę mówiła, gdyż, do obecnego jej wzruszenia, łączyła się jeszcze niespokojność co do skutków rozmowy Iwona z Onezymem; nareszcie dodała:
— Teressa otworzyła okno w pokoju jadalnym, gdy wtem przy blasku księżyca... ujrzała głowy dwóch ludzi wznoszące się na tarasie z którego widok na morze wychodzi...
— Co znowu, — rzekł Cloarek wzruszając ramionami, — Teressa jest tchórzem, zapewne przestraszyła się własnego cienia.
— Zaręczam Panu że nie;... Teressa widziała doskonale dwóch ludzi... Pewnie oni przeprawili się przez rów, ażeby potem wejść do ogrodu; ale usłyszawszy łoskot otwierającego się okna, uciekli.
— Chociaż te wszystkie strachy zdają mi się bardzo przesadzonemi, — odpowiedział Cloarek, — strzeż się jednakże wspomnieć o nich jutro Sabinie.... Biedne dziecko, onaby się śmiertelnie przestraszyła... I panu zalecam tęż samę ostrożność względem méj córki, — dodał Iwon zwracając się uprzejmie do siostrzeńca Zuzanny.
Głos Iwona tak był życzliwy dla Onezyma, że ten zadrżał z zadziwienia i radości.
Ponieważ mu dawał podobne zlecenie względem Sabiny, pomimo że wiedział o jego miłości dla niéj, P. Cloarek przypuszczał zatem, że będą mogli jeszcze widzieć się i mówić z sobą? Zuzanna nie mniéj zdziwiona nie mniéj szczęśliwa od swego siostrzeńca, też same co on robiła spostrzeżenia, gdy wtem Cloarek powiedział:
— Księżyc świeci bardzo pięknie.... zejdę więc sam do ogrodu ażeby się przekonać na własne oczy...
— Zejdziesz Pan do ogrodu? — zawołała Zuzanna z pośpiechem, — niechże się Pan zastanowi... może to niebezpiecznie!
— Zabawna jesteś z twojem niebezpieczeństwem, moja Zuzanno kochana, — rzekł Cloarek zbliżając się do drzwi, — widzę że i ty nie jesteś odważniejsza od Teressy.
— Zaklinam pana, pozwól mi pan obudzić Segoffina; będę tak głośno kołatała, że mnie już tym razem musi usłyszeć...
— Doskonały to środek ażeby także obudzić mą córkę i przestraszyć ją tem krzątaniem się po domu... zwłaszcza o téj godzinie...
— Masz Pan słuszność... a jednak Pan nie powinien tak sam wychodzić...
— Jakto! co Pan robisz, Onezymie, — rzekł Cloarek widząc młodzieńca zmierzającego do drzwi, który w wykonaniu swego zamiaru potrącił już kilka sprzętów, — gdzie Pan idziesz?
— Pójdę z Panem, jeżeli Pan na to zezwolisz?
— A to po co?
— Wszakże moja ciotka mówi o jakiemś niebezpieczeństwie...
— Ty, mój zacny chłopcze, — zawołał Iwon uśmiechając się z dobrocią, gdyż poświęcenie Onezyma wzruszyło go, — jakążbyś ty przyniósł mi pomoc?
— To prawda, Panie, zapomniałem że się Panu na nic nie przydam, — odpowiedział biedny krótkowidz, z westchnieniem smutnéj rezygnacyi. — Lecz jeżeli jest jakie niebezpieczeństwo, to przynajmniéj będę przy boku pańskim.... i jeżeli wzrok mój jest tak słaby, to na szczęście, dla zrównoważenia méj niedoli, słuch mam bardzo dobry... Być może iż to Panu posłuży do poznania kierunku, w jakim się ci ludzie udali, jeśli pozostali w tutejszéj okolicy...
Ta dobroduszna ofiara Onezyma była tak szczerą, że Cloarek spojrzawszy z współczuciem i politowaniem na Zuzannę, odpowiedział jéj siostrzeńcowi:
— Dziękuję ci za twą ofiarę, mój chłopcze kochany i przyjąłbym ją z całego serca, gdybyś sam nie potrzebował starań twéj ciotki, do opatrzenia rany którą masz na ręce; jest to rana okropna, i zapewne wiele cierpisz z tego powodu.... A więc, Zuzanno, nie troszcz się o mnie wcale, ale pamiętaj o swoim siostrzeńcu.
Cloarek wyszedł z pokoju i udał się do Ogrodu.
Księżyc oświecał zdaleka nieruchome wody, gdyż taras ten wzniesiony był nad morzem, które widać było w oddaleniu przez szeroką szczerbę jakby umyślnie wykutą śród skalistych brzegów.
Cloarek przekonany niemal że służąca zwiedziona została jakiem złudzeniem światła i cieniu, zbliżył się na brzeg tarasu.
Długi rów, szeroki dwadzieścia a głęboki dwanaście stóp, jakby dla dopełnienia ustającego w tem miejscu muru, zamykał ogród od strony morza.
Iwon zajrzał w głąb rowu, ale nic nie spostrzegł i starał się tylko przy świetle księżyca przekonać, czy trawa nad rowem nie była podeptana, co stanowiłoby dowód, że ktoś tędy świeżo przechodził.
To nowe poszukiwanie żadnego także nie przyniosło skutku; nadstawił ucha ale też nic więcéj nie słyszał prócz głuchego szumu bałwanów oceanu, które ciężko rozbijały się o brzegi. Powziął tedy nieomylne przekonanie, że służąca jego przestraszyła się tylko jakiegoś urojenia, skoro okolica była zupełnie spokojna i skoro od czasu jak Sabina w domu tym mieszkała, nie słyszano jeszcze o żadnéj kradzieży.
Cloarek miał już opuścić taras i wrócić do domu, gdy wtem z za lasku leżącego na boku, w połowie drogi od morza, ujrzał wznoszącą się w powietrzu jednę z tych rakiet, które w marynarce służą podczas nocy za sygnały.
Rakieta podniosła się szybko i znikła w swoim parabolicznym biegu, zostawiwszy na ciemnem tle błękitu nieba ognistą brózdę, która wkrótce zagasła.
Zjawisko to było z początku niepojętem dla Iwona; wróciwszy więc na koniec ogrodu, spojrzał jeszcze raz na morze, czy nie zobaczy jakiego statku, któryby dał odpowiedź na sygnał puszczony z nadbrzeża...
Lecz jak daleko okiem mógł zasięgnąć Cloarek, żadnego nie dostrzegł statku; widział tylko niezmierną przestrzeń morza, którego spokojne i błękitne zwierciadło odbijało długi i drżący szlak światła księżyca.
Zastanowiwszy się kilka chwil nad tem dziwnem zdarzeniem i myśląc, że to tylko był znak kontrabandzistów, za pomocą którego porozumiewali się między sobą śród skał, Iwon powrócił do domu. Zjawisko to, które w innych okolicach byłoby mu pewnie wiele dało do myślenia, zwłaszcza w porównaniu z owem zuchwałem porwaniem, którego o mało nie padł ofiarą, zjawisko to wkrótce zostało zapomniane śród poważnych myśli, które po owéj rozmowie z Onezymem umysł Iwona zajęły.




ROZDZIAŁ XIV.
Cloarek, przepędziwszy część nocy na rozmyślaniu nad rozmową swoją z Onezymem, poszedł z rana do pokoju swej córki, którą już zastał ubraną, wesołą i szczęśliwą; rzuciła się w jego objęcia z podwojoną czułością.

— Jakże! moje dziecię, rzekł do niéj Cloarek, — czyś dobrze przepędziła noc dzisiejszą?
— Wybornie mój ojcze... złote marzenia roiły mi się po głowie; bo ty nawet we śnie szczęście mi przynosisz.
— Opowiedzże mi te piękne sny twoje... Czy to jest urojenie czy rzeczywistość, chciał bym wiedzieć o wszystkiem co cię uszczęśliwia, — dodał Cloarek szukając jakiego przejścia do rozmowy którą chciał zawiązać z Sabiną w przedmiocie Onezyma. — Mów, słucham cię... Zapewne to był jaki zamek zaczarowany... godzien pomieszczenia w Tysiącu nocy i jedna?
— O! mój ojcze, nie jestem ja tak zarozumiała, ani nawet we śnie... żądania moje są daleko skromniejsze.
— A więc... ów sen?
— O! mój Boże! to rzecz tak prosta... oto śniło mi się żem z tobą życie moje pędziła.
— Nie warto było marzyć o tem, moje dziecię.
— Z tobą... i z tą kochaną Zuzanną.
— Dobrze... ale to rzecz bardzo naturalna.
— I z tym poczciwym Segoffinem... który jest do ciebie tak przywiązany.
— I... — dodał Cloarek, spostrzegłszy lekki rumieniec który okrasił piękne lica jego córki, i to już wszystko?
— Zapomniałam jeszcze...
— Zapomniałaś... kogóż? pewnie zapomniałaś o téj skrzętnéj Teressie.
— Nie, mój ojcze... ja nie myślałam o Teressie.
— A więc, któż jest tą zapomnianą osobą? kto?
— Pan Onezym...
— Jakto?... Pan Onezym?... nie rozumiem...
— Ba!... mój ojcze kochany, pytasz mnie o sny moje... ja ci je opowiadam...
— Tak jest... ale przeeciż... z jakiegoż tytułu!... w tym śnie... Pan Onezym miał życie swoje przepędzać z nami.
— To rzecz tak prosta, mój ojcze drogi... byliśmy małżonkami.
Sabina wymówiła te wyrazy głosem tak swobodnym, tak wesołym, że Cloarek nie mógł ani na chwilę powątpiewać o szczerości opowiadania swéj córki i pytał samego siebie czy sobie miał winszować lub nie tego snu dziwnego; dla tego też dodał z niejaką obawą.
— Ah! ty i pan Onezym byliście małżonkami.
— Tak, mój ojcze...
— I... ja zezwoliłem na to małżeństwo?
— Nieinaczéj... kiedyśmy byli zaślubieni... Ale ten sen... zaczynał się dopiero w jakiś czas po naszym ślubie... Znajdowaliśmy się w saloniku na górze... wszyscy troje siedzieliśmy na kanapie... ty, mój ojcze kochany w środku pomiędzy nami... Zuzanna pod oknem... robiła swą pończochę, gdy tymczasem Segoffin, na kolanach przed kominem, dmuchał na ogień... a Zuzanna, jak zwykle, żartowała sobie z poczciwego człowieka... Ty, mój ojcze milczałeś od jakiegoś czasu... Aż nagle... wziąwszy pana Onezyma i mnie za ręce, odezwałeś się do nas głosem wzruszonym: »Wiecie, moje dzieci o czem ja myślałem? — Nie, mój ojcze, — odpowiedzieliśmy pan Onezym i ja (gdyż, naturalnie i on ciebie nazywał ojcem). Oto! — mówiłeś dalej, myślałem właśnie, że niemasz na świecie człowieka szczęśliwszego odemnie. Mieć przy swoim boku dwoje dzieci które się uwielbiają, dwoje sług dawwnych, albo raczéj dwóch starych przyjaciół... i przepędzać w ten sposób życie spokojne i błogosławione... Trzeba za to wiecznie dziękować Bogu. moje dzieci...” — I to powiedziawszy, oczy twoje, mój ojcze, łzami się napełniły — W tedy, Onezym i ja, ściskaliśmy cię w naszych objęciach, mówiąc... gdyż jedna myśl przyszła nam obojgu: O! tak, Bóg jest dobry dla nas... „dzięki, dzięki Bogu!”... Tak wszyscy troje spoczęliśmy chwilkę we wzajemnych uściskach.... a potem obudziłam się, płacząc jak we śnie...
Cloarek nie mógł utaić łez, któremi to naiwne opowiadanie powieki jego zrosiło, i rzekł do Sabiny:
— W rzeczywistości i we śnie, jesteś i będziesz najlepszą, najprzywiązańszą z córek... Ale, powiedz mi... we śnie twoim jest jedna okoliczność która mnie zastanawia.
— Co takiego?
— Pozwalasz mi?
— Spodziewam się... mój ojcze kochany... I cóż to tedy zastanawia cię tak bardzo?
— Twoje małżeństwo z Onezymem!
— Doprawdy?
— Tak jest.
— To rzecz szczególna... ja uważałam to rzeczą tak naturalną, że nie dziwiłam się temu bynajmniéj.
— Przedewszystkiem, moje dziecię... co, przyznaję, nie jest jeszcze największą nieprzyzwoitością... pan Onezym jest bez majątku...
— Przecież tyle razy mówiłeś mi, mój ojcze kochany, że te wszystkie podróże... te wszystkie rozłączenia któremi się tyle smuciłam... miały za jedyny cel zapewnienie mi pięknego posagu.
— Bez wątpiena...
— Więc sam widzisz... że we śnie moim... Pan Onezym niepotrzebował majątku.
— Pozwalam... że w małżeństwie przez sen... równość majątkowa nie jest potrzebna.
— A w małżeństwach prawdziwych... mój ojcze... to ona jest rzeczą niezbędną?
— Niezbędną... nie, moje dziecię... ale przynajmniéj pożądaną.. Teraz przejdźmy do innego punktu...
— Jeszcze?
— O! nie na tem koniec... bo skoro mi zwalasz...
— Mów... mów, mój ojcze kochany...
— Pan Onezym nie ma żadnego stanu, tem i żadnego położenia w świecie.
— Biedny młodzieniec... tym większego godzien jest z tego powodu politowania... Któż może policzyć na karb jego winy tę przymuszoną bezczynność? Czyliż mu zbywa na sercu, dobréj chęci, nauce, zdolności? Nie, o nie!... tylko to nieszczęsne kalectwo przeszkadza mu do wszystkiego coby tylko chciał przedsięwziąść.
Masz zupełną słuszność moje dziecię... to nieszczęsne kalectwo, jest nieprzebytą zawadą, która zawsze przeszkadzać mu będzie w obraniu jakiegokolwiek zawodu, w utworzeniu sobie jakiegokolwiek położenia... a nawet w małżeństwie jego... jeżeli tylko nie przez sen ma się rozumieć.
— Teraz, mój ojcze, to już ja znowu ciebie nie rozumiem.
— Doprawdy!
— O! tak jest, ale to wcale a wcale!
— Jakto! moje dziecię, ty nie pojmujesz, że to jest niepodobieństwem, ażeby kobieta mogła popełnić głupstwo zaślubienia biednego na pół ślepego chłopca, który o dziesięć kroków przed sobą nie widzi który, ze tak powiem, byłby zawsze jak dziecię na opiece? ty nie pojmujesz tego, że tym sposobem role byłyby zupełnie przeciwne... i że zamiast opiekowania się żoną, Pan Onezym musiałby zostawać pod opieką kobiety, ktoraby była tyle szaloną ażeby pójść za niego?
— A jednak, mój ojcze, nie jestże to rzeczą prostą, ażeby ten opiekował się drugim, kto się nim opiekować może?
— Bez wątpienia, moje dziecię.. ale to jest rola i obowiązek mężczyzny.
— Tak, kiedy im może uczynić zadosyć, ale kiedy nie może, wtedy kobieta czynić to powinna..
— Jeżeli jest tak szaloną, ażeby się wystawie na tak smutne istnienie.
— Szaloną?
— Arcy szaloną... dajże pokój... nie rób twoich słodkich oczu tak złośliwemi.
— Wiesz, ojcze... posłuchaj mnie.
— Słucham.
— Wychowałeś mnie z dobrocią godną uwielbienia, uprzedzałeś wszystkie moje życzenia, otoczyłeś mnie wszelkiemi wygodami słowem, dla mnie wystawiałeś się na wszystkie przykrości, na wszystkie znoje długich podróży i handlu, nie prawdaż?
— Było to dla mnie nie tylko prawdziwem szczęściem, ale nawet obowiązkiem, moje dziecię.
— Obowiązkiem...
— Najpierwszym, najświętszym ze wszysttkich...
— Opiekować się mną... być moim przewodnikiem, moją podporą!...
— Człowiek zostaje ojcem pod tym jedynie warunkiem....
— Właśnie do tego zmierzałam, — rzekła Sabina z tryumfująca naiwnością. — rolą, obowiązkiem ojca jest opieka nad jego dziecięciem.
— Niewątpliwie. Ale do czegóż to wszystko prowadzi?
— Teraz, mój ojcze, przypuśćmy, że w jednéj z tych podróży byłeś równie nieszczęśliwym, lub równie niezręcznym jak ten biedny Segoffin... od czego, wielki Boże! niechaj cię niebo zasłoni!... że skutkiem jakiegoś wypadku wzrok utraciłeś:... byłażbym ja szaloną, arcyszaloną, dla tego żebym użyła wszystkich sił rozumu i serca swojego w celu oddania ci tego wszystkiego, coś ty dla mnie uczynił, żebym była twoim przewodnikiem, twoją podporą, twoją opiekunką? role nasze byłyby zupełnie przeciwne, jak sam mówisz.. A jednak, gdzież jest taka córka któraby nie była szczęśliwą i dumną, gdyby mogła uczynić dla swego ojca to co jabym dla ciebie uczyniła?... Otóż! czemuż tego samego poświęcenia córki dla ojca, kobieta nie mogłaby uczynić dla swego męża?... Ah! ah! widzisz, ja byłam pewna, że nic nie potrafisz odpowiedzieć mi na to, mój ojcze kochany.
— Najprzód, moje drogie dziecię, ja ciebie wcale nie zbijam... bo wszystko co mówisz wzrusza mnie nadzwyczajnie i przekonywa o rzadkiéj dobroci twego serca... ale nie spiesz się bardzo z twoim tryumfem...
— Zobaczymy.
— Przekonasz się zaraz i uczujesz sama, że twoje porównanie.. jakkolwiek bardzo tkliwe, jest niesłuszne... Przypuszczam, że skutkiem jakiego nieszczęsnego wypadku, córka przymuszoną zostaje być podporą... opiekunką swego ojca... że mu się poświęca... jest to pięknie... szlachetnie... Ale wszakże ona nie wybierała swego ojca... gdy tym czasem kobieta, która może wybrać swego męża... byłaby... powtarzam (tylko niepatrz na mnie wzrokiem tak zagniewanym), byłaby szaloną... arcyszaloną... wybierając sobie właśnie za męża...
— Biedną istotę która właśnie potrzebuje najtkliwszej pieczołowitości, — zawołała Sabina przerywając swemu ojcu, — więc taki wybór jest czynem szalonym? Powtórz mi to mój ojcze kochany, a może ci uwierzę. Tak jest, ty, tak szlachetnie poświęcający się dla swego dziecka, ty, tak czuły na każdą jego słabość... ty, który dla niego nie szczędziłeś żadnych ofiar... powiedz mi że to jest szaleństwem zakładać szczęście swoje na poświęceniu swego życia biednéj istocie którą los zawistny prześladuje, powiedz, że to jest szaleństwem zbliżyć się do téj istoty, dla tego samego że jéj niedola wszystkich od niéj odpycha! powtórz mi to, mój ojcze,... a wtedy uwierzę twym słowom.
— Nie, moje dobre i wspaniałomyślne dziecię, nie powiem tego... bobym skłamał.. — zawołał Cloarek ujęty szlachetnym zapałem Sabiny. — Nie, nie wątpię ja o tem niebiańskim szczęściu jakie człowiek czerpie w zupełnem oddaniu się osobie ukochanéj... niecnie wątpię o tym pociągu jaki czują dusze wybrane do wszystkiego, co jest cierpiącem, odważnem i pełnem rezygnacyi.
— Widzisz więc sam, mój ojcze kochany... że sen mój nie jest tak nadzwyczajny, za jakiś go poczytał, — rzekła dziewica z uśmiechem,i jak mi się zdaje, na wszystko znajdę odpowiedź.
— O! niebezpieczny jest z ciebie zapaśnik... i uznałbym się zupełnie zwyciężonym... albo raczéj przekonanym, — gdybyś równie zwycięzko potrafiła odpowiedzieć na ostatni jeszcze zarzut, który zachowałem sobie na sam koniec jako najsilniejszy...
— Słucham więc tego zarzutu, mój ojcze... i tak samo z nim postąpię jak z innemi...
— Wiesz... że ty strasznie groźna jesteś, moja córko?
— Tak... tak... żartuj sobie... jednak oczekuję cię z całą odwagą...
— Powiedz mi... kiedy kto tak daleko posuwa swojo poświęcenie dla kogo... więc mi go już bardzo kochać... nie prawdaż?
— Koniecznie, mój ojcze...
— Równie przypuścić trzeba że ktoś także bardzo kocha?
— Ma się rozumieć.
— Że kocha duszą i ciałem... że obecność osoby która się tak szlachetnie poświęca dla niego, zachwyca go i czaruje... słowem, że widzieć ją, i słyszeć, to jedyne dla niego szczęście? gdyż widok pięknego oblicza ukochanéj małżonki jest równie miłym jak widok jej cnót i zalet.... Lecz w twojem małżeństwie przez sen... to mi się najdziwniejszem wydaje... że...
— Czemu nie kończysz, mój ojcze kochany?...
— Słuchaj... ażeby ci lepiéj myśl moję oddać... opowiem ci jedną okoliczność. Wczoraj wieczorem... stosownie do twego zalecenia, widziałem... pana Onezyma... i...
— O!... wszakże prawda że niepodobna jest niedoznać współczucia na jego widok, i...
— Zgadzam się na to... ale pozwólże mi, mówić... Zawiązałem z panem Onezymem rozmowę, ażeby przekonać się trochę o jego rozumie, uczuciach. Otóż...
— O! wszakże prawda, że trudno znaleść człowieka z wyższemi uczuciami, z większym rozumem... z charakterem...
— Ależ nieszczęsna gaduło dajże mi dokończyć... Słowem, byłem zadowolony z tego młodzieńca; tylko...
— Byłam tego pewna... wszakże ja ci zaraz powiedziałam.
— Sabino... Sabino...
— Przebacz mi, mój ojcze... słucham cię już uważnie.
— Rozmawialiśmy więc z sobą dosyć długo... nie wiem przecież z kąd do tego przyszło w naszéj rozmowie... że z powodu jego krótkiego wzroku zapytałem go, czy dobrze widzi o kilka kroków od siebie... Odpowiedział mi że nie... i że naprzykład, od czasu jak bawi w naszym domu, widział cię wyraźnie... dokładnie... raz jeden tylko... i to wczoraj dopiero, kiedyś pomagała Zuzannie opatrzyć jego zranioną rękę.
— Biedny Pan Onezym,,. to prawda; gdyż chcąc pomódz Zuzannie, musiałam zbliżyć się do niego zupełnie, ale to zupełnie.
— Więc cóż! jeżeli ci mam wszystko powiedzieć... to co mi się najdziwaczniejszem w twoim małżeństwie przez sen wydaje... jest mąż któryby nigdy swej żony nie widział...
— Nigdy!... to niestety! musiałby chyba zupełnie być ślepym...
— I przepędzałby całe życie swoje obok żony, nie widząc jéj prawie nigdy...
— Mniejsza o to!... mój ojcze... co do mnie... pomijając tylko to co jest okropnego w podobnem kalectwie... ja znajduję to bardzo zajmującem.
— Ah! tego już zanadto.
— I dowiodę ci tego zaraz.
— Bardzo proszę... a więc naprzykład...
— Słuchaj, mój ojcze kochany; nie przypominam sobie gdziem to czytała, że jest prawdziwem świętokradztwem to ciągle wystawianie na widok portretów przeznaczonych do przypominania nam osób ukochanych... gdyż nieznacznie oczy tak dalece przywykają do tych portretów, że etfekt ich, coby miał zawsze być świeżym i nowym, powszednieje tylko...
— Jest jakaś część prawdy w tem spostrzżeniu... nie domyślam się przecież jaką korzyść możesz z niego wyciągnąć dla twojéj sprawy.
— Przeciwnie... mój ojcze... takie portrety umieszczają się w ramach zasuwanych... przypuszczam... i otwierają się wtedy tylko kiedy człowiek czuje się usposobionym do oglądania tych drogich obrazów, z pewną czcią pobożną; wtedy wrażenie jakie one na niego wywierają jest tem silniejsze, im widok ich jest rzadszym... nie prawdaż mój ojcze kochany?...
— Rozumowanie doskonałe, Mościa Panno... Cóż daléj?...
— Otóż... kochając cię tak jak ja cię kocham, mój ojcze drogi... przypuszczam że jestem w położeniu pana Onezyma... wtedy pocieszałabym się temi słowy: ile razy uścisnę mego ojca, widok jego ujmującego i szlachetnego oblicza, będzie dla mnie pewnym rodzajem zjawiska równie rzadkiego jak czarującego... potem rysy jego zasłonią się znowu przed moim wzrokiem... ale przynajmniej będę widziała że on jest przy mnie... będę przekonaną o jego obecności... i...
— Milcz... zwodnico... bo obudzasz we mnie chęć, ażebym także został krótkowidzem.
— Ah!... ja byłam pewna że ciebie przekonam.
— Poczekaj, nie poddaję się jeszcze.
— O! jakiż uparty z ciebie przeciwnik, mój ojcze kochany.
— Przypuszczam.... że nasz krótkowidz... krótkowidz snu twojego, pociesza się w ten sposób; przypuszczam że nawet znajdzie pewien rodzaj zachwycającego i zawsze nowego uroku w tem rządkiem zjawieniu się ukochanego przedmiotu... przypuszczam nareszcie że tak samo będzie z oryginałem portretu jak z samym portretem... i że, zamiast pewnego stępienia na ustawicznem wpatrywaniu się w przedmiot ukochany, wzrok aż nadto przyzwyczai się do tego zachwytu...
— Właśnie to była myśl moja.
— I ja właśnie tu ciebie oczekiwałem i tu się zatrzymuję, tryumfująca główko. Jest to niebezpieczna zasadzka, którą na ciebie zastawiłem, ty chełpliwa dziewczyno!
— Słucham... jaka to będzie zasadzka.
— Skoro tak, więc ów krótkowidz, — wyjdzie bardzo dobrze na części jaka mu się dostanie w udziale; ale druga strona, ów widzący, albo raczéj owa widząca, będzie miała jedyny środek dla siebie, to jest od czasu do czasu zamykać oczy, ażeby sobie podobnież zapewnić zjawiska, i nie przyzwyczaić się zbytecznie do ustawicznego zachwycenia?
— Jakto! czy ty rzeczywiście czynisz mi podobny zarzut?
— Jest to jeden z moich najważniejszych zarzutów.
— Doprawdy, mój ojcze... zwycięztwo znowu jest na mojéj stronie.
— Czy tak?
— O! niezawodnie, bo jeżeli się na chwilę postawiłam w miejscu pana Onezyma, to jeszcze nie jest powodem, ażebym się chciała wyrzec moich doskonałych oczów; ja się tego nie obawiam ażeby mój wzrok miał stępieć na widoku mego męża; przeciwnie nawet, jestem zupełnie inaczéj przekonaną; świadczę się w téj mierze szczęściem jakiego zawsze doznaję, widząc ciebie, mój ojcze kochany (chociaż stosując tutaj myśl moję co do owych rzadkich objawień, powiesz zapewne, że zbyt często usuwałeś się z przed moich oczu w długich twoich podróżach) ale to mnie nie pokona mój ojcze kochany... jabym sto lat wpatrywała się w ciebie oko w oko, a nigdybym się nie przesyciła czytaniem w twoich szlachetnych rysach całego przywiązania jakie czujesz dla mnie.
I tu Sabina tkliwie ucałowała swego ojca.
— Drogie... drogie dziecię, — rzekł Cloarek odpowiadając na pieszczoty swéj córki, — masz za sobą całą logikę przywiązania i rozumu serca, jakże chcesz ażebym przeciwko nim walczył?... Dajmy pokój, wyznaję z pokorą że jestem zwyciężony... Wyznaję zresztą że twój sen nie jest tak niedorzeczny, i że ściśle rzecz biorąc, można nawet zaślubić ślepego, kiedy go się kocha i kiedy człowiek ten jest pełen serca i poświęcenia...
— Ah! drogi ojcze... — zawołała Sabina z zapałem ściskając w swych dłoniach ręce Iwona.
— Tylko, — dodał Iwon, — pomimo twego poetycznego zapatrywania się na krótki wzrok... wolałbym ażeby ten biedny Onezym... Ale, w rzeczy saméj... przypominam sobie...
— Co sobie przypominasz mój ojcze?
— Że w podróżach moich handlowych... znałem bardzo dobrze pewnego młodego chirurga nadzwyczajnie biegłego (miał on, w nawiasie mówiąc, jedyną wadę, był niesłychanie żarłoczny); udał on się do Paryża gdzie wielkiéj nabrał wziętości, i dzisiaj jest jedną z największych znakomitości w świecie uczonym. Być może, iż on znalazłby w swéj nauce jaki środek powrócenia wzroku temu biednemu chłopcu.
— Wielki Boże! — zawołała Sabina uradowana, — byłażby jeszcze jaka nadzieja?
— Nie wiem tego, moje dziecię, ale słyszałem o kilku cudownych kuracyach doktora Gasterini; jeszcze dzisiaj napiszę do niego... a ponieważ znaliśmy się bardzo blisko, spodziewam się przeto, że mogę od niego zażądać ażeby przyjechał zobaczyć Onezyma... jeżeli tylko tak sławny doktór będzie mógł chociaż na dwadzieścia cztery godzin opuścić swą liczną klientelę.
— Ah! mój ojcze... ileż to dobroci... a potem także, ile nadziei!... Gdyż to współczucie jakiego doznajesz dla pana Onezyma... dobre wyobrażenie jakie o nim powziąłeś...
— Słucham... dokończ..
— Dla tego wszystkiego myślisz o jego uleczeniu... że niechciałbyś może mieć krótkowidza twoim zięciem... — dodała Sabina rumieniąc się i spuszczając oczy w pomieszaniu swojem.
— Do diabła!... jakże ty szybko postępujesz!... O! ja nie udzielam tak prędko mego przyzwolenia... Ale, uspokój się... nie zupełnie ci jeszcze odmawiam, i najlepszym dowodem mych dobrych chęci jest to... że...
— Że?
— Uściskaj mnie jeszcze, — rzekł Iwon. Potem, zbliżając się do drzwi, dodał: — Zaczekaj tu na mnie... za godzinę wrócę do ciebie.
— Wychodzisz, mój. ojcze?
— W interessie bardzo ważnym...
— I nic więcej mi nie powiesz?
— Ani jednego słowa... Jestem okrutnym człowiekiem jak widzisz... Do zobaczenia... poczekaj na mnie i nie bądź zbytecznie niecierpliwą.
Cloarek wychodząc od Sabiny, powrócił jeszcze do Onezyma; pragnąc zaś ażeby ich rozmowa pozostała w tajemnicy, tudzież ażeby jéj nikt nie przeszkodził, poprosił młodzieńca ażeby przed śniadaniem udał się z nim na przechadzkę nad brzeg morski.
Podczas nieobecności dom jego przyjmował gościa równie nie miłego jak niespodziewanego.




