<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Głownia piekielna
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIX.
Trzy dni upłynęło od czasu jak Iwon Cloarek wyjechał z domu bez uprzedzenia o tem swój córki.

Mieszkanie to, zwykle tak spokojne, tak powabne i wesołe, przedstawia prawie wszędzie ślady świeżego spustoszenia, które daremnie starano się usunąć...
Jeden z pawilonów przytykających do głównéj budowli, został prawie zupełnie zniszczony przez pożar; poczerniałe szczątki ognia, deski i bale na pół zwęglone pokrywają część ogrodu. Drzwi i kilka okien dolnych w korpusie wyłamane ciężkiemi razami siekiery, zastąpione są prostemi deskami; szerokie czerwone plamy zakrwawiają mury, a w kilku miejscach wyższych pięter okna noszą widoczne ślady strzałów karabinowych.
Noc.
Przy slabem świetle lampy oświecającéj jedną z sypialń domu, widzimy Onezyma; pościel na któréj spoczywa, tu i owdzie krwią jest poplamiona.
Zdaje się, że siostrzeniec Zuzanny śpi półsnem; bladość jego jest nadzwyczajna; od czasu do czasu lekki, prawie niewidzialny uśmiech błądzi na jego ustach na pół otwartych.
Kobieta w wieku, ubrana po wiejsku siedząca w głowach jego łóżka, czuwa nad nim z widoczną pieczołowitością.
Głuche milczenie panujące w tym pokoju, przerywane tylko bywa od czasu, skrzypnięciem drzwi, które się z nadzwyczajną otwierają ostrożnością! Wtedy wchodzi pani Robertowa i zalecając skinieniem wieśniaczce, ażeby się nie poruszała, zbliża się na palcach do łóżka swego synowca i uchyliwszy firanki, przypatruje mu się z trwogą i niespokojnością.
W przeciągu tych trzech dni, rysy Zuzanny zmieniły się prawie do niepoznania; boleść, trwoga i łzy wycisnęły na nich siady okropnego cierpienia.
W milczeniu przyjrzawszy się przez chwilę Onezymowi, Zuzanna cofnęła się pocichu od jego łóżka, i skinęła na czuwającą przy nim kobietę, ażeby się do niéj zbliżyła:
— Jakże się ma chory od chwili mojéj ostatniéj bytności?
— Zdaje się że jest mniej cierpiący, ale więcéj wzruszony.
— Nie uskarżał się wcale?
— Bardzo mało.... pytał mnie kilka razy o szczegóły wszystkiego co się stało, ale, podług pani zalecenia nic mu nie odpowiedziałam.
— Dzięki Bogu.... widać że już wraca do przytomności!
— O! zupełnie Pani.... Zdaje się nawet, że mówiłby nierównie więcéj, gdyby mu tylko odpowiadano na wszystkie jego pytania.
— Czy nie pytał się o mnie?
— Owszem, Pani, kilka razy powtarzał: „Wszakże tu moja ciotka przyjdzie?... Czy ona rychło nadejdzie?”... Odpowiedziałam mu, że Pani prawie co pół godziny przychodzi.... I wtedy skinął głową jak gdyby mi chciał podziękować; potem znowu zasnął, ale kilka razy nagle się przebudził.
— Czy nie narzeka więcéj jak zwykle na swą ranę?
— Nie, Pani... tylko... dwa czy trzy razy zdawało się, jak gdyby z trudnością oddychał.
— O! mój Boże! — rzekła Zuzanna składając ręce i wznosząc łzami zalane oczy ku niebu, oby tylko nie pojawiły się niebezpieczniejsze symptomata.
— Wszakże chirug upewnił już Panię w téj mierze...
— Powiedział mi tylko że ma nadzieję; ale, niestety! nic więcéj!
— Pani, zdaje mi się że się chory przebudza, rzekła wieśniaczka przysłuchując się uważnie. Gdyż obie stanęły za firankami łóżka, które zakrywały chorego.
Rzeczywiście, Onezym poruszył się lekko na posłaniu, i głębokie wydał westchnienie.
