<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Głownia piekielna
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.
Moje dziecię kochane, — rzekła Zuzanna siadając napowrót przy łóżku Onezyma, — teraz, kiedym ci już przypomniała niektóre wypadki, potrzebne do zrozumienia tego co ci mam daléj oznajmić... przystępuję do mego opowiadania.

— Moja ciotko kochana... czy to co ci teraz pocichu powiedziano... nie jest jaką złą wiadomością?
— Nie, mój synu... powiem ci to późnieéj; lecz wracając do rzeczy... przypominasz sobie że na pierwszy odblask pożaru i za pierwszem uderzeniom siekiery w drzwi naszego domu, Teressa zdjęta przestrachem przybiegła nam oznajmić, że officyna się pali i że zbrojna banda uderzyła na nasze mieszkanie... Wiesz jak to okropnie nas przeraziło?
— Tak jest... ah! co za noc... co za noc!
— Ale i ja także przypominam sobie z trwogą i uwielbieniem odwagę jakiéj dowiodłeś podczas tej nocy okropnéj.
— Po co o tem wspominać!
— Po co? Ponieważ to napełnia serce moje dumą! Drogi i kochany synu mój, jeszcze teraz słyszę jakeś do nas powiedział: Nadchodzą, ucieczka jest niepodobieństwem, niestety! nie mogę odwrócić od was niebezpieczeństwa, bo go nie widzę... ale przynajmniéj mogę was zasłonić ciałem mojem... i, uzbroiwszy się na prędce sztabą żelazną od jednéj z okiennic, wybiegłeś drzwiami wtedy, kiedy je wyłamać już miano... i tu... biedne dziecię, sam jeden, broniłeś przez chwilę wejścia do naszego pokoju z odwagą i siłą nadprzyrodzoną...
— Proszę cię... moja ciotko kochana... dosyć... dosyć już o tym przedmiocie.
— Dosyć!! jakto! kiedy jedyną moją pociechą, jak cię widzę rannym, jest wspomnienie twego męztwa i twego poświęcenia! Nie... nie lubię to powtarzać, że waleczność najśmielszych nawet ludzi zagasłaby przy twojej waleczności. Przypartemu do drzwi których przystępu broniłeś, owa sztaba żelazna stała się w twoim ręku straszną bronią i chociaż twój krótki wzrok nie pozwalał ci dobrze wymierzać twych ciosów... każdy napastnik co ci się ostał pod rękę padał u stóp twoich.
— Ah! jakaż to musiała być trwoga Panny Sabiny podczas téj chwilowéj walki... taki widok... dla niéj... tak lękliwéj... tysiąc razy gorszym był jak śmierć sama...
— Mylisz się moje dziecię.
— Co mówisz?
— Odwaga jéj była niepojęta... tak jest... i teraz jeszcze, pytam saméj siebie, jakim to cudem... ona... co na najmniejszą drobnostkę zwykle drżała z przerażenia, mogła w tym razie okazać tak wielką siłę charakteru.
— Panna Sabina? Powtarzam ci, że to jest nie do uwierzenia; podczas kiedyś tak walecznie bronił naszego schronienia, biedna, kochana dziewczyna (zdaje mi się że ją widzę jeszcze), stała na środku... blada... ale odważna... Pierwsze jéj słowa były: Dzięki ci, mój Boże!... umrę sama! mego ojca nie ma tutaj!
— O!... jakże to dobrze... jak pięknie z jéj strony... w każdym razie objawia się jéj wielkie i szlachetne serce...
— Poczem, spojrzawszy na ciebie wzrokiem śmiałym, prawie dumnym, rzekła do mnie z zapałem, pokazując na ciebie: — „Czy wierzysz teraz że on jest mężnym?... On się da zabić za nas, ale przynajmniéj razem z nim zginiemy.“ — Tyle rezygnacji, tyle stałości w tak słabéj dziewczynie zdumiewają mnie teraz. Być może iż to serce lękliwe, które zwykle najmniejsza drobnostka przeraża, nabiera siły w chwilach wielkiego niebezpieczeństwa... Co przynajmniéj jest rzeczą pewną, to, że Sabina okazała się heroiczną, nawet w chwili kiedy cię widziała upadającym... Gdy nareszcie zwalczony liczbą przemagającą i ugodzony razem prawie śmiertelnym, upadłeś bez przytomności na progu jéj pokoju... czterech rozbójników... których przywódzca miał rękę na temblaku... czło wiek wzrostu wysokiego, blady, z włosami rudemi, rzuciło się do pokoju... »Onezym zginął w naszéj obronie... Teraz na nas koléj... Bądź zdrowa Zuzanno.“ zawołała Sabina ściskając mnie w swoich objęciach, i dodając głosem: — „Żegnam cię... ojcze kochany... żegnam.”