ROZDZIAŁ XV.
W czasie kiedy P. Cloarek oddał się z Onezymem, Segoffin stojąc unieruchomię na tarasie ogrodowym w miejscu wzniesionem, z którego morze dokładnie było widać, opatrzony starą perspektywą oprawioną w jaszczur, uporczywie wpatrywał się w jakiś przedmiot, który zdawał się wyłącznie zajmować jego uwagę i do najwyższego stopnia obudzać jego ciekawość i zadziwienie.

Tym przedmiotem był bryg będący w oddaleniu i przesuwający się przed jego oczyma pomiędzy szczerbami nadbrzeżnych skał, przez które odkrywał się widok na morze; ponieważ statek ten lawirował od jakiegoś czasu, przeto płynąc w zygzag powinien był wkrótce zniknąć z oczu Segoffina, który następujący prowadził z sobą monolog:
— To nie podobna!.... czy to tylko sen?.... czy to ona?... tak to ona być musi!... toć to jéj maszty... jej żagle... jéj postać, jej ruchy nawet; a jednak, nie, to nie może być ona... to nie jéj pudło... nie jéj kształt... Ona ze swoją bateryą odkrytą czai się do wody jak wielorybnik.... gdy tymczasem ten statek ma parapety wysokości godnéj śmiechu i prawie niepodobnéj; a potem... ja tu wcale nie widzę burtów ze strzelnicami.... Najmniejsze czółno nie pokazuje tak przecież końca swego nosa... Nie, nie,... to nie ona? Alboż to ta siwa perukarska barwa z żółtawym brzeżkiem ma najmniejsze podobieństwo, z tą czarną suknią i czerwonym szlakiem co tak djablo wyglądała na morzu! Jeszcze raz powtarzam, to nie ona.... a jednak te nadzwyczajnie wyniosłe maszty, tak śmiało na tył podane... te liny cieniutkie jak pajęczyna... O! nie... nie ma na morzu i w piekle żadnego statku prócz Głowni Piekielnéj, coby takie posiadał maszty... coby w biegu swoim wyrównał lotowi zimorodka... ale jakiż ze mnie osieł, wszakże mam doskonały środek przekonania się o tożsamości, jak mówił pan Iwon kiedy jeszcze służył w sądownictwie i zabawiał się wyrzucaniem prezesów przez okna to rzecz najłatwiejsza w świecie... właśnie teraz zmienia kierunek.... i muszę się przekonać czy....
Tu monolog Segoffina przerwany został w jego żeglarskich spostrzeżeniach lekkiem uderzeniem które poufale spotkało jego rękę trzymającą perspektywę... Szybko więc odwrócił głowę, niezadowolony tą niewczesną zaczepką i spotkawszy się oko w oko z Zuzanną, któréj kroków w głębokiem swojem zadumaniu wcale nie dosłyszał.
— Co się stało, odstać się nie może; bodaj cię djabli wzięli, moja droga, żeby mi też aż tutaj przeszkadzać! — rzekł kommissant Iwon, przykładając spiesznie swą perspektywę do oka i szukając napowrót przedmiotu, którego śledzeniem dotąd się zajmował.
Na nieszczęście było to już zapóźno, bryg zmienił kierunek i znikł zupełnie; tym sposobem było widoczne niepodobieństwo przekonać się o tożsamości; jak sobie Segoffin pochlebiał jeszcze przed chwilą.
— Jakto? bodaj mnio djabli wzięli? A ty grubianinie — zawołała Zuzanna, — więc ty takie czynisz mi dzisiaj przywitanie?
— Pomiędzy tak dawnymi jak my przyjaciółmi, otwartość jest obowiązkiem, — odpowiedział Segoffin rzucając na morze ostatnie żałosne spojrzenie i zsuwając swoję perspektywę, — bawiłem się właśnie przyglądaniem się drobnym statkom pływającym po wodzie, jakem to sobie w młodości méj śpiewał... a ty mi przychodzisz przeszkadzać.
— Masz słuszność, Segoffinie, otwartość jest obowiązkiem między nami... i dla tego ci też powiem, że żaden głuchy nie śpi twardszym i głupszym snem od ciebie.
— Co ty wiesz o tem? na moje i twoje własne nieszczęście, Zuzanno... nigdyś jeszcze nie widziała jak ja sypiam... — odpowiedział Segoffin żartobliwie, — albo raczéj, nigdyś nie widziała, jak ja nie sypiam.
— Mylisz się bardzo, bo wczoraj właśnie pukałam do ciebie.
— Nareszcie!! — zawołał Segoffin mrugając wesoło i w sposób bardzo znaczący swojem jednem okiem, — wszakże ja ci mówiłem, pamiętasz... że się to na tem kiedyś skończy.... i tak się też stało.
— Jakto?... co się stało? — zapytała ochmistrzyni, nie chcąc zrozumieć zuchwałego żartu swego towarzysza, — na czem się to skończyło?
— Na tem, żeś przyszła w nocy, potajemnie, na paluszkach, bez światełka, samiuteczka... ażeby mi opowiadać rozmaite historyjki w moim pokoiczku... przy mojem łóżeczku.
— Panie Segoffin... jesteś bezczelny.
— Przysięgam ci, moja droga, że potrafię milczeć, i że, gdyby nie ten sen przeklęty... byłabyś przyjętą... ah!... przyjętą jak królowa miłości... i przyrzekam ci że drugim razem...
— Ponieważ jesteś na pół szalonym, i równie ślepym na umyśle jak na ciele, przeto nie zważam na twoje głupstwa... Chcę ci tylko powiedzieć że pukałam do ciebie... żądając twojéj pomocy, ratunku.
— Pomocy! ratunku! przeciw komu?
— Ale ponieważ ty zajęcze masz serce... leżałeś cichutko, udając jakobyś spał mocno i wcaleś mi nie odpowiedział.
— Powiedzże mi Zuzanno... na prawdę, cóż się to stało dzisiejszéj nocy? Czy rzeczywiście potrzebowałaś mojéj pomocy?
— Byłaby się ona na wiele przydała, o! mój Boże! możnaby cały dom spalić i zrabować... ale mniejsza o to... Pan Segoffin leży w łóżku... nie można mu więc przeszkadzać.
— Cały dom spalić i zrabować? oświeć że mnie co to ma znaczyć?
— Ma to znaczyć, że dzisiejszéj nocy chciało się tutaj dwóch ludzi zakraść... rozumiesz mnie?
— Co znowu... moja droga.... ty chyba marzysz...
— Dwóch ludzi chciało się tutaj zakraść, a to właśnie przez ten sam rów, przed którym teraz oto stoimy.
— Pozwólno,... było ich zatem dwóch?
— Tak.
— I chcieli się do nas zakraść? Właśnie przez ten rów, powiadam ci...
— Wiem ja co to znaczy... moja droga.
— Cóż takiego?
— To byli twoi dwaj kochankowie...
— Segoffinie!
— Musiałaś się pewnie omylić w dacie, albo też jednocześnie uczyniłaś dwa oddzielne wezwania... zatem...
Segoffin przerwał nagle swą mowę i nie dokończył swego złośliwego żartu...
Jego rysy, zwykle obojętne, przybrały nagle wyraz nadzwyczajnego zdumienia... a potem wyraz obawy i niespokojności; zmiana ta w jego twarzy była tak szybka, tak uderzająca, że pani Robertowa zapominając o niegrzeczności swego towarzysza, zawołała:
— Mój Boże! Segoffinie, co ci jest? czegóż tak patrzysz?
I, zwróciwszy wzrok swój w stronę, gdzie się jedyne oko starego sługi zatopiło, ujrzała w głębi alei prowadzącéj na taras, nową osobę, którą prowadziła owa lękliwa służąca, Teressa.
Właśnie przybycie tego gościa było powodem zdumienia i przestrachu Segoffina. Pomimo tego, przybysz ten nie miał wcale przerażającej postaci.
Był to człowiek niski, krępy, z ogromnym brzuchem, w pięknym szafirowym fraku, kazimirkowych spodniach koloru orzechowego, bótach z wyłogami i długiéj białéj kamizelce, pod którą kołysały się dwa złote łańcuchy od zegarka, opatrzone ogromnemi brelokami amerykańskiemi.
Przybywający, trzymał w jednéj ręce mały pręcik, którym lekko strzepywał kurz ze swoich bótów, w drugiéj zaś trzymał swój kapelusz, który w grzeczności swojéj zdjął jeszcze zdaleka, jak tylko zobaczył panią Robertową: tym sposobem można już było zdala widzieć starannie i drobno ufryzowane jego włosy pokryte białym pudrem, równie jak gęste faworyty wycięte w kształcie księżyca na nowiu; białość pudru podwyższała jeszcze rumianą, pulchną i szeroką twarz gościa, twarz którą. Segoffin częstokroć dowcipnie porównywał do ogromnéj maliny, przykrytéj w połowie białym cukrem.
W téj chwili atoli kommissant pana Cloarek, zapominając o swoich żartach, doznawał jakiegoś przestrachu, który się powiększał za każdym krokiem zbliżającego się jegomości, z upudrowaną głową i w bólach z wyłogami.
Człowiek ten, nazwiskiem Florydor Verduron, był właścicielem brygu Głownia Piekielna zwykle zostającego pod dowództwem Kapitana Kamienne-Serce.
Dotąd i to z powodów, które zresztą każdemu łatwo będzie pojąć, Cloarek ukrywał swoje prawdziwe nazwisko, jak równie miejsce, gdzie po swoich wojowniczych wyprawach udawał się na wypoczynek, i wspólny przyjaciel służył tylko za pośrednika w korrespondencyi kapitana z panem Florydorem Verduron.
Nie trudno będzie odgadnąć przerażenie Segoffina, skoro pomyślimy, że właściciel brygu, dowiedziawszy się zapewne o mieszkaniu i prawdziwem nazwisku Iwona, a nie wiedzący o jego dwoistéj roli jaką odgrywał, mógł za pierwszem słowem swojem, bez żadnéj złéj chęci, zdradzić tajemnicę, którą Cloarek tak starannie ukrywał.
Obecność armatora (właściciela okrętu) tłomaczyła także w części przybycie brygu, który Segoffin zdawał się poznawać na morzu, a którego tajemniczego przebrania nie mógł wcale odgadnąć.
W ciągu tych smutnych uwag Segoffina, pan Florydor Verduron zbliżał się coraz bardziéj, z którego to powodu Zuzanna rzekła do starego domownika Iwona:
— Któż to jest ten jegomość?... Jakiż on czerwony!... Nigdym go jeszcze nie widziała... Ale... odpowiedzże mi Segoffinie! Moj Boże!... jakże ty dziwnie wyglądasz... tyś jeszcze bledszy jak zwykle.
— To tylko przy czerwoności tego tłuściocha, wyglądam tak bladym, moja droga... — odpowiedział Segoffin zagrożony niebezpieczeństwem, którego odwrócić żadną miarą nie umiał.
Służąca idąca na kilka kroków przed armatorem, rzekła do Zuzanny:
— Pani Robertowa, ten jegomość chce się widzieć z naszym Panem w jakimś bardzo ważnym interessie.
— Wszakże ci wiadomo że pan wyszedł.
— Właśnie ja mu to mówiłam, ale powiedział że zaczeka, gdyż koniecznie musi się zobaczyć z Panem. Przyprowadziłam go więc do pani, ażeby się z nią rozmówił.
Zaledwie Teressa skończyła swoje usprawiedliwienie, pan Verduron, umiejący żyć na świecie i mający pretensyę do przyzwoitego obejścia w towarzystwie, zwłaszcza że w młodości swojéj uważany był za prawdziwego koryfeusza menueta, zatrzymał się o pięć kroków od pani Robertowéj i złożył jéj pierwszy głęboki ukłon, z wdzięcznie zaokrągionemi rękoma, łokciami wystającemi nieco, piętami doskonale zbliżonemi do siebie, i stopami ułożonemi w kształcie V.
Pani Robertowa ujęta tym pełnym poszanowania hołdem złożonym jéj płci, odpowiedziała na ten ukłon ceremonialnym i szerokim dygiem, mówiąc pocichu do Segoffina, głosem szyderskiego wyrzutu:
— Naucz się, z tego przykładu, jak człowiek uprzejmy i grzeczny powinien przystępować do kobiety.
— Niech go piorun trzaśnie, przystępowałem ja do innych rzeczy, jak tu zapewne niedługo wypaple ten nieszczęsny armator, — mruknął Segoffin pod nosem i gryząc paznokcie z gniewu i rozpaczy.
Pan Florydor Verduron, przysunąwszy się jeszcze o dwa kroki, był właśnie w drugim ukłonie, na który Zuzanna nowem odpowiedziała uszanowaniem, mówiąc znowu pocichu do Segoffina, ażeby go prześladować i zachęcić do jakiegoś współzawodnictwa:
— Prawdziwie! to jest postępowanie wielkiego pana! może nawet ambassadora jakiego!
Lecz Kommissant Iwona, zamiast odpowiedzi przyczaił się do drzewa okrytego gęstem zielonem liściem, jak gdyby chciał uniknąć niebezpieczeństwa, które tylko odwłóczył na chwilę.
Trzeci i ostatni ukłon armatora (trzy ukłony były podówczas rzeczą konieczną) był zanadto podobny do dwóch pierwszych, ażeby na osobną zasługiwał wzmiankę.
Skończywszy wstępne ceremoniały, już miał przemówić do Zuzanny, gdy wtem spostrzegł Segoffina.
— Patrzaj, jesteś tutaj, — rzekł do niego armator skinąwszy uprzejmie głową, Nie spostrzegłem cię wcale... Stary wilku morski.
— Ba! — odpowiedział Segoffin niby to uśmiechając się, gdy tymczasem tylko usta wykrzywił okropnie, — gdyby się było wilkiem morskim dla tego że się mieszka nad brzegiem.... to ta Pani, tu wskazał na Zuzannę, musiałaby być z tego tytułu morską wilczycą.
— Zawsze wesoły i żartowniś! — zawołał armator, — a jakże twoje oko... mój biedny chłopcze?
— Jak pan widzisz... kochany panie Verduron: już na nie wcale nie widzę... ale dajmy temu pokój... proszę Pana bardzo... Nje mówmy o tem, mam bowiem moje powody.
— Bardzo temu wierzę, biedaku... bo szczerze mówiąc, to istne jakieś nieszczęście, nie prawdaż, pani, — rzekł armator zwracając się do Zuzanny, — żeby też tak oko utracić od uderzenia piką!
— Jakto? — zawołała pani Robertowa, spoglądając na Segoffina z zadziwieniem, — jakto od uderzenia piką?...
— To tylko przenośnia taka, — odpowiedział Segoffin heroicznie, zdobywając się na grymas jeszcze więcéj skomplikowany. — Pan Verduron, który zawsze bardzo jest dowcipny, nazywa mój wypadek, przez który oko utraciłem, uderzeniem piki, oto cała historya. Ale zawsze to jest winą tego niegodziwca optyka w Lugdunie.
Ostatnie słowa zwrócone wyłącznie do Zuzanny, zostały tak cicho wymówione, że je tylko ona sama usłyszała, zwłaszcza że armator rozweselony żartem Segoffina, śmiał się z całego serca i nie wiedział wcale co jego znajomy na końcu powiedział.
Poczem Zuzanna odezwała się do armatora:
— Służąca uwiadomiła mnie właśnie, że Pan życzyłeś sobie widzieć się z panem Cloarek w jakimś interesie bardzo ważnym.
— Tak jest, piękna pani, w interessie bardzo ważnym, — odpowiedział armator zalotnie. — Zapewne to mam zaszczyt mówić z jego małżonką;... w takim razie, ja...
— Daruj Pan... jestem tylko ochmistrzynią Panny Cloarek.
— Jakto? Kap...
Ta pierwsza zgłoska nie wyszła jeszcze z ust armatora, gdy Segoffin krzyknąwszy nagle z całych płuc swoich i uderzywszy silnie Zuzannę w rękę, zawołał:
— Ah! mój Boże... patrzajże... patrzaj!...
Ochmistrzyni tak została przerażona i głosem i poruszeniem Segoffina, że sama krzyknęła jeszcze głośniéj i przez to samo nie usłyszała owéj zgłoski tak zatrważającej. Dla tego też zaledwie przyszła do siebie z tego przestrachu, rzekła do starego sługi z wielką cierpkością:
— To jest rzecz nieznośna, przestraszyłeś mnie okropnie... Drżę jeszcze cała...
— Ale patrzajże tam, — dodał Segoffin wyciągając rękę w kierunku skał nadbrzeżnych, — trudno temu uwierzyć... słowo honoru.... to rzecz nadprzyrodzona.
— Co takiego? — zapytał armator śledząc oczyma w kierunku przez Segoffina wskazanym, — cóż ty tam widzisz?
— Nie, gdyby mi nawet przysięgano, że to być może, — głowębym sobie dał urżnąć i jeszczebym powiedział że to nie jest.
— Ale cóż takiego? — wtrąciła Zuzanna, która pomimo urazy swojéj, czuła obudzającą się ciekawość, — o czemże ty mówisz?
— To cud jakiś, — mówił daléj Segoffin z pewnym rodzajem kornego uwielbienia, — człowiek prawie nie wié, czy jest na jawie, czy też marzy tylko.
— Pytam cię jeszcze raz, co to znaczy? — zawołał armator z równą niecierpliwością jak ochmistrzyni, o czem ty mówisz? gdzie mamy patrzeć?
— Widzisz Pan, rzekł Segoffin nie mieszając się wcale, — tamtą skałę urwistą... na lewo.
— Na lewo, powtórzył armator naiwnie, — na lewo od czego?
— Do licha, na lewo od téj drugiéj skały... dodał Segoffin.
— Jakiéj drugiéj skały? — zapytała znowu Zuzanna, — jakiej drugiéj skały?
— Jakiéj drugiéj skały? — powtórzył jeszcze kommissant, więc nie widzicie téj wielkiéj białéj skały... tam daleko... co wygląda jak wieża jaka?
— Tak... widzę ją, — odpowiedział armator.
— Dobrze!.... więc cóż daléj?.... — rzekła Zuzanna.
— Czy nie widzicie państwo, na saméj górze... na jednym z jéj boków... jakby światło błękitne?
— Światło błękitne! — powtórzył armator wytrzeszczając oczy, i osłaniając je ręką jak daszkiem... światło błękitne... na skale?
— Tak jest... ot tam... ha! do stu piskorzy... patrzajcie... teraz zamienia się na czerwone! — zawołał Segoffin. — Czy nie widzicie?... Hę? Nie jestże to dziwne? niepojęte? Ale pójdźmy, pójdźmy, panie Verduron, przypatrzemy mu, się zbliska, — dodał Segoffin zabierając się do odprowadzenia z sobą armatora, — pójdźmy... pójdźmy.
— Ażeby je widzieć zbliska, — rzekł pan Verduron, — trzeba je pierwéj widzieć zdaleka, a niech mnie djabli wezmą, jeśli ja cośkolwiek widzę, dodał armator. — A pani czy widzi co?
— Nic a nic nie widzę, Panie.
Segoffin byłby się może starał jeszcze więcéj przedłużać ułudę swych ofiar, i pokazywać im jeszcze dłużéj rozmaite kolory, lecz zbliżenie się nowego niebezpieczeństwa zwichnęło zupełnie jego siłę wynalazczą.
O dwa kroki od siebie usłyszał głos Sabiny.
Rzeczywiście, nie widząc pana Verduron, którego Segoffin z Zuzanną zasłaniali, dziewica nadbiegając do nich, zapytała:
— Komuż się tak przypatrujesz, moja dobra Zuzanno?
— Panna Sabina! — pomyślał Segaffin z rospaczą w sercu, — tego mi jeszcze brakowało.. wszystko stracone!




