Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hiszpanija
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Impressions de voyage : de Paris à Cadix
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


HISZPANIJA I AFRYKA.

I.
Bayonna, 5 Października wieczorem
(1846 roku).
Pani!

W chwili mego odjazdu kazałaś mi pani przyrzec napisać do siebie nie jeden list, ale trzy lub cztéry tomy listów. Masz pani słuszność: znasz mię że jestem ognisty w rzeczach wielkich, zapominający się w małych, że lubię dawać, ale nie lubię dawać mało.
Przyrzekłem więc, i widzisz pani, że stanąwszy w Bayonnie, zaczynam wywiązywać się z danéj obietnicy.
Nie udaję skromnego, i nie ukrywam przed sobą, że listy które piszę do ciebie pani, będą drukowane. Przyznaję się nawet, z rubaszną prostodusznością, która, stosownie Do charakteru tych co są w zażyłości ze mną, czyni jednych dobremi przyjaciółmi, a drugich nieprzyjaciółmi zawziętemi; przyznaje się nawet, powiadam, że pisałem je w tém przekonaniu; ale, bądź pani spokojna, przekonanie to w niczém nie zmieni formy moich listów. Publiczność, z którą przed laty piętnastu po raz pierwszy wszedłem w stosunki, raczyła towarzyszyć mi łaskawie na różnych ścieżkach, które przebiegłem, a niekiedy utorowałem, śród rozległego labiryntu literatury, zawsze jałowéj pustyni dla jednych, zawsze dziewiczego lasu dla drugich. Tą razą jeszcze, spodziewam się że towarzyszyć mi będzie ze zwykłą sobie uprzejmością, na poufałéj i kapryśnéj drodze, gdzie zapraszam żeby szła za mną, i na którą po raz pierwszy wstępuję.
Zresztą, publiczność nic na tém nie straci: podróż taka jak ta którą przedsiębiorę, bez żadnéj marszruty przepisanéj, bez żadnego planu stałego, podróż uległa w Hiszpanii, woli dróg, w Algeryi, kaprysowi wiatrów, podróż podobna wybornie da się zastosować do swobody listowéj, swobody prawie bez granic, która pozwala zniżać się do szczegółów najpospolitszych, i dosięgać najwznioślejszych przedmiotów.
Nareszcie, chociażby była sama tylko ponęta do rzucenia myśli mojéj w nową formę, do przetopienia stylu mojego w nowym tyglu, do zabłyśnięcia nowym ogniem w tym kamieniu, który wydobywam z kopalni mojéj głowy, dyamencie lub strasie, a któremu czas, ów nieprzedajny jubiler, wyznaczy kiedyś jego wartość; chociażby była sama tylko ta ponęta, powiadam, uległbym jéj; wyobraźnia, jak wiész pani, jest u mnie córką, fantazyi, jeżeli nawet nie jest samą, fantazyą. Puszczam się więc z wiatrem, który mię pędzi w téj chwili, i piszę do ciebie, pani....
I piszę do ciebie, pani, bo posiadasz zarazem umysł poważny i wesoły, serio i krotochwilny, poprawny i kapryśny, silny i powabny; bo twoje położenie w świecie pozwala ci, nie wszystko mówić, ale wszystko słyszéć, bo obyczaje, literatura, polityka, sztuki piękne, i powiem prawie umiejętności, wszystko ci jest dobrze znane: bo wreszcie, czy chcesz pani żebym ci powiedział, a raczéj żebym powtórzył, gdyż zdaje mi się, że bardzo często już ci to mówiłem, bo wreszcie najpotrzebniejszym żywiołem, do tego zapału, jaki raczą przyznawać mi niekiedy, jest gawędka, ta dowcipna gosposia salonów naszych, którą tak rzadko spotkać można za granicami Francyi, i pisząc do ciebie pani będzie to prosta pogadanka z tobą. Prawda że publiczność będzie świadkiem naszéj rozmowy; ale rozmowa nasza nic na tém nie straci. Zawsze uważałem że więcéj wam dowcipu niż zwykle, kiedy odgadłem że któś podsłuchiwa przyłożywszy ucho do drzwi.