Zuzanna wejrzała powtórnie za firanki i przekonawszy się, że Onezym nie spał, rzekła do wieśniaczki:
— Zejdź teraz na obiad, moja kochana... ja pózniéj zadzwonię na ciebie.
Gdy wieśniaczka wyszła, Zuzanna usiadła na jéj miejscu.
Usłyszawszy głos swéj ciotki, Onezym zadrżał z radości, a ujrzawszy ją przy sobie rzekł do niéj.
— Jesteś, moja ciotko... o! jakże to dobrze.
— Drogie... drogie moje dziecię... — odpowiedziała ochmistrzyni z wzruszeniem które z trudnością tylko powściągała, — słyszałam żeś westchnął... czy zawsze jeszcze cierpisz... czy teraz więcéj jak poprzednio?
— Nie... zapewniam cię... czuję nawet że mi daleko jest lepiéj.
— Tak tylko mówisz ażeby mnie uspokoić!
— Patrzaj... weź moję rękę... widziałaś jak była dawniéj rozpalona... zobacz moja ciotko!
— To prawda... nie jest już tak gorąca... A twoja rana, czy cię zawsze jeszcze dolega?
— Trudno mi trochę oddychać, i nic więcéj.
— Nic! mój Boże! — Nic... od rany zadanéj sztyletem w sam środek piersi?...
— Moja ciotko kochana!
— Cóż chcesz?
— A Panna Sabina?
— Wszyscy jesteśmy zdrowi... wszyscy, wszakżem ci już powiedziała.
Onezym wstrząsnął głową, jak gdyby nie dowierzał, i dodał:
— A Pan Cloarek?
— Słuchaj, moje dziecię... nie mówmy już o tem co się stało... nie zadawaj mi żadnych pytań, bo nie mogę ci odpowiadać... Jak będziesz zdrów zupełnie... wtedy co innego.
— Wiem ja, moja ciotko... dla tego nie chcesz mi odpowiadać ażeby mnie nie wzruszyć zbytecznie... ale, przysięgam ci... niepewność w jakiéj zostaję co do losu Panny Sabiny i jéj ojca jest dla mnie zabijającą.
— Wszyscy są zupełnie zdrowi... powtarzam ci raz jeszcze.
— Nie, moja ciotko, nie, nie mogą być wszyscy zdrowi po tym okropnym wypadku, który dotąd jeszcze jest dla mnie niepojętym.
— Ale, zapewniam cię, mój drogi, że... Otóż, znowu się niecierpliwisz, znowu się poruszasz. Mój Boże! jaki ty jesteś nierozsądny, Onezymie! Proszę cię... uspokójże się.
— Mój Boże! mój Boże! alboż to moja wina? Dla czegóż zostawiacie mnie w takiéj trwodze... o los Panny Sabiny... o los Pana Cloarek?
— Ale! wszakże ci ustawicznie powtarzam że wszyscy są zdrowi...
— Ja ci zaś mówię, że to być nie może, — zawołał młodzieniec co raz w większem uniesieniu, — jak to, podczas owego nieszczęsnego wieczora, ludzie zbrojni uderzają na dom nasz śród licznych wystrzałów, i przy blasku pożaru; pokój w którym znajdujemy się to jest Panna Sabina, ty i ja, zostaje zapełniony jakąś wściekłą zgrają, i ty chcesz, moja ciotko, ażebym wierzył, że Panna Sabina, która drzy na najmniejszy łoskot, nie doznała owego wieczoru najokropniejszego wstrząśnienia, może nawet śmiertelnego!
— Onezymie,... na miłość boską, wysłuchajże mnie.
— A któż mi zaręczy, że ona nie umarła....
— Uspokój się...
— Ona umarła! — dodał w obłąkaniu, i ty ukrywasz to przedemną. Umarła! Oh! gdyby tak było... Boże mój!
— Mój synu, zaklinam cię...