— Przywiązana i odważna do samego końca, rzekł Onezym ocierając łzami zwilżone oczy.
— Ja, czułam się mniéj odważną od Sabiny. Widziałam jakeś upadł krwią zbroczony na progu; rzuciłam się tedy do stóp herszta tych rozbójników wołając: Łaski!... łaski! Wyciągnął rękę jak gdyby chciał nakazać swoim wspólnikom ażeby się zatrzymali, i powiedział do mnie głosem groźnym: — Gdzie jest kapitan Kamienne-serce?
— Kapitan Kamienne-serce? — zawołał Onezym wpatrując się w Zuzannę z nadzwyczajnem zdumieniem, — ów korsarz, o którego ucieczce czytaliśmy dopiero przed kilku dniami? Dlaczegóż go tutaj szukano, wśród takiego zburzenia? Zresztą, wszakże ludzie ci byli Anglicy, przypominam to sobie teraz.
— Zaczekaj, opowiem ci wszystko co tylko wiem w téj mierze, mój synu... Mówiłam tedy, że ów człowiek z ręką na temblaku, który zdawał się być ich hersztem, pytał mnie gdzie jest kapitan Kamienne-serce. — Rzuciłam się na kolana przed rozbójnikiem wołając: „Panie, ten dom jest mieszkaniem Pana Cloarek; nie masz go w domu.
„Oto jego córka... miéj litość nad nią.
— „Jego córka, — krzyknął bandyta z wybuchem dzikiego śmiechu; — to jego córka!... ah! tym lepiéj... A ty, — rzekł do mnie, — ty jesteś żoną jego?
— „Nie, Panie... jestem ochmistrzynią.
I zbliżył się do biednéj Panny Sabiny, której odwaga zdawała się wzrastać z niebezpieczeństwem. Sabina złożywszy ręce na piersiach jak święta męczennica, z dumą spoglądała na przywódzcę rozbójników.
— „Gdzie twój ojciec? — zawołał. — „Daleko stąd... dzięki Bogu, — odpowiedziała śmiało biedna dziewczyna.
— „Twój ojciec wczoraj tu przybył; niedawno jeszcze znajdował się w tym domu... Gdzie jest? gdzie jest? — wołał ów nędznik grożąc jéj pięścią. Sabina nic nie odpowiedziała. Poczem mówił daléj z okropnym uśmiechem.
— „Nie schwyciłem twego ojca... ale uprowadziwszy cię z sobą, dostanę go w moje ręce. Napiszesz do niego z Anglii, dokąd cię zabieram. Powiesz mu gdzie jesteś, a narazi się na wszystko ażeby cię oswobodzić. Tam czekam na niego i tam go złapię. Daléj, ruszaj zemną.
— „Mam iść z tobą? — krzyknęła Sabina, — chyba mnie zabijesz!?
— „Nie będziesz zabitą, nie... pójdziesz, dobrowolnie lub gwałtem: wybieraj”...
— Nigdy — zawołała biedna panienka.
Wtedy odwrócił się do swoich towarzyszów, przemówił do nich kilka słów i ci rozbójnicy rzucili się na Sabinę. Chciałam ją bronie, ale mnie odepchnięto, i mimo jéj łez, mimo krzyku, została związaną.
— Ależ to jest okropne!... jakiż był powód téj zawziętéj nienawiści przeciw Panu Cloarek?
— Posłuchaj jeszcze... zaledwie związano Sabinę, gdy w tem usłyszeliśmy zdala wystrzały z ręcznéj broni, nadzwyczajny hałas... i krzyki przeraźliwe... Dwóch ludzi przybiega z podwórza i przemawiają w kilku słowach do swego przywódzcy, który spiesznie wybiega za mmi z pokoju, gdzie pozostali tylko ludzie którzy trzymali związaną Sabinę. Wtedy dopiero zdołałam przybliżyć się do ciebie, moje biedne dziecię. Podniosłam cię. — I drżąc jeszcze na to wspomnienie, Zuzanna pochyliła się nad łóżko swego siostrzeńca, ażeby go uściskać w swoich objęciach. — Biedny, ukochany synu mój, z początku myślałam żeś już nieżywy; dla tego, zapominajcie o Sabinie... zapominając o wszystkiem, płakałam nad tobą, zwątpiwszy zupełnie o twojem życiu, gdy niespodzianie...