Jeden jeszcze punkt pozostaje; pani unikasz wszelkiéj głośności, i masz w tém słuszność, głośność za dni naszych jest często obelgą. Obelga dla mężczyzn jest tylko przygodą; obelga między mężczyznami odpycha się i mści się. Ale obelga dla kobiéty więcéj jest niżeli przygodą, jest nieszczęściem; bo, kalając tego kto jéj dopuszcza się, zawsze brudzi nieco tę przeciw któréj jest wymierzona. Im bielszą jest suknia, tém widoczniejszy jest najdrobniejszy kurz, jaki na nią spadnie.
Owoż jaką ci pani dam radę. Są w pięknych Włoszech, które tak lubisz, trzy błogosławione kobiéty, jakie wsławili trzej boscy poeci; kobiéty te nazywają się: Beatryx, Laura i Fiametta. Wybierz jedno z trzech imion, i nie lękaj się iżbym z tego powodu uwierzył że jestem Dante, Petrarch albo Bokkacyusz; możesz mieć jak Beatryx gwiazdę na czole, jak Laura gloryę około głowy, lub jak Fiametta płomień w piersiach: bądź spokojna, duma moja o to się nie opali.
Doniesiesz mi pani w bliskim swoim liście, nie prawdaż, o imieniu, pod jakiém mam pisać do ciebie?
Czy mam jeszcze co podobnego powiedziéć ci pani? Nie, nie sądzę.
A więc teraz, kiedy już skończyłem krótką moję przemowę, pozwól mi objaśnić pod jakiemi warunkami odjeżdżam, w jakim celu cię opuszczam, i z jakiemi zamiarami powrócę zapewne.
Jest gdzieś na świecie mąż wysokiego rozumu, którego umysł wytrwał śród dziesięcioletniego członkostwa Akademii, grzeczność śród piętnastoletnich sporów parlamentowych, uprzejmość śród pięciu lub sześciu portfelów ministrowskich. Mąż ten polityk był naprzód literatem, i rzecz rzadka w politykach, że nie pisząc nic innego już oprócz praw, nie stał się zazdrosnym względem tych co piszą jeszcze książki. Ilekroć która z tych rzeczy co na odwieczném drzewie sztuki, rozwinie kwiat lub da owocowi dojrzeć, przedstawiona mu jest, chwyta się jéj skwapliwie, posłuszny piérwszemu poruszeniu swemu, zupełnie w brew drugiemu politykowi, który nigdy temu posłuszny nie był, wiesz pani dla czego? Bo to poruszenie było dobre.
Owoż jednego dnia przyszła temu mężowi myśl, oglądania własnemi oczyma skwarnéj ziemi Afryki, którą tyle krwi użyźnia, tyle czynów unieśmiertelnia, tyle sprzecznych interessów uderza na nią lub jéj broni. Wyjechał pomiędzy dwiema sessyami, i za powrotem, ponieważ ma niejaki szacunek dla mnie, uderzony wielkością widowiska jakie oglądał, chciał żebym i ja oglądał toż samo co on[1].
Dla czego chciał tego? zapyta pani twój bankier.
Bo w niektórych duszach, a temi właśnie są te co czują silnie, szczerze i głęboko, istnieje nieprzezwyciężona potrzeba podziału z innemi wrażeń, jakie one odebrały; zdaje się im że byłoby egoizmem ograniczonym i gminnym chować dla siebie samego tylko owe wielkie podziwy myśli, owe wzniosłe bicia serca, jakich doświadcza każda istota wyższa na widok dzieł Boga, albo arcy-dzieł ludzi. Buckingham upuścił kosztowny dyament, w tém samém miejscu gdzie Anna Austryaczka powiedziała mu że go kocha. Chciał żeby kto drugi był szczęśliwy tam, gdzie on nim został.
