Historja chłopów polskich w zarysie/Tom II/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Historja chłopów polskich w zarysie
Podtytuł Tom II. W Polsce podległej
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XV.
Materjalne położenie chłopów w Królestwie Polskiem. Oświetlanie ich potrzeb. Oświata prywatna. Niższe szkoły rolniczo-gospodarcze. Lud w literaturze XIX wieku.

Materjalne położenie chłopa w Królestwie Polskiem po uwłaszczeniu było względnie pomyślne. Miał ziemi za mało, ale więcej niż w zaborze austrjackim, po części w pruskim[1], nadto żywił się obfitemi służebnościami. Z układów o zniesienie ich i z parcelacji powiększał ciągle obszar swych gruntów[2] do czego mu (od r. 1890) dopomagał Bank Włościański. To rozszerzanie się jednak rolnej przestrzeni włościańskiej wytwarzało nadmiernie gospodarstwa zbyt małe dla wyżywienia rodziny, pomnażane przez działy spadkowe. Dla powstrzymania tych ekonomicznie szkodliwych rozdrobnień, zalecano ograniczenie ich zakazem. Te szczupłe działki, niescalone, często nawet rozrzucone w wielu miejscach, uniemożliwiały umiejętną gospodarkę, której niski poziom podtrzymywała ogólna i zawodowa ciemnota ludu. Wydajność ziemi w uprawie chłopskiej była mizerna[3], a skutkiem tego całe życie chłopów, poza nieliczną klasą zamożniejszych, nędzne, w swoich potrzebach i zadowoleniach bardzo zacieśnione.
Widziała to wyraźnie i ubolewała nad tem szczerze inteligencja społeczna. Ale jej pomoc a nawet szczerość w radach była skrępowana warunkami niewoli i stanem umysłowym chłopów. Byli oni zbyt ciemni, ażeby można było pobudzić ich w masie do ruchu postępowego, byli zbyt nieufni względem inteligencji, którą podejrzewali o ukryte dążności szlacheckie, nadewszystko zaś całe ich życie było opanowane przez rząd, który nie dopuszczał poza sobą żadnych, niepodlegających mu wpływów i tamował je przez cenzurę. Najmniej stosunkowo ograniczał dziedzinę finansową, bo najmniej obawiał się w niej przeciwdziałań swoim zamiarom. J. Kirszrot-Prawnicki wystąpił z obszerną pracą o Kredycie włościańskim (Warszawa 1886), w której zaprzeczył powszechnemu mniemaniu, że stosunek wydajności ziemi w gospodarstwach folwarcznych i włościańskich ma się jak 8:4, podczas gdy rzeczywiście wynosił 4,4 do 4,1, czego ma dowodzić fakt, że po uwłaszczeniu produkcja rolna zamiast zmniejszyć się, wzrosła. Wykazywał, że nieograniczone, chociaż prawem niedozwolone dzielenie ziemi chłopskiej marnuje pracę rolnika, która nie wyczerpuje się całkowicie w uprawie ziemi. Wreszcie wykazywał korzyści z zakładania kas wiejskich według systemów Schultze-Delitscha i Reifeisena. Wiernopoddańczy monarchista i rządowiec J. Moszyński W sprawie kredytu włościańskiego (Warszawa 1897) opowiedział, jak w swej kasie dworskiej otworzył dla chłopów kredyt, umarzalny w ciągu 15 lat, oprocentowany 9% (z tego 5 na amortyzację), zalecając taką jego formę, zapewniającą utrzymanie ścisłego związku między dworem a chatą. E. Michalski w rozprawie Kredyt dla włościan (Włocławek 1909) poddał krytyce rzadkie i kosztowne pożyczki hipoteczne, udzielane włościanom przez Tow. Kred. Ziemskie, a także działalność Banku Włościańskiego, służącego głównie obszarnikom, którzy przy jego pomocy sprzedają swoje majątki. Natomiast za pożyteczne uznał Kasy pożyczkowe, oszczędnościowe i wogóle Towarzystwa drobnego kredytu, zwłaszcza Reifeisenowskie. Z wielką znajomością rzeczy oświetlił J. Jeziorański Potrzeby stanu włościańskiego w Królestwie Polskiem (Warszawa, 1902). W przytoczonej przez autora korespondencji z lubelskiego powiedziano: «Dla włościan równe działy to nie jest równy podział masy spadkowej, ale równy podział gruntu pomiędzy spadkobierców. Grunt i tylko grunt daje szczęście, równy rozdział tego szczęścia — to dla włościanina jedyne sumienne i zrozumiałe działy. Zejdą się spadkobiercy ze świadkami na polu, przemierzą je tyczką i podział skończony. Wypadło po 3 morgi na głowę, czy po 2, czy po mniejszym kawałku — cóż robić; ale każdy z podzielonych ma swój grunt po ojcach i prawo do gromadzkiego pastwiska i własny swój światek; a co najważniejsza — choć sobie z tego sprawy nie zdaje — punkt oporu dla myśli swoich i wiecznych nadziei». Wbrew prawu niepozwalającemu drobić ziemi niżej 6 morgów, chłop ją łamie na kawałki. «Klepie biedę na 4 lub 5 morgach, ale na zarobek nie idzie. Trochę pracuje u siebie, trochę sam pasie krowę na powrozie po miedzach, bardzo wiele próżnuje, ale potrzeby swoje ograniczył do takiego minimum, że jego własna bieda jeszcze mu się znośną wydaje. Dziś dzielenie się osad włościańskich nie wyrobiło jeszcze w ludzie wiejskim zalet gospodarskich, jakie dla właścicieli drobnych są konieczne».
Na podstawie faktów, świadczących, że życie łamie i ciągle łamać będzie ustawę, Jeziorański oświadcza się za wolnością testamentową i podziałem majątku między spadkobierców według szacunku osady, a nie w naturze. Wykazuje przytem konieczność tworzenia gospodarstw włościańskich, wystarczających na wyżywienie całej rodziny, scalenia gruntów i organizacji taniego, przystępnego kredytu.
Pierwszorzędną dźwignią w podniesieniu chłopów na wyższy poziom kultury była naturalnie oświata. Ale rząd rosyjski, który nietylko nie dbał o oświatę ludu, ale widział w niej czynnik wrogi jego celom, zbiegającym się w dążeniu głównem — utrzymaniu samowładztwa, złożonego z niezliczonych samowoli urzędniczych, stosując tę zasadę w cesarstwie, tem większą jej korzyść uznawał w odniesieniu do Królestwa. Ale tu spotkał się z potrzebą, która go skrępowała w tym kierunku szczególnym interesem politycznym; nie chciał on chłopów oświecać, ale chciał ich wynarodowić, do tego zaś bardziej od wszystkich urządzeń rusyfikacyjnych nadawała się szkoła. Lud wszczepił w swe uczucia wdzięczność dla monarchy, od którego otrzymał ziemię, prawa i przywileje, żywił zaufanie do rządu, który go obdarzył mocną i troskliwą opieką, ale pozostał polskim, chociaż bez patrjotyzmu. Trzeba było obsiać ten grunt wdzięczności i zaufania ziarnami chwastów niszczących, a przynajmniej zagłuszających rozwój uświadomienia narodowego. Więc otwierano szkoły elementarne, ale ruszczące. Patrjotyczna inteligencja polska znalazła się również na przecięciu dróg sprzecznych. Chciała oświecić lud, w którym ilość analfabetów dosięgała 60%, ale powstrzymywała go od szkoły, w której on się wynaturzał. Z tego położenia było tylko jedno wyjście — tworzenie szkół polskich tajemnych, zakazanych i surowo karanych. Powstały niezliczone małe i wielkie katakumby oświaty, w których jej kapłani i wyznawcy odbywali prześladowaną naukę, w których spełniały się najszlachetniejsze ofiary i z których rząd wydobył, rozrzucił po więzieniach i osadach karnych całe gromady męczenników. Jest to jeden z najzacniejszych i najpłodniejszych w dobre skutki czynów patrjotycznych inteligencji a zarazem zmazanie historycznych grzechów szlachty względem ludu. Pomimo czujnych śledzeń żandarmerji i surowych kar, tworzyły się ciągle rozmaite kółka i koła, między któremi ważną rolę odegrało i wiele ofiar poświęciło stowarzyszenie tajemne p. n. «Oświata ludowa»[4].