ROZDZIAŁ XVI.
P an Florydor Yerduron, ujrzawszy Sabinę, rozpoczął natychmiast swoje ceremonialne ukłony; dziewica z zarumienieniem odpłaciła mu podobnąż grzecznością, nie spodziewała się bowiem spotkać obcego człowieka w ogrodzie.

Segoffin domyślając się z trwogą że tajemnica Iwona zostanie lada chwilę odkrytą w obecności Sabiny, postanowił chwycić się rospaczliwego kroku; i, pragnąc za jaką bądź cenę oddalić armatora, przerwał mu jego ukłony mówiąc do niego:
— Teraz, panie Verduron, pójdź Pan ze mną udamy się do mego Pana...
— Ale, Segoffinie, rzekła Sabina, — czyliż nie wiesz, że mój ojciec wyszedł?
— Bądź pani spokojną... wiem ja gdzie go poszukać.
I ruszywszy z miejsca kiwnął na armatora mówiąc do niego:
— Pójdźmy... pójdźmy...
— Dalekoby lepiéj pan uczynił gdyby tutaj zaczekał na mego ojca, — rzekła dziewica uprzejmie; — powiedział mi bowiem że wkrótce nadejdzie... możesz się z nim minąć, Segoffinie, i tym sposobem narazić pana na niepotrzebną przechadzkę.
— Nie... nie... bądź pani spokojną... czas jest prześliczny... a ja wiem tutaj o bardzo ładnéj ścieżce, którą ojciec pani zapewne wracać będzie...
— A jeżeli inną drogą powróci, — wtrąciła Zuzanna, usposobiona nader życzliwie dla armatora z powodu jego grzeczności, — wystawisz tylko Pana na utrudzającą drogę.
— Ale jeszcze raz powtarzam, — zawołał Segoffin niecierpliwie, — jeszcze raz powtarzam...
— Mój kochany, — rzekł Pan Verduron przerywając kommissantowi Iwona, — domyślasz się pewnie, że zanadto jestem grzeczny, albo raczéj, że zbyt wielkim jestem egoistą, ażebym nie miał pójść za uprzejmą radą tych pięknych dam i poczekać tutaj na tego kochanego ka...
— Bardzo dobrze! — zawołał z pośpiechem Segoffin, — bardzo dobrze, nie mówmy już o tem;.. chciałem jak najlepiéj zrobić... ale dopóki pamiętam, PanieVerduron, — dodał odsuwając się dosyć znacznie od Sabiny i Zuzanny, i kiwając na armatora ażeby się zbliżył do niego, — słuchajno Pan... mam Panu coś powiedzieć na osobności...
— Ah! słuchajno, mój kochany, — odpowiedział armator głosem czuło romansowym, chcesz widzę koniecznie oddalić mię od tych pięknych dam? Knujesz chyba jaki spisek przeciwko mojéj przyjemności?
— Słowo honoru, Panie Verduron, — zawołał Segoffin, lękając się już ażeby i to nowe jego usiłowanie nie zostało bezużytecznem, mam panu powiedzieć rzecz nadzwyczajnie ważną... proszę tylko o dwie minuty czasu...
— Dwie minuty! wszakże słyszycie, piękne panie, — rzekł armator z uśmiechem, — o tyle tylko prosi... jak gdyby dwie minuty spędzone w oddaleniu od tak miłego towarzystwa nie były dla mnie dwoma wiekami!
— Ah! Panie... — powiedziała Zuzanna zachwycona tą nową grzecznością, — zbyt wiele uprzejmości...
— Widzisz tedy, mój biedny Segoffinie, — wtrąciła także Sabina, która zaczynała uważać pana Verduron bardzo zabawnym, — że trzeba ci będzie uledz.
Pan Verduron zbyt wiele przywiązywał znaczenia do zalecania się kobietom ażeby się miał przychylić do żądania Segoffina, żądania, którego ważności nie domyślał się bynajmniéj. Dla tego też, odpowiedział mu głosem najswawolniejszym na jaki tylko zdobyć się po trafił.
— Daj pokój, mój przyjacielu... nie przybieraj tego grubego i strasznego głosu, mógłby: bowiem przestraszyć te piękne damy, przyrzekam ci osobną audyencyę, skoro nas tylko pozbawią swojej miłéj obecności:
— Dobrze więc! w takim razie... pozwól Pan przynajmniéj ażebym mu powiedział.... — zawołał nieszczęśliwy Segoffin, przywiedziony do ostateczności i zbliżając się do armatora ażeby się z nim po cichu rozmówić...
Ale ten cofnął się mówiąc z uśmiechem:
— Szeptać sobie do ucha w obecności dam; ej do licha!.. to mnie chyba uważasz za grubianina, za człowieka dzikiego, za ludożercę... ten niegodziwiec chce mnie zgubić w waszéj opinii, piękne Panie.
— O! bo Pan nieznasz zapewne uporu Segoflina! dodała Zuzanna; — kiedy mu co w głowę zajedzie, niepodobna wtedy wyrugować mu tego z myśli.
Kommissant Iwona nic już nie odpowiedział i zbliżył się do towarzystwa trzech osób z postacią człowieka który poddaje się wszelkim skutkom swego rospaczliwego położenia.
— A więc, — rzekł armator zwracając się grzecznie do babiny, — mam zaszczyt mówić z Panną Cloarek?...
— Tak jest, Panie, — odpowiedziała dziewica, a Pan jesteś zapewne jednym z przyjaciół mego ojca?
— Ojciec Pani nie ma wierniejszego przyjaciela odemnie... i byłbym bardzo niewdzięcznym gdybym inaczéj postępował... ja tyle winien mu jestem.
— Więc ojciec mój był tak szczęśliwy, że Panu zdołał wyświadczył jakąś usługę?
— Jakąś usługę, Pani... on mi zrobił cały mój majątek.
— Majątek pana, — powtórzyła Sabina z zadziwieniem, — jakimże to sposobem.
— O! piękna pani, sposobem bardzo prostym... ka...
— Tak, Pani, zawołał Segoffin przerywając nagle armatorowi, — właśnie to na rachunek tego Pana, Pan Cloarek przedsiębrał wszystkie swoje podróże i wycieczki.
— To prawda, Pani, — odpowiedział armator; — w każdéj prawie wycieczce znalazła się dla nas bogata zdobycz. Lecz najlepszą zdobyczą, jaką winien jestem ojcu pani, jest ta, że ci mogę złożyć moje hołdy, piękna Pani.
W chwili kiedy Sabina siliła się na danie jakiejść odpowiedzi na zwietrzałe grzeczności Pana Verduron, Segoffin wsunąwszy głowę pomiędzy Sabinę i Zuzannę, powiedział im po cichu:
— Jest to fabrykant na wielką skalę. Sprzedawaliśmy jego wyroby w naszych podróżach i to go nadzwyczajnie zbogaciło.
— W takim razie, — mówiła Sabina, — Pan jesteś na pół winnym wszystkich moich niespokojności jakie mi każde oddalenie mego ojca sprawiało?
— I Bogu tylko jednemu wiadomo, jak Panna Sabina bywała wtedy niespokojną, — dodała Zuzanna. — Wystaw pan sobie że prawie zawsze była w ustawicznéj trwodze, jak gdyby to jéj ojciec narażał się na jakie bądź niebezpieczeństwo.
Armator spojrzawszy z zadziwieniem na Zuzannę, powiedział:
— Jakie bądź niebezpieczeństwo?... Więc ty, piękna Pani myślisz, że...
— To rzecz szczególna... — wtrącił z pospiechem Segoffin, przerywając Panu Verduron z nadzwyczajną wielomownością; — to rzecz szczególna, jak to ludzie bywają uprzedzeni w niektórych względach... Wystawiają sobie że w naszem rzemiośle tylko samo róże kwitną; i dla tego że ono wiele przynosi, zdaje im się, że dosyć jest tylko się schylić ażeby zbierać bogactwa, i że my nigdzie nie napotykamy przeciwieństw i oporu, bo jak mówi przysłowie:. Trafiła kosa na kamień, tak i my też mamy nie raz do czynienia z kupcami[2] którzy przy poczciwéj swojéj powierzchowności, nie mało przedstawiają nam trudności.
— To prawda, piękna Pani, — rzekł armator do Sabiny, — trudno sobie wyobrazić jak to nie raz, można się oszukać na ich powierzchowności.
— Dla tego też, — odpowiedziała dziewica z uśmiechem, — nigdy nie można ufać pozorom.
— Wielka rzecz, — wtrąciła Zuzanna z szyderstwem, — to też na tem ograniczają się owe walki i niebezpieczeństwa, o których Segoffin mowi z takiem junactwem.
— Na uczciwość, piękna Pani, nie przesadza on wcale; i zapewniam Panię, że ostatnia nasza bitwa...
— Bitwa! — zawołała dziewica skwapliwie przerywając armatorowi i wpatrując się w niego z zadziwieniem.
— Jakto? — dodała z swéj strony Zuzanna nie mniéj także zdumiona, — bitwa?... o jakiéj to bitwie... pan mówisz?
— O bitwie o walce zaciętéj, — odpowiedział Segoffin przerywając także armatorowi, mówimy o rospaczliwéj bitwie pomiędzy nami a jednym niegodziwym kupcem, któremu się niepodobały nasze wyrobu rueńskie, ale Pan Cloarek i ja wzięliśmy go tak dobrze w obroty, że zabrał od nas ostatnie sto sztuk materyi... i...
— Ha! wiecie piękne Panie, że on nam niestworzone rzeczy prawi o swoich pakach i towarach! — rzekł Pan Verduron, który już kilka razy, ale zawsze daremnie usiłował przerwać Segoffinowi. — Słuchaj... czyś ty głowę stracił... mój kochany!
— Co? ja głowę straciłem?... Zuchwalcze... szaleńcem mnie nazywasz! — krzyknął Segoffin groźnym głosem, i, zmieniwszy nagle wyraz twarzy, zbliżył się zaczepnie i groźnie do Pana Verduon.
Wyznać musimy że kommissant Iwona, widząc wszystkie środki swej imaginacyi wyczerpniętemi i zwątpiwszy o sobie ażeby był w stanie dłużéj utrzymać podobną rozmowę z dwoistem znaczeniem, postanowił nareszcie chwycić się kroku heroicznego celem zabezpieczenia tajemnicy swego pana.
Korzystając tedy z milczenia w którem zdumienie z powodu téj nagłej zmiany postępowania Segoffina pogrążyło armatora, kommissant zawołał głosem jeszcze donośniejszym:
— Tak... jesteś bezczelnym zuchwalcem... stary niegodziwcze...
— Segoffinie, — wolała drżąca z przerażenia Sabina, — na imię boskie zaklinam cię... co ty mówisz?
— Co znowu! — odezwał się nareszcie armator, — ty się ośmielasz traktować mnie w taki sposób... w obecności tych dam?
— Odprowadź Pannę natychmiast, — rzekł po cichu Segoffin do Zuzanny, — bo tu nastąpi okropna scena i ona się przestraszy znowu.
Poczem przysunąwszy się jeszcze kilka kroków do armatora, dodał zmuszając go do cofania się aż nad brzeg rowu.
— Stary upudrowany motylu co wyglądasz jak szczur z mąki, zobaczysz jakiego mi ty dasz nurka w tym rowie...
I uchwycił za kołnierz pana Verduron który usiłując daremnie wydrzeć się z rąk jego wołał:
— Ależ ten nieszczęśliwy, oszalał. Widzianoż kiedy podobnego szaleńca! on mnie znieważa!
— Na Boga! odprowadźże Pannę! powtórzył Segoffin zwracając się do ochmistrzyni.
Ta nie czekała już rady Segoffina, ażeby Sabinę odprowadzić do domu, zwłaszcza że dziewica zbladła okropnie i drżenie opanowało wszystkie jéj członki na widok tak gwałtownéj sceny; ale panna Cloarek pomimo przestrachu swego i próśb ochmistrzyni nie chciała się oddalić, uważając za pewien rodzaj podłości zostawienie przyjaciela swego ojca na łup niecnego obejścia się z nim Segoffina, dla tego, wydzierając się z rąk Zuzanny, zbliżyła się do obu mężczyzn, i w oburzeniu swojem zawołała:
— Segoffinie... postępowanie twoje jest haniebne; w imieniu ojca mojego nakazuję ci ażebyś zaprzestał tego zgorszenia.
— Ratunku! on mnie zadusi; — błagał głosem osłabionym pan Florydon Verduron, tuląc się do baryery stojącéj nad rowem. — Ah! ty nieszczęśliwy szaleńcze, kapitan ciebie...
Te ostatnie słowa: kapitan ciebie, wymówione, na szczęście, głosem tak stłumionym, że Sabina ich nie dosłyszała, były właśnie zgubą dla armatora.
Segoffin pochwyciwszy w pas pana Verduron przewrócił go nagle przez poręcz wzniesioną o trzy stopy od ziemi, i obaj zapaśnicy, upadłszy na murawę, stoczyli się na sam dół rowu, nie zrobiwszy sobie przecież żadnego uszczerbku, gdy tymczasem Sabina, nie mogąc już dłużéj znieść swojego przerażenia, jakie ten ostatni wypadek w niéj spowodował, zemdlała w objęciach Zuzanny.
— Teresso... ratunku... Panna zemdlała, — krzyczała ochmistrzyni, — ratunku!
Młoda służąca przybiegła natychmiast, i za jéj pomocą, Sabina została przeniosioną do domu.
To wezwanie na ratunek odbiło się o uszy Segoffina leżącego w głębi rowu i trzymającego pod sobą armatora, który zaczynał już nieco przychodzić do siebie z pierwszego odurzenia po owem gwałtownem stoczeniu się z góry.
Panna mdleje, więc niepotrzebuję się już lękać o naszą tajemnicę, — pomyślał w duchu Segoffin.
Jakoż usiadłszy na krawędzi rowu, przypatrywał się z największą w świecie obojętnością panu Florydorowi Verduron; ten, zbłocony, zadyszany, z głową potarganą, pozbawioną pudru, i ubiorem pomiętym, podniósł się z wielką trudnością, i chwiejący się jeszcze, oparł się o mur wzniesiony nad rowem. Zdziwienie i gniew armatora były tak wielkie, że w pierwszéj chwili nie mógł znaleźć ani jednego wyrazu na odmalowanie swego oburzenia; tylko policzki jego nadymały się gwałtownie w miarę szybkiego podnoszenia się piersi, które także nieubłagana wzdymała wściekłość; lecz jeżeli usta jego były nieme, za to wzrokiem piorunujące rzucał pociski na Segoffina. Kommissant, korzystając z tego milczenia, rzekł do armatora głosem słodkim i łagodnym, jak gdyby w dalszym ciągu najspokojniejszéj w świecie rozmowy.
— Teraz, mój zacny Panie Verduron, wytłomaczę Panu, dla czego prosiłem Pana, ażebyś raczył udać się ze mną w to ustronie.
— Nędzniku!... — zawołał armator przywiedziony do wściekłości tą zimną krwią swego przeciwnika, — ośmieliłeś się porwać na mnie... znieważyć...
— Ba! to pańska wina, mój dobry Panie Verduron.
— Co za zuchwalstwo!...
— Prosiłem pana o chwilkę rozmowy w szczególnym interessie, ale Pan odmówiłeś. Musiałem więc tak manewrować ażeby koniecznie uzyskać tę rozmowę, którą właśnie mam przyjemność prowadzić teraz z Panem.
— Dobrze, dobrze, do gwałtu dodawaj jeszcze i szyderstwa: już to kapitan wymierzy ci sprawiedliwość, stary rozbójniku, — zawołał armator głosem okropnie zagniewanym.
Potem przypatrzywszy się przykréj spadzistości rowu, dodał:
— Nie potrafię teraz żadną miarą, przy mojéj grubości dostać się na górę; będę musiał wołać o pomoc... zażądać drabiny, albo też kazać się windować na linie. Ah! ty łotrze Segoffinie, żeby mnie tu postawić w tak śmiesznem położeniu i to jeszcze w obecności dam!
Prawdę powiedziawszy, stary sługa Iwona cieszył się przez chwilę z odniesionego zwycięztwa, pochlebiając sobie z zadowoleniem że dowiódł niemałéj zręczności w wywinięciu się z tego krytycznego położenia; lecz zaspokoiwszy to chełpliwe zadowolenie, odezwał się na seryo do armatora:
— Słuchaj panie Varduron, przebacz mi Pan to wszystko com Panu uczynił; ale na honor zniewolony byłem do tego...
— Co! ty śmiesz jeszcze...
— Posłuchajże Pan cierpliwie... Pan Cloarek dla ważnych bardzo powodów, ukrywał aż dotąd przed swoją córką, że jest korsarzem i że odbywał rozmaite wycieczki...
— Czy to być może!. — zawołał armator przechodząc z gniewu w zadziwienie. Więc to on dla tego ukrywał przedemną swoje mieszkanie, które z taką trudnością zdołałem nareszcie wynaleźć?
— Nie inaczéj... i, ażeby się mógł od czasu do czasu z domu oddalać, udawał zwykle że się trudni handlem kommissowym wyrobów rueńskich i innych towarów.
— To być nie może!!
— Ztąd też pojmujesz Pan moje pomieszanie i obawę, kiedym Pana ujrzał niespodzianie w naszym domu.
— Więc to dla tego ażeby mnie prosić o zachowanie tajemnicy?...
— Chciałem z panem pomówić na osobności.
— Nie mogę wyjść z podziwienia... Jakież to szczęście, że się nie zdradziło tajemnicy kapitana! Onby mi tego nigdy nie przebaczył... Teraz, kiedy sobie przypomnę tę dwuznaczną rozmowę... domyślam się wszystkiego.
— Ale ponieważ taka rozmowa była dla mnie jak przechadzka po rozżarzonych węglach... stoczyłem Pana w głąb tego rowu, dlatego tylko, ażeby go oddalić od Panny Cloarek i jéj ochmistrzyni; środek ten był trochę grubijański ale co się stało odstać się nie może.
— Segoflinie... przebaczam ci, — zawołał Pan Verdnron wspaniałomyślnie; — przekonywam się nawet żeś bardzo zręcznie sobie postąpił, gdyż...
Dalsza rozmowa dwóch mieszkańców rowu została przerwana odgłosem szybkich kroków i mową pana Cloarek, który wołał:
— Gdzież to... gdzie oni są?
— Niestety! mój Boże! oni obadwaj wpadli do rowu, — odpowiedział głos Teressy.
W krótce Iwon stanął nad baryerą.
Na widok swego armatora, Pan Cloarek stanął jak skamieniały; potem, pomyślawszy że obecność pana Verduron mogła była zdradzić tajemnicę, którą dotąd tak starannie ukrywał, zbladł z gniewu i obawy mówiąc:
— Przeklęty człowiek!... Pan tutaj.... jak się odważyłeś...
Segoffin, pomimo że kulawy, dosyć jeszcze był zwinny i w trzech skokach wdrapał się na górę mówiąc do Iwona:
— Panie Cloarek, uspokój się Pan... Panna Sabina i Zuzanna nic jeszcze nie wiedzą...
— Ah! dzięki Bogu! — rzekł Cloarek ubezpieczony w swojéj najokropniejszéj obawie, — oddycham przecież... moja córka nic nie wie.




ROZDZIAŁ XVII.
C loarek, uspokojony co do następstw jakie odwiedziny jego armatora mogłyby za sobą pociągnąć, chciał się dowiedzieć o celu jego przybycia; przedewszystkiem jednak trzeba było pomyśleć o środkach wydobycia go z rowu, Segoffin poszedł poszukać linki, rzucił jeden jej koniec Panu Florydorowi Verduron, który uchwycił ją i przy jej pomocy, zdołał nareszcie dostać się na górę.