Jednego ranka otrzymałem więc od ministra podróżnika, ministra akademika, ministra literata, zaprośmy na śniadanie. Blisko dwa lata jak go niewidziałem: co wynika ztąd że ma on wiele do roboty, i ja także; gdyby nie to, bez względu coby powiedzieli moi przyjaciele republikanie, liberalni, postępowi, furrieryści i humanitaryusze, oświadczam że częściej bym go odwiedzał.
Jakem domyślał się, zaprosiny były tylko pozorem, środkiem schadzki u stołu, który nie jest biórem. Co się tycze celu, była to propozycyą dwóch rzeczy: piérwsza abym się znajdował na weselu księcia Montpensier w Hiszpanii; druga, abym zwiedził Algeryę.
Przyjąłbym z wdzięcznością jednę z tych rzeczy, a tym bardziéj dwie razem.
Przyjąłem więc. — Była to, zawsze powie ci pani twój bankier, bardzo nierozsądna spekulacya, bo porzucałem Balsamo w trzeciéj części wydrukowanego[2], a mój teatr prawie już wybudowany.
Cóż pani chcesz, tak już jestem stworzony, i bardzo trudno przyszłoby bankierowi twemu mnie poprawić. Zaprawdę ja sam wydaję na świat ideę, która wykluła się w mojéj głowie; ale zaledwo się ona wykluła, ta dumna córka mojéj myśli, zamiast wydostać się ztąd jak Minerwa, owszem rozgoszczą się tam, osiedla się, wpija się, ogarnia mój umysł, moje serce, moję duszę, całą moję nakoniec osobę, i z pokornéj niewolnicy, którą bydźby powinna, zostawszy panią samowładną, każe mi popełnić niejakie z tych pięknych niedorzeczności, które mądrzy ganią, którym szaleńcy poklaskują, i które kobiéty wynagradzają niekiedy.
Postanowiłem więc porzucić Balsamo, i opuścić, przynajmniéj na chwilę, mój teatr.
Nie bez zamiaru, jak pani pomyślisz, położyłem przed rzeczownikiem teatr zaimek dzierżawczy mój.
Podług logiki powinienbym powiedzieć nasz teatr. Wiem dobrze; — ale cóż pani chcesz, jestem nakształt prostaczków ojców, którzy odzwyczaić się nie mogą powtarzać mój syn, chociaż dziecko wykarmiła mamka, a wychował nauczyciel.
Ale, pozwól mi pani zrobić lekki ustęp z powodu tego biédnego teatru, o którym tyle już powiedziano niedorzeczności, co wszakże, spodziewam się, nie zaszkodzi tym, jakie powiedziéć jeszcze mają.
To co ci pani mam powiedziéć, nikt tego dobrze nigdy nie wiedział — to jest sekret — jego urodzenia, tajemnicę wcielenia jego. Każde rodzenie jest ciekawém. Posłuchaj mię więc pani przez kilka chwil; wrócimy do Bayonny potém, i przyrzekam ci, dziś wieczorem niezawodnie, chybaby powóz pocztowy złamał się, wyjedziemy do Madrytu.
Czy przypominasz, pani, pierwsze przedstawienie Muszkieterów, nie Muszkieterów Królowéj, która nigdy muszkieterów nie miała, ale muszkieterów króla?... Działo się to w teatrze Ambigu, i książę Montpensier znajdował się na pierwszém przedstawieniu.
Zupełnie wbrew moim spółbraciom autorom dramatycznym, którzy w stanowczéj chwili, pozwalają sądzić siebie zaocznie, ukrywając się za kulissami lub za tylną kortyną, ośmielając się wyjrzéć trochę kiedy oklask ich wywabia, lub gwiźnięcie niepokoi; ja zupełnie wbrew temu, wystawiam się w sali na oklaski lub gwizdanie, i to nie powiem z obojętnością, ale ze spokojnością tak doskonałą, że trafiło mi się, kiedym dał włoży mojéj gościnność jakiemu nieznanemu podróżnikowi, zbłąkanemu w korytarzach, opuścić nieznanego podróżnika, przy końcu widowiska, raczej bydź od niego opuszczonym, a on ani się domyślał że przepędził wieczór z samymże autorem sztuki, któréj poklaskiwał lub gwizdał.