Większość dworów wiejskich zamieniała się na ukryte szkółki, a ich działalność tem godniejszą była podziwu i chwały, że odbywała się w warunkach dwustronnego oporu: z jednej strony groziła jej czujna i sroga prześladowczość rządu, z drugiej nieufność chłopstwa[5]. Obie nie zastraszyły i nie zniechęciły tego apostolstwa, pracującego niezmordowanie i ofiarnie bądź jednostkowo, bądź w najrozmaitszych organizacjach oświatowych. Roznosiły one zasłonięte przed bystrem okiem władz światło między ludem wiejskim przez lat 40. Gdy nareszcie nastąpiło w Rosji odprężenie ucisku, chociaż ono w Królestwie było bardzo słabe, zrodziła się natychmiast zalegalizowana Polska Macierz Szkolna, ogarniająca siecią kół zorganizowanych cały kraj. Jak wymownym była ona dowodem potrzeby, pragnienia i energji społeczeństwa świadczy jej rozrost w pierwszym roku istnienia (1906—7), w którym liczyła około 680 szkół początkowych, w nich 62.000 dzieci, 300 ochron, a w nich 14.000 dzieci, przytem kursy dla analfabetów, bibljoteki i t. d. Fundusze z ofiar przekroczyły 800.000 rb.[6]. Ten nagły i imponujący rozrost przestraszył najbardziej wrogą polskości, dziko niszczycielską władzę szkolną, która po roku zamknęła (1907) groźną dla niej instytucję i nie pozwoliła jej otworzyć aż do swego zniknięcia pod gruzami zburzonego państwa. Macierz odrodziła się dopiero w r. 1916 i pomimo przejścia oświaty pod opiekę własnego rządu w Polsce niepodległej, dotąd działa w wielkich rozmiarach i z wielkim pożytkiem. Ale ten okres jej rozwoju już nie należy do naszej historji.
Obok Macierzy powstały niezależnie od niej mniejsze kółka lub działania jednostkowe, szerzące oświatę śród ludu wiejskiego. Bardzo szczęśliwym bo płodnym w dobre skutki pomysłów były szkoły rolniczo-gospodarcze dla synów i córek włościańskich. Szkołom tym należy się nieco dłuższa uwaga czytelników.
Dla patrjotów czynnych, dla nieustraszonych karami i niezmordowanych w pracy krzewicieli oświaty stało się jasnem, że tajemne nauczanie elementarne nie wyczerpuje ich zadania i obowiązku a nadewszystko nie zaspakaja koniecznych i ważnych potrzeb kulturalnych ludu. Postanowiono posunąć się o stopień wyżej w jego kształceniu. Wobec jednak bezwzględnego zakazu otwierania nawet prywatnych szkół z językiem wykładowym polskim, nie można było myśleć o tworzeniu jakichkolwiek zakładów według typów przepisowych. Użyto wybiegu: postarano się o zalegalizowanie «kursów praktycznych», dozwalających zajęcia mechaniczne objaśniać po polsku. Pierwszą taką zamaskowaną szkołę założyło (1900) Towarzystwo Pszczelniczo-ogrodnicze w Pszczelinie. Ci i późniejsi twórcy podobnych uczelni, wytknęli sobie dwa cele: popierwsze dać wychowańcom sumę wiedzy najużyteczniejszej w ich zawodzie i powtóre podnieść ich na wyższy poziom kultury. Co do pierwszego, w programie wykładów największy nacisk położono na przyrodoznawstwo, jako najściślej związane z gospodarstwem rolnem. Z przedmiotów ogólnokształcących wprowadzono naukę języka, literatury i historji polskiej na tle powszechnej, geografję, rachunki, miernictwo, hygienę, weterynarję, organizację gospodarstw, budownictwo wiejskie i nauki społeczno-ekonomiczne, oczywiście w zakresie elementarnym. Wiadomości teoretyczne połączono z zajęciami praktycznemi, o ile one pozostawały z sobą w związku. Kurs trwał 11 miesięcy. Ta jego krótkość wymagała od nauczycieli wielkiej umiejętności pedagogicznej i natężonej pracy. Zdobywali się na obie ludzie ideowi, przeniknięci duchem misyjnym, którzy potrafili ze szkoły uczynić przybytek pracy radosnej. Ponieważ nauka odbywała się w ciągłem i przyjacielskiem zetknięciu młodzieży z jej przewodnikami, więc egzaminów zaniechano. Oprócz systematycznych wykładów miejscowych, odbywały się przygodne i — zaznaczyć to trzeba — bezinteresowne pogadanki prelegentów przyjeżdżających z Warszawy. Korzyści umysłowe spotkały się z obyczajowemi. Życie w gromadzie rozwijało uczucia społeczne, organizacje koleżańskie uczyły samopomocy i samorządu, internat przyzwyczajał do hygieny i umiłowania piękna. Po roku uczeń wychodził ze szkoły nietylko rozumniejszy i zdolniejszy do pracy zawodowej, ale kulturalniejszy i bardziej uspołeczniony.
Kierowniczka Pszczelina i wielce zasłużona działaczka na polu oświaty ludowej Jadwiga Dziubińska[7] z której referatu korzystamy, nie poprzestając na własnych pomysłach, zasięgała rady doświadczonych profesorów, a wreszcie dla upewnienia się w swych pomysłach, odbyła podróż informacyjną zagranicę po krajach, w których zrodziły się pierwsze wzory i oparły się na mocnych podstawach tego rodzaju uczelnie. Wynikiem tego badania było przekonanie, że typ szkoły pszczelińskiej jest dla naszego ludu najwłaściwszy. Jej organizatorka czuła potrzebę upewnienia się tembardziej, że istniejące w innych dzielnicach podobne zakłady nie były zachęcające. «W Galicji — opowiada ona — poza pięknemi budynkami, bogatym zbiorem pomocy naukowych, mało używanych, znalazłam barbarzyńskie metody wychowawcze. Dyrektorowie, wszyscy bez wyjątku, informowali mnie, że z hołotą chłopską nic się nie da zrobić bez kary cielesnej, że jest to jedyny środek zaradczy przeciwko ucieczkom i lenistwu uczniów. «Krnąbrnym przestępcom rozdzielam kary cielesne na raty przez cały tydzień codziennie w obecności kolegów»[8]. Nie dawały również szkoły w zaborze pruskim, w którym odrabiano wykłady mechanicznie, powtarzając je z roku na rok.
W r. 1905 otworzyła Dziubińska podobną szkołę dla dziewcząt również pod nazwą «Kursów jedenastomiesięcznych w Kruszynku na Kujawach». Tym sposobem Pszczelin i Kruszynek stały się rodzicami wszystkich późniejszych uczelni tego typu[9].