— Pójdź Pan do mego domu, — rzekł do niego Cloarek nie tając wcale swego niezadowolenia, — musisz mi się Pan wytłomaczyć, dla czego pozwoliłeś sobie, mimo ukrycia w jakiem życzyłem sobie pozostać, szukać mnie, aż tutaj, narażając mnie może na największe z tego powodu nieszczęście.
— Dowiesz się Pan o wszystkiem, kochany kapitanie, odpowiedział Florydor Verduron.
I kiedy jeszcze nieszczęśliwy armator starał się wszelkiemi siłami naprawić nieład swéj toalety narażonéj na wielkie niebezpieczeństwo w czasie jego upadku do rowu, Segoffin opowiedział swemu panu wszystko co zaszło od chwili przybycia pana Verduron.
— Zawsze jesteś wierny i rozsądny, — mój poczciwy Segoffinie, — rzekł Cloarek z wzruszeniem wysłuchawszy jego opowiadania. Twoją przytomnością umysłu i zręcznością, ocaliłeś naszą tajemnicę.
— A jakże się Panna miewa, Panie Iwonie. Bardzo mi to przykro że się stałem powodem takiego jéj przestrachu... zwłaszcza że jest tak nadzwyczajnie tkliwą... ale z dwojga złego musiałem koniecznie wybrać mniejsze...
— Teraz już jéj jest daleko lepiéj, kiedym powrócił; właśnie przed chwilą dopiero wyszła ze swego omdlenia, zawsze jeszcze bardzo jest osłabioną; ależ to Zuzanna, która nadzwyczajnie oburzona jest na ciebie, opowiadała mi że po rozmowie najspokojniejszéj w świecie z jakimś negocyantem, moim przyjacielem rzuciłeś się nagle jak szalony na niego i oba stoczyliście się do rowu... Nie domyślając się niczego z tego opowiadania, przybiegłem tuta i widzę teraz, że nową i wielką wyświadczyłeś mi usługę...
— Kochany kapitanie, — rzekł armator kończąc ile się dało porządkowanie toalety, proszę Pana bardzo, ażebyś mnie już nie przedstawiał twoim pięknym damom... wyglądam okropnie, rów jest zapełniony błotem, i wstydziłbym się stawić przed oczyma twojéj zachwycającéj córki.
— Bądź Pan spokojnym... — odpowiedzi; Cloarek z niechęcią, — nie mam najmniejszéj chęci do tego.
I przeprowadziwszy pana Verduron przez korytarz poboczny, Cloarek przyjął go w swoi gabinecie.
Segoffin zabierał się już do wyjścia, gdy armator rzekł do niego:
— Jeśli kapitan zezwoli, mógłbyś pozostać, mój waleczny chłopcze... twoje zdanie może nam bardzo być pożytecznem.
— Cóż to znaczy? — zapytał Cloarek.
— Każ Pan staremu Segoffinowi dobrze drzwi zamknąć, kochany kapitanie, a dowiesz się Pan o wszystkiem.
Iwon zdziwiony i zniecierpliwiony zarazem, skinął na starego sługę ażeby pozostał i rzekł do armatora:
— Czy mi pan odpowiesz nareszcie, dla czego aż tutaj za mną przybyłeś i czemu nie chciałeś szanować tajemnicy, którą postanowiłem jeszcze dłużéj zachować?
— Odpowiem na wszystkie twoje pytania, kochany kapitanie, — odpowiedział pan Verduron przybierając powoli zwykłą sobie swobodę i wesołość. — Otóż, przystępując do rzeczy.. powiem Panu przedewszystkiem, że odbędziemy tutaj małą radę wojenną.
— Radę wojenną? — powtórzył Cloarek, — czyś Pan oszalał?
— Wcale nie, waleczny kapitanie.... gdyż przybywam zaproponować panu zdobycz wynoszącą najmniéj cztery do pięciukroć sto tysięcy franków, na własną Pana osobę.
— Miałbym wyruszyć jeszcze na morze, — rzekł Cloarek potrząsając głowę, — wyrzekłem się już wszelkich wypraw.
— Tak jest, niestety! objawiłeś mi Pan już to smutne postanowienie, i zamiast pozostać królem armatorów w Dieppe, dla tego że miałem szczęście i zaszczyt uzbrajać statki dla sławnego kapitana Kamienne-Strce... dziś jestem tylko...
— Kiedy mówimy o tem... — rzekł Cloarek przerywając panu Verduron, — powiedz mi Pan jakiem prawem pozwoliłeś sobie wydrukować list poufny, w którym donosiłem Panu o mojem porwaniu i o mojem wyswobodzeniu?
— Jakto, waleczny kapitanie, przecież to był najsmaczniejszy kąsek dla wszystkich czytelników Dziennika Cesarstwa... którzy równie jak cały świat z upragnieniem chwytają wszystko co tylko dotyczy najodważniejszego... najznakomitszego naszego korsarza.
— Zanadto pan jesteś grzeczny, ale niedelikatność ta z Pana strony była mi bardzo przeciwną.
— Kiedy skromność Pana tak się obraziła, kochany kapitanie, ileżby ona to ucierpiała z powodu dzisiejszego artykułu.
— Jakto z powodu jakiego artykułu?
— Bo znowu o Panu jest mowa w Dzienniku Cesarstwa który dzisiaj rano czytałem.
— I cóż tam o mnie mówią? — zawołał Cloarek, lękając się o swą tajemnicę i przypominając sobie że dziennik len czytywany bywał i w jego domu. — Do pioruna! Mości panie, czy to nowa jaka niedelikatność z twojéj strony?
— Uspokój się Pan, kochany kapitanie, jest tam tylko mowa o nieustraszonym korsarzu Kamienne serce, jego sposobie walczenia, uderzania na nieprzyjaciela i t. d. i t. d. słowem same szczegóły o marynarzu... ale o człowieku prywatnym...
— I to już za wicie — przerwał Cloarek z niecierpliwością, chociaż uspokojony w swój obawie. — W tem wszystkiem uważam postępowanie Pana bardzo niewłaściwem.
— Przynajmniej, mój kochany kapitanie, nie uczyniłem tego w złych chęciach, a zresztą co się stało odstać się może, jak powiada ten stary diabeł Segoffin, i nie ma grzechu, któregoby przebaczyć nie można! nie prawdaż?
— Mniejsza o to... ale mów Pan daléj... albo raczéj, jak mi się zdaje, nie potrzebujesz już nic więcéj mówić... Przybyłeś Pan tutaj ażeby mi zaproponować nową wyprawę... nie zrobię tego... to rzecz więc skończona.
— O! wcale nie, kochany kapitanie, rzecz nie jest skończona; poświęć mi Pan tylko dwie minuty uwagi. Słuchaj Pan... Idzie tutaj o trzymasztowy okręt Kompanii Indyjskiej, naładowany sztabami srebra i złota i monetą bilą wartości dwóch milionow franków. Czy Pan rozumiesz... dwa miliony franków.
— Mało mnie to obchodzi.
— Słuchaj Pan... Okręt ten bardzo został uszkodzony w czasie ostatniego wichru; obecnie jest na reparacyi w Jersey, i jutro wieczorem z podniesieniem się morza ma w dalszą puścić się drogę, pod eskortą jednéj korwety wojennéj. Na teraz nic już Panu więcéj nie powiem.
— I masz Pan słuszność... Gdyby nawet ten statek naładowany był dziesięciu milionami, nie wypłynąłbym dla niego na morze... jakem już Panu raz powiedział.
— Powiedziałeś mi Pan, to prawda, kochany kapitanie; ale to nie jest jeszcze ostatnie słowo Pana, a to dla kilku ważnych powodów.
— Nigdy dwóch słów nie daję, Mości panie.
— Ani ja, kochany kapitanie;... ale co robić... częstokroć... mimowolnie... okoliczności...
— Jeszcze raz powtarzam: nie, więc nie.
— Powiedziałeś Pan: nie.. to dobrze! teraz Pan powiesz: tak. Oto cała rzecz, kochany kapitanie, — rzekł armator, jak gdyby był najpewniejszym swego zdania.
— Panie Verduron, — krzyknął Cloarek uderzając nogą o ziemię, — dosyć tego!... dosyć!...
— Wiesz Pan, po co Pan drażnisz daremnie Pana Iwona, — szepnął po cichu Segoffin do armatora; — ja go znam dobrze, mogłaby cię jeszcze jaka burza spotkać, a ponieważ nie widzę na panu żadnego konduktora, domyślasz się zatem...
— Mój kochany kapitanie, — dodał Pan Verduron, o to tylko Pana proszę, ażebyś mi jeszcze pięć minut czasu poświęcił i zgoda!
— Kończ Pan, kończ.
— Z załączającego się tutaj dziennika angielskiego, który jest zarazem dowodem, że wiadomość z dobrego pochodzi źródła, — mówił armator, oddając Iwonowi gazetę, — przekonasz się Pan, że korweta wojenna Vangard, która prowadzi ten bogaty i soczysty statek, zostaje pod dowództwem kapitana Blak.
— Kapitana Blak! — zawołał Cloarek.
— Jego samego, — odpowiedział Verduron. Jest to, jak Panu wiadomo, jeden z najwaleczniejszych kapitanów marynarki angielskiéj; a na nasze nieszczęście, człowiek ten zawsze tak był szczęśliwy we wszystkich swoich potyczkach z naszemi okrętami że go nawet przezwano dostarczycielem pontonów.
— Ponieważ to on prowadzi ten bogaty statek, przyjemnieby mi było, chociażby mnie to moje ostatnie oko kosztować miało, — rzekł Segoffin, — przyjemnieby mi bardzo było umieścić wygodnie 18 funtową kulę w brzuchu tego dostarczyciela pontonów, ale do stu piskorzy ja nie mam szczęścia.
— Spotka cię jeszcze to szczęście, spotka, mój stary morski wilku.
— Kiedy ja nie mam łaski u Pana Boga, mój Panie Verduron.
— I cóż, kochany kapitanie, — odezwał się po chwili armator, — milczenie Pana daje mi do zrozumienia że przyjmujesz; byłem tego pewny. Cóż u licha! pomyśl Pan tylko jaki to zaszczyt, jaka korzyść! cztery do pięciukróć sto tysięcy franków łupu! i przyprowadzić tego Vangarda na linie Głowni Piekielnéj.. wszystko w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin... ani mniéj, ani więcéj, schować do kieszeni pół miliona i pochwycić dostarczyciela pontonów...
Ne imię kapitana Blak, rzeczywiście przezwanego dostarczycielem pontonów, tych grobów pływających, gdzie każdy strażnik angielski był katem, a każdy jeniec francuzki męczennikiem, Cloarek zadrżał; wszystka krew jego spłynąwszy do twarzy, okryła ją szkarłatem, pulsa jego skroni, wzdęte nagłym napływem krwi, biły gwałtownie, i pięście jego dwukrotnie ścisnęły się konwulsyjnie.
Segoffin przyzwyczajony już od dawna do badania rysów swego pana, przypatrywał mu się bardzo uważnie; poczem rzekł pocichu do armatora, kiwając nieznacznie głowę:
— Działa to już trochę... ale to jeszcze nie dosyć... krew zawiera dopiero... ale wrzeć jeszcze nie będzie...
Przepowiednie Segoffina sprawdziły się wkrótce; gniewny rumieniec, przeszedł tylko jak burzliwa chmura po licach Iwona. Rysy jego zachmurzone i posępne wypogodziły się niedługo, uspokoił się i odpowiedział panu Verduron uśmiechając się w połowie.
— Zręczny z pana kusiciel; ale mam ja talizman na Pana; jest to przyrzeczenie dane méj córce, że jéj już nigdy nie odstąpię; widziałeś ją Pan i pojmujesz zapewne, że ślubu mego dotrzymam.
— Bez wątpienia, Panna Cloarek jest zachwycająca, kochany Kapitanie... ale Pan nie zaniedbasz tak pięknéj sposobności: zmierzyć się z Kapitanem Blak i zdobyć dwa miliony, to będzie wieńcem pana korsarskiego zawodu.
— Nie nalegaj Pan na mnie.
— Kapitanie... mój kochany Kapitanie!
— To być nie może! powtarzam Panu.
— Segoffinie, mój stary wilku morski, połączże się ze mną: wpakujesz twoję 18 funtową kulkę w brzuch Kapitana Blak, zaręczam ci to niezawodnie... stary żarłoku!
— Segoffin wié dobrze, że mego słowa nie cofam, panie Verduron; jeszcze raz tedy powtarzam: nie, więc nie.
— Ha! do pioruna! są widzę ludzie z egoizmem nieuleczonym! zawołał armator przywiedziony do wściekłości tą odmową Iwona, — są ludzie z osobistością oburzającą! a Pan należysz do rzędu tych ludzi... Kapitanie!
— Czy tak! żartujesz sobie, Panie Verduron, odpowiedział Cloarek, uśmiechając się na ten dziwny wyskok armatora; — z łatwością Pan rozprawiasz, jak uważam, o bitwach... ale proszę mi powiedzieć, z czyjéj tu strony będzie egoizm? Pan siedzisz sobie spokojnie w swoim kantorze w Dieppe, gdy tymczasem marynarze statków które Pan tylko uzbrajasz, wystawiają się na wątpliwy los najokropniejszych częstokroć bitew...
— Jakto! więc ja nic nie narażam? — zawołał Verduron, — a te kule i strzały które do mnie wymierzają... co? mój panie?
— Ha! ha! — wrzasnął Segoffin, — na uczciwość moję! nie wiedziałem dotąd, że to i Pan masz zwyczaj przyjmowania gradu kul i kartaczów.
— Niezawodnie, mój Panie! wszakżeje przyjmuję w moim statku! Dla tego też, któż to opłaca wszystkie reparacye i naprawy, jeżeli nie wasz sługa?... a rany, a ręce, a nogi odcięte... zapewne to wszystko nic nie znaczy... co?
— Ha! ha! — odezwał się znowu Segoffin, — więc masz Pan także i ten zły zwyczaj tracenia wszelkiego rodzaju rąk i nóg? Mój Boże! jakiż to biedny człowiek! Do stu piskorzy! co to za nieszczęście!
— Udawaj że ty nic nie wiesz, stary szatanie! Czyliż to w waszéj ostatniéj i zaciętéj walce nie miałem pięć nóg i trzech rąk amputowanych? przypomnij no sobie że każdy odcięty członek kosztuje mnie pięćdziesiąt talarów pensyi... i porachuj wszystko.
— Ale trzeba także powiedzieć, że kiedy kto głowę utraci, to Pan już nic za to nie płacisz, rzekł Segoffin.
— Nie idzie tu o żarty, ale o sprawiedliwą odpowiedź, — zawołał armator z coraz większym zapałem; — bo zważywszy rzeczy należycie, wszakże wszystko robię co tylko jest w mojéj możności, ażeby was doskonałym zaopatrzyć ekwipażem? Czy pan myślisz, Kapitanie, że nadzieja małéj pensyjki, na przypadek większych uszkodzeń nie dodaje serca naszym majtkom, i nie czyni ich prawdziwymi opętańcami w ogniu? I to ja, puszczając krew ze wszystkich członków moich, muszę być za to wynagrodzonym najczarniejszą niewdzięcznością!
— Wszystko co Pan mówisz jest bardzo śmieszne, — rzekł Cloarek wzruszając ramionami, — wszakże ja majątek Pana w czwórnasób pomnożyłem.
— Ale dla tego że Pan Kapitan Kamienne-Serce ma dostateczny majątek, — zawołał armator, — to już nie dba o to wcale, czyli inni mają go także lub nie.
— Panie Verduron, — rzekł Cloarek, — dotąd byłeś tylko śmiesznym, ale teraz stajesz się już zabawnym; to nie mały postęp.
— Ja nawet znajduję, — dodał Segoffin głosem moralisty, — że co do pana armatora możnaby powiedzieć, iż na swoje stare lata podjął się trudnéj roli bufona.
— Czy tak, — zawołał armator do rospaczy przywiedziony, — dobrze więc! zdaje wam się że ja żartuję... najlepszy żart będzie tego, kto na końcu zażartuje.
— Uspokój się, kochany Panie Verduron, uspokój się, — rzekł Cloarek, — dzięki Bogu, nie zbywa przecież w Dieppe na walecznych kapitanach korsarskich, i nie jeden jest równie zdolny do dowodzenia Głownią Piekielną, do udania się do Jersey, celem zdobycia tego bogatego łupu i stoczenia porządnéj bitwy z Kapitanem Blak. Chociaż przyznam się Panu, że ta bitwa jest jedyną rzeczą, której dzisiaj żałuję...
— Więc Pan odmawiasz Kapitanie?
— Po raz dziesiąty, odmawiam.
— Stanowczo?
— Daj mi Pan pokój, już dosyć tego.
— A więc, odpowiedział śmiało armator, — to co chciałem uzyskać od Pana, prośbą i przekonaniem... uzyskam teraz innym sposobem.
— Co on mówi, — rzekł Cloarek spoglądając na Segoffina.
— Jakieś głupstwo, — odpowiedział kanonier, — buffon zawsze buffonuje.
— Pan to czujesz, kapitanie, — mówił daléj Verduron głosem szyderskim i groźnym. — że człowiek nie łatwo wyrzeka się zdobyczy pół miliona franków... Dla tego też, chociaż nie spodziewałem się odmowy ze strony Pana.... w przezorności mojéj przedsięwziąłem jednak stosowne środki.
— Przedsiewziąłeś Pan środki jakieś?
Głownia Piekielna stoi na kotwicy w Hawrze, gdzie właśnie dzisiaj rano przybyła.
— To była ona, — zawołał Segoffin, — nie omyliłem się wcale, to ona lawirowała przed trzema godzinami.
— Bryg! — powtórzył Cloarek, — nasz bryg stoi w Hawrze?
— Tak, panie Iwon... ale zupełnie przebrany... o! przebrany do niepoznania, gdyż ja sam co go znam jak moje własne dziecko, wątpiłem jeszcze; — odpowiedział kanonier. — Wystaw Pan sobie, że go pomazali na szaro, jak perukarza jakiego, z szerokim żółtym pasem; ale to wygląda zupełnie po mieszczańsku.... szkaradnie... paskudnie! A w takim stroju jego, niktby się ani jednego działa na nim nie domyślił, ale dzięki Bogu za to! bo nasi kochani majtkowie wstydziliby się tego okropnie!
— Do pioruna, — rzekł Cloarek, — czy mnie Pan objaśnisz nareszcie co to wszystko ma znaczyć!
— Znaczy to, kapitanie, — odpowiedział armator głosem tryumfującym, — żem odmienił barwę brygu; kazałem także podwyższyć jego parapety urządzeniem ruchomych pomostów, ażeby przez to zakryć jego baterye.... a to wszystko czyni go zupełnie do siebie niepodobnym; wielka to jest przezorność, bo Głownia Piekielna tyle już wyrządziła złego Anglikom, że rysopis jéj oddano wszystkim okrętom brytańskim... Otóż skutkiem tego nowego przebrania, dostaniesz się Pan z największą łatwością do Jersey...
— Ah! — rzekł Cloarek powściągając się jeszcze, — to Pan ciągle obstajesz przy swojem?...
— I nie myślę wcale ustąpić, mój Kapitanie, bo jestem Pana pewny... Tak jest, a to w taki sposób: ekwipaż jest w największym zapale; nadzieja nowéj wyprawy pod rozkazami Pana, zapaliła serca tych wcielonych szatanów dzikim ogniem pożądliwości. Oczekują oni Pana dzisiaj wieczorem... i uprzedzam Pana... że jeżeli za godzinę nie będziesz w Hawrze... to oni za dwie godziny staną tutaj..
Cloarek zdumiony tem silnem postanowieniem armatora, spojrzał najprzód na Segoffina, nie mogąc ani jednym wyrazem na to wszystko odpowiedzieć; poczem, głosem stłumionym od gniewu, zawołał:
— Jakto!... Pan śmiesz...
— Mój Boże! jabym się na nic nie odważył, mój Kapitanie... tylko majtkowie nasi... a Pan wiesz czy om potrafią być śmiałymi... Zatem jeżeli Pan odmówisz... zobaczysz tu wkrótce sto pięćdziesięciu morskich szatanów z bębnami i piszczałkami na czele, gotowych siłą porwać swego walecznego Kapitana Kamienne-serce... dla tego też obawiam się bardzo ażeby bębny i piszczałki pańskiego ekwipażu nie rozgłosiły zbytecznie twojego inkognito.
— Nędzniku! — krzyknął Cloarek, przywiedziony do rospaczy, czuł bowiem dobrze, że zamiar armatora mógł być urzeczywistnionym; i byłby się już rzucił na niego gdyby nie Segoffin, który widząc armatora w prawdziwem niebezpieczeństwie, zasłonił go własnem ciałem, mówiąc do Iwona:
— Ah! Panie, on ma pod swoim pudrem siwe włosy... to starzec...
— Bij mnie Kapitanie, zabij nawet, jeżeli ci się podoba, — zawołał armator, — ale dla tego nie przeszkodzisz wcale majtkom przybyć tutaj, jeżeli sam do nich nie pojedziesz.
— Panie, — rzekł Segoffin do swego pana, słuchając pod drzwiami. — Uspokój się Pan, nie mów tak głośno, bo słyszę że ktoś nadchodzi...
— Nie wpuszczaj nikogo, — zawołał Cloarek.
Segoffin poskoczył ku drzwiom, gdy te otworzyły się nagle, i Zuzanna, blada, przerażona wbiegła do pokoju i załamując ręce rzekła:
— Ah! Panie... pójdź Pan... pójdź prędko.
— Cóż się stało?
— Panna...
— Moja córka... cóż jéj jest?...
— Ah! Panie... tak jestem wzruszona... chodź Pan... chodź...
Cloarek zapominając o wszystkiem, wybiegł nagle za ochmistrzynią, zostawiwszy w gabinecie armatora z Segoffinem.
— Panie Verduron, — rzekł stary sługa do właściciela okrętu, — nie pochlebiając Panu, pięknie się wywinąłeś... Teraz mogę tylko jednę radę Panu udzielić, to jest ażebyś się wyniósł jak najprędzéj... natychmiast nawet.
— Tak jest, — odpowiedział armator chwytając z pośpiechem laskę i kapelusz, — może ty masz słuszność.
— O! wielką mam słuszność.
— Słuchaj, ty wiesz, że w duszy, poczciwy jest ze mnie człowiek, i prawdę powiedziawszy, żałuję żem się tak daleko posunął co do téj nowéj wyprawy, gdyż nie wiedziałem wcale że Kapitan ma córkę, i że mu tyle na tem zależy, ażeby przed nią utaić iż był korsarzem; ale teraz już to nie jest w ludzkiéj mocy, ani nawet w mocy Kapitana, wstrzymać tych djabelskich majtków od przybycia do niego, jeżeli sam do nich nie pójdzie. Zwąchali oni ogromny łup i zaciętą bitwę, zatem nic ich od tego nie odwiedzie; cokolwiekbym im powiedział, wszystko się na nic nie przyda.
— Tak... wszystko się na nic nie przyda... znam ja ich dobrze.... Zatem, ze względu na te wszystkie okoliczności radzę Panu, wynieść się jak najśpieszniéj; zastawiłeś Pan na Kapitana zasadzkę, z któréj nie wiem jak on się wydobędzie... i dla tego też przy całéj mojéj dobroci, oburza mnie to bardzo... i chociaż Pan pod swoim pudrem masz siwe włosy, mógłbym... do tysiąca piskorzy! mógłbym się omylić co do osoby Pana i dopuścić się wszelkiego rodzaju: »obelg czynnych i słownych,« jak dawniéj mój Pan mawiał, kiedy jeszcze był sędzią, i...
Armator nie czekał już końca; gdyż mimo zwyczajnéj obojętności i łagodnych słówek swoich, zdawało się że Segoffin lada chwila wybuchnie. Więc też Pan Verduron przyśpieszył swoje wyjście, i stojąc już na progu, dodał jeszcze te ostatnie słowa:
— Oddalam się... w każdym jednak razie powiedz Kapitanowi, że sztab brygu i część jego załogi, oczekują go pod Złotą-kotwicą na wybrzeżu.
W chwilę potem armator opuścił mieszkanie Iwona Cloarek.
Segoffin zaś udał się ku drzwiom pokoju Sabiny dla dowiedzenia się o powodach ostatniego wypadku, skutkiem którego Kapitan tak spiesznie wybiegł ze swego gabinetu.




ROZDZIAŁ XVIII.
Segoffin może już od pół godziny przechadzał się z coraz większą niespokojnością po korytarzu, przytykającym do małego saloniku poprzedzającego sypialny pokój Sabiny; od czasu do czasu pierwszy kanonier uważnie nadstawiał ucha, ale nie mógł nic dosłyszeć, prócz jakichś stłumionych, wątpliwych głosów.

Nareszcie spostrzegł Zuzannę wychodzącą z pokoju z świeżo zapłakanemi oczyma, które właśnie ocierała.
— I cóż! — zapytał ją żywo i z obawą, jak się ma Panna? cóż się tam dzieje, Zuzanno... odpowiedz... odpowiedzże mi prędzéj.
— Pytasz mnie co się dzieje, niegodziwcze jakiś, kiedy twoja scena gwałtowna dzisiejszego poranku, z tym uczciwym negocyantem, który jest tak grzeczny, wprawiła Pannę w najopłakańszy stan, że teraz jest bardzo chora!...
— Przypuśćmy żem źle postąpił.... ale ten nerwowy napad Panny Sabiny już minął... wszakże mi to sam pan Iwon powiedział gdy za nami przyszedł do ogrodu.
— Tak jest, sam napad nerwowy minął.... ale Panna była już tak rozdrażniona, że to co się późniéj stało, uczyniło stan jéj jeszcze niebezpieczniejszym...
— Ej do pioruna! toć ja wiem co się stało nad rowem i w rowie, ale powiedz mi o tem, co późniéj nastąpiło...
— Zapewne... stary szaleńcze! musisz wiedzieć o tem co się stało w ogrodzie! Prawdziwie nie pojmuję tego wcale, żeby też tak przyjemnego człowieka zrzucić do rowu!
— Zuzanno... — rzekł Segoffin głosem uroczystym i wzruszonym: — W imię przywiązania jakie czujemy oboje dla naszych państwa, błagam cię... powiedz mi co się późniéj stało.
Tkliwy głos starego sługi wzruszył nareszcie Zuzannę.
— O! mój Boże! — rzekła, — wszakże ty wiesz dobrze, że jestem pewną twego przywiązania do naszych państwa... ale niekiedy postępowanie twoje jest tak niewłaściwe, tak dzikie,... ot dzisiaj rano jeszcze.... ale dajmy pokój.... nie wspominajmy już o tem.... Przed godziną może, poszłam po Pana na górę.
— Więc cóż?
— Pan przybiegł zaraz do Panny.... bardzo wtedy płakała... i to, jak zawsze, uspokoiło ją nieco... Nawet i Pan także płakał...
— On... cóż się więc stało?
— Niestety.... jedyna zgryzota jego życia... odnowiła się boleśniéj jak kiedykolwiek.
— Jakto?
— Śmierć naszej biednéj Pani...
— A któż ją przypomniał Panu Iwonowi?
— Jego córka!
— Panna Sabina?
— Tak jest. I wystaw sobie jak cios ten był okropnym dla niego!
— Co ty mówisz? zawołał Segoffin z trwogą. — Więc Panna Sabina wié o téj nieszczęsnéj tajemnicy?
— Ona! Dzięki Bogu nie wié o niéj, i spodziewam się że nigdy wiedzieć nie będzie.
— W takim razie, Zuzanno nie rozumiem cię wcale.
— Słuchaj, — rzekła ochmistrzyni wyjmując z kieszeni jakiś papier, słuchaj co było powodem wszystkiego złego.
— Co to jest?
— Dziennik dzisiejszy.
— Więc cóż?
— Obejmuje on nowe szczegóły o tym sławnym korsarzu, Kapitanie Kamienne-serce...
— To właśnie... o czem nam ten łotr armator powiedział niedawno, — szepnął Segoffin zcicha.
Poczem dodał głośno:
— Ale jakiż związek może mieć ten dziennik z naszą...
— Posłuchaj, Segoffinie, tego ustępu, który właśnie jest najważniejszy, a wtedy domyślisz się wszystkiego.