Siedziałem więc w loży naprzeciw księcia, z którym nigdy nie miałem honoru rozmawiać, i bawiłem się, co dozwolone jest autorowi, jak zgodzą się zapewne, śledzeniem na młodéj twarzy, jeszcze podległéj pierwotnym wrażeniom młodości, rozmaitych wzruszeń dobrych lub złych, które wywoływały uśmiech na jego usta, lub chmurką powlekły jego czoło.
Czy zdarzyło ci się pani kiedy, zająwszy się jednym przedmiotem, z wyłączeniem innych otaczających przedmiotów, pogrążyć się w dumanie takie że twoje oczy przestały widziéć, a uszy słyszéć, do tego stopnia że wszystko, wyjąwszy ten przedmiot uprzywilejowany twoich oczu, znikało koło ciebie? Tak! nieprawdaż, to ci się pani trafiało, i nie są to chwile w których mniéj żyłaś, ale chwile w których zdawało się że już nie żyjesz.
Bo w rzeczy samej widok młodego Królewica, obudził we mnie cały świat wspomnień.
On żył. Niestety! już to bardzo dawno! Człowiek którego kochałem, jak się kocha zarazem i ojca i dziecię, to jest miłością najpokorniejszą i najgłębszą ze wszystkich. Jakim sposobem od piérwszego razu pozyskał on nademną tę potężną przewagę? Nie wiem. Dałbym własne życie na okup jego życia, to tylko wiem[3].
On sam trochę mnie kochał także, jestem tego pewny; bo inaczéj czyliżby mi udzielił wszystko, o co tylko prosiłem. Prawda że prosiłem go tylko o takie rzeczy, które czynią udzielającego je prawie obowiązanym temu, kto go prosi. Jeden Bóg wie ile tajemniczych i świętych jałmużn rozdałem w jego imieniu. Jest o téj godzinie, jedno serce co bije, i które by ostygło, jedne usta co modlą się, a które by oniemiały, gdybyśmy się nie spotkali z sobą na téj saméj drodze, i gdybym ja jeden nie wołał o łaskę, kiedy wszyscy inni wołali o sprawiedliwość.
Są nieszczęśliwi co w nic nie wierzą, wycieńczeni co bez ustanku powątpiewają o sile! eunuchowie sercem, co szperają przyczyny męzkich rzeczy, i spotwarzają każdą rzecz męzką, któréj pojąć nie mogą. Ci wyśledzili, jedni że ten człowiek płacił mi pensyę po tysiąc dwieście franków, drudzy że jednorazowie darował mi pięćdziesiąt tysięcy talarów! — i niech mi Bóg przebaczy, napisali gdzieś o tém, nie wiem gdzie. Co otrzymałem od niego w ciągu całego jego życia, niestety! nazbyt krótkiego! zaraz ci powiem pani: Otrzymałem posąg z bronzu wieczorem, kiedy przedstawiano Kaligulę, a nazajutrz po jego ślubie paczkę piór.
Prawda że posąg z bronzu był oryginałem Barye, a tą paczką piór napisałem Pannę de Belle-lsle.
Hamlet słusznie powiedział:
Man delights not me! Człowiek nie podoba mi się, jeżeli wszakże zasługują na imię człowieka, ci co piszą podobne bezeceństwa.
Otoż jakie wspomnienia miotały mną i trzymały wzrok mój utkwiony w książęcia. Ten drugi książę był jego bratem.
Nagle spostrzegłem że książę Montpensier cofnął się i zbladł. Szukałem przyczyny wrażenia przykrego, jakiego doświadczył; oczy moje zwróciły się od jego loży do teatru, i dosyć było spojrzéć żebym zrozumiał.
Artysta grający rolę Athosa, zamiast kropli krwi, która w chwili spadnięcia głowy Karola Igo, sączyć się miała przez podłogę rusztowania, i pokazać się na jego czole, zrobił sobie plamę krwawą, która mu zasłaniała pół twarzy.
Na taki widok książę okazał poruszenie wstrętu.