W działalności na tem polu zajaśniała olśniewającym blaskiem postać Aleksandry z Sędzimirów Bąkowskiej. Córka bogatego obywatela ziemskiego, wychowana w dostatku, fenomenalnej urody, już jako żona dumnego szlachcica, wyłączyła się z wielkopańskiej sfery i zdobywszy spory zasób wiadomości lekarskich, zajęła się gorliwie uzdrawianiem ludu. Owdowiawszy, osiadła w majątku ziemskim Gołotczyźnie (pow. ciechanowski), gdzie rozwinęła starania i wpływy w rozmaitych kierunkach potrzeb tej warstwy a głównie w oświatowym. Pobudzona przykładem Kruszynka, otworzyła w 1909 r. w Gołotczyźnie szkołę gospodarstwa wiejskiego dla dziewcząt, zalegalizowaną — dla osłonięcia jej przed władzami rosyjskiemi — jako «fermę praktyczną». Prowadziła ją z doborem ideowych nauczycielek i z gorącem umiłowaniem aż do zamknięcia po wybuchu wojny. Nie była to jedynie uczelnia, zakład wychowawczy o bardzo wysokim nastroju moralnym, ale zarazem ośrodek, do którego spływały setki ojców, matek i starszych włościan, zaciekawionych tem prawdziwie ludowem ogniskiem światła. W r. 1912 Bąkowska wydzieliła z folwarków 70 morgów ziemi dla założenia łącznie z A. Świętochowskim drugiej szkoły, męskiej, która powstała również jako «ferma praktyczna» pod nazwą Bratne. Ponieważ utrzymywanie tych szkół po wojnie środkami prywatnemi było zbyt ciężkiem, a nadto dla utrwalenia ich egzystencji i zabezpieczenia jako własności społecznej Bąkowska w porozumieniu z kierownikiem Bratnego darowała je wraz z 7 włókami ziemi, inwentarzem i budynkami państwu polskiemu pod zwierzchnictwem Ministerjum Rolnictwa, które je dotąd prowadzi. Zastrzegła sobie na wyłączny użytek tylko jeden pokoik z kuchenką i skromny deputat spiżarniany, którego nie wyczerpywała. Ograniczywszy swe potrzeby aż do ubóstwa, ubrana w stare, zniszczone i połatane suknie, nieżądająca niczego od nikogo a rozdająca wszystko, co odjąć mogła swym najkonieczniejszym potrzebom, osłabiona w ruchach wiekiem, patrzyła ze swego mieszkanka z miłością na gwarliwe i wesołe roje dziewcząt, kształcących się w jej szkole pod nowem kierownictwem. Czysta kryształowo w swych uczuciach, szlachetna w dążeniach, wspaniałomyślna w czynach, taką skromnością okrywała swe zasługi, że nie pozwoliła nigdy ujawnić ich publicznie i że autor tego dzieła odważył się jej przypisać je tylko bezimiennie. Zgasła w zeszłym roku, odprowadzona do grobu przez nieliczny orszak przyjaciół i czcicieli.
Bardzo ważnym i wpływowym czynnikiem w uświadamianiu i oświecaniu ludu wiejskiego była poświęcona mu prasa. W Królestwie Polskiem nie mogła ona być pod uciskiem cenzury ani tak liczna, ani tak wolna, jak w innych zaborach. Dwa tygodniki odegrały tu pierwszorzędną rolę: Gazeta świąteczna, wydawana od r. 1881 przez K. Prószyńskiego (Promyka) i redagowana przez M. Brzezińskiego (od r. 1882) Zorza. Ci pisarze, do głębi dusz swoich przeniknięci miłością dla ludu a przytem szczególnie uzdolnieni do prześwietlenia prostych umysłów, złożyli na polu swej pracy niespożyte zasługi. Najzaszczytniejszy jednak wawrzyn należy się Promykowi, który nietylko był nauczycielem czytelników swej gazety, ale przez wydanie i rozpowszechnianie w setkach tysięcy egzemplarzy bardzo pomysłowego Elementarza przyczynił się wielce do rozszerzenia nauki czytania i pisania. Oba wspomniane organy różniły się bardzo nikłemi odcieniami w swych kierunkach, oba usiłowały spełnić «cudów cud» Krasińskiego — związać lud polski ze szlachtą i — duchowieństwem.
Wyraźna różnica od tych dwu tygodników objawiła się w trzecim — Zaranie, od którego otrzymał nazwę odłam ludu, odrywający się od tego związku. Zaraniarze chcieli oświecać i podnosić lud kulturalnie bez udziału szlachty i księży a ostatecznie nawet wbrew nim. Z tej czystej grupy ideowej wyłoniło się niechlubnej pamięci przedsiębiorstwo polityczne pod nazwą Wyzwolenie.
Oryginalnym i niezmiernie sympatycznym objawem budzenia się świadomości ludu wiejskiego było powstanie (1906 r.) pisemka, redagowanego na wsi w Tłuszczu, przez włościanina Jana Kielaka z Chrzesnego, p. t. Siewba. Właściwym twórcą i wykonawcą pomysłu był człowiek osobliwy, jaki tylko mógł się ukazać w miejscowych i czasowych warunkach swego działania, inżynier A. Piliński, który ukrył się pod nazwiskiem Adamowicza i był najczystszym i najgorętszym duchem ruchu chłopskiego. Siewba, jak Zaranie, starała się ten ruch uniezależnić od opieki i patronatu warstw dotąd nim kierujących, ale nie wypowiedziała im wojny. Hasłami jej były: «oświata, dobrobyt, jedność». Z tych trzech źródeł chciała ona czynić «siłę ludu, narodu, ojczyzny». Nie poprzestając na wydawnictwie, redakcja uzyskała zatwierdzenie «Ustawy kółek rolniczych im. Staszica». Była to więc grupa w prawdziwem znaczeniu tego słowa ludowo-narodowa.
Objawem zupełnie nowym w publicystyce Królestwa Polskiego było pojawienie się tygodnika Głos (1886). Dotychczasowe czasopisma wydawane bądź wyłącznie dla ludu, bądź dla inteligencji demokratycznej, nawet w swej radykalnej obronie chłopów, usiłowały ich interesy sharmonizować z interesami panów ziemskich dla ogólnego dobra narodu. Głos jak gdyby wiążąc swoją dążność z zasadami manifestu Towarzystwa Demokratycznego, przeciwstawił obie te warstwy społeczne i oświadczył się za niższą. «Powołany w nowych warunkach do samodzielnego bytu — mówił w wykładzie swego programu — lud siłą konieczności rozwija się na mocy własnych zasobów i dąży, bo dążyć musi do obywatelskiej samowiedzy. Rozum dziejowy każe nam uznać doniosłość tego procesu, połączyć z jego postępem najżywotniejsze interesy kraju, walczyć z przesądami, które zaćmiewają jego znaczenie, z uprzedzeniami, które mącą opinję inteligencji naszej. Wynika stąd postawienie zasady, że interesy i potrzeby ludu naszego powinny być górującym akcentem sprawy społecznej, wytycznym punktem działania zarówno tej części inteligencji, która ma obowiązek zmazania błędów przeszłości, jak i tej, co w pocie czoła musi stwarzać zadatki nowej doli... «Będziemy stanowczo potępiać samozwańcze pretensje do kierowania nawą społeczną tych sterników, co występując w imię naszej tysiącletniej kultury i tradycji, nie chcą widzieć, czy zapominają o tem, że ideały tej tradycji i formy tej kultury są obce większości narodu». «Znajdują się jeszcze ludzie — twierdził główny rzecznik tego kierunku myśli społecznej — nawet ludzie uczeni, którzy nie chcą przyznać tego faktu, że lud posiada własną religję, własną moralność, własną politykę, więcej — własną naukę, słowem kulturę własną, której czynniki składowe nie mogą być uważane jako niższe formy rozwoju odpowiednich kategoryj kultury naszej. Cywilizacja chłopska nie stoi nieruchomie, ale chociaż bardzo powoli, przeradza się i rozwija. Ta niezaprzeczona ewolucja — to właśnie dowód jej samodzielności». W następnych latach Głos uważał się ciągle za «wysunięty posterunek, który stoi na straży i broni, jak umie i może, wszystkich pragnień i potrzeb ludu, świadomie wyrażonych lub nieświadomie odczuwanych», przechwalając się, że za nim «stoi cały lud polski» (1887). Oprócz artykułów rozwijających zasady, pomieszczał powiastki i poezje (Dygasińskiego, Konopnickiej, Orzeszkowej, Kasprowicza i in.), osnute na kanwie ludowej. Grupa jednak ludzi, walczących pod tym sztandarem, zmieniła nieco wypisane na nim godła. Naprzód usunęła z niego socjalistyczną obszywkę, potem zatarła ostry przedział między dwoma kulturami — szlachecką i chłopską a wreszcie złączyła obie warstwy w jedną masę narodu. Ci sami ludzie stali się twórcami Narodowej Demokracji, która opuściła stanowisko ludowo-klasowe, a nawet skierowała przeciwko niemu gwałtowne ataki, nieustające dotąd.