Zuzanna rozłożyła dziennik i przeczytała następujący artykuł, którego tytuł był taki;
Nowe szczegóły o sławnym korsarzu
Kapitanie Kamienne-Serce.

„Sama powierzchowność Kapitana dodaje pewnego uroku którym osoba jego jest otoczony, gdyż każdy z jego majtków gotowy jest poświęcić życie dla niego.
»Ten nieustraszony żeglarz ma około czterdziestu lat wieku; postać jego: wzrostu średniego, wysmukła i silna; rysy męzkie i wydatne, wzrok orli, wyniosłość głowy nakazująca, chód pewny, wszystko objawia w nim człowieka zrodzonego do dawania rozkazów; niewiadomem jest jego prawdziwe nazwisko i pochodzenie, lecz wiele osób mniema, że jest Bretończykiem, wnosząc z jego ubioru, który zawsze ma na sobie w czasie wszystkich swoich wypraw; inni zaś mniemają że jest rodem z południowych prowincyj i że dla tego tylko przywdziewa strój Bretoński, że ubiór ten kształtem i dogodnością swoją najlepiéj odpowiada obowiązkom i zwyczajom marynarza.
„Jakkolwiek bądź, zdaje nam się, że wyświadczymy pewną usługę naszym czytelnikom, podając im, podług naocznego świadectwa, dokładny opis ubioru, który ten sławny korsarz zawsze miał na sobie w czasie swoich wycieczek; powiadają nawet że on do tego ubioru przywięzuje jakąś myśl przesądną.
„Kapitan Kamienne-serce ubrany jest zwykle w czarny kaftan i takąż kamizelkę, ozdobione srebrnemi guziczkami; szeroki pas pomarańczowy, na którym i broń jego jest zawieszona, utrzymuje szerokie spodnie z białego płótna podobne do majtek holenderskich rybaków lub do spódnic sterników z wyspy Batz; długie kamasze skórzane i niski a szeroki kapelusz, uzupełniają ten ubiór wygodny, poważny i melancholiczny zarazem.”
Przeczytawszy ten ustęp, ochmistrzyni dodała:
— Widzisz tedy, Segoffinie, iż przypadek zrządził, że ten korsarz nosi ubiór bretoński, podobny do tego jaki miał na sobie P. Cloarek w czasie téj nieszczęsnéj nocy, kiedy Pani umarła, i...
— Ah! zawołał Segoffin przerywając ochmistrzyni, — lękam się odgadnąć prawdę... Czytając ten artykuł, zdawało się pannie Sabinie widzieć portret owej tajemniczéj osoby, którą mniema być mordercą swéj matki...
— Niestety! tak jest, Segoffinie; to też w pewnym rodzaju obłąkania, powiedziała do Pana Cloarek: — Mój ojcze... morderca méj matki istnieje... czy ty nie pomścisz się za nią! Wystaw sobie teraz rospacz Pana Cloarek. Wywieść swą córkę z błędu, byłoby to oskarżyć siebie samego.
— Więc Panna czytała dzisiejszy dziennik po przybyciu Pana Iwona?
— Nie inaczéj, a to się tak stało: wzruszenie jakie jéj sprawił dzisiejszy twój wybryk, nie wyrzucając ci tego, Segoffinie, uspokoiło się już nieco... ale biedna dziewczyna doznawała jeszcze tego uczucia nerwowego, które zwykle w niéj następuje po takich napadach... Około jedenastéj, Pan powrócił; zdawał się być bardzo wesoły, równie jak mój siostrzeniec, który mu towarzyszył. „Czy moja córka jest w swoim pokoju?“ rzekł głosem radosnym Pan Cloarek; „mam dobrą dla niéj wiadomość.” Potem, mój Segoffinie, pomimo że nie jestem donosicielką, przymuszona byłam opowiedzieć mu twój wypadek nad rowem z tym zacnym upudrowanym negocyantem, który jest taki grzeczny, i przestrach, jaki wypadek ten sprawił Pannie Sabinie.
— Nie inaczéj, tak powinnaś była postąpić, ale mów daléj.
— W skutek tego, Pan biegnie do swéj córki, i znajduje ją daleko lepiéj; sam się tedy uspokaja, zaleca jéj także spokojność, wypoczynek i udaje się do was; jednocześnie powiedział memu siostrzeńcowi ażeby poszedł do swego pokoju i przygotował jakąś zapiskę, któréj poprzednio od niego zażądał... (i, mówiąc w nawiasie, biedny chłopiec pewnie jeszcze teraz nią jest zajęty... w swoim pokoju... nie chciałam go bowiem zasmucać doniesieniem o wypadku Panny Sabiny). Ale to rzeczy bardzo nie zmienia; zostaję więc przy mojéj ukochanéj choréj, wtem Teressa jak zwyczajnie przynosi gazetę;... i dla rozerwania Panny Sabiny, przychodzi mi nieszczęśliwa myśl, podać jej ów dziennik do czytania, otóż przeczytawszy ustęp w którym opisują ubiór korsarza, krzyknęła okropnie i... ale, patrz, — rzekła Zuzanna przerywając dalszą mowę, — wszakże to pan nadchodzi.
Rzeczywiście, Cloarek, blady i z rospaczą malującą się w twarzy, wyszedł właśnie z pokoju swéj córki.
— Zuzanno, proszę cię, wróć się do Sabiny, rzekł do ochmistrzyni głosem wzruszonym, — potrzebuje cię na chwilę.
A odwróciwszy się do Segoffina, dodał:
— Ty, pójdź ze mną.
Stary sługa poszedł za swoim panem do jego pokoju sypialnego.
Cloarek rzuciwszy się na krzesło dał wolny bieg łzom swoim, które aż dotąd wstrzymywał w obecności Sabiny; zakrył twarz rękoma i wydawał bolesne jęki przerywane tylko gorzkiem łkaniem.
Na widok tak dotkliwéj boleści, Segoffin który rzadko tkliwych doznawał uczuć, przekonał się, że i jego oczy zwilżyły się także i ze smutkiem w duszy, milczący, stanął obok swego pana.
Po chwili milczenia, Cloarek zawołał głosem bolesnym:
— O! ileż cierpiałem... ile cierpię jeszcze!
— Tak, wierzę panu, — rzekł Segoffin ze smutkiem, — Zuzanna powiedziała mi wszystko... Ten dziennik.... ah!... jakież to nieszczęście!
— Nie! mój kochany! — rzekł Cloarek z wyrazem największéj rospaczy; nie, trudno sobie wyobrazić jak to okropne wspomnienie nieszczęsnéj nocy pozostało niezatartem... w umyśle tego biednego dziecka! Drżę jeszcze teraz, przypominając sobie z jakim wyrazem przestrachu i zgrozy wolała, w obłąkaniu prawie, ściskając mnie konwulsyjnie w swoich objęciach: — „Ojcze! ojcze! ten człowiek... ten morderca matki mojéj... żyje...” — A gdy, w zdumieniu mojem przypatrywałem się jej rysom, nie dając jéj żadnéj odpowiedzi, odezwała się z zapałem i gniewem: — „Ależ, mój ojcze! ten człowiek który zabił mą matkę.. który zabił twoją żonę... on żyje... To morderstwo... woła o pomstę! a ten człowiek żyje jeszcze?!“ — I po raz pierwszy w łagodnych rysach mego dziecięcia... wyczytałem wyraz nienawiści... a, nienawiści téj... ja jestem przedmiotem... Ah! słuchaj... ta scena otworzyła mą ranę... odnowiła wyrzuty mego sumienia, a wiesz przecież, czy ja mało wycierpiałem... czy mało pokutowałem... za jednę chwilę nieszczęsnego uniesienia...
— Wiesz Pan, — rzekł Segoffin po chwili milczenia, — co najgorsze jest w tem wszystkiem to ów spisek naszego armatora którego niechaj piekło pochłonie...
— Prawdziwie, to chyba oszaleć trzeba... gdyż jeżeli pozostanę przy méj córce, to cały ekwipaż brygu tutaj przybędzie.
— To rzecz niezawodna... Pan znasz przecież naszą załogę.
— Tak, a wtedy Sabina dowie się także że ja i morderca jéj matki... jesteśmy jedną osobą... i to dziecię... na które od tylu lat przelałem wszystkie moje uczucia... to dziecię, które jest mojem życiem... moją jedyną pociechą... to dziecię uczuje dla mnie tylko wstręt i trwogę... chociaż, ty wiesz... ty jeden tylko wiesz prawdziwą i dziwną tajemnicę tego życia, które moja córka za zbrodnię mi poczyta! a jednak, gdyby tajemnica ta została odkrytą... nadałaby mi może prawo do chluby, mógłbym się może z niéj pysznić! Ale, nie, nie, ona nie powinna nigdy dowiedzieć się o téj tajemnicy! więc ja nic mieć nie będę czembym wstręt jaki życie moje przeszłe w méj córce obudzą, potrafił zwalczyć? Ah!... to jest okropne!... — zawołał Cloarek z wyrazem rozdzierającéj boleści.
Nareszcie po chwili głębokiego zastanowienia, z wzrokiem obłąkanym, ustami złożonemi w szyderski uśmiech, powiedział do siebie:
— Przecież ona jest bogata... kocha uczciwego człowieka... i od niego jest kochaną... Pozostanie jéj Zuzanna i Segoffin... Zamiast coby wstręt dla mnie czuć miała... będzie mnie opłakiwała, i śmierć moja będzie dla niéj otoczona takąż samą tajemnicą jak moje życie.
Powiedziawszy te słowa, Cloarek zbliżył się do stołu na którym leżała para pistoletów.
Segoffin nie spuścił oka ze swego pana; poskoczywszy do pistoletów zaczem jeszcze Cloarek uchwycić je zdołał, korzystał z pierwszéj chwili jego zdumienia, i w jednem oka mgnieniu zrzucił na podłogę proch podsypany na ich panewkach, poczem z zimną krwią złożył je napowrót na stole.
— Nieszczęśliwy! — krzyknął Cloarek nie posiadając się z gniewu i chwytając swego starego sługę za kołnierz, — drogo przypłacisz twoje zuchwalstwo.
— Co znowu, Panie Iwon, po co te dzieciństwa... Zastanów się Pan przecież.
— Te pistolety, — mówił daiéj Cloarek, — dla czego je rozbroiłeś?
I gwałtownie wstrząsnął Segoffinem, który ulegając sile dłoni swego pana, odpowiedział:
— Panie Iwon... czas nalega i uchodzi... Panu co innego pozostaje do czynienia, nie trząść swojego starego Segoffina, jak gdyby się na nim gruszki zrodziły.... Powtarzam Panu, że czas nagli i uchodzi, a czas jest drogi!
Zimna krew kanoniera przywróciła Iwona do przytomności, jakoż, rzuciwszy się z żalem na krzesło, powiedział:
— Masz słuszność... jestem szalony... Ale, Segoffinie... miéj litość nademną.
— Co znowu! Mój Panie kochany! Panuż to przemawiać do mnie w ten sposób?
— Co ja mam powiedzieć? co mam uczynić? cała głowa moja w ogniu... czuję że mam zawrót.
Czy Pan mojéj rady żądasz?
— Mów... mów, Segoffinie.
— Oto trzeba udać się do Hawru.
— Opuścić Sabinę w obecnym jéj stanie! Zwiększyć jéj trwogę nagłym odjazdem i nieobecnością dla niéj nieodgadnioną, zwłaszcza po moich przyrzeczeniach! Opuścić ją w chwili, kiedy najwięcéj potrzebuje méj opieki, przywiązania... w chwili może jéj wyjścia za mąż...
— Co, Panna Sabina...
— Tak, małżeństwo to nie podobało mi się z początku... teraz zaś... mam w niem ufność, dla przyszłości méj córki; ale trzeba ażebym nią mógł kierować... otoczyć dziecię moje ciągłą i ojcowską pieczołowitością, i ja w takiéj chwili miałbym puścić się znowu na morze... narazić moje życie, kiedy ono właśnie jest najpotrzebniejsze dla Sabiny!... gdyż teraz, odzyskuję całą moję przytomność, czuję, że przed chwilą byłem szalony, chcąc się zabić. Dziękuję ci, mój stary i wierny przyjacielu.... bo oszczędziłeś mi prawdziwéj zbrodni!
— Chciałbym Panu również oszczędzić odwiedzin majtków naszego okrętu, Panie Iwonie, i nie powinniśmy zapominać o tem niebezpieczeństwie... Jeżeli Pan się do nich nie udasz, to oni tu przyjdą.
— Dobrze, ja pójdę do nich! — zawołał Cloarek, nową uderzony myślą, — tak, wyjeżdżam natychmiast do Hawru, i sam oznajmię moim majtkom, że się już wyrzekłem morza... a wtedy nie narzucą mi swojéj woli... wszakże znają nieugiętość mego charakteru, i wiedzą, czy potrafię uledz ich krzykom... Będziesz mi towarzyszył... i ty także posiadasz władzę nad nimi... Jest to jedyny środek odwrócenia niebezpieczeństwa; teraz jest godzina druga, o trzeciéj staniemy w Hawrze, najpóźniéj zaś o piątéj będziemy z powrotem. Córka moja śpi teraz, nie domyśli się nawet mojéj nieobecności. Pójdźmy, pójdźmy. Ażeby nie zwrócić na siebie żadnego podejrzenia, weźmiemy kabryolet z oberży.
W chwili kiedy Cloarek postąpił ku drzwiom, Segoffin nie mogąc mu dotąd przerywać, zatrzymał go i rzekł do niego głosem uroczystym.
— Panie Iwonie, jesteś pan na złéj drodze.
— Co przez to rozumiesz?
— Skoro się Pan pokażesz w Hawrze, to już nie wrócisz do domu, jak dopiero po wyprawie.
— Oszalałeś.
— Nie oszalałem, Panie.
— Więc załoga mnie gwałtem uprowadzi?
— Być może. — Więc ja nie mam już żadnéj woli?
— Właśnie obawiam się woli Pana.
— Skończże już raz twoje zagadki.
— Jak tylko Pan staniesz w kole naszych majtków, nie będziesz miał tyle siły ażeby im się oprzeć.
— Ja?.
— Pan.
— Nawet obok tych wszystkich powodów, które ci przedstawiłem?
— To nic nie stanowi! Wierzaj mi Pan, skoro staniesz oko w oko, serce w serce z tymi szatanami, którzy razem z Panem tyle razy urągali się z morza, burzy, ognia, żelaza i ołowiu. Skoro pana zaleci zapach smoły i prochu, skoro Panu wspomną po swojemu o kapitanie Blak dostarczycielu pontonów!! wtedy... ja Panu powiadam, pomimowolnie, uczujesz się, jak to Pan wiesz, w swoim żywiole, a w takiéj chwili już ani Pan Bóg, ani djabeł powstrzymać Pana nie potrafi.
— Powiedziałem ci, że o piątéj będę tu z powrotem... i Sabina nie spostrzeże nawet mego oddalenia. Obawy twoje są szalone.
— Koniecznie Pan tego żąda?
— Pójdź ze mną.
— Co ma być... to będzie, — rzekł Segoffin wychodząc za swym panem i kiwając smutnie głową.
Dowiedziawszy się jeszcze od Zuzanny o stanie Sabiny, i usłyszawszy że ciągle spoczywa, Cloarek w towarzystwie swego kanoniera wyszedł z domu i pojechał do Hawru.




ROZDZIAŁ XIX.
Trzy dni upłynęło od czasu jak Iwon Cloarek wyjechał z domu bez uprzedzenia o tem swój córki.

Mieszkanie to, zwykle tak spokojne, tak powabne i wesołe, przedstawia prawie wszędzie ślady świeżego spustoszenia, które daremnie starano się usunąć...
Jeden z pawilonów przytykających do głównéj budowli, został prawie zupełnie zniszczony przez pożar; poczerniałe szczątki ognia, deski i bale na pół zwęglone pokrywają część ogrodu. Drzwi i kilka okien dolnych w korpusie wyłamane ciężkiemi razami siekiery, zastąpione są prostemi deskami; szerokie czerwone plamy zakrwawiają mury, a w kilku miejscach wyższych pięter okna noszą widoczne ślady strzałów karabinowych.
Noc.
Przy slabem świetle lampy oświecającéj jedną z sypialń domu, widzimy Onezyma; pościel na któréj spoczywa, tu i owdzie krwią jest poplamiona.
Zdaje się, że siostrzeniec Zuzanny śpi półsnem; bladość jego jest nadzwyczajna; od czasu do czasu lekki, prawie niewidzialny uśmiech błądzi na jego ustach na pół otwartych.
Kobieta w wieku, ubrana po wiejsku siedząca w głowach jego łóżka, czuwa nad nim z widoczną pieczołowitością.
Głuche milczenie panujące w tym pokoju, przerywane tylko bywa od czasu, skrzypnięciem drzwi, które się z nadzwyczajną otwierają ostrożnością! Wtedy wchodzi pani Robertowa i zalecając skinieniem wieśniaczce, ażeby się nie poruszała, zbliża się na palcach do łóżka swego synowca i uchyliwszy firanki, przypatruje mu się z trwogą i niespokojnością.
W przeciągu tych trzech dni, rysy Zuzanny zmieniły się prawie do niepoznania; boleść, trwoga i łzy wycisnęły na nich siady okropnego cierpienia.
W milczeniu przyjrzawszy się przez chwilę Onezymowi, Zuzanna cofnęła się pocichu od jego łóżka, i skinęła na czuwającą przy nim kobietę, ażeby się do niéj zbliżyła:
— Jakże się ma chory od chwili mojéj ostatniéj bytności?
— Zdaje się że jest mniej cierpiący, ale więcéj wzruszony.
— Nie uskarżał się wcale?
— Bardzo mało.... pytał mnie kilka razy o szczegóły wszystkiego co się stało, ale, podług pani zalecenia nic mu nie odpowiedziałam.
— Dzięki Bogu.... widać że już wraca do przytomności!
— O! zupełnie Pani.... Zdaje się nawet, że mówiłby nierównie więcéj, gdyby mu tylko odpowiadano na wszystkie jego pytania.
— Czy nie pytał się o mnie?
— Owszem, Pani, kilka razy powtarzał: „Wszakże tu moja ciotka przyjdzie?... Czy ona rychło nadejdzie?”... Odpowiedziałam mu, że Pani prawie co pół godziny przychodzi.... I wtedy skinął głową jak gdyby mi chciał podziękować; potem znowu zasnął, ale kilka razy nagle się przebudził.
— Czy nie narzeka więcéj jak zwykle na swą ranę?
— Nie, Pani... tylko... dwa czy trzy razy zdawało się, jak gdyby z trudnością oddychał.
— O! mój Boże! — rzekła Zuzanna składając ręce i wznosząc łzami zalane oczy ku niebu, oby tylko nie pojawiły się niebezpieczniejsze symptomata.
— Wszakże chirug upewnił już Panię w téj mierze...
— Powiedział mi tylko że ma nadzieję; ale, niestety! nic więcéj!
— Pani, zdaje mi się że się chory przebudza, rzekła wieśniaczka przysłuchując się uważnie. Gdyż obie stanęły za firankami łóżka, które zakrywały chorego.
Rzeczywiście, Onezym poruszył się lekko na posłaniu, i głębokie wydał westchnienie.
Zuzanna wejrzała powtórnie za firanki i przekonawszy się, że Onezym nie spał, rzekła do wieśniaczki:
— Zejdź teraz na obiad, moja kochana... ja pózniéj zadzwonię na ciebie.
Gdy wieśniaczka wyszła, Zuzanna usiadła na jéj miejscu.
Usłyszawszy głos swéj ciotki, Onezym zadrżał z radości, a ujrzawszy ją przy sobie rzekł do niéj.
— Jesteś, moja ciotko... o! jakże to dobrze.
— Drogie... drogie moje dziecię... — odpowiedziała ochmistrzyni z wzruszeniem które z trudnością tylko powściągała, — słyszałam żeś westchnął... czy zawsze jeszcze cierpisz... czy teraz więcéj jak poprzednio?
— Nie... zapewniam cię... czuję nawet że mi daleko jest lepiéj.
— Tak tylko mówisz ażeby mnie uspokoić!
— Patrzaj... weź moję rękę... widziałaś jak była dawniéj rozpalona... zobacz moja ciotko!
— To prawda... nie jest już tak gorąca... A twoja rana, czy cię zawsze jeszcze dolega?
— Trudno mi trochę oddychać, i nic więcéj.
— Nic! mój Boże! — Nic... od rany zadanéj sztyletem w sam środek piersi?...
— Moja ciotko kochana!
— Cóż chcesz?
— A Panna Sabina?
— Wszyscy jesteśmy zdrowi... wszyscy, wszakżem ci już powiedziała.
Onezym wstrząsnął głową, jak gdyby nie dowierzał, i dodał:
— A Pan Cloarek?
— Słuchaj, moje dziecię... nie mówmy już o tem co się stało... nie zadawaj mi żadnych pytań, bo nie mogę ci odpowiadać... Jak będziesz zdrów zupełnie... wtedy co innego.
— Wiem ja, moja ciotko... dla tego nie chcesz mi odpowiadać ażeby mnie nie wzruszyć zbytecznie... ale, przysięgam ci... niepewność w jakiéj zostaję co do losu Panny Sabiny i jéj ojca jest dla mnie zabijającą.
— Wszyscy są zupełnie zdrowi... powtarzam ci raz jeszcze.
— Nie, moja ciotko, nie, nie mogą być wszyscy zdrowi po tym okropnym wypadku, który dotąd jeszcze jest dla mnie niepojętym.
— Ale, zapewniam cię, mój drogi, że... Otóż, znowu się niecierpliwisz, znowu się poruszasz. Mój Boże! jaki ty jesteś nierozsądny, Onezymie! Proszę cię... uspokójże się.
— Mój Boże! mój Boże! alboż to moja wina? Dla czegóż zostawiacie mnie w takiéj trwodze... o los Panny Sabiny... o los Pana Cloarek?
— Ale! wszakże ci ustawicznie powtarzam że wszyscy są zdrowi...
— Ja ci zaś mówię, że to być nie może, — zawołał młodzieniec co raz w większem uniesieniu, — jak to, podczas owego nieszczęsnego wieczora, ludzie zbrojni uderzają na dom nasz śród licznych wystrzałów, i przy blasku pożaru; pokój w którym znajdujemy się to jest Panna Sabina, ty i ja, zostaje zapełniony jakąś wściekłą zgrają, i ty chcesz, moja ciotko, ażebym wierzył, że Panna Sabina, która drzy na najmniejszy łoskot, nie doznała owego wieczoru najokropniejszego wstrząśnienia, może nawet śmiertelnego!
— Onezymie,... na miłość boską, wysłuchajże mnie.
— A któż mi zaręczy, że ona nie umarła....
— Uspokój się...
— Ona umarła! — dodał w obłąkaniu, i ty ukrywasz to przedemną. Umarła! Oh! gdyby tak było... Boże mój!
— Mój synu, zaklinam cię...
— A Pan Cloarek,.. jeżeli córka jego umarła... on co ją tak kochał... gdzież on jest? co się z nim stało? jak on zniósł to okropne nieszczęście? Ja ci powiadam że w tym domu już grobowe panuje milczenie.
— Nieszczęsny chłopcze!... ty jesteś w obłąkaniu.
— Nie, to nie jest obłąkanie! Niestety! mam już teraz rozum, cały mój rozum! a z nim wróciły wszystkie moje obawy... przeczucia... i to mnie zabija... dodał pocichu Onezym, upadając osłabiony na swoje posłanie; gdyż w nadzwyczajnem wzruszeniu swojem, zdołał był poprzednio usiąść na łóżku.
Zuzanna przestraszona, pochyliła się do swego siostrzeńca, i uniósłszy jego głowę ociężałą starała go się otrzeźwić; powoli minęło to osłabienie i z płaczem odezwał się do swéj ciotki:
— Przebacz... przebacz mi zgryzotę jaką ci sprawiam, moja ciotko... Ale gdybyś ty znała moje cierpienia... gdybyś wiedziała jak okropną jest dla mnie rzeczą pomyśleć, że z rana tegoż samego nieszczęsnego dnia Pan Cloarek obudził we mnie nadzieję szczęścia tak wielkiego... tak wielkiego... że mu wierzyć niechciałem... A teraz... tyle nadziei obróciło się tylko w łzy i popiół!
— Ale cóż ja mam na to uczynić, mój Boże!
— Tobie się zdaje że czynisz jak najlepiej, ukrywając przedemnę wszystko... wiem o tem, biedna i kochana ciotko moja.. ale przysięgam ci, ty się mylisz... rzeczywistość... chociażby najokropniejszą była, mniéj dla mnie będzie szkodliwą jak ta niepewność dręcząca. — Kiedy nie śpię... prześladują mnie najczarniejsze myśli, kiedy zamknę oczy, wtedy znowu przerażające marzenia snują mi się po głowie i budzę się z przestrachem... ażeby nowéj doświadczać trwogi... nie, nie, powiadam ci że to nie jest życie... Tysiąc razy śmierć wolę, bo w niéj przynajmniéj jest pewność.
Zuzanna zatrwożona wzrastającem ciągle uniesieniem Onezyma, i obawiając się, ażeby milczenie jéj rzeczywiście nie sprowadziło jakich nieszczęśliwych skutków, zawołała:
— Więc dobrze!... słuchaj... ale mi przyrzecz pierwéj, że będziesz rozsądnym... mężnym...
— Mężnym... ah! wiedziałem ja dobrze, że nastąpiły wielkie nieszczęścia!
— Widzisz więc.. cóż ja mam uczynić, co powiedzieć? — zawołała nieszczęśliwa kobieta. Za pierwszem mojem słowem oddajesz się już rozpaczy.
— O! mój Boże! — rzekł Onezym głosem przerażonym, — przeczuwałem ja to!... ona umarła...
— Nie... nie... ona żyje, — dodała skwapliwie ochmistrzyni: — żyje... przysięgam ci na moje zbawienie... żyje, powtarzam ci jeszcze... cierpiała wiele... doświadczyła wiele... możesz się tego domyślić, ale jéj życie nie jest już w niebezpieczeństwie.
— Więc było w niebezpieczeństwie?
— Przez dwa dni... tak jest, na nieszczęście, ale teraz dopiero, przed chwilą rozmawiałem z nią jeszcze... Stan jéj tak jest zadowalniający jak tylko być może.
— Dzięki ci, mój Boże! dzięki!... — rzekł Onezym pokornie. — Dziękuję i tobie moja dobra ciotko... Ah! gdybyś ty widziała ileś mi dobrego wyświadczyła... jaką ulgę teraz czuję... byłabyś szczęśliwą z radości.
— Jestem i tak już szczęśliwą, moje dziecię.
— A Pan Cloarek, czy jest w domu?
— Nie...
— Nie ma go przy córce?
— Nie, mój synu... nie.
— Gdzież on tedy jest?
— Niewiadomo...
— O! mój Boże!... przecież téj nieszczęsnéj nocy?
— Przybył do domu... został nawet ranionym... ale lekko.
— A potem?
— Nie widziano go już wcale...
— Ale dla czegóż on nie został przy córce? to rzecz niepojęta! ona musi być bardzo niespokojną...
— Jest bardzo smutną, to prawda, — odpowiedziała ochmistrzyni zmieszana.
— A ten krwawy napad, te słowa przerażające, niepojęte, wychodzące z ust Panny Sabiny, które zdaje mi się że słyszę jeszcze jak gdyby we śnie okropnym, kiedy czułem że życie razem z krwią moją uchodziło... O! mów... mów... są bowiem rzeczy, które rozum mój mieszają... Jakto! pytam się jeszcze... Pana Cloarek nie ma tutaj... nie ma go przy jego córce?
— Moje biedne dziecię, ja tylko z przykrością ulegam twemu życzeniu, ale w takiem wzruszeniu w jakiem cię widzę... wszelka odmowa z méj strony byłaby może niebezpieczną.
— O! tak... bardzo niebezpieczną.
— Wierzę ci... posłuchaj mnie zatem... Powtarzam ci wszakże, bądź mężnym... gdyż, niestety! rany duszy są częstokroć dolegliwsze od ran ciała... a biedna Panna Sabina i jéj ojciec, szczególniéj na duszy... na sercu zranionemi zostali.
— Widzisz... kochana ciotko że jestem spokojny... będę więc mężnym.
— Przypominasz sobie, że po obiedzie tego dnia nieszczęsnego, Pan Cloarek, który bez naszéj wiedzy oddalił się z domu i pojechał do Hawru, przysłał z tegoż miasta umyślnego posłańca do swjé córki, zalecajcie jéj, ażeby była spokojną; gdyż interes jakiś, jéj saméj dotyczący, miał go jeszcze przez cały wieczór zatrzymać... Wszakże to sobie przypominasz, nie prawdaż?
— Tak jest... — odpowiedział Onezym z westchnieniem, — Panna Sabina myślała nawet przez chwilę, że podróż jego dotyczyła niektórych poprzednich przygotowań do naszego związku... który w moich oczach snem mi się wydawał... Niestety!... było to zbyt piękne... zbyt niespodziewane... i dla tego też miało tylko pozostać marzeniem...
— Obiecałeś mi, mój synu, że będziesz mężnym...
— Będę nim... Mów tylko daléj...
Przypominasz sobie także ów przestrach... jaki mieliśmy wieczorem w sam dzień przyjazdu Pana Cloarek?
— Pamiętam... ci dwaj ludzie których Teressa widziała.
— Biedna dziewczyna widziała aż nadto dobrze... rzeczywiście dwóch mężczyzn, jakeśmy się późniéj dowiedzieli, dostało się do ogrody nie w celu uderzenia na mieszkanie nasze... ale dla rozpoznania drogi...
— Więc ci dwaj ludzie należeli do owéj zbrojnéj bandy?
— Jeden z nich był jéj przywódzca, mój synu.
W téj chwili, kobieta doglądająca Onezyma, wszedłszy do pokoju, przerwała dalszą jego rozmowę z ciotką, i skinęła na pannę Robertową, że jéj ma coś powiedzieć.
— Co chcesz? — zapytała pocichu Zuzanna.
— Oto, Pan Segoffin przyjechał.
— A pan Cloarek?
— Pan Segoffin jest sam tylko i chce natychmiast mówić z Panną... Teressa poszła uwiadomić ją o tem; i Panna Sabina kazała mu przyjść do siebie.
— Czy nic nie mówił o Panu.
— Nie.
— Idź teraz powiedzieć Pannie, że jeżeli mnie będzie potrzebowała, natychmiast do niéj przybędę.
— Dobrze, Pani Robertowa.
Kobieta wyszła, a Zuzanna wróciła do swego siostrzeńca, chcąc dalej prowadzić rozpoczętą z nim rozmowę.