Niepodobna mi wyrazić, jak przykrego doświadczyłem uczucia na widok tego poruszenia, którego on nie mógł powściągnąć. Mniej byłbym zakłopotany> gdyby w całéj sali ozwało się gwizdanie.
Wybiegłem z mojej loży; poskoczyłem ku loży księcia. Zapytałem doktora Pasquier, który mu towarzyszył. On wyszedł. „Pasquier, rzekłem, donieś z mojéj strony księciu że jutro nie będzie obrazu rusztowania“.
Co ci powiem, pani, a raczéj co powiem ludziom, o których tylko co wspomniałem? Jest pomiędzy wybranemi organizacyami sympatyczne porozumienie się, które naciąga im cały łańcuch myśli, byleby koniec ostatniego ogniwka ich dotknął się. Książe, który nigdy nie widział mnie w Tuileries, gdzie jeden raz tylko byłem dnia 29 Lipca 1830 roku, książę przypomniał, jak bezinteressownie kochałem jego brata; zrozumiał uczucie które mię zniewoliło, na fatalnym i zawczesnym jego grobie, do skruszenia tych stosunków, jakie mogłem może zawiązać z tymi co go przeżyli; słyszał krzyk boleści i pożegnania, jaki wydałem dla niego wraz z całą Francyą; potém widział jakem się oddalił, wyrzekł się wszelkiego wpływu i wrócił, w pogotowiu na nowe walki, do królestwa sztuki, gdzie ja także mam ambicyę bydź księciem.
Życzył mnie poznać. Doktór Pasquier był pośrednikiem naszym. W tydzień potém znajdowałem się w Vincennes, rozmawiałem z księciem Montpensier, i zapomniałem po raz piérwszy, wciągu kilka minut, że książę Orleański, który był tak wzniosłym artystą, już nie żyje.
Wypadkiem téj rozmowy był przywiléj na teatr, obiecany przez hrabiego Duchâtel dla osoby którą bym ja wybrał.
Podczas repetycyj Muszkieterów, zabrałem znajomość z panem Hostein. Mogłem ocenić jego zdolności administracyjne, wiadomości literackie, a nadewszystko jego żądzę przeniesienia w pośród klass ludu literatury, która mogłaby je uczyć i wpływać na ich moralność.
Zapytałem pana Hostein czy nie zechce bydź dyrektorem nowo zbudować się mającego teatru. Zgodził się.
Reszta wiadoma ci jest, pani, widziałaś jak runął pałac Foulona, a zobaczysz wkrótce, jak podbiegłem dłótem Klagmanna, podźwignie się z tych zwalisk wytworna fasada, która w kamieniu wyrazi myśl moję niezmienną. Gmach wspiera się na sztuce starożytnéj, tragedyi i komedyi, to jest na Eschylesie i Arystofanie. Te dwa pierwotne genijusze podtrzymują Szekspira, Kornela, Moliera, Rasyna, Calderona, Goethego i Szyllera, Ofelija i Hamlet, Faust i Małgorzata, przedstawiają na środku fasady, sztukę chrześcijańską; podobnie jak dwa karyatydy u dołu przedstawiają sztukę starożytną. Geniusz umysłu Judzkiego palcem wskazuje niebo człowiekowi, którego wspaniałe oblicze, jak mowi Owidyusz, stworzone jest żeby poglądało w niebo.
Ta fasada objaśnia wszystkie nasze projekta literackie, nasz teatr, który pewne względy przyzwoitości kazały nazwać Teatrem Historycznym, słuszniéj byłby nazwany Teatrem Europejskim; bo nie tylko Francya panować tu będzie wszechwładnie, ale cała Europa, jak dawniejsi feudalni panowie, co przychodzili z hołdem do wieży Luwru, będzie musiała wchodzić tu jako hołdowniczka. W niedostatku tych wielkich mistrzów, zwanych Kornelem, Rasynem i Molierem, którzy spoczywają w królewskim swym grobowcu przy ulicy Richelieu, mieć będziemy potężne genijusze, noszące nazwisko: Szekspir, Calderon, Goethe, Szyller! A Hamlet, Othello, Ryszard III, Lekarz swojego honoru, Faust, Goetz von Berlichingen, Don Carlos i Piccolomini, pomogą nam, w towarzystwie dzieł spółczesnych, pocieszyć się z przymuszonéj nieobecności Cyda, Andromachy i Odludka.