∗             ∗

Literatura polska odtwarzająca życie społeczeństwa, dająca nam idealne pobudki i ustroje, zwracała się w ciągu XIX w. coraz bardziej ku ludowi. Możnaby wymienić zaledwie paru pisarzów, którzy nie dotknęli tych wątków. Jak gdyby w pamięci narodu zatarły się wspomnienia dawnego rozbratu dwóch żywiołów, wybuchów nienawiści i krwawych starć, poezja romantyczna otoczyła lud blaskiem i szczerą miłością. Uważała ona przędzę jego wyobrażeń za swój najcenniejszy materjał. Bohdan Zaleski umieścił na czele swych pism taki wierszyk:

Pieśni ludu — jedwabniki!
Przędza na wiatr — lśniąca lekka.
Ktoś jej doda kwietniej krasy,
Umaluje, złotem przetka
I na wieczne, wieczne czasy
Adamaszki i atłasy
Na królewskie gdzieś pokoje
A na dziewic wszystkich stroje.

Ale romantycy brali z ludu tylko jedwabne nici fantazji, nie zgrzebne nici życia rzeczywistego. Przerabiali kunsztownie jego pieśni, legendy, baśnie, pomijając zupełnie wątki dramatów rzeczywistych, pragnień, cierpień, nadziei, zawodów, krzywd, wesela. Ani prawdziwych dziejów, ani rzeczywistej teraźniejszości ludu nie widzieli wcale. Co najwyżej dotykali oderwanych, jaskrawych zdarzeń. Mickiewicz nie wprowadził chłopów do swych arcydzieł, wystąpił tylko na emigracji w obronie francuskich. Z. Krasiński poprzestał na oświetleniu buntów chłopskich lampą szlachecką. W «Psalmie miłości» mówi, że szlachta jest «kapłanem ludu» i jego jedynym przewodnikiem.

Kto się palił wciąż ofiarą
Na ołtarzach tej ojczyzny?
Kto nad ludu błędną marą,
Nad przepaścią ciemną jeszcze
Skrzył się cały w żary wieszcze?
Kto sam z władz swych się rozbierał
Narodowi pootwierał
Przyszłe, wielkie bytu niwy?
Ani kupcy, ni żydowie
Ani mieszczan też synowie,
Lecz ród szlachty nieszczęśliwy.

Trzeba «zszlachcić naród cały, a nie szlachtę zetrzeć z chwały», kto bez tego zamiaru zbudzi lud ze snu, zbudzi zwierzęta i

Miasto świateł wielkiej burzy,
Ujrzy ziemskiej dno kałuży.

Według Krasińskiego

Jeden tylko, jeden cud,
Z szlachtą polską, polski lud.