— A Pan Cloarek,.. jeżeli córka jego umarła... on co ją tak kochał... gdzież on jest? co się z nim stało? jak on zniósł to okropne nieszczęście? Ja ci powiadam że w tym domu już grobowe panuje milczenie.
— Nieszczęsny chłopcze!... ty jesteś w obłąkaniu.
— Nie, to nie jest obłąkanie! Niestety! mam już teraz rozum, cały mój rozum! a z nim wróciły wszystkie moje obawy... przeczucia... i to mnie zabija... dodał pocichu Onezym, upadając osłabiony na swoje posłanie; gdyż w nadzwyczajnem wzruszeniu swojem, zdołał był poprzednio usiąść na łóżku.
Zuzanna przestraszona, pochyliła się do swego siostrzeńca, i uniósłszy jego głowę ociężałą starała go się otrzeźwić; powoli minęło to osłabienie i z płaczem odezwał się do swéj ciotki:
— Przebacz... przebacz mi zgryzotę jaką ci sprawiam, moja ciotko... Ale gdybyś ty znała moje cierpienia... gdybyś wiedziała jak okropną jest dla mnie rzeczą pomyśleć, że z rana tegoż samego nieszczęsnego dnia Pan Cloarek obudził we mnie nadzieję szczęścia tak wielkiego... tak wielkiego... że mu wierzyć niechciałem... A teraz... tyle nadziei obróciło się tylko w łzy i popiół!
— Ale cóż ja mam na to uczynić, mój Boże!
— Tobie się zdaje że czynisz jak najlepiej, ukrywając przedemnę wszystko... wiem o tem, biedna i kochana ciotko moja.. ale przysięgam ci, ty się mylisz... rzeczywistość... chociażby najokropniejszą była, mniéj dla mnie będzie szkodliwą jak ta niepewność dręcząca. — Kiedy nie śpię... prześladują mnie najczarniejsze myśli, kiedy zamknę oczy, wtedy znowu przerażające marzenia snują mi się po głowie i budzę się z przestrachem... ażeby nowéj doświadczać trwogi... nie, nie, powiadam ci że to nie jest życie... Tysiąc razy śmierć wolę, bo w niéj przynajmniéj jest pewność.
Zuzanna zatrwożona wzrastającem ciągle uniesieniem Onezyma, i obawiając się, ażeby milczenie jéj rzeczywiście nie sprowadziło jakich nieszczęśliwych skutków, zawołała:
— Więc dobrze!... słuchaj... ale mi przyrzecz pierwéj, że będziesz rozsądnym... mężnym...
— Mężnym... ah! wiedziałem ja dobrze, że nastąpiły wielkie nieszczęścia!
— Widzisz więc.. cóż ja mam uczynić, co powiedzieć? — zawołała nieszczęśliwa kobieta. Za pierwszem mojem słowem oddajesz się już rozpaczy.
— O! mój Boże! — rzekł Onezym głosem przerażonym, — przeczuwałem ja to!... ona umarła...
— Nie... nie... ona żyje, — dodała skwapliwie ochmistrzyni: — żyje... przysięgam ci na moje zbawienie... żyje, powtarzam ci jeszcze... cierpiała wiele... doświadczyła wiele... możesz się tego domyślić, ale jéj życie nie jest już w niebezpieczeństwie.
— Więc było w niebezpieczeństwie?
— Przez dwa dni... tak jest, na nieszczęście, ale teraz dopiero, przed chwilą rozmawiałem z nią jeszcze... Stan jéj tak jest zadowalniający jak tylko być może.
— Dzięki ci, mój Boże! dzięki!... — rzekł Onezym pokornie. — Dziękuję i tobie moja dobra ciotko... Ah! gdybyś ty widziała ileś mi dobrego wyświadczyła... jaką ulgę teraz czuję... byłabyś szczęśliwą z radości.
— Jestem i tak już szczęśliwą, moje dziecię.
— A Pan Cloarek, czy jest w domu?
— Nie...
— Nie ma go przy córce?
— Nie, mój synu... nie.
— Gdzież on tedy jest?
— Niewiadomo...