ROZDZIAŁ XX.
Moje dziecię kochane, — rzekła Zuzanna siadając napowrót przy łóżku Onezyma, — teraz, kiedym ci już przypomniała niektóre wypadki, potrzebne do zrozumienia tego co ci mam daléj oznajmić... przystępuję do mego opowiadania.

— Moja ciotko kochana... czy to co ci teraz pocichu powiedziano... nie jest jaką złą wiadomością?
— Nie, mój synu... powiem ci to późnieéj; lecz wracając do rzeczy... przypominasz sobie że na pierwszy odblask pożaru i za pierwszem uderzeniom siekiery w drzwi naszego domu, Teressa zdjęta przestrachem przybiegła nam oznajmić, że officyna się pali i że zbrojna banda uderzyła na nasze mieszkanie... Wiesz jak to okropnie nas przeraziło?
— Tak jest... ah! co za noc... co za noc!
— Ale i ja także przypominam sobie z trwogą i uwielbieniem odwagę jakiéj dowiodłeś podczas tej nocy okropnéj.
— Po co o tem wspominać!
— Po co? Ponieważ to napełnia serce moje dumą! Drogi i kochany synu mój, jeszcze teraz słyszę jakeś do nas powiedział: Nadchodzą, ucieczka jest niepodobieństwem, niestety! nie mogę odwrócić od was niebezpieczeństwa, bo go nie widzę... ale przynajmniéj mogę was zasłonić ciałem mojem... i, uzbroiwszy się na prędce sztabą żelazną od jednéj z okiennic, wybiegłeś drzwiami wtedy, kiedy je wyłamać już miano... i tu... biedne dziecię, sam jeden, broniłeś przez chwilę wejścia do naszego pokoju z odwagą i siłą nadprzyrodzoną...
— Proszę cię... moja ciotko kochana... dosyć... dosyć już o tym przedmiocie.
— Dosyć!! jakto! kiedy jedyną moją pociechą, jak cię widzę rannym, jest wspomnienie twego męztwa i twego poświęcenia! Nie... nie lubię to powtarzać, że waleczność najśmielszych nawet ludzi zagasłaby przy twojej waleczności. Przypartemu do drzwi których przystępu broniłeś, owa sztaba żelazna stała się w twoim ręku straszną bronią i chociaż twój krótki wzrok nie pozwalał ci dobrze wymierzać twych ciosów... każdy napastnik co ci się ostał pod rękę padał u stóp twoich.
— Ah! jakaż to musiała być trwoga Panny Sabiny podczas téj chwilowéj walki... taki widok... dla niéj... tak lękliwéj... tysiąc razy gorszym był jak śmierć sama...
— Mylisz się moje dziecię.
— Co mówisz?
— Odwaga jéj była niepojęta... tak jest... i teraz jeszcze, pytam saméj siebie, jakim to cudem... ona... co na najmniejszą drobnostkę zwykle drżała z przerażenia, mogła w tym razie okazać tak wielką siłę charakteru.
— Panna Sabina? Powtarzam ci, że to jest nie do uwierzenia; podczas kiedyś tak walecznie bronił naszego schronienia, biedna, kochana dziewczyna (zdaje mi się że ją widzę jeszcze), stała na środku... blada... ale odważna... Pierwsze jéj słowa były: Dzięki ci, mój Boże!... umrę sama! mego ojca nie ma tutaj!
— O!... jakże to dobrze... jak pięknie z jéj strony... w każdym razie objawia się jéj wielkie i szlachetne serce...
— Poczem, spojrzawszy na ciebie wzrokiem śmiałym, prawie dumnym, rzekła do mnie z zapałem, pokazując na ciebie: — „Czy wierzysz teraz że on jest mężnym?... On się da zabić za nas, ale przynajmniéj razem z nim zginiemy.“ — Tyle rezygnacji, tyle stałości w tak słabéj dziewczynie zdumiewają mnie teraz. Być może iż to serce lękliwe, które zwykle najmniejsza drobnostka przeraża, nabiera siły w chwilach wielkiego niebezpieczeństwa... Co przynajmniéj jest rzeczą pewną, to, że Sabina okazała się heroiczną, nawet w chwili kiedy cię widziała upadającym... Gdy nareszcie zwalczony liczbą przemagającą i ugodzony razem prawie śmiertelnym, upadłeś bez przytomności na progu jéj pokoju... czterech rozbójników... których przywódzca miał rękę na temblaku... czło wiek wzrostu wysokiego, blady, z włosami rudemi, rzuciło się do pokoju... »Onezym zginął w naszéj obronie... Teraz na nas koléj... Bądź zdrowa Zuzanno.“ zawołała Sabina ściskając mnie w swoich objęciach, i dodając głosem: — „Żegnam cię... ojcze kochany... żegnam.”
— Przywiązana i odważna do samego końca, rzekł Onezym ocierając łzami zwilżone oczy.
— Ja, czułam się mniéj odważną od Sabiny. Widziałam jakeś upadł krwią zbroczony na progu; rzuciłam się tedy do stóp herszta tych rozbójników wołając: Łaski!... łaski! Wyciągnął rękę jak gdyby chciał nakazać swoim wspólnikom ażeby się zatrzymali, i powiedział do mnie głosem groźnym: — Gdzie jest kapitan Kamienne-serce?
— Kapitan Kamienne-serce? — zawołał Onezym wpatrując się w Zuzannę z nadzwyczajnem zdumieniem, — ów korsarz, o którego ucieczce czytaliśmy dopiero przed kilku dniami? Dlaczegóż go tutaj szukano, wśród takiego zburzenia? Zresztą, wszakże ludzie ci byli Anglicy, przypominam to sobie teraz.
— Zaczekaj, opowiem ci wszystko co tylko wiem w téj mierze, mój synu... Mówiłam tedy, że ów człowiek z ręką na temblaku, który zdawał się być ich hersztem, pytał mnie gdzie jest kapitan Kamienne-serce. — Rzuciłam się na kolana przed rozbójnikiem wołając: „Panie, ten dom jest mieszkaniem Pana Cloarek; nie masz go w domu.
„Oto jego córka... miéj litość nad nią.
— „Jego córka, — krzyknął bandyta z wybuchem dzikiego śmiechu; — to jego córka!... ah! tym lepiéj... A ty, — rzekł do mnie, — ty jesteś żoną jego?
— „Nie, Panie... jestem ochmistrzynią.
I zbliżył się do biednéj Panny Sabiny, której odwaga zdawała się wzrastać z niebezpieczeństwem. Sabina złożywszy ręce na piersiach jak święta męczennica, z dumą spoglądała na przywódzcę rozbójników.
— „Gdzie twój ojciec? — zawołał. — „Daleko stąd... dzięki Bogu, — odpowiedziała śmiało biedna dziewczyna.
— „Twój ojciec wczoraj tu przybył; niedawno jeszcze znajdował się w tym domu... Gdzie jest? gdzie jest? — wołał ów nędznik grożąc jéj pięścią. Sabina nic nie odpowiedziała. Poczem mówił daléj z okropnym uśmiechem.
— „Nie schwyciłem twego ojca... ale uprowadziwszy cię z sobą, dostanę go w moje ręce. Napiszesz do niego z Anglii, dokąd cię zabieram. Powiesz mu gdzie jesteś, a narazi się na wszystko ażeby cię oswobodzić. Tam czekam na niego i tam go złapię. Daléj, ruszaj zemną.
— „Mam iść z tobą? — krzyknęła Sabina, — chyba mnie zabijesz!?
— „Nie będziesz zabitą, nie... pójdziesz, dobrowolnie lub gwałtem: wybieraj”...
— Nigdy — zawołała biedna panienka.
Wtedy odwrócił się do swoich towarzyszów, przemówił do nich kilka słów i ci rozbójnicy rzucili się na Sabinę. Chciałam ją bronie, ale mnie odepchnięto, i mimo jéj łez, mimo krzyku, została związaną.
— Ależ to jest okropne!... jakiż był powód téj zawziętéj nienawiści przeciw Panu Cloarek?
— Posłuchaj jeszcze... zaledwie związano Sabinę, gdy w tem usłyszeliśmy zdala wystrzały z ręcznéj broni, nadzwyczajny hałas... i krzyki przeraźliwe... Dwóch ludzi przybiega z podwórza i przemawiają w kilku słowach do swego przywódzcy, który spiesznie wybiega za mmi z pokoju, gdzie pozostali tylko ludzie którzy trzymali związaną Sabinę. Wtedy dopiero zdołałam przybliżyć się do ciebie, moje biedne dziecię. Podniosłam cię. — I drżąc jeszcze na to wspomnienie, Zuzanna pochyliła się nad łóżko swego siostrzeńca, ażeby go uściskać w swoich objęciach. — Biedny, ukochany synu mój, z początku myślałam żeś już nieżywy; dla tego, zapominajcie o Sabinie... zapominając o wszystkiem, płakałam nad tobą, zwątpiwszy zupełnie o twojem życiu, gdy niespodzianie...
I wzruszona nadzwyczajnie, Zuzanna zatrzymała się chwilkę.
— O! mów daléj... mów...
— Ah!... nigdy, nigdy nie zapomnę tego widoku... W głębi salonu, dwóch nędzników chciało gwałtem uprowadzić Sabinę... pomimo jéj okropnego krzyku... Dwóch innych, przerażeni zgiełkiem wzrastającym na dziedzińcu rzucili się ku drzwiom... lecz obaj... jednocześnie prawie zranieni upadają na posadzkę... Jeden z uprowadzających Sabinę tegoż samego doznał losu.
— Ale któż ich zranił?
— Kto? — odpowiedziała Zuzanna z drżeniem i zniżając głos swój, — człowiek w dziwne przybrany szaty... na głowie miał kapelusz z szerokiemi skrzydłami, obok tego ubrany był w czarny kaftan i szerokie białe spodnie... Z siekierą w ręku, wpadł on do salonu otoczony kilku majtkami.
— O! mój Boże! — zawołał Onezym usiłując zebrać swoje wspomnienia, — ale zdaje mi się... że Panna Sabina w przystępie swoich cierpień... mówiła czasami o człowieku w tym dziwnym stroju... i który... jéj zdaniem... miał być... mordercą jéj matki...
— Niestety!... niestety! — rzekła Zuzanna z płaczem, — wspomnienie to utkwiło zbyt silnie w jéj pamięci.
— Ale, któż był ów człowiek, który w takiem ubraniu przybył na ratunek Panny Sabiny?
— Człowiek ten — odpowiedziała Zuzanna ze smutkiem, — to był korsarz, kapitan Kamienne-serce, człowiek ten,... to był Pan Cloarek...
— On! — zawołał Onezym zrywając się z pościeli mimo słabości swojéj. — Cóż to za tajemnica!... to on był... Pan Cloarek!
— Tak jest... przybył z toporem w ręku... odzież miał zakrwawioną, a twarz jego... o! nigdy... nigdy nie widziałam twarzy tak okropnéj, tak przerażającéj... Wchodzi... Sabina, nie widząc z początku jego rysów, wydaje krzyk okropny, powtarzając: czarny człowiek... czarny człowiek... Pan Cloarek biegnie do swéj córki... ona ucieka przed nim, wołając... Ojcze... ty zabiłeś moję matkę!... i pada pozbawiona przytomności.
— Tak... tak... te słowa.... „ojcze, ty zabiłeś moję matkę”.... słyszałem je jakby w oddaleniu, czując się bliskim skonania.... Ah! to rzecz okropna... okropna... Jakie przerażające odkrycie!... ileż to łez... ile rospaczy na przyszłość!.... On, ojciec tak tkliwy... ona, córka tak przywiązana... pomiędzy nimi... nieprzebyta otchłań... O! mój Boże!.. masz słuszność... wielkiego potrzeba męztwa ażeby znieść podobne odkrycie!... więc od tego czasu... cóż się dzieje z Panną Sabiną?
— Powiadam ci, że nieszczęśliwa walczyła przez dwa dni pomiędzy życiem a śmiercią.
— A Pan Cloarek? Niestety!... nic o nim nie wiemy; powiadają tylko że kiedy jego córka wyrzucała mu śmierć swéj matki, wydał krzyk przeraźliwy i jak szalony znikł z domu; od tego czasu nie widziano go wcale.
— O! ileż to nieszczęść, mój Boże! ile nieszczęść! Ale jakim sposobem Pan Cloarek mógł być uwiadomiony o tym napadzie? albo skąd pochodziła nienawiść tych Anglików?
— Już to, jak powiadają, napadali oni w ten sposób dwa czy trzy razy nasze brzegi... niosąc spustoszenie i trwogę na kilka odosobnionych wioseczek i uciekając potem na swoje okręty, zawsze w nadziei że pochwycą Pana Cloarek, który pod nazwiskiem kapitana Kamienne-serce wiele złego wyrządził Anglii.
— Pan Cloarek miałby być korsarzem?!... dla czegożby obierał sobie zawód tak trudny i niebezpieczny? poco taka tajemnica względem jego córki?.
— I ja tego nie wiem mój przyjacielu; od tego strasznego wieczoru nie pokazał się jeszcze jakem ci już mówiła; — majtkowie statku jego, z którymi tu przybył i na których czele był Segoffin, zabrali do niewoli Anglików którzy nie zginęli w bitwie. Przyszedłszy nieco do siebie po pierwszym moim przestrachu, zajmowałam się wyłącznie Sabiną i tobą, gdy tymczasem Segoffin ze swoimi majtkami gasił ogień i starał się usunąć przynajmniéj najwidoczniejsze ślady tego okropnego spustoszenia.
— I Segoffin także nie miał żadnych wiadomości od Pana Cloarek?
— Nie wiem o tem: ale w téj chwili dano mi znać, że Segoffin, który wczoraj rano wyjechał, teraz powrócił, i właśnie rozmawia z Panną Sabina... Być więc może że przywiózł jakie wiadomości od jéj ojca...
— Daj to Boże!.... Ale jeżeli Pan Cloarek rospacz swą przeżyje... jakież to będzie niewyczerpane źródło łez i boleści dla niego i jego córki... w odkryciu téj nieszczęsnéj tajemnicy!...
Cóż ja ci mam na to powiedzieć, moje biedne dziecię? z jakiejkolwiek strony zapatruję się na przyszłość, zawsze zdaje mi się ona być ponurą i złowrogą.
— Ah! miałaś słuszność, moja ciotko, odwagi... odwagi nam trzeba! O! tak... większéj potrzeba odwagi ażeby widzieć cierpienie tych których kochamy, aniżeli gdybyśmy sami cierpieli.
W téj chwili weszła do pokoju kobieta doglądająca Onezyma w jego słabości, mówiąc do Zuzanny:
— Pan Segoffin pragnie pomówić z Panią Robertową, jak równie z Panem Onezymem, jeżeli tylko chory będzie go mógł przyjąć u siebie.
— O! mogę... mogę... — odpowiedział skwapliwie młodzieniec podnosząc się na posłaniu.
Wkrótce potem stary sługa wszedł do pokoju Onezyma.
Nie była to już owa wybladła i wysoka postać z poważną a szyderską twarzą, która poprzednio wywoływała niecierpliwość lub drwinki Zuzanny; rysy tego samego człowieka przedstawiały głęboki smutek i boleść; jego maleńkie oko, zwykle tak złośliwe, było zaczerwienione od świeżych łez; podobnież widać było poniżéj szerokiego czarnego plastra, wilgotne jakieś ślady; gdyż jeżeli oko, które utracił w bitwie zasłaniając swego pana, zamknięte było dla światła, nie było przecież zamkniętem dla łez tkliwego współczucia.
Pani Robertowa nie przyjęła już swego starego współtowarzysza jak dawniéj, ze złośliwością na ustach i szyderstwem w spojrzeniu, lecz wyszła na jego spotkanie ze smutną i przychylną skwapliwością.
— I cóż! mój biedny Segoffin, — rzekła do niego, — jakie przynosisz nam wiadomości, złe czy dobre?...
— Doprawdy, ja sam nie wiem... kochana Zuzanno, — odpowiedział jéj stary przyjaciel z westchnieniem, — zależeć to będzie od tego listu...
I wydobył z kieszeni dosyć wielką paczkę opieczętowaną.
— Cóż to jest? — zapytała Zuzanna.
— List od Pana Iwona.
— Dzięki Bogu!... więc on żyje, — zawołał Onezym.
— A zdrowie jego? — dodała Zuzanna.
— Cóż chcesz? z daleka od swéj córki i po tylu wypadkach, zdaje się że to jest ciało bez duszy... odpowiedział Segoflin. — Zresztą ostatnia jego nadzieja jest w tym liście, a list ten jest do Pana Onezyma.
— Do mnie?
— Powiem tylko Panu co z nim masz zrobić; ale przedewszystkiem, powiedz Pan, czy jesteś w stanie podnieść się z łóżka?
— Jestem, — zawołał młodzieniec starając się podźwignąć, — jestem.
— Ja zaś mówię, On zymie, że nie jesteś w stanie — wtrąciła Zuzanna, — byłaby to największa nierostropność.
— Pozwól, moja kochana Zuzano, — rzekł Segoffin — równie jak ty, jestem nieprzyjacielem wszelkiéj nierostropności, lecz... (mogę ci się przyznać teraz) ponieważ od dwunastu lat mogłem i tu i owdzie widzieć rany rozmaitego rodzaju... nabyłem przeto w téj mierze pewnego doświadczenia.
— Niestety! tak jest, i to nawet własnym kosztem mój biedny stary przyjacielu, — odpowiedziała Zuzanna przypominając sobie z jaką cierpliwą uległością ten zacny człowiek znosił tak długo szyderstwa któremi go ciągle prześladowała z powodu jego mniemanéj niezręczności, pozbawiającej go to oka, to palców.
— Otóż! moja Zuzanno, — dodał, nie lękaj się niczego... zobaczę puls twego siostrzeńca, i zbadam należycie stan jego, jak to zwykle czynił nasz starszy chirurg; jeżeli znajdę, że nasz odważny młodzieniec będzie się mógł podnieść i zejść chociaż tylko na godzinkę do salonu Panny Sabiny... to... Ale, nie, nie!... chwilkę jeszcze, — zawołał Segoffin, przytrzymując silną ręką Onezyma, który usłyszawszy imię Sabiny, już chciał wychodzić z łóżka. — Pozwól mój panie... jeszcze nie załatwiłem moich obowiązków lekarskich; bądź Pan łaskaw zachować się spokojnie... bo jeżeli nie... zabiorę mój list, i zamknę Pana tutaj... na dwa spusty.
Onezym westchnął tylko i milczał, poddając się z największą niecierpliwością badaniom Segoffina, który przy świetle lampy przyniesionój do łóżka przez Zuzannę, przekonał się, że młodzieniec mógł rzeczywiście, bez żadnego niebezpieczeństwa przynajmniéj godzinę posiedzieć.
— Ale Segoffinie, — rzekła Pani Robertowa ciągle jeszcze niespokojna, — ręczysz mi wszakże iż nie ma niebezpieczeństwa?
— Najmniéjszego... spuść się na mnie...
— Czyby nie można odroczyć tej rozmowy?
— Dla czego? — odpowiedział stary sługa głosem bardzo wzruszonym. — Ah! bo widzisz.. nie daleko stąd... jest ktoś... co liczy każdą godzinę... każdą minutę.
— Co mówisz? — zawołała Zuzanna, — czyby to był Pan Cloarek?
— Mówiłem ci, odrzekł Segoffin, nie odpowiadając na to pytanie, — mówiłem ci że nie daleko stąd jest ktoś co oczekuje życia... lub śmierci.
— Wielki Boże!... powtórzył także Onezym, życia lub śmierci!...
— Albo raczéj nadziei... lub rozpaczy... — odpowiedział Segoffin głosem uroczystym, — a nadzieja ta... lub rospacz zależeć będą od przeczytania tego listu... dla tego to, Zuzanno.. żądam od twego siostrzeńca ażeby zebrał wszystkie swoje siły... i zeszedł do salonu... gdyż, jeżeli mam wszystko powiedzieć, — dodał Segoffin głosem coraz więcéj wzruszonym, — nim godzina czasu upłynie, los Pana Iwona... będzie rozstrzygniony...
— Po przeczytaniu tego listu? — zapytała Zuzanna z zadziwieniem i niespokojnością.
— Tak jest, — odpowiedział Segoffin z drżeniem, — a list ten ma przeczytać Pannie Sabinie Pan Onezym w mojéj i twojéj obecności. Zuzanno... ponieważ Pan Iwon polecił mi udzielić wam niektórych objaśnień.. A więc, pójdźmy, Panie Onezymie... uspokój się Pan... bądź odważnym... Panna już jest zawiadomiona... co się stało, odstać się nie może... co ma być to będzie. Ty Zuzanno, idź do Panny i poczekaj na nas, pomogę twemu siostrzeńcowi w jego ubraniu....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dziesięć minut potem, Onezym, który nadzwyczajnie był osłabiony, opierając się na ramieniu Segoffina, wszedł do salonu, gdzie Sabina go oczekiwała.