Ten «jeden» cud wcale się nie spełnił.
Najszczersze i najgłębsze umiłowanie ludu śród poetów romantycznych objawił Seweryn Goszczyński, który zwykle «ludem» nazywał naród. Uczucie to jednak roztapiało się u niego w silniejszem — w ukochaniu i rozmyślaniu nad wyzwoleniem ojczyzny, wiążącem się u niego ściśle z wyzwoleniem włościan. Miał to przekonanie jako członek znanego nam Stowarzyszenia Ludu Polskiego w Galicji, wypowiedział je jako autor memorjału[10] złożonego Towarzystwu Demokratycznemu (1838 r.), w którym żądał, ażeby zamierzone powstanie ogłosiło «bezwarunkowe usamowolnienie i uwłaszczenie włościan». «Uzasadniając swoją sympatję dla ludu — pisze Wasilewski — i swoje dla niego nadzieje, wywodził zgodnie z przeczuciem poetyckiem gminną zasadę wyższości duszy ludowej nad duchowością warstw wyższych. Dopóki szlachta w dawnej Polsce trzymała się bliżej ludu, dopóty była silną; utraciwszy w wiekach późniejszych dopływ żywotnych soków ludowych i przeciwstawiwszy się ludowi, stała się wrogiem demokracji i żywiołem wstecznym dla rozwoju narodowego. Lud jest źródłem wiedzy niezgłębionej. W jego rozumie źródło rozumu narodowego. Nam nie jego uczyć, ale uczyć się od niego» (w Demokracie polsk. 1842 r.). W utworach wierszowanych Goszczyński nie wysnuwał większych wątków z tego przedmiotu, główny zaś jego poemat Zamek Kaniowski, opowiadający krzywdę chłopską w zabraniu przez pana kozakowi kochanki, rozwija się na Rusi. Pięknym wyjątkiem jest wiersz «Muzyka wojskowa». Chociaż jako obrazek niewyraźny, zamglony, zawiera kilka ustępów bardzo mocnych. W «pasie topolowym» Krakowa zebrał się tłum wrzący radością z nadejścia «wiosny rodzinnej». Zagrała muzyka — lud puścił się w taniec. Na boku stał tłum inny, «w świetnych szatach, niemy, półskryty, motłoch szlachetnych». Nagle odezwały się bębny i tłum pierwszy ruszył marszem bojowym.

Jak tu się oprzeć tej żywej fali?
Porwany spomnień i przeczuć szałem,
Sercem i nogą jej się poddałem,
Płynąłem z tłumem duszą i ciałem.
Panowie w miejscu zostali...
Do mnie tu, bracie kowalu!
Do mnie tu, bracie góralu!
Do mnie tu, barki żelazne,
Serca wiary, boju pięście,
Oblicza surowe cnotą,
Biednem odzieniem hołoto,
Przeszła wielkość, przyszłe szczęście!
Do mnie tu ludu serdeczny!
Ja brat tobie, ja twój wieczny,
Stańmy o tak! — bok przy boku,
Stańmy o tak! — krok przy kroku,
Tylko razem, tylko zgodnie,
A gdzie nam trzeba, zajdziem niezawodnie.
Panowie niech sobie stoją,
Panowie z nami zmieszać się boją,
Oni się wstydzą zmieszać się z nami
Ich suknie krwawy pot ludu plami.
Ten okrzyk bólu, bijący ku niebu
Skamieniałemu ich sercu nie luby,
Oni w nim słyszą hasło swej zguby,
Niby podzwonne swojego pogrzebu.
Chodźmy więc sami, własną mocni siłą.
Cztery lat temu kilkuset nas było,
Co z taką wiarą, z taką bębna wrzawą
I takim krokiem poszliśmy tak żwawo.
I wiele, wiele w świecie się zmieniło.
Tylko tłum ludu, tylko tłum dzieci
Leciał za nami, jak dzisiaj leci.
Panowie wówczas, jak w tej oto chwili,
Oczy i kroki od nas odwrócili.

I dzisiaj stoją, jak wtedy stali,
My idziemy dalej.

Goszczyński pisał te słowa w r. 1835, kiedy jako wysłaniec emigracji podpalał umysły w Galicji do wybuchu a jego wspomnienie z przed czterech lat odnosi się do rewolucji listopadowej i napada na Belweder, w którym uczestniczył.
K. Ujejski, którego czarowna lira najpiękniej i najmocniej wyśpiewywała niedolę narodu, pomimo bólu wywołanego wspomnieniem rzezi galicyjskiej wyrażonego w słynnym hymnie «Z dymem pożarów» wypowiadał gorące słowa współczucia dla ludu. W «Zawianej chacie» mówi:

Podobnaś do mogiły. Kto odgadnie że żyją
W tobie ludzie, dla bezsnu wstający do pracy.

Kobiety nucą tęskne pieśni nad przędziwem, zwijając razem z nicią żal swój na wrzeciona. W wierszu «Za służbą» woła:

O ty ziemio polska, ty zawodna!
O ty ziemio polska, tak bogata,
Że wyżywić mogłabyś pół świata,
A dla własnych dzieci nie masz chleba,
I twój naród chodzi smutny, chmurny,
Często grzeszy — ach, bo nieszczęśliwy.

W wierszu «Trzy struny», z których jedna brzmi dla ojczyzny, trzecia dla religji:

A druga struna wiąże się do strzechy
Tych biednych sierot, co w zniewadze giną,
I tam opieśnia ich żal bez pociechy
I te łzy krwawe, co przez nasze grzechy,
Przez tyle wieków nieotarte płyną,
Że zbrodnią jest już to, co było winą.


Syrokomla z łagodnych strun swego miękiego serca wydobywał dla ludu tony rzewnej czułości. Był to szlachcic, ale szczerze demokratyczny. W poemacie «Jan Dęboróg» przeciwstawia dwa sprzeczne charaktery: starego, stężałego w przesądzie stanowym szlachcica i ewangelicznego księdza definitora, który mu wychowuje syna w duchu wszechbraterstwa ludzi i poucza:

Bóg się do ludzkiej postaci zniża,
By nas uzacnił, podniósł ku sobie,
A u nas szlachcic — jasne wielmoże
Rad, że mu herby dała ojczyzna.
Bóg został człekiem, a on nie może,
Kmiotków za bliźnich swoich nie przyzna,
Wstyd mu z wieśniaki bawić pospołu,
Hańba z rolnikiem siadać do stołu.
Gdy hardy panek w zbytkach swawoli,
Za jeden puhar starego wina
Głodna i chłodna chłopska rodzina
Na rok by miała chleba i soli.
Za jedno słówko w najmniejszej rzeczy
Pany się waśnią, idą na noże;
Wieśniak pod chłostą jęknąć nie może
Bo nie dla niego honor człowieczy.

Przyjmując chłopca na naukę, zapowiada zdumionemu i oburzonemu ojcu, że jego syn będzie wszystko to robił i to jadł, co pany.

Gdy sam pozna w rolnictwie i róże i osty
Nie będzie się tak lekko porywał do chłosty.
A gdy razem z czeladzią swą sochę zaprzęże,
Równiejsze będą skiby.

Stary szlachcic przytacza wypadek z wojewodą trockim, którego chłop wyratował tonącego, za co dostał od pana uwolnienie od pańszczyzny, ale i sto batów, bo wyciągnął go z wody za czuprynę[11]. Ostatecznie godzi się na warunek księdza, radzi jednak poufnie synowi:

Lecz pamiętaj w robocie zostać się nieznacznie
I folgować swym rękom, by znał gmin ciekawy,
Że pracujesz nie z musu, jeno dla zabawy.

Tymczasem młody Dęboróg pracował nie dla zabawy, polubił proste życie i obcowanie z ludem, wyszlachetniał i wyzbył się przesądu kastowego.
W wierszu «Filip z Konopi» przedstawia poeta śmiałe wystąpienie na sejmiku szlachcica z rodzaju młodych Dęborogów, który ku wielkiemu zgorszeniu karmazynów domaga się równouprawnienia chłopów.