Oto nasz prospekt z granitu; jeżeli tu kto skłamał, przynajmniej nie ja.
To wyłożywszy mimo jazdem, wracam nie jak ci powiedziałem, pani, do Bayonny, ale do Saint-Germain. Opuszczając stare gościnne miasto, gdy jechałem do mojego ministra, nie wiedziałem wczora że mam udać się w podróż. Powróciwszy, wyznaczyłem już odjazd mój na dzień jutrzejszy. Nie było czasu do stracenia. Dwadzieścia cztery godziny, w każdém położeniu, a nadewszystko w takiém, w jakiém ja znajdowałem się w obecnéj chwili, krótkim są wstępem do trzech lub cztero-miesięcznéj podróży.
Przytém spodziewałem się jechać w dobrem towarzystwie. Podróż samotna, pieszo, z kijem w ręku, przystoi niefrasobliwemu studentowi lub poecie dumającemu. Na nieszczęście, przeszedłem już ten wiek, w którym gość uniwersytetów mięsza na drodze bitéj, wesoły swój śpiew, z grubijańskiém klęciem furmanów; a jeżeli jestem poetą, jestem poetą czynnym, człowiekiem do walki i zapasów, dumającym po zwycięztwie lub klęsce, i koniec.
Zresztą, blisko przed sześcią miesiącami myśl o podróży do Hiszpanii już jako marzenie rozjaśniło jeden z wieczorów naszych. Zebrawszy się razem, Giraud, Boulanger, Maquet, syn mój i ja, na przestrzeni leżącéj w końcu mojego ogrodu, pomiędzy letnim gabinetem moim do pracy, a zimowym domkiem moich małp, zapuściliśmy naprzód wzrok nasz w ten ogromny horyzont, obejmujący od Luciennes aż do Montmorency, sześć mil francuzkich najpiękniejszego w świecie kraju; a że jest w charakterze człowieka, właśnie pożądać przeciwnych rzeczy tym jakie posiada, zaczęliśmy, zamiast téj świeżéj doliny, rzeki płynącej śród pełnych brzegów, pagórków okrytych zielonem i cienistem drzewem, zaczęliśmy pożądać Hiszpanii z jej skalistemi wąwozami, z rzekami bez wody, z piaszczystemi i jałowemi płaszczyznami. Wtedy, w chwili entuzyazmu, wykonaliśmy przysięgę, jeden za drugim, jak Horacyusze Davida, że pojedziemy do Hiszpanii wszyscy sześciu razem.
Potém, naturalnie, wypadki zupełnie inny wzięły obrót niżeliśmy się spodziewali, i zupełnie zapomniałem o przysiędze i prawie o Hiszpanii, gdy jednego ranka, we trzy miesiące po wspomnionym wieczorze, Giraud, i Desbarolles, w ubiorze podróżnym, zakołatali do drzwi moich, zapytując czy jestem gotów. Zastali mię toczącego skałę Syzyfa, która codziennie odepchnięta przezemnie, codzień spada znowu na mnie. Podniosłem na chwilę oczy, od papieru, położyłem na chwilę pióro na biórku, dałem im kilka adressów, kilka rekomendacyj, uściskałem wzdychając, zazdroszcząc téj swobody piérwszych moich dni, którą oni zachowali, a ja straciłem. Odprowadziłem ich nareszcie do drzwi, przeprowadzałem oczyma aż na zakręt ulicy, i wróciłem zamyślony, nieczuły na pieszczoty mojego psa, głuchy na krzyk mojéj papugi; przysunąłem krzesło do wiekuistego stołu, do którego jestem przykuty; wziąłem znowu pióro, znowu utkwiłem wzrok w papier; potém głowa znowu wróciła do czynnéj myśli, ręka do szybkiéj pracy, i Józef Balsamo, zaczęty przed ośmią dniami, znowu wziął się niemiłosiernie do swego dzieła odrodzenia: nie licząc że teatr wydobywszy się z ziemi, ku wielkiemu zadziwieniu ludu paryzkiego, który otrzymał nie wiem zkąd bilety zawiadamiające o jego śmierci, prawie w tymże czasie kiedy ja rozesłałem donoszące o jego urodzeniu, zaczął rość jak ogromna pieczarka, śród zwalisk pałacu Foulona, który podnosił już swoję głowę.