ROZDZIAŁ XXI.
Gdy Onezym, w towarzystwie Segoffina i Zuzanny wszedł do salonu w którym go Sabina oczekiwała, znalazł ją bardzo smutną, bladą, poważną i prawie uroczystą; jej słabość zmuszała ją do pozostania na kanapie, gdzie na pół leżąc spoczywała...

— Panie Onezym, — rzekła do młodzieńca, — chciéj Pan usiąść... i ty... moja dobra Zuzanno... i ty także Segoffinie.
Aktorowie téj sceny usiedli w milczeniu i w głębokim pogrążeni smutku.
— Zaczem rozpoczniemy tę rozmowę, — mówiła daléj Sabina z gorzkim uśmiechem, — powinnam was przedewszystkiem uprzedzić, że bardzo się odmieniłam... Owe trwogi mimowolne... częstokroć dziecinne, które mnie poprzednio napadały... ustały teraz... nie doznaję ich wcale... Okropna rzeczywistość uleczyła mnie zupełnie... Przy niéj... wszystkie przerażające mary, które od dzieciństwa niepokoiły mą wyobraźnię, rozproszyły się... Oznajmiam wam to, moi przyjaciele dla tego, ażebyście mnie wcale nie oszczędzali... ażebyście mi wyznali, albo raczéj... potwierdzili całą prawdę... chociażby ona była najokropniejszą... Teraz mam siły i odwagę usłyszeć wszystko... Jeszcze tylko jedno słowo... zaklinam się, Zuzanno, i ciebie także Segoffinie, w imię waszego tylokrotnie doświadczonego przywiązania do mnie.. i do... mojéj rodziny... abyście otwarcie odpowiadali na moje pytania;... przyrzekacie mi to?
— Przyrzekam ci, moje dziecię, — rzekła Zuzanna.
— Przyrzekam Pannie Sabinie, — dodał Segoffin.
Tu nastąpiła chwila milczenia.
Ochmistrzyni, stary sługa, a szczególniéj Onezym, byli zdumieni temi uroczystemi stówy i śmiałością, Sabiny; wszystko im zapowiadało, że jakiekolwiek obierze postanowienie wskutek téj rozmowy, postanowienie to będzie niezmienne.
Nareszcie dziewica odezwała się daléj:
— Zuzanno... byłaś świadkiem mego urodzenia... przez poświęcenie twoje i troskliwość... byłaś... przyjaciółką mojéj matki... w imię więc téj przyjaźni... zaklinam cię... ażebyś mi powiedziała czy wspomnienia moich lat dziecinnych mnie nie mylą; czy mój ojciec... przed dwunastu laty... w podobnymże ubiorze... w jakim go widziałam onegdaj... nie był... powodem śmierci méj matki?
— Niestety! Panno Sabino.
— W imię świętéj i błogosławionéj pamięci méj matki... Zuzanno... wyznaj mi prawdę.
— Prawda... jest... moje dziecię... — odpowiedziała ochmistrzyni głosem drżącym, — prawda... że po scenie gwałtownéj... jaka zaszła pomiędzy Panią... a Panem... ona umarła... lecz...
— Dosyć, moja Zuzanno kochana, — rzekła Sabina przerywając ochmistrzyni, — i przecierając ręką rozpalone czoło, poczem umilkła na chwilę.
Było to smutne milczenie... którego nikt nie śmiał przerwać.
Dziewica mówiła daléj.
— Segoffinie... byłeś sługą... poczciwym... zacnym sługą mego dziadka... ojciec mój przy tobie się urodził... zawsze i w każdéj okoliczności ślepo poświęcałeś się dla niego,... czy to prawda, że mój ojciec... zamiast oddawać się handlowi, jak zawsze mówił, był korsarzem? i odbywał swoje wyprawy pod nazwiskiem Kapitana Kamienne-serce?...
— Tak jest, panno Sabino, prawda, — odpowiedział Segoffin tłumiąc głębokie westchnienie.
— Panie Onezymie... winnam sobie samej.. winnam Panu oznajmić teraz moje postanowienie... W szczęśliwszych czasach mieliśmy zamiar połączenia się węzłem małżeńskim... lecz, po tem wszystkiem co zaszło, po tem co Panu wiadomo i o czem się Pan dowiadujesz... spodziewam się... że Pana nie zadziwię... oznajmiając mu... że moje życie nie może już być życiem tego świata...
— Wielki Boże! co Pani mówisz! zawołaj Onezym.
— Postanowiłam usunąć się do klasztoru.. gdzie życie skończyć pragnę.
Onezym nie wymówił ani jednego słowa, tylko głowę pochylił na piersi — i ciężkie łkanie stłumiło jego oddech.
— Panno Sabino... nie... nie... to być nie może, — dodała Zuzanna z płaczem, — nie... ty się żywo nie zagrzebiesz...
— Postanowienie moje jest niezmienne... — odpowiedziała Sabina głosem pewnym, — lecz jeżeli to miejsce mego pobytu nie będzie dla ciebie zbyt smutnem... byłabym szczęśliwa, jeżelibyś mi towarzyszyła.
— Nigdy nie rozłączę się z tobą, moje dziecię ukochane... wiesz o tem dobrze... ale ty nie uczynisz tego... ty nie....
— Zuzanno, — odezwała się Sabina przerywając swéj ochmistrzyni, — od dwóch dni namyślałam się nad tym postępkiem... i nie widzę żadnego innego środka... powtarzam ci zatem, że postanowienie moje jest niezmienne.
— A ojciec Pani? — rzekł Segoffin, — czy przed rozłączeniem się z nim na zawsze... i Segoffin powtórzył te wyrazy — na zawsze... czy Pani zobaczysz się z nim przynajmniej raz jeszcze?
Sabina zdawała się ciężką i gwałtowną prowadzić z sobą walkę, poczem odpowiedziała głosem wzruszonym:
— Nie...
— Więc, — mówił daléj Segoffin, — więc... od dnia dzisiejszego... Pani umarłaś... dla mnie, o... on umarł... dla Pani?
Zdawało się że Sabina gwałtowne jakieś czyniła wysilenie nad własna wolą aż nareszcie rzekła:
— Nie prędzéj zobaczę mego ojca jak w chwili połączenia się na zawsze z moją matką.
— Ah! Pani... — zawołał stary sługa w rospaczy prawie, — Pani nie będziesz tak okrutną!
— Nie, nie jest to okrucieństwem — odpowiedziała dziewica z bolesną rospaczą... dopełniam tylko powinności dziecięcia... córka powinna zbliżać się do ojca z sercem pełnem miłości i poszanowania... powinien on być dla niéj tem co ona najwięcéj kocha, co najwięcéj szanuje na świecie;... tak było aż dotąd ze mną i z moim ojcem... Myśl ta będzie pociechą mego życia, które z daleka od niego przepędzać muszę...
— Ah! Pani... gdybyś wiedziała o jego boleści...
— Segoffinie, — powiedziała Sabina tłumiąc swoje wzruszenie, — to ci tylko powtórzyć mogę com już oznajmiła Zuzannie: od dwóch dni zastanawiałam się nad tem co mi uczynić wypada... postanowienie więc moje jest niezmienne.
Ponure milczenie rospaczy było odpowiedzią na takie oznajmienie Sabiny; przez chwilę słychać tylko było tłumione łkanie śród zebranych osób w pokoju Sabiny.
Nareszcie Segoffin odezwał się pierwszy, mówiąc do córki swego Pana:
— Przynajmniéj nie odmówisz nam pani przeczytania listu, który pan Cloarek napisał. Jest to ostatnia łaska któréj on od Pani oczekuje, przewidywał on bowiem aż nadto wstręt jaki Pani dla niego czuć będziesz.
— Wstręt!... — zawołała Sabina w nadzwyczajnej trwodze; poczem miarkując swoje uniesienie, dodała:
— Nieszczęście... wszystko to zrządziło.
— Zresztą, — powiedział stary sługa wzdychając, — zawsze to na jedno wychodzi... Pan Cloarek nie zobaczy już Pani nigdy, chciéj więc Pani wysłuchać przynajmniéj listu, który złożyłem Panu Onezymowi.
— Jest to moim obowiązkiem, Segoffinie; wykonać tę wolę mego ojca...
— Panie Onezymie... słucham Pana...
Młodzieniec odpieczętował kopertę którą mu Segoffin doręczył; obok listu, który Iwon do swéj córki napisał, znajdował się jeszcze bilet następującéj treści:
„Proszę cię, mój kochany Onezymie, ażebyś załączony tutaj list przeczytał Sabinie; jest to dowód szacunku i przywiązania który ci złożyć pragnę.
„Oby to szczere opowiadanie napisane przez ojca w rospaczy i przeczytane głosem przyjacielskim, zdołało przeniknąć do serca méj córki...

„Twój kochający cię,
I. Cloarek.”

Przeczytawszy najprzód ten bilet Sabinie, Onezym zapytał czy może rozpocząć czytanie samego listu.
Dziewica skinęła głową na znak swego przyzwolenia.

Młodzieniec czytał co następuje:
Do mojéj córki.

„Smutne przeznaczenie zrządziło, że muszę na zawsze oddalić się od ciebie, moje dziecię; gdyż nie zniosłabyś teraz mego widoku.
„Tę okropną tajemnicę odkrył ci nieprzewidziany wypadek.
„Tak, ten człowiek w dziwnem ubraniu, który w twojem wspomnieniu pozostał jako morderca twéj matki... to ja jestem...
„Ten korsarz, którego wypadki taką zgrozą, taką trwogą cię przejmowały... to ja jestem...
„Twoja matka była właśnie przy nadziei drugiem dziecięciem, kiedy powstała między nami żywa sprzeczka, pierwsza i jedyna w naszem pożyciu... przysięgam ci; uniosłem się, gniew mój był tak straszny, że w położeniu w jakiem się twoja nieszczęśliwa matka znajdowała... umarła z przerażenia...
„Zbrodnia moja była podwójną... ten przestrach który opanował twą matkę, biedne dziecię... i tyś go uczuła... To bolesne wrażenie z twego dziecięcego wieku... wpłynęło także na twoje zdrowie... na całe twoje życie.
„Taka to była moja zbrodnia. W obecnéj chwili, w któréj zapewne na zawsze rozłączyć mi się z tobą wypadnie, powinienem ci wyznać, jaka była moja pokuta za tę zbrodnię.
„Ujrzawszy cię sierotą, pytałem siebie co się z tobą stanie.
„Szczupły mająteczek osobisty, jaki posiadałem wspólnie z twoja matką, został prawie zupełnie wyczerpnięty skutkiem nieszczęśliwych wypadków i zgubnego dla mnie procesu; posada moja, główne źródło naszego utrzymania, została mi odjętą; tym sposobem ukarano zgorszenie spowodowane moją popędliwością.
„Zrealizowałem resztę szczupłych naszych zasobów, które mi przyniosły sześć tysięcy franków; Zuzanna Robert była twoją karmicielką. Ta zacna kobieta, przymiotami swemi i poświęceniem, zjednała sobie szacunek i szczere przywiązanie twej matki. Powiedziałem tedy do niéj:
— „Oddaję ci pięć tysięcy franków,... tą kwotą utrzymasz przez pięć lat siebie i córkę moję; powierzam ci ją; jeżeli mnie po upływie tych pięciu lat nie ujrzysz więcéj, wtedy odeślesz podług adresu list który ci tu zostawiam.
„List ten, moje dziecię, napisany był przezemnie do człowieka pochodzącego z wielkiéj i starożytnej rodziny francuzkiéj, przebywającej w Niemczech, któremu w czasie rewolucyi życie ocaliłem. Pewny byłem, że człowiek ten, albo, gdyby już nie żył, rodzina jego, któréj zamożność była jeszcze wielka, przyjmie cię jak własne dziecię. Lecz dopiero w ostateczność chciałem cię wystawić na pożywanie gorzkiego chleba litości.
„Po takich rozporządzeniach, ucałowałem cię po raz ostatni w czasie snu twojego, biedne, ukochane moje dziecię, i wyjechałem zabrawszy z sobą tysiąc franków całego mienia. Segoffin, wierny i stary mój sługa, chciał podzielać moje losy i pojechał ze mną.
„Przez kilka dni poprzedzających mój wyjazd, boleśnie zastanawiałem się z całą rozwagą nad przeszłością i przyszłością moją.
„Badałem samego siebie, zastanawiałem się nad moim charakterem z nieubłaganą surowością.
„Przyczyną moich nieszczęść i zbrodni względem twej matki, była moja popędliwość... Wszystko co raziło moje uczucia lub przekonanie, wszystko co się sprzeciwiało woli mojéj, wzburzało krew moję, zapalało całą mą istotę, a ten nadmiar siły moralnéj wylewał się w gwałtowności i niepokonanéj wściekłości... Słowem: główną moją wadą był Gniew.
„Zgłębiając w ten sposób własną istotę, przypomniałem sobie niesłychaną siłę moralną i fizyczną, którą czułem w sobie, ulegając pod wpływem moich uniesień.
„Częstokroć, oburzony jakim przeciwnym mi faktem, lub niesprawiedliwością wymierzoną niewinności, w gniewnem uniesieniu swojem znajdowałem siłę. prawie nadprzyrodzoną, dla obrony uciśnionego i ukarania ciemiężcy: tym sposobem, pewnego razu, sam jeden, pokonałem trzech zuchwałych nędzników, którzy pastwili się nad słabą, bezbronną kobietą, chociaż w normalnym moim stanie, nie wiem czybym był w stanie oprzeć się jednemu z tych bandytów.
„W takim to stanie rozdrażnienia zdołałem ocalić od okropnéj śmierci owego pana, na którego pomoc dla ciebie rachowałem.
„Pod względem moralnym, podłość, zdrada, nierzetelność, obudzały we mnie takiż sam gniew i oburzenie, i gniew ten zawsze popychał mnie do nadzwyczajnéj gwałtowności względem ludzi podłych, zdrajców lub nierzetelnych.
„Ale niestety! moje dziecię, zastanawiając się z nieubłaganą surowością nad sobą, przekonałem się także, iż gniew mój częstokroć nie miał sprawiedliwych powodów: gdyż nie raz nawet, słuszny opór wywoływał moje gwałtowne uniesienia. Śmierć twojéj matki jest okropnym tego przykładem.
„Otóż, moje dziecię, po długiéj i bolesnéj rozwadze, po szczegółowem przetrząśnieniu całéj mojéj przeszłości, takie wyprowadziłem nad sobą wnioski:
„Gniew jest we mnie namiętnością tak gwałtowną, że jego przystępy pomnażają we mnie zawsze w dziesięćkroć siłę fizyczną i moralną.
„A zatem to wzburzenie krwi, ta gwałtowność charakteru, podniesione do najwyższéj potęgi, słowem gniew, jest silą!
„Jeżeli sita ta poruszoną została przez jaką przyczynę szlachetną, wtedy posuwała mnie do czynów z których chlubić się mogłem.
„Przeciwnie zaś, jeżeli siła ta poruszoną została przez przyczynę naganną, wtedy popychała mnie do czynów poniżających lub występnych... jak ten, który dla mnie będzie przedmiotem wiecznéj boleści.
„Gniew był moim upadkiem... moją zgubą... moją rospaczą; on to zabił mą żonę... trzeba więc, powiedziałem sobie, ażeby tenże sam gniew został źródłem mego i mojéj rodziny ocalenia...
„Słowa te muszą ci się wydawać dziwacznemi moje dziecię... posłuchaj mnie jeszcze.
„W położeniu mojem, jako urzędnika, skłonność do gniewu i gwałtowności jakie za sobą pociągał, szkodziła mi i poniżała mnie w oczach moich przełożonych... charakter mój, umysł, temperament, były w wiecznéj niezgodzie z mojem urzędowaniem.
„Należało mi więc szukać zawodu, w którymby ta wada, czy też główna siła mojéj natury, znalazła odpowiednie zastosowanie, mogła się upożytecznie dla mnie, dla mojéj familii lub dla innych ludzi.
„Zawód ten... wynalazłem...
„Dziad mój był marynarzem, jak prawie wszyscy Bretończycy; tylko ojciec mój, którego słabowite zdrowie nie dozwalało mu pójść drogą swoich przodków, przymuszony był zostać urzędnikiem. Lecz ja wychowany byłem na naszych, samotnych i skalistych brzegach; i widok morza, obyczaje naszych rybaków, ich życie pełne znojów, wypadków i niebezpieczeństwa, wyryły w sercu mojem niezatarte wspomnienie. Drobiazgowa jedna okoliczność obudziła je nagle i nastąpiła zmiana w mojem przeznaczeniu.
„Posłuchaj jak się to stało:
„Segoffin, ten wierny sługa, który był przy twojem urodzeniu, ma zwyczaj, jak ci wiadomo, powtarzać dwa czy trzy przysłowia naszego rodzinnego kraju, i stosować je do wszystkich niemal okoliczności w życiu własnem lub cudzem: jedno z tych przysłów, które najczęściéj z ust jego wychodzi, jest następujące:

Dla wilka las, dla gołębia strzecha.

„Tradycyjne znaczenie jakie do tych słów w mojéj ojczyźnie przywiązują, a które zdaje mi się być sprawiedliwem jest to;
Każdemu taki stan, w jakim żyć może i powinien.
„Kiedy szukając zajęcia dla moich zdolności, i zastanawiając się ze smutkiem nad przeszłością, myślałem o mojem dziecięctwie przepędzonem nad brzegiem morza, pod bokiem mego dziada, starego i walecznego marynarza, Segoffin, który, widząc mnie w tem rospaczającem położeniu, prawie nigdy mnie nie opuszczał, przy pewnéj, nie pomnę już jakiéj sposobności, powtórzył swoje ulubione przysłowie: Dla wilka las, dla gołębia strzecha.
„Słowa te zastanowiły mnie głęboko i sprowadziły na drogę prawdy.
Korsarz... zostać Korsarzem... kiedy myśl ta nasunęła mi się śród moich uwag... zadrżałem z nadziei; było to, jakby jakieś nagłe objawienie, było to użycie tego bezczynnego zapału który mnie trawił.
„Czegóż ja pragnąłem przedewszystkiem? oto pragnąłem zasłonić cię od nędzy, moje biedne dziecię!... zapewnić ci byt szczęśliwy na teraz i na przyszłość!... słowem, nabyć dla ciebie majątek, któryby cię postawił w możności wyjścia za mąż stosownie do twego serca, i zapewnić niezależność i szczęście człowieka twojego wyboru!...
„Czegóż jeszcze więcej pragnąłem?... znaleść stan, w którymby wszystkie moje siły żywotne znalazły odpowiednie dla siebie pole.
„Zostać korsarzem!... mogłaż mi się lepsza myśl nawinąć?...
„Zdobycze jakie się korsarzom dostają, przynoszą im częstokroć znakomite summy... Zdawało się zatem, że w tym stanie potrafię ci zapewnić dostateczny majątek, moje dziecię.
„Życie korsarza jest życiem walk, niebezpieczeństw; życiem, w którem przedewszystkiem ślepa odwaga, popędliwość charakteru zastępuje niedostateczną liczbę, gdyż prawi zawsze korsarz, obowiązany jest potykać się z nieprzyjacielem, który znacznie bywa od niego liczniejszym.
„Powtarzam tedy, czy mogłem znaleść coś pomyślniejszego?
„Walka... zapasy i znoje... to mój żywioł, opór podnieca mnie aż do wściekłości... niebezpieczeństwo rozdrażnia mnie jak jakie zuchwałę wyzwanie i pogardzam niem jak szaloną groźbą; na widok niebezpieczeństwa krew wrzeć we mnie zaczyna... nie wiem jaki szał ogarnia mnie wtedy, i siły moje zdają się pomnażać w miarę liczby moich nieprzyjaciół...
„To jeszcze nie wszystko... powiedziałem ci już, moje dziecię, że pod względem moralnym, ucisk, przeniewierstwo, okrucieństwo wzbudzały we mnie najgwałtowniejsze oburzenie, a przeciw komuż to miałem walczyć jako korsarz?... przeciwko znienawidzonemu narodowi który od czasu naszych okropnych wojen, rozpoczętych w skutek jego nienawiści, złota, nie nasyconéj dumy, zawzięcie prześladował Francyą... przeciwko narodowi używającemu wszystkiego ażeby nas tylko poniżyć — zdrady, niewiary, kłamstwa, okrucieństw, nie cofającemu się przed niczem; przeciwko narodowi, który wczoraj, ażeby nas przywieść do upadku, był fałszerzem naszych assygnat, a dzisiaj jest zbirem i katem, ażeby męczyć aż do szaleństwa, do samej śmierci na swoich pontonach, naszych najwaleczniejszych wojowników. Anglia... o! Anglia!... wiesz... nawet teraz... kiedy piszę te wyrazy... pomimo rospaczy która mną miota, na samo wspomnienie tego kraju, którego nienawidzę aż do pogardy, zwłaszcza od tego ostatniego zamachu, którego o mało nie padłaś ofiarą, płomień gniewu występuje na moje lica, wszystko oburza się we mnie... mój gniew się zapala... i...
„Ale przebacz... przebacz, moje biedne dziecię... przebacz, że mojem uniesieniem zasmucam twoję tkliwą i spokojną duszę, twoję duszę kochającą i szczerą, niezdolną do żadnéj nienawiści, i brzydzącą się tylko tem co jest złe i godne pogardy.
„Musiałem ci przynajmniéj wytłomaczyć wszystkie powody które mnie skłoniły do udania się jedyną drogą jaka mi była otwartą, gdyż na téj tylko drodze mogłem popuścić wodze mojéj wrodzonéj gwałtowności.
„Obrawszy to niezmienne postanowienie, ucałowałem cię ostatni raz podczas snu twojego, oblałem cię mojemi łzami i wyjechałem z Segofinem.”
Dalsze czytanie Onezyma zostało przerwane gorzkim płaczem Sabiny którego już dłużej powściągnąć nie mogła.