Których Rzeczpospolita w poniżeniu trzyma.
Kiedy my bronim granic, mościwy kolego,
Oni nam chleb gotują, naszej dziatwy strzegą.
Tam gdzie ziemię rolniczą stworzyły niebiosa,
Wart najlepszego herbu i topór i kosa.
Waść niby człek rycerski — a pożal się Boże!
Szabla ci zardzewiała od pradziada może.
A patrzaj na ich pługi — czyż nie więcej warte?
Jak się błyszczą codziennem użyciem wytarte!
Oni w swojej dostojnej a skromnej postawie
Lepiej się zasłużyli, niż my w naszej sprawie.
Warci równości z nami! Dziś, gdym ziemskim posłem,
Patrzajcie, jaki projekt do sejmu przyniosłem:
Oto moja najpierwsza kmiotkom zapomoga:
Równość w obliczu prawa, jak w obliczu Boga,
Jeden statut dla wszystkich, zobopólna rada,
Miejsce w Izbie poselskiej, gdzie szlachta zasiada.
Patrzcie, mości panowie, czysty zysk w tym względzie!
Ileż głów zdrowej rady krajowi przybędzie!

Ile serc nieskalanych! A na ich oświatę,
Wszak mamy jezuitów kolegja bogate.
Toż w Rzeczypospolitej nie dziwna nowina,
Daj mu miejsce, szlachcicu, obok twego syna!
Płać podatek do skarbu, jak i kmiotek płaci,
Szlachtę nazywasz bracią, miejże tych za braci!
Ja piję zdrowie kmiotków! Hej, kto ze mną pije!?

Nikt nie przyłączył się do tego toastu. Przeciwnie, oburzona szlachta porwała się do szabel i chciała śmiałkowi «obciąć uszy». Obraz zrozumiały. Takie wygłaszać zasady i takie stawiać żądania, nietylko w epoce sejmiku, ale w czasie ukazania się poematu, mógł tylko szlachcic, uważany za Filipa z Konopi. W nielicznych umysłach płonęło mdłe światełko, pozwalające im dojrzeć konieczność zmiany stosunku panów ziemskich do chłopów, większość jednak szlachty albo drwiła z niej, albo się oburzała. W «Wiejskich politykach» ojciec mówi o swym synu, który twierdzi, że «Duch Boży sam do chatek wieśniaczych kołata».

Zmęczy go postępowa nad chłopstwem mozoła,
Pocznie chłostać jak drudzy i żyda powoła,
Pocznie do wiejskich dziewcząt zalecać się dzielnie
I zamiast szkoły wiejskiej, zbuduje gorzelnię.

Inny, bezwstydniejszy «polityk» dowodzi, że chłop jest kapitałem, procentującym pracą.

Chłop chce wódki, daj wódki, to za trzech ci skosi,
Żyd nie w tem zły, że chłopa rozpaja jak zwierzę,
Ale że nasze zyski sam do siebie bierze,
Ja nie mam żyda w karczmie, bo nie chcę podziału.

W poematach «Janko cmentarnik», «Staropolskie roraty» i in. wypowiadał Syrokomla swą miłość do ludu i smutek nad jego niedolą. W prześlicznym wierszu «Lalka» opisuje z subtelną ironją przemowę małej dziewczynki do lalki.

...my — to panowie,
A jeszcze jest lud inszy, chłopami nazwany,
Którym Pan Bóg z niebiosów przykazał surowie
By pracowali na pany.
Brudne, brzydkie, pijane, często jak nędzarze,
W poszarpanych siermięgach, ledwie włóczą ducha,
Lecz sami sobie winni, bo Bozia ich karze,
Że chłopstwo papy nie słucha.
Papa kocha swe konie, mama swego szpica,
A chłopów każdy bije, każdy kijem kropi.
Doprawdy, że aż szkoda... Skąd taka różnica?
Niegrzeczni muszą być chłopi!
Ot i wczora... gdy papa zasnął po obiedzie,
Pytam się, czy to pięknie i jaka potrzeba?
Weszli, zbrudzili pokój, krzyczą, jak niedźwiedzie:
Chleba, panoczku, daj chleba!
Więc kazano ich obić... i słusznie obici.
Już ja, kiedy wyrosnę i będę mieć zboże
Póki się cała wioska chlebem nie nasyci,
Nigdy się spać nie położę.
Bo proszę, jak tu zasnąć, kiedy naród blady
I do drzwi i do okien ciśnie się z pokorą?
Nie nakarmić ich chlebem, to przyśnią się dziady,
Jeszcze do torby zabiorą.

Wogóle wątki ludowe w paru utworach Syrokomli należą w literaturze polskiej do najpiękniejszych, a ze względu na czas swego ukazania się, (połowa XIX w.), kiedy dopiero zaledwie dojrzewała idea oczynszowania włościan — do najśmielszych. «Wielkie problema — powiada W. Spasowicz[12]były najradykalniej w świecie, bez żadnej djalektyki rozcięte w duszy poety nieodwołalnym wyrokiem moralnego uczucia. Pod każdym innym względem Kondratowicz mógł uważać wiersz za igraszkę, to jest za dzieło czystej sztuki; w tym jednak punkcie rymując, poczuwał się do pełnienia obowiązku obywatelskiego, za który dałby się na dobre ukamienować jak św. Szczepan». Był to «na Parnasie urodzony przedstawiciel i rzecznik ludu wiejskiego».
Ze wszystkich poetów polskich, największe rozczulenie dla ludu wiejskiego okazała Konopnicka. Szczególnie rozrzewnia ją bieda chłopska a w niej głównie niedola zaniedbanych dzieci.

Widać dla chłopów nie przyszedł Bóg może
Wszakże choć co rok do dworu chłopięta
Idą z kolędą i z szopką w tej porze,
On przecie nigdy, jak żyw, nie pamięta,
Żeby kto z dworu do chaty przychodził
I mówił: «Bracie, Chrystus się narodził». («Z szopką»)

«Przed sądem» staje dziecko winne, bo nieoświecone, które sędzia zamiast karać, każe uczyć. Trzy ścieżki idą od chaty: na pańskie pole, do karczmy i na cmentarz.

Po dróżkach onych chodzą
W siermięgach ludzie bladzi,
A któż im wskaże drogę
Co w ducha świat prowadzi? («Przygrywka»).