I wzruszona nadzwyczajnie, Zuzanna zatrzymała się chwilkę.
— O! mów daléj... mów...
— Ah!... nigdy, nigdy nie zapomnę tego widoku... W głębi salonu, dwóch nędzników chciało gwałtem uprowadzić Sabinę... pomimo jéj okropnego krzyku... Dwóch innych, przerażeni zgiełkiem wzrastającym na dziedzińcu rzucili się ku drzwiom... lecz obaj... jednocześnie prawie zranieni upadają na posadzkę... Jeden z uprowadzających Sabinę tegoż samego doznał losu.
— Ale któż ich zranił?
— Kto? — odpowiedziała Zuzanna z drżeniem i zniżając głos swój, — człowiek w dziwne przybrany szaty... na głowie miał kapelusz z szerokiemi skrzydłami, obok tego ubrany był w czarny kaftan i szerokie białe spodnie... Z siekierą w ręku, wpadł on do salonu otoczony kilku majtkami.
— O! mój Boże! — zawołał Onezym usiłując zebrać swoje wspomnienia, — ale zdaje mi się... że Panna Sabina w przystępie swoich cierpień... mówiła czasami o człowieku w tym dziwnym stroju... i który... jéj zdaniem... miał być... mordercą jéj matki...
— Niestety!... niestety! — rzekła Zuzanna z płaczem, — wspomnienie to utkwiło zbyt silnie w jéj pamięci.
— Ale, któż był ów człowiek, który w takiem ubraniu przybył na ratunek Panny Sabiny?
— Człowiek ten — odpowiedziała Zuzanna ze smutkiem, — to był korsarz, kapitan Kamienne-serce, człowiek ten,... to był Pan Cloarek...
— On! — zawołał Onezym zrywając się z pościeli mimo słabości swojéj. — Cóż to za tajemnica!... to on był... Pan Cloarek!
— Tak jest... przybył z toporem w ręku... odzież miał zakrwawioną, a twarz jego... o! nigdy... nigdy nie widziałam twarzy tak okropnéj, tak przerażającéj... Wchodzi... Sabina, nie widząc z początku jego rysów, wydaje krzyk okropny, powtarzając: czarny człowiek... czarny człowiek... Pan Cloarek biegnie do swéj córki... ona ucieka przed nim, wołając... Ojcze... ty zabiłeś moję matkę!... i pada pozbawiona przytomności.
— Tak... tak... te słowa.... „ojcze, ty zabiłeś moję matkę”.... słyszałem je jakby w oddaleniu, czując się bliskim skonania.... Ah! to rzecz okropna... okropna... Jakie przerażające odkrycie!... ileż to łez... ile rospaczy na przyszłość!.... On, ojciec tak tkliwy... ona, córka tak przywiązana... pomiędzy nimi... nieprzebyta otchłań... O! mój Boże!.. masz słuszność... wielkiego potrzeba męztwa ażeby znieść podobne odkrycie!... więc od tego czasu... cóż się dzieje z Panną Sabiną?
— Powiadam ci, że nieszczęśliwa walczyła przez dwa dni pomiędzy życiem a śmiercią.
— A Pan Cloarek? Niestety!... nic o nim nie wiemy; powiadają tylko że kiedy jego córka wyrzucała mu śmierć swéj matki, wydał krzyk przeraźliwy i jak szalony znikł z domu; od tego czasu nie widziano go wcale.
— O! ileż to nieszczęść, mój Boże! ile nieszczęść! Ale jakim sposobem Pan Cloarek mógł być uwiadomiony o tym napadzie? albo skąd pochodziła nienawiść tych Anglików?
— Już to, jak powiadają, napadali oni w ten sposób dwa czy trzy razy nasze brzegi... niosąc spustoszenie i trwogę na kilka odosobnionych wioseczek i uciekając potem na swoje okręty, zawsze w nadziei że pochwycą Pana Cloarek, który pod nazwiskiem kapitana Kamienne-serce wiele złego wyrządził Anglii.