I otoż, dzięki jednemu z kaprysów, jakie przez całkiem sprzeczne żywioły, uczyniły z trafu bożka, równie prawie potężnego jak przeznaczenie, otoż wypadek niespodziewany oderwał mnie od mojego romansu i teatru mojego, żeby mię popchnąć ku téj Hiszpanii pożądanéj, ale którą już zaliczyłem do rzędu owych krain fantastycznych, jakie zwiedzić można, chyba nazywając się Giraud lub Gulliverem, Desbarolles lub Harun-al-Raszydem.
Znasz mię, pani, wiesz że jestem człowiek prędki w postanowieniu. Najważniejsze w życiu mojém przedsięwzięcia, nigdy nie były dla mnie przyczyną do wahania się przez dziesięć minut. Wracając do Saint-Germain, spotkałem syna, i zapytałem czy chce jechać ze mną, na co się zgodził. Przybywszy do domu, napisałem do Maquet i Boulangera z tąż samą propozycyą.
Wysłałem te dwa listy przez służącego: jeden do Chaton, drugi na ulicę Ouest. Przyznam się że przybrały one formę cyrkularza. Nie miałem czasu urozmaicać frazesów. A przytém pisane były do dwóch ludzi, którzy jednostajne zajmują miejsce w moich myślach i w mojém sercu.
Napisane były w następnych słowach, i nie przedstawiały innej różnicy nad tę, jaką czytelnik naturalnie spostrzeże, bez wskazania jej przezemnie.

„Kochany przyjacielu!

„Jutro wieczorem wyjeżdżam do Hiszpanii i Algeryi, czy chcesz, czy chcecie jechać ze mną?
Jeżeli tak, zajmij się, zajmijcie się tylko swoim tłómokiem; wybierzcie jak może bydź najmniejszy. Resztę biorę na siebie.

Twój, Wasz,
Al. Dumas.

Służący mój znalazł Maqueta na wyspie Chaton; siedział na łące pana d’Aligre, i łowił ryby rządowe. Łowiąc wszakże pisał, a że w téj chwili bez wątpienia pisał jednę z tych pięknych i dobrych stronnic, które znasz, zupełnie zapomniał o trzech lub czterech narzędziach zniszczenia, jakiemi się otoczyły i zamiast tego, żeby wędki wyciągały karpi na brzeg, karpie wciągały jego wędki w wodę.
Paweł przybył w porę; — późniéj ci pani udzielę biografiję Pawła; — Paweł przybył w porę dla zatrzymania ślicznéj trzciny (arundo donax) u wędki, którą woda unosiła jak strzała, ciągniona przez karpia mającego pilne interessa do Havre.
Maquet naprawił swoję trzcinę w połowie wyciągniętą, zamknął mały portfel rybołowski, odpieczętował mój list, wielkie zrobił oczy, czytał i odczytał sześć wierszy składających go, zebrał cztery wędki i udał się drogą do Chaton, żeby czynnie zająć się wyszukaniem tłómoka żądanéj objętości. Przyjął więc propozycyę.
Ma się rozumiéć, że wprzód nim Maquet stanął na końcu wyspy, karp znajdował się już w Meulan, szedł tym prędzéj, że nie potrzebował nic brać z sobą; zjadł śniadanie, które mu przygotował Maquet, i haczek jaki sobie przywłaszczył zapewne dla strawności.