Umarłemu chłopczynie nie chciały darmo bić dzwony, które mają «twarde serca i zimną pierś» a matka nie posiadała nic, czem mogłaby je opłacić. Więc przy złożeniu biednej trumienki do grobu «szumiał tylko las zielony i wietrzyk świeży», zadźwięczały

Jeno dzwonki te liljowe
Co w borze rosną,
Żeby dzwonić chłopskim trumnom
W drogę żałosną.(«Dzwony»)

Prześliczne, śpiewne i rzewne są rozpływające się w melodje przy czytaniu piosenki «Na fujarce». Oto dwie z piętnastu:

A czemuż wy chłodne rosy
Padacie,
Gdym ja nagi, gdym ja bosy
Głód w chacie?
Czyż nie dosyć, że człek płacze
Na ziemi,
Co ta nocka sypie łzami
Srebrnemi.
Oj, żebym ja poszedł ino
Przez pole
I policzył łzy, co płyną
Na rolę,
Strach by było z tego siewu
Żąć żniwo,
Bo by snopy były krwawe
Na dziwo.
Przyjdzie słonko na niebiosy
Wschodzące
I wypije bujne rosy
Na łące.
Ale żeby wyschło naszych
Łez morze,
Chyba cały świat zapalisz
Mój Boże!
— — — — — — — —
Wsiałem ci ja w czarną rolę
Na wiosnę
Dwie głowiny chłopiąt moich
Żałosne,

Co daremnie poglądały
Oczyma,
Czy w komorze kęsa chleba
Gdzie niema?
A i cóż nam z tego siewu
Za plony,
Jeno krzyżyk na cmentarzu
Zielony.
Jeno gorzkie te piołuny
Na grobie,
I tarniny czarnej krzaki
W żałobie.
Oj, ty ziemio, ziemio stara
Rodzico,
Darmo ty się karmisz naszą
Krwawicą.
Darmo kośćmi naszych dziatek
Nieboże,
Kiedy chleb twój nas wyżywić
Nie może.

Rozbrat między dworem a chatą jest przedmiotem częstych, psalmowych skarg poetki.

Chcę wiedzieć, dlaczego z pozoru
Praw równość głosicie człowieka,
A przestrzeń odwieczna od chaty do dworu
Tak zawsze boleśnie ucieka?
Dlaczego przed dzieckiem, panienką, paniczem,
Zsiwiałą swą głowę odkrywa
Staruszek, piast wiejski, z dostojnem obliczem?
Kto bratnie rozerwał ogniwa?
Kto kraj śmiał zubożyć o siłę bez czynu?
O myśl tą zmąconą, niejasną?(«Jaskółka»).

W wierszu «Na progu» mówi do chłopów.

Gdzie my od was odbiegli? Gdzieście wy zostali?
Czemu nie razem w górę poszła nasza droga?
Czemu my dzisiaj wielcy, a wy czemu mali?
Kto z nas za to odpowie przed sądem u Boga?

O bracia, jeśli sobie przebaczyć co mamy,
Zróbmy to zaraz dzisiaj! Dość żalów, dość kłótni!
Otwórzcie nam ramiona! To my was szukamy,
Bośmy może winniejsi... ach! i bardziej smutni.

Ten sam ton żałosnej skargi przewija się przez jej wątki powieściowe. Najwyżej wszakże nastroiła struny swej lutni w wielkim poemacie Pan Balzer w Brazylji, który jest rodzajem epopei chłopskiej. Potężna siła ratunku życia, rozrzucająca lud polski wielkiemi masami i małemi garściami po całej kuli ziemskiej, cisnęła jego gromadę do Brazylji. Tu spotkał tułaczów zawód: dostali puszczę trudną do wykarczowania, niepłodną dla zboża uprawianego w ojczyźnie. Ogarnęła ich nieutulona tęsknota do kraju. Idą więc przez lasy, stepy, góry do morza, używając pomocy bożej i ginąc po drodze.

Ha, jeśli z tego śmiertelnego stogu (trupów)
Ten głos przez one kamienne pustynie
Doleciał gmachu niebieskiego progu,
Jeśli kto widział tam, jak lud ten ginie,
Apelujący swą śmiercią do Boga,
To tam musiały ustać w tej godzinie
Wszystkie muzyki, wszystkie ustać chwały
A te anioły — to na głos płakały.

Nareszcie gromadka, która zdołała wytrzymać zabójcze trudy i olbrzymie przeszkody, rzuciła poprzez morza i lądy pozdrowienie ziemi ojczystej.

Idziem do ciebie, ziemio, matko nasza,
Coś z pierworodnej zrodziła nas gliny.
Idziem do ciebie, rzesza twoja ptasza
Powracające do gniazd swoich syny.
Niechaj nas dola jak paździerz rozprasza,
Krzykniesz! Wnet twoje zbiorą się drużyny

Przez imię twoje i na twe wołanie,
Lud wierny tobie przy boku ci stanie.
— — — — — — — — — — —
Serca się nasze pod stopy twe ścielą
Polsko, jaką cię nie widały duchy!
Ty wyjdziesz srebrna łzów naszych kąpielą
Wymyta, strojna w zbóż twoich rańtuchy,
Pola się twoje wiosną rozweselą
Ludów! Ty cała w słoneczne wybuchy
Wolności pójdziesz, co tleją już w niebie
Idziemy matko, idziemy do ciebie.

Chociaż główny bohater tej epopei jest w ciągłej ekstazie, wszystkie inne postacie przemawiają jak natchnione, a skutkiem tego ich słowa brzmią najwyższemi nutami jęku lub zachwytu, cały poemat jest utworem potężnym i należy do najwspanialszych w literaturze polskiej. Niepodobna mocniej natężyć miłości dla ludu. Na sądzie ostatecznym — mówi Konopnicka ze łzawym humorem — Chrystus «wejrzawszy na one sukmany, na oczy, z których lecą srebrne płacze» — rzeknie:

Mój ludu kochany,
I ziemi mojej przesmutne tułacze

A chłop przypadnie mu do nóg

O panie nad pany
Tożem ja czekał, aż sąd twój obaczę!
A Ociec zasię wszechmocny: Dość tego!
Mierzyć półwłóczek raju dla każdego!

J. Kasprowicz, chłop z urodzenia, myślący i głęboko czujący poeta z natury, kochanek ziemi, filozof serca, umysł wrażliwy i szlachetny, a przytem utrzymujący się w ciągłym i ścisłym związku z warstwą, z której wyrósł, naturalną skłonnością czerpał natchnienie do swych utworów z życia ludu. Nie jest on jednak ani jego bałwochwalcą, ani reformatorskim przetwórcą jego doli, ani oskarżycielem społeczeństwa za jego krzywdy, ale malarzem obrazów rzeczywistości i pieśniarzem jej smutnych głosów. «Chłop jest na to, by się żalił i jeszcze kontent los swój chwalił» — tak mniemają ci, którzy nim władają. Ale, «widzą wreszcie, że olbrzym ludowy to nie plewy, albo jaka sieczka». Najmocniej pociągają poetę widoki nędzy, cierpień bez ratunku i poniewierki kobiecej. Uwodzenie dziewcząt wiejskich przez panów stanowi jeden z częstszych wątków jego opowieści: Na służbie, Salusia Orczykowa, Na rozdrożu i in. Te nieszczęścia kreśli autor barwami jaskrawemi. «W chlewie zlegnąć jej kazali, dali garść barłogu... i zasługi odtrącili za czas jej choroby».
Dwór pański w poezjach Kasprowicza nie jest życzliwym przyjacielem i bratem chaty. Dla szlachcica chłop jest «chamem», gorszą od zwierząt siłą roboczą.