ROZDZIAŁ XXII.
Sabina usłyszawszy pierwsze wyrazy listu swego ojca, przeczytane tkliwym głosem Onezyma, uczuła się już głęboko wzruszoną.

Proste i szczere wyznanie Iwona, żal tych wszystkich uniesień, których gwałtowność spowodowała śmierć jego żony, postanowienie odkupienia swych błędów, albo raczéj upożytecznienia onych dla przyszłego szczęścia swéj córki, niepokonany zapał przepełniający jego piersi, miłość ojcowska, która zawsze kierowała jego postanowieniami, wszystko to zjednoczyło się dla napełnienia serca Sabiny litością dla nieszczęść w których tylko fatalny charakter największy miał udział.
Widząc dziewicę tak mocno wzruszoną, Segoffin, Zuzanna i Onezym powzięli niejaką nadzieję.
Stary sługa i ochmistrzyni spojrzeli na siebie wzrokiem porozumienia i obojgu jedna myśl zabłysła: że nie należało ani jednego słowa wymówić podczas téj przerwy, ale pozostawić Sabinę w milczeniu pod wpływem jéj uwag.
Dla tego też po chwili, Zuzanna pochyliwszy się do swego siostrzeńca, rzekła do niego pocichu:
— Jeszcze nie wszystko stracone... czytaj, czytaj daléj mój synu kochany...
Onezym czytał jak następuje:
„Udałem się z Segoffinem do Dieppe, skąd, w owéj epoce, wyruszali najśmielsi korsarze i zaciągnęliśmy się na prostych majtków. Musiałem odbyć ciężką naukę mojego nowego rzemiosła.
„Odbyliśmy w ten sposób kilka wypraw. W chwilach spoczynku lub braku zatrudnienia oddawałem się nauce matematyki i teoryi sztuki żeglarskiéj, ażebym nabywszy potrzebnego doświadczenia, mógł z czasem i sam korsarskim statkiem dowodzić.
„Nauka ta dwa lata trwała, w ciągu których nie mało krwawych stoczyliśmy bitew.
„Jakem przewidywał tak się stało.
„To życie walk i niebezpieczeństw było moim żywiołem.
„Każdym razem gdy zbliżała się chwila uderzenia na Anglików, uczuwałem wszystkie symptomata ciężkiego gniewu... Skoro się zaś bitwa rozpoczęła, wściekłość ta wybuchała jak piorun i w dziesięćkroć siły moje pomnażała.
„Jedna okoliczność będzie ci się dziwną wydawała moje dziecię, a jednak wytłómaczyć ją można.
„Puściwszy w ten sposób wodze gwałtowności mojéj, i kiedym się pozbył nareszcie tego zbytku wezbranych sił moich, czułem się na długi przeciąg czasu uspokojonym...
„Było to rzeczą tak widoczną, że w zwyczajnych stosunkach życia, te przeciwieństwa lub niesnaski częstokroć drobne i śmieszne, które dawniéj byłyby mnie do ostateczności przywiodły, w chwilach mego uspokojenia znajdowały mnie zupełnie obojętnym i pobłażającym; dla tego też, od kilku lat, słyszałem cię tyle razy, moje dziecię, wychwalającą cierpliwość i spokojność mego charakteru...
„Czy zmianę tę przypisać należy postępowi wieku? Nie wiem; może być że z niektóremi charakterami gwałtownemi dzieje się tak samo jak z temi rumakami pełnemi ognia i siły, które w bezczynności stają się dzikiemi i niebezpiecznemi, gdy tymczasem na polowaniu lub w bitwie nie mają równych sobie, ponieważ wtedy mają sposobność użycia całego swego ognia który je pożera.
„Daleką jest odemnie, moje dziecię, myśl zasmucenia twego serca opowiadaniem wypadków, które świat nazwał bohatyrskiemi czynami twego ojca.
„Powiem ci tylko, że po dwóch latach służby w obowiązkach prostego majtka, ofiarowano mi miejsce porucznika na okręcie jednego słynnego korsarza. Pełniąc przez półtora roku te podrzędne obowiązki, taką zjednałem sobie sławę, że pewien armator ofiarował mi dowództwo jednego ze swoich okrętów, zwanego Głownia-Piekielna. Od tego czasu, służyłem już ciągle jako Kapitan, i dziwne nazwisko pierwszego statku którym dowodziłem, dawane było przez mego armatora każdemu okrętowi zostającemu pod niemi rozkazami.
„Przypadek chciał, że nigdy nie byłem ranionym (pierwszą moję ranę odebrałem onegdaj spiesząc na twój ratunek). Nie śmiem wyznać przed tobą, jakiemu dziwnemu przesądowi przypisuję tę okoliczność, że z pośród tylu krwawych bitew zawsze wychodziłem bez szwanku.. musiałbym wspomnieć imię twéj matki, a to odnowiłoby twą boleść.
„Poczciwy Segoffin nigdy mnie nie odstąpił; jego odwaga, wrodzona obojętność na każde niebezpieczeństwo, uczyniły go w moich oczach nieocenionym przywódzcą mojéj bateryi okrętowéj; gdyż do rzemiosła tego potrzeba nadzwyczajnéj przytomności umysłu śród zamięszania bitwy, trzeba ręki pewnéj i oka bardzo wprawnego.
„Na nieszczęście los nieodgadniony, który dotąd zawsze był dla mnie przyjaznym, dla Segoffina okazywał się prawdziwym prześladowcą: odniósł on kilka ciężkich ran, i w ostatniéj walce naszéj, wdzierając się razem zemną na pokład nieprzyjacielskiego okrętu, utracił oko w skutek rany zadanéj dzidą. Opowiedzieć ci moje dziecię, poświęcenie tego zacnego człowieka, byłoby niepodobieństwem; nie jest on już dla mnie sługą, ale przyjacielem.
„W ciągu tych lat w których prawie ustawiczne odbywałem wycieczki, odniosłem bardzo znaczną zdobycz; tym sposobem, jakem to przewidział, zdołałem zabezpieczyć twój los i otoczyć cię wszelkim dostatkiem.
„Jeszcze jedno usprawiedliwienie, moje dziecię.
„Znałem twoje przywiązanie do mnie; niestety! po powrocie moim z pierwszéj wyprawy przekonałem się że skutkiem przerażenia jakiego doznałaś w czasie zgonu twéj biednéj matki, nabawiłaś się pewnego rodzaju choroby nerwowéj, która czyniła cię skłonną do ciągłych prawie napadów mimowolnéj trwogi; przekonałem się, że jak moja biedna Jenny, byłaś nadzwyczajnie tkliwą i drażliwą; postanowiłem tedy, porozumiwszy się w téj mierze z Segoffinem, zataić przed tobą moje niebezpieczne i awanturnicze powołanie... gdyż, dla ciebie moje dziecię ukochane, byłoby rzeczą niepodobną do zniesienia, to życie pełne trwogi i niespokojności; albowiem twoje przywiązanie do mnie, byłoby ci ustawicznie nasuwało myśl o niebezpieczeństwach na jakie się twój ojciec zdala od ciebie narażał.
„Umówiliśmy się zatem z Segoffinem, że w twoich oczach i w oczach Zuzanny, uchodzić, będziemy za negocyantów trudniących się handlem wyrobów rueńskich; częste nasze oddalenia były wtedy usprawiedliwionemi; a urządziłem się w taki sposób, że listy twoje do mnie pisane i adressowane do miejsc poprzednio przez nas obranych, były mi przesyłane do Dieppe: wróciwszy do tego miasta po moich wycieczkach, odbierałem je dopiero i adressowałem do ciebie moje odpowiedzi z rozmaitych miejsc, z których za pomocą przedsięwziętych przezemnie środków łatwo do ciebie dochodziły.
„Takie były, drogie dziecię, wszystkie moje drobiazgowe zabiegi, ażeby cię pozostawić w błędzie i nie obudzić twego podejrzenia.
„Przebacz mi te podstępy, ale konieczna ich potrzeba niechaj będzie mojem usprawiedliwieniem w twoich oczach.
„Dwa lata temu, lekarze upewnili mnie, że zbawienne i pokrzepiające powietrze nadmorskie, korzystnem będzie dla twego zdrowia; sprowadziłem cię więc z Orleanu; kupiłem ten dom i w nim cię osiedliłem, a to z uwagi że okolica ta dosyć jest oddaloną od Dieppe, skąd właśnie wyruszałem na moje wyprawy. Tajemnica moja aż dotąd starannie była zachowaną, dzięki mojemu wojennemu nazwisku Kapitana Kamienne-Serce; nigdy, ani ty, ani Zuzanna, nie domyślałyście się bynajmniéj, ażeby ten straszny korsarz, którego krwawe czyny taką obudzały w tobie trwogę, był twoim ojcem, był owym Iwonem Cloarek, handlującym wyrobami rueńskiemi.
„Teraz, drogie i kochane dziecię, znasz moje życie... całe moje życie; nie dla tego czynię ci to wyznanie ażeby zmienić twoje postanowienie... Obecność moja, jak przewiduję, byłaby ci odtąd bardzo przykrą; lecz nie chcę cię opuścić bez odkrycia przed tobą tajemnicy, która postępowanie moje aż do téj chwili otaczała.
„Teraz, żegnam cię na zawsze, żegnam, drogie i ukochane dziecię moje...
„Ostatnią moją pociechą jest to, że cię zostawiam bliską nieomylnego szczęścia... — Kochasz godnie i jesteś kochaną; serce któreś sobie wybrała jest piękne i szlachetne; Zuzanna będzie dla ciebie druga matką... zostawiam ci także mojego dobrego i wiernego Segoffina...
„Notaryusz mój otrzymał już stosowne polecenia co do twego zamęźcia... Pragnę, ażeby się ono odbyło pierwszego dnia przyszłego miesiąca, iżbym chociaż z daleka mógł życzeniami mojemi westchnąć do nieba o szczęście dla ciebie.
„Żegnam cię... i żegnam na zawsze, moja córko najdroższa... łzy zaciemniają moje oczy... Nie mogę już więcej pisać.
„Twój ojciec który cię zawsze jak najczulej kocha.

Iwon Cloarek.

„Segoffin objaśni ci przyczynę mego nagłego wyjazdu do Hawru, jak równie jakim sposobem zdołałem dosyć wcześnie powrócić, ażeby cię oswobodzić z rąk tych nędzników którzy cię uprowadzić chcieli.“
Po odczytaniu tego listu, którego ostatnia część była często przerywana płaczem Onezyma i jego słuchaczów... Sabina, blada i nadzwyczajnie wzruszona, zakryła twarz rękami i głośno płakać zaczęła.
Segoffin spojrzał powtórnie znaczącym wzrokiem na Zuzannę, i tłumiąc swoje rozrzewnienie, powiedział;
— Teraz, jeżeli Panna Sabina pozwoli... opowiem jéj w krótkich słowach, jakim sposobem Pan Iwon tutaj powrócił, ażeby ją z rąk tych oprawców oswobodzić.
Ponieważ Sabina nic na to nie odpowiedziała, przeto stary sługa mówił daléj:
— Ów upudrowany jegomość, któregoś tu Pani niedawno widziała, był naszym armatorem.. przybył on nakłonić Pana Iwona do nowej wycieczki; szło bowiem o zdobycz dwóch milionów i o walkę bardzo ponętną; lecz Pan Iwon przyrzekł że już Pani nie opuści, — odmówił zatem; wtedy armator oznajmił że ekwipaż przyjdzie tutaj po niego, że go zabierze gwałtem lub dobrowolnie... Ażeby uniknąć tego nieszczęścia, któreby Panią o wszystkiem uwiadomiło... wyjechaliśmy do Hawru, gdzie oczekiwał nasz bryg; część ekwipażu zebrała się już w pewnym hotelu. Tu pan Iwon przyjęty został z radością, z uniesieniem niewypowiedzianem. Słowem, panno Sabino, było to dla nich szczęście niesłychane, jak zawsze, kiedy tylko Pan Iwon znajdował się na okręcie... bo, widzisz Pani, ci opętańcy... majtkowie nasi... oni go równie czule kochają... jak pani i my... Bo też jeżeli kapitan jest surowy... to znowu z drugiéj strony... jest sprawiedliwy, dobry i ludzki... Ja sam znam kilku kapitanów z angielskich statków korsarskich, których Pan Iwon zabrał do niewoli a potem wypuścił na wolność z całym ich majątkiem osobistym; gdyż, pierwsze zapytanie które ojciec Pani zadawał każdemu więźniowi, było: — Czy masz córkę? — Jeżeli odpowiedział: mam, — mówił daléj Segoffin nie zważając pozornie na wzruszenie Sabiny, — jeżeli odpowiadał: mam, wtedy sprawa jego była jak najlepsza... Pan Iwon mówił wtedy do mnie: — „Czyliż to ja nie dosyć kocham moję Sabinkę, ażeby zatrzymywać w niewoli człowieka który także ma córkę?” — Dla tego też, Panno Sabino, nie domyślając się tego wcale, uszczęśliwiłaś Pani nie jednego ojca i nie jedną córkę w Anglii.. Ale, przebacz Pani, nie o to nam tu chodzi.. Otóż widziemy Pana Iwona wśród naszych korsarzy, szalejących z radości że go ujrzeli jeszcze; ale majtkowie wkrótce oburzyli się nadzwyczajnie, dowiedziawszy się, że nie chciał już wyruszyć na morze, i z tego powodu, nie było prawie sposobu ażeby ich uspokoić. Wszyscy krzyczeli. — „Odstąpimy kapitanowi część naszych łupów. Nie dla pieniędzy pragniem się potykać, ale dla tego tylko, ażeby się spróbować z tym rozbójnikiem... dostarczycielem pontonów.” (Tak nazywano jednego walecznego kapitana angielskiego dowodzącego fregatą eskortującą statek który zabrać chciano). To też, wierzaj mi Pani, widziałem już Pana Iwona w wielkich niebezpieczeństwach; razu nawet pewnego widziałem go, kiedy musiał walczyć przeciw nieprzyjacielowi, przeciw burzy i przeciw płomieniom które nasz statek ogarnęły; a nigdy jeszcze nie okazał się równie odważnym, jak tego wieczoru, kiedy odmówił swego udziału w wycieczce która mogła być najsławniejsza w całem jego życiu marynarskiem, a to dla tego tylko, że przyrzekł nigdy już Pani nie opuścić... „Tak jest.” — powiedział do mnie, — „dałem córce moje słowo ojcowskie... A słowo to jeszcze świętszem jest w moich oczach od słowa honoru.” — Lecz to nie wszystko... Odmowa Pana Iwona przywiodła do takiéj rospaczy nasz ekwipaż... że najśmielsi z majtków odważyli się nawet powiedzieć ojcu Pani, że się chyba lęka spotkać ze sławnym kapitanem angielskim... On! Pan Iwon... miałby się lękać!... on!... I na to wszystko... wiesz Pani, co Pan Cloarek powiedział do mnie pocichu, ze smutnym usmiechem, którego nigdy w życiu mojem nie zapomnę: — „Pierwszy raz wystawiono na próbę moje przywiązanie do córki; przysięgam teraz, że nie masz ojca któryby więcéj odemnie kochał dziecię swoje...
— O! nie, — wtrącił Onezym z zapałem, nie masz na świecie mężniejszego i tkliwszego ojca.
— Mów... o! mów daléj, Segoffinie, — rzekła Sabina któréj wzruszenie z każdą wzrastało chwilą.
— Na zarzut takiéj podłości, który rzeczywiście do żywego dotknął Pana Iwona, odpowiedział on obojętnie, że postanowienie jego jest niezmienne; poczem inna znowu nastąpiła scena. Korsarze odzywają się wtedy: „A więc zaprowadzimy kapitana gwałtem na okręt, porucznik odbędzie całą drogę, a jak tylko staniemy naprzeciw dostarczyciela pontonów, kapitan połączy się wtedy z nami, ręczymy za to.
— Pomimo wszelkich usiłowań z mojéj stony i dwóch czy trzech innych towarzyszów moich, nie wiem coby się stało, tak dalece załoga była rozdrażniona, gdyby jeden z officerów wiedzący że kapitan Głowni-Piekielnéj znajdował się w nowym hotelu, nie był przybiegł donieść Panu Iwonowi że jakiś statek rybacki przybył z wiadomością iż wielki szoner, bardzo podejrzanéj powierzchowności, zmierzał ku nadbrzeżnym skalom z widocznym prawie zamiarem wysadzenia swojéj ludności, jak się to już kilkakrotnie w rozmaitych punktach zdarzyło... Z tego powodu officer portowy wzywał kapitana Głowni-Piekielnéj, ażeby w nieobecności innego statku wojennego, natychmiast, wyruszył na morze i uderzył na okręt nieprzyjacielski, jeżeliby rzeczywiście ludność jego wylądować zamierzała. Pan Iwon musiał być posłusznym, gdyż tu chodziło o obronę kraju... Spieszymy więc do czółn i dostajemy się do brygu; następnie puszczamy się na morze udając się w ślad za szonerem. Tutaj, Panno Sabino, muszę wspomnieć o jednéj rzeczy, której Pan Iwon nie śmiał wyznać w swoim liście, kiedy, przypominając Pani że nigdy jeszcze nie był rannym, wspomina o jakiejś myśli przesądnéj: wyznać tedy muszę, Panno Sabino, że życie biednego ojca Pani było podzielone jakby na dwie części... jedna była zupełnie szczęśliwa... to jest kiedy był w domu lub rozmawiał ze mną o swéj córce;... druga zaś nieszczęśliwa i strapiona... kiedy myślał o swéj nieszczęśliwej żonie... którą równie kochał jak panię... Zuzanna powtórzyła to już Pani najmniéj sto razy... Wreszcie i to jeszcze powinienem Pani dodać... że przypadek zrządził, iż tego nieszczęsnego wieczoru kiedy swą żonę utracił, miał na sobie nasz ubiór narodowy bretoński, zamierzając udać się w nim na bal maskowy...
Dla téj to przyczyny, będąc jeszcze bardzo małą nie poznałaś go Pani wcale... Kiedy po owem nieszczęściu zaciągnęliśmy się na majtków na statki korsarskie, gdzie każdy ubiera się dowolnie, Pan Iwon powiedział do mnie: „Ponieważ zaciągnąłem się dla odpokutowania za nieszczęście które cale życie opłakiwać będę... przeto pragnę zawsze nosić na morzu ubiór mojego kraju; ubiór ten został dla mnie świętym, albowiem miałem go na sobie téj nieszczęsnéj nocy, kiedym moję biedną kochającą żonę po raz ostatni ściskał w moich objęciach.” — Od tego czasu Pan Iwon nie uchybił ani razu swojemu słowu, a to nawet mimo próśb moich, gdyż skoro się wieść rozeszła w Anglii że sławny korsarz Kamienne-Serce nosi na sobie ubiór bretoński, przy każdem starciu się z nieprzyjacielem, Anglicy z największą zawziętością strzelali do Pana Iwona, którego tak łatwo było śród innych rozpoznać; otóż Panno Sabino.. pomimo że ojciec Pani więcéj jak każdy z nas narażał swoję osobę, nigdy przecież nie był ranionym; że zaś człowiek zawsze bywa trochę zabobonnym, mianowicie w naszem rzemiośle, przeto i Pan Iwon zdaje się jakby uwierzył nareszcie, że jest jakiś urok przywiązany do naszego stroju narodowego... Z drugiéj znowu strony, majtkowie nasi myślą że ubiór ten przynosi szczęście dla załogi; i zapewne byliby mieli daleko mniéj ufności, gdyby nimi był dowodził w innéj odzieży, nie w téj w której go zawsze widzieli na swojem czele uderzającego na nieprzyjaciela; widzisz Pani teraz, dla czego Pan Iwon przywdział swój ubiór wyprawiając się na okręt angielski, a to tem bardziéj, że nie spodziewał się wcale przybyć tak prędko do własnego domu. Byliśmy już od trzech kwadransów na morzu, gdy nagle ujrzeliśmy ogromny słup dymu wznoszący się nad skałami nadbrzeżnemi. Pan Iwon zastanawia się nad położeniem miejsca... i w krótce przekonywa się z trwogą, że to własny dom jego w którym swą córkę zostawił, goreje. Prawie jednocześnie, porucznik naszego brygu spostrzegą za pomocą perspektywy nocnéj, że szoner zarzucił kotwicę pod skałą Barra... gdzie zapewne i Anglicy na ląd wysiedli. Skałę tę widać z naszych okien: Pan Iwon niespokojny o Panią, rozkazuje spuścić szalupę na morze, i rzuca się do niéj ze mną i dwudziestu majtkami... w kwandrans potem przybywamy tutaj... Pan Iwon pierwszą otrzymał ranę powaliwszy u stóp swoich przywódcę tych rozbójników niejakiego Kapitana Russell, który już poprzednio uknuł ów spisek w celu porwania Pana Iwona, a o którym czytałaś Pani w gazetach; zraniony przez mego Pana zostawał on w niewoli w Dieppe, lecz potrafił się wymknąć i teraz ułożył właśnie ten powtórny zamach. Oto Panno Sabino, cała prawda dotycząca Pana Iwona... Wierzaj mi Pani... od trzech dni, wiele on wycierpiał... lecz to jeszcze jest niczem.. w porównaniu z tem co mu cierpieć przyjdzie.. aż do chwili Pani zamężcia.. gdyż potem... wiedząc, że Pani już będziesz szczęśliwą... obawiam się bardzo... ażeby wyczerpnąwszy resztę sił swoich... nie..:
— Mój ojciec... zawołała Sabina, drżąc z boleści, obawy i rozrzewnienia, — gdzie jest mój ojciec?
— Panno Sabino, — rzekł Segoffin łudząc się już niejaką nadzieja, — nie wiem czy mogę...
— Mój ojciec,.. — powtórzyła dziewica, on jest tutaj...
— Być może... że jest niedaleko... — odpowiedział Segoffin, uśmiechając się z radości, — lecz... jeżeliby powrócił;... to chyba dla tego tylko... ażeby się już nigdy nie oddalić...
— O! niechaj mi tylko przebaczy, żem się nie poznała czas jakiś na jego przywiązaniu... na jego... tak wzniosłym żalu... Niechaj mi tylko przebaczy... a całe moje życie jemu poświęcę... Boże mój!... ty milczysz... wzrok twój zwraca się w tę stronę... on tam jest... o szczęście niewypowiedziane! mój ojciec tam jest... — wołała Sabina w radosnem swojem uniesieniu, biegnąc ku drzwiom przyległego pokoju.
Drzwi — te otworzyły się nagle. Ojciec i córka rzucili się w swoje objęcia i w serdecznym uścisku swoim zapomnieli oboje o wszystkich swoich cierpieniach....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W miesiąc potem, pod przewodnictwem Iwona Cloarek odbyły się dwa śluby łączące Sabinę z Onezymem i Segoffina z Zuzanną.
Wracając z kościoła, Segoffin powiedział do Zuzanny głosem tryumfującym:
— A co! moja droga, czy ja się myliłem mówiąc do ciebie: Co ma być to będzie. Zostaniesz Panią Segoffin... Jesteś nią, czy nie?
— Cóż chcesz, złośliwy człowieku, — odpowiedziała Pani Segoffin z szyderskiem westchnieniem, — trzeba uledz; co się stało odstać się nie może!

KONIEC TOMU DRUGIEGO I OSTATNIEGO
GŁOWNI PIEKIELNEJ.




  1. Więzienie urządzone na starych okrętach.
  2. Korsarze nazywają statki kupieckie, kupcami, lecz częstokroć i statki wojenne przybierają powierzchowność tych statków, dla podejścia korsarzy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.