— Pan Cloarek miałby być korsarzem?!... dla czegożby obierał sobie zawód tak trudny i niebezpieczny? poco taka tajemnica względem jego córki?.
— I ja tego nie wiem mój przyjacielu; od tego strasznego wieczoru nie pokazał się jeszcze jakem ci już mówiła; — majtkowie statku jego, z którymi tu przybył i na których czele był Segoffin, zabrali do niewoli Anglików którzy nie zginęli w bitwie. Przyszedłszy nieco do siebie po pierwszym moim przestrachu, zajmowałam się wyłącznie Sabiną i tobą, gdy tymczasem Segoffin ze swoimi majtkami gasił ogień i starał się usunąć przynajmniéj najwidoczniejsze ślady tego okropnego spustoszenia.
— I Segoffin także nie miał żadnych wiadomości od Pana Cloarek?
— Nie wiem o tem: ale w téj chwili dano mi znać, że Segoffin, który wczoraj rano wyjechał, teraz powrócił, i właśnie rozmawia z Panną Sabina... Być więc może że przywiózł jakie wiadomości od jéj ojca...
— Daj to Boże!.... Ale jeżeli Pan Cloarek rospacz swą przeżyje... jakież to będzie niewyczerpane źródło łez i boleści dla niego i jego córki... w odkryciu téj nieszczęsnéj tajemnicy!...
Cóż ja ci mam na to powiedzieć, moje biedne dziecię? z jakiejkolwiek strony zapatruję się na przyszłość, zawsze zdaje mi się ona być ponurą i złowrogą.
— Ah! miałaś słuszność, moja ciotko, odwagi... odwagi nam trzeba! O! tak... większéj potrzeba odwagi ażeby widzieć cierpienie tych których kochamy, aniżeli gdybyśmy sami cierpieli.
W téj chwili weszła do pokoju kobieta doglądająca Onezyma w jego słabości, mówiąc do Zuzanny:
— Pan Segoffin pragnie pomówić z Panią Robertową, jak równie z Panem Onezymem, jeżeli tylko chory będzie go mógł przyjąć u siebie.
— O! mogę... mogę... — odpowiedział skwapliwie młodzieniec podnosząc się na posłaniu.
Wkrótce potem stary sługa wszedł do pokoju Onezyma.
Nie była to już owa wybladła i wysoka postać z poważną a szyderską twarzą, która poprzednio wywoływała niecierpliwość lub drwinki Zuzanny; rysy tego samego człowieka przedstawiały głęboki smutek i boleść; jego maleńkie oko, zwykle tak złośliwe, było zaczerwienione od świeżych łez; podobnież widać było poniżéj szerokiego czarnego plastra, wilgotne jakieś ślady; gdyż jeżeli oko, które utracił w bitwie zasłaniając swego pana, zamknięte było dla światła, nie było przecież zamkniętem dla łez tkliwego współczucia.
Pani Robertowa nie przyjęła już swego starego współtowarzysza jak dawniéj, ze złośliwością na ustach i szyderstwem w spojrzeniu, lecz wyszła na jego spotkanie ze smutną i przychylną skwapliwością.
— I cóż! mój biedny Segoffin, — rzekła do niego, — jakie przynosisz nam wiadomości, złe czy dobre?...
— Doprawdy, ja sam nie wiem... kochana Zuzanno, — odpowiedział jéj stary przyjaciel z westchnieniem, — zależeć to będzie od tego listu...
I wydobył z kieszeni dosyć wielką paczkę opieczętowaną.
— Cóż to jest? — zapytała Zuzanna.
— List od Pana Iwona.
— Dzięki Bogu!... więc on żyje, — zawołał Onezym.
— A zdrowie jego? — dodała Zuzanna.
— Cóż chcesz? z daleka od swéj córki i po tylu wypadkach, zdaje się że to jest ciało bez duszy... odpowiedział Segoflin. — Zresztą ostatnia jego nadzieja jest w tym liście, a list ten jest do Pana Onezyma.
— Do mnie?
— Powiem tylko Panu co z nim masz zrobić; ale przedewszystkiem, powiedz Pan, czy jesteś w stanie podnieść się z łóżka?
— Jestem, — zawołał młodzieniec starając się podźwignąć, — jestem.