Ekonomski bat wielkie ma władztwo.
Plecy chłopskie! Tu wyprawia młyńce,
A chciej tylko poskromić złoczyńcę!
Bunt pod ręką, brak czci, świętokradztwo!
I ludziska jak woły robocze
Chodzą w jarzmie i milczą zaklęte,
Chociaż krzyk głośny się budzi!

Kasprowicz jest religijnym, obrzędy kościelne przedstawia w aureoli, ale nad głową księdza nie umieszcza jasnego krążka. «Nauka, to ogień piekielny smaży żywcem, tak zwolna, pomału» — mówi ksiądz do chłopa, pragnącego kształcić syna. A gdy

... wreszcie synalek Jemioły
Edukacji wsze przeszedł koleje,
Dzisiaj grzebie umarłe i pieje,
Pasie żywe barany i woły
A matula w opałach od rana
Drobi kluski przed księdza koguty,
Klepie panicza i czyści mu buty.

Pomimo swej wielkiej miłości dla ludu, poeta nie charakteryzuje go aktorską sztuką na ideał i nie zakrywa jego grubej natury. «Król Lear z Biedaczewa» rozdał za życia wszystko dzieciom, które go wygnały i odmówiły nawet nędznej jałmużny. Toż samo zrobili po śmierci ojca pasierbowie z zacną macochą i jej dzieckiem. Pan Rudawski, «co z chłopem w zażyłość poszedł braterską», pomimo swoich zasług dla włościan padł również w ich buncie i pogromie. Są to odbicia prawdziwych rysów surowej natury chłopskiej i wypadków rzeczywistych. Przyznać jednak trzeba, że wiele obrazków namalowanych przez Kasprowicza odpłynęło już w przeszłość na falach życia.
Znaczną część swych utworów A. Dygasiński wysnuł z życia ludu wiejskiego. Są to bardzo wierne fotografje, wykonane bardzo prostemi środkami artystycznemi i nieretuszowane. Ta fotograficzność czyni je bardziej zajmującemi dla czytelników inteligentnych, niż dla wieśniaków. Chłop jest zamało wykształcony, ażeby mógł ocenić talent pisarski, nie lubi realnych odzwierciedleń swego prostactwa, w książce szuka nauki, albo niezwyczajności. Dlatego lubi opisy nieznanych krajów, pogadanki przyrodnicze, powieści fantastyczne i bohaterskie, słowem wszystko to, czego nie zna i nie widzi. Dlatego tak go olśniła trylogja Sienkiewicza, w której nie występuje wcale, dlatego czyta ją z upodobaniem po kilka razy, a niekiedy uczy się całych ustępów na pamięć.
Pominiemy poezje Lenartowicza, powieści Prusa, Orzeszkowej, Tetmajera, Szaniawskiego i wielu innych. Ponad wszystkich jednak wzniósł się swą wspaniałą powieścią p. t. Chłopi W. Reymont, rozsławiony przez nią w całym świecie kulturalnym i odznaczony nagrodą Nobla. Tu również powtórzyć musimy poprzednią uwagę, że utwór ten, malujący z nadzwyczajną wiernością i artyzmem życie chłopów, nie w nich znajduje najliczniejszych i najbardziej rozmiłowanych czytelników. Piękny ten obraz należy do galerji arcydzieł inteligencji.
Wymienieni wyżej autorowie stanowią tylko szereg przykładowy, a nie całkowity, który wymagałby przedstawienia prawie całej historji literatury pięknej ubiegłego wieku.





  1. Według Z. Ludkiewicza (Zadania naszej polityki agrarnej), różnice obszaru gospodarstw rolnych w trzech zaborach uwidoczniają się w następującej tablicy:
    W Królestwie Polskiem:
    Niżej 5
    dziesięcin 64 proc. ogólnej liczby
    Średnie 5—20
    33,1
    Wyżej 20
    2,9
    W Galicji:
    Niżej 5 h. 79,6 proc. ogólnej liczby
    5—20 18,8
    20—50 0,8
    50—100 0,3
    W Poznańskiem:
    Niżej 5 h. 67,80
    5—20 24,88
    50—100 0,2
    W Prusach Zachodnich:
    Niżej 5 h. 67,72
    5—20 22,78
    50—100 0,3
    W Śląsku Pruskim:
    Niżej 5 h. 78,34
    5—20 19,11
    50—100 1,9

    (10 dziesięcin równa się 11 hektarom).

  2. Według W. Grabskiego (Hist. Tow. Rol.) od r. 1873 przybyło chłopu z obu tych nabytków 2,254.171 morgów.
  3. Przeciętne plony z 1 hektara w latach 1903—1912 dawały: w Królestwie: pszenica 11,3 ct. metr., żyto 10,0, ziemniaki 95,8, siano 22. Podobnie w Galicji: 11,5, 10,5, 113,4, 30. Natomiast w Poznańskiem: 20,3, 16,6, 143,2, 38. (F. Bujak, O podziale ziemi i reformie rolnej, Warszawa 1920).
  4. Wiele ciekawych i nieznanych szczegółów podał o niem Asper w Gazecie Warszawskiej porannej z listopada 1926 r.
  5. Niektórzy jednak chłopi sami uczestniczyli w pracy oświatowej. Widziałem taką szkółkę, którą we wsi Wielgolas (p. nowomiński) urządził w swej chacie włościanin Pietrzkiewicz. Podczas gdy on uczył dzieci, jego mały synek stojąc na strychu, z twarzą wytkniętą w dziurze strzechy, patrzył w kierunku miasta, a jeżeli dostrzegł policjanta na drodze, zawiadamiał ojca i szkółka się rozbiegała. Ten chłopczyna wartował na swej strażnicy głównie w zimie.
  6. Podajemy cyfry okrągłe i przybliżone. Szczegółowe wykazy w szkicu historyczno-sprawozdawczym J. Stemlera Polska Macierz Szkolna 1905—1925, Warszawa 1926.
  7. Rękopis.
  8. Zapytany przez Dziubińską twórca i dyrektor uniwersytetu ludowego w Szwajcarji Holberg, jakie stosuje kary względem krnąbrnych uczniów, prosił o powtórzenie mu pytania, którego zdumiony nie zrozumiał i oświadczył, że w ciągu 28 lat kierownictwa ani razu nie przyszło mu to na myśl.
  9. Do r. 1914 powstało jeszcze 8 męskich: Sokołówek, Mieczysławów, Krzyżew, Nałęczów, Bratne, Kijany, Popów, Nieszków i 5 żeńskich: Gołotczyzna, Mirosławice, Nałęczów, Marysin, Krasienin.
  10. Ogłosił go Z. Wasilewski Z życia poety romantycznego, Lwów, 1910.
  11. Anegdota powtarzana w wielu odcieniach.
  12. Pisma, Petersburg, 1892, I, 125.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.