— O! mój Boże!... przecież téj nieszczęsnéj nocy?
— Przybył do domu... został nawet ranionym... ale lekko.
— A potem?
— Nie widziano go już wcale...
— Ale dla czegóż on nie został przy córce? to rzecz niepojęta! ona musi być bardzo niespokojną...
— Jest bardzo smutną, to prawda, — odpowiedziała ochmistrzyni zmieszana.
— A ten krwawy napad, te słowa przerażające, niepojęte, wychodzące z ust Panny Sabiny, które zdaje mi się że słyszę jeszcze jak gdyby we śnie okropnym, kiedy czułem że życie razem z krwią moją uchodziło... O! mów... mów... są bowiem rzeczy, które rozum mój mieszają... Jakto! pytam się jeszcze... Pana Cloarek nie ma tutaj... nie ma go przy jego córce?
— Moje biedne dziecię, ja tylko z przykrością ulegam twemu życzeniu, ale w lakiem wzruszeniu w jakiem cię widzę... wszelka odmowa z méj strony byłaby może niebezpieczną.
— O! tak... bardzo niebezpieczną.
— Wierzę ci... posłuchaj mnie zatem... Powtarzam ci wszakże, bądź mężnym... gdyż, niestety! rany duszy są częstokroć dolegliwsze od ran ciała... a biedna Panna Sabina i jéj ojciec, szczególniéj na duszy... na sercu zranionemi zostali.
— Widzisz... kochana ciotko że jestem spokojny... będę więc mężnym.
— Przypominasz sobie, że po obiedzie tego dnia nieszczęsnego, Pan Cloarek, który bez naszéj wiedzy oddalił się z domu i pojechał do Hawru, przysłał z tegoż miasta umyślnego posłańca do swjé córki, zalecajcie jéj, ażeby była spokojną; gdyż interes jakiś, jéj saméj dotyczący, miał go jeszcze przez cały wieczór zatrzymać... Wszakże to sobie przypominasz, nie prawdaż?
— Tak jest... — odpowiedział Onezym z westchnieniem, — Panna Sabina myślała nawet przez chwilę, że podróż jego dotyczyła niektórych poprzednich przygotowań do naszego związku... który w moich oczach snem mi się wydawał... Niestety!... było to zbyt piękne... zbyt niespodziewane... i dla tego też miało tylko pozostać marzeniem...
— Obiecałeś mi, mój synu, że będziesz mężnym...
— Będę nim... Mów tylko daléj...
Przypominasz sobie także ów przestrach... jaki mieliśmy wieczorem w sam dzień przyjazdu Pana Cloarek?
— Pamiętam... ci dwaj ludzie których Teressa widziała.
— Biedna dziewczyna widziała aż nadto dobrze... rzeczywiście dwóch mężczyzn, jakeśmy się późniéj dowiedzieli, dostało się do ogrody nie w celu uderzenia na mieszkanie nasze... ale dla rozpoznania drogi...
— Więc ci dwaj ludzie należeli do owéj zbrojnéj bandy?
— Jeden z nich był jéj przywódzca, mój synu.
W téj chwili, kobieta doglądająca Onezyma, wszedłszy do pokoju, przerwała dalszą jego rozmowę z ciotką, i skinęła na pannę Robertową, że jéj ma coś powiedzieć.
— Co chcesz? — zapytała pocichu Zuzanna.
— Oto, Pan Segoffin przyjechał.
— A pan Cloarek?
— Pan Segoffin jest sam tylko i chce natychmiast mówić z Panną... Teressa poszła uwiadomić ją o tem; i Panna Sabina kazała mu przyjść do siebie.
— Czy nic nie mówił o Panu.
— Nie.
— Idź teraz powiedzieć Pannie, że jeżeli mnie będzie potrzebowała, natychmiast do niéj przybędę.
— Dobrze, Pani Robertowa.
Kobieta wyszła, a Zuzanna wróciła do swego siostrzeńca, chcąc dalej prowadzić rozpoczętą z nim rozmowę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.