— Ja zaś mówię, On zymie, że nie jesteś w stanie — wtrąciła Zuzanna, — byłaby to największa nierostropność.
— Pozwól, moja kochana Zuzano, — rzekł Segoffin — równie jak ty, jestem nieprzyjacielem wszelkiéj nierostropności, lecz... (mogę ci się przyznać teraz) ponieważ od dwunastu lat mogłem i tu i owdzie widzieć rany rozmaitego rodzaju... nabyłem przeto w téj mierze pewnego doświadczenia.
— Niestety! tak jest, i to nawet własnym kosztem mój biedny stary przyjacielu, — odpowiedziała Zuzanna przypominając sobie z jaką cierpliwą uległością ten zacny człowiek znosił tak długo szyderstwa któremi go ciągle prześladowała z powodu jego mniemanéj niezręczności, pozbawiającej go to oka, to palców.
— Otóż! moja Zuzanno, — dodał, nie lękaj się niczego... zobaczę puls twego siostrzeńca, i zbadam należycie stan jego, jak to zwykle czynił nasz starszy chirurg; jeżeli znajdę, że nasz odważny młodzieniec będzie się mógł podnieść i zejść chociaż tylko na godzinkę do salonu Panny Sabiny... to... Ale, nie, nie!... chwilkę jeszcze, — zawołał Segoffin, przytrzymując silną ręką Onezyma, który usłyszawszy imię Sabiny, już chciał wychodzić z łóżka. — Pozwól mój panie... jeszcze nie załatwiłem moich obowiązków lekarskich; bądź Pan łaskaw zachować się spokojnie... bo jeżeli nie... zabiorę mój list, i zamknę Pana tutaj... na dwa spusty.
Onezym westchnął tylko i milczał, poddając się z największą niecierpliwością badaniom Segoffina, który przy świetle lampy przyniesionój do łóżka przez Zuzannę, przekonał się, że młodzieniec mógł rzeczywiście, bez żadnego niebezpieczeństwa przynajmniéj godzinę posiedzieć.
— Ale Segoffinie, — rzekła Pani Robertowa ciągle jeszcze niespokojna, — ręczysz mi wszakże iż nie ma niebezpieczeństwa?
— Najmniéjszego... spuść się na mnie...
— Czyby nie można odroczyć tej rozmowy?
— Dla czego? — odpowiedział stary sługa głosem bardzo wzruszonym. — Ah! bo widzisz.. nie daleko stąd... jest ktoś... co liczy każdą godzinę... każdą minutę.
— Co mówisz? — zawołała Zuzanna, — czyby to był Pan Cloarek?
— Mówiłem ci, odrzekł Segoffin, nie odpowiadając na to pytanie, — mówiłem ci że nie daleko stąd jest ktoś co oczekuje życia... lub śmierci.
— Wielki Boże!... powtórzył także Onezym, życia lub śmierci!...
— Albo raczéj nadziei... lub rozpaczy... — odpowiedział Segoffin głosem uroczystym, — a nadzieja ta... lub rospacz zależeć będą od przeczytania tego listu... dla tego to, Zuzanno.. żądam od twego siostrzeńca ażeby zebrał wszystkie swoje siły... i zeszedł do salonu... gdyż, jeżeli mam wszystko powiedzieć, — dodał Segoffin głosem coraz więcéj wzruszonym, — nim godzina czasu upłynie, los Pana Iwona... będzie rozstrzygniony...
— Po przeczytaniu tego listu? — zapytała Zuzanna z zadziwieniem i niespokojnością.
— Tak jest, — odpowiedział Segoffin z drżeniem, — a list ten ma przeczytać Pannie Sabinie Pan Onezym w mojéj i twojéj obecności. Zuzanno... ponieważ Pan Iwon polecił mi udzielić wam niektórych objaśnień.. A więc, pójdźmy, Panie Onezymie... uspokój się Pan... bądź odważnym... Panna już jest zawiadomiona... co się stało, odstać się nie może... co ma być to będzie. Ty Zuzanno, idź do Panny i poczekaj na nas, pomogę twemu siostrzeńcowi w jego ubraniu....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dziesięć minut potem, Onezym, który nadzwyczajnie był osłabiony, opierając się na ramieniu Segoffina, wszedł do salonu, gdzie Sabina go oczekiwała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.