Paweł wrócił się na koléj żelazną, którą był opuścił przez chwilę dla pieszéj wycieczki, i przybył na ulicę Ouest, pod N. 16. Tu zastał Boulanger’a dumającego naprzeciw ogromnego białego płótna: był to jego obraz na wystawę roku 1847. Miał przedstawiać adoracyę Trzech Królów.
Nagle Boulanger spostrzegł czarną postać rysującą się na białém płótnie, i mniemał że jest to król Etyopski Melchior, który przez grzeczność stawił się osobiście na model.
A to był Paweł.
Ale Paweł przyniósł list odemnie, — i z równą grzecznością był przyjęty, jak gdyby hebanowa jego głowa nosiła koronę Saby Murzynki.
Boulanger położył paletrę, na któréj dobrał był kolory, wziął w usta pędzel, co nie tknął jeszcze przyszłego arcydzieła, przyjął mój list z rąk Pawła, odpieczętował, uszczypnął siebie dla przekonania się czy nie śpi, zapytał Melchiora, przekonał się że propozycyą jest na serio, i upadł, dla namyślenia się, w krzesło, na którém wprzód położył paletrę.
W pięć minut już zrobił postanowienie, i przeglądał swoję pracownię żeby wynaleźć za którém płótnem zapomniany tłómok stosowny do okoliczności.
Nazajutrz o godzinie szóstéj punktualnie, wszyscy byli w podwórzu dyliżansów Laffitte i Caillard.
Wiesz pani jaki obraz przedstawia podwórze dyliżansów, w ogólności o godzinie szóstéj wieczorem, nieprawdaż? Desaugiers ułożył był wcale ładną piosnkę o tém, któréj pani nieznasz, bo zaledwo urodziłaś się wówczas, kiedy biédny Desaugiers umarł.
Każdy z nas miał swoje pożegnania; słychać było, jak w piérwszym okręgu piekła, o którém mówi Dante, słowa bez związku drgające w powietrzu; widać było ręce z powozu; słychać krzyki odwołujące, ilekroć na głos konduktora zawsze niecierpliwego, jeden z nas zbliżał się ku dyliżansowi. Każdy dawał polecenia, na które odpowiadano oświadczeniami i obietnicami. Śród tego zgiełku, szósta wybiła; najuporczywsze ręce rozłączyć się musiały; podwoił się płacz, pomnożyły się łkania, rozszerzyły się westchnienia. Dałem przykład rzuciwszy się w powóz, Boulanger za mną, Aleksander potém, nareszcie Maquet wsiadł ostatni, zalecając aby do niego pisano do Burgos, Madrytu, Grenady, Korduby, Sewilli i Kadyxu; na resztę zaś podróży miał wydać instrukcye późniejsze.
Co się tycze Pawła, ponieważ nie miał z nikim żegnać się, dawno już siedział obok konduktora.
W kwadrans potém, mechanika bardzo zręcznie urządzona podnosiła nasz powoz na wagon.
Wkrótce, lokomotywa dała słyszéć ostry swój oddech, poruszyła się ogromna machina; słychać było zgrzytające drganie żelaza; latarnie migały po prawéj i lewéj naszéj stronie, szybkie jak pochodnie, które duchy unoszą podczas nocy sabbatu i zostawiają długą smugę ognia na naszéj drodze, pędziliśmy do Orleanu.







  1. Jest to mowa o ministrze oświecenia we Francyi Salvandym, znamienitym autorze Historyi Jana III Sobieskiego, tudzież innych dzieł wysoko cenionych. Przyp. Tłumacza.
  2. Balsamo jest główną osobą w najcelniejszym dziele Dumasa, pod tytułem: Pamiętniki Lekarza, tłumaczoném na polski język i wydawaném w Warszawie, nakładem Jana Glücksberga w dziesięciu tomach.
  3. Jest to wzmianka o synu króla Ludwika Filippa księciu Orleańskim, który nieszczęśliwą przygodą wypadłszy z powozu, życie zakończył dnia 13 Lipca 1842 roku, w samym kwiecie wieku. Przyp. Tłumacza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.