Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hiszpanija
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Impressions de voyage : de Paris à Cadix
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Bayonna, 5 Października 1846

Tyle o sobie mówiłem w ostatnim liście, że zaledwo szczupłe w nim miejsce udzielić mogłem dla moich towarzyszy. Pozwól mi, pani, powiedziéć o nich parę słów. Giraud da ci ich poznać pod względem fizycznym, do mnie należy strona moralna.
Ludwik Boulanger jest malarz dumający, którego pani znasz, zawsze przystępny dla piękności, pod jakimkolwiek kształtem ona przedstawia się, podziwiający prawie w równym stopniu, formę z Rafaelem, koloryt z Rubensem, fantazyę z Goya. Dla niego każda rzecz wielka jest wielką, i wbrew miałkim umysłom, których jałową pracą jest poniżać ustawicznie, on daje się pokonać bez bitwy, korzy się przed dziełem człowieka, pada na kolana przed dziełem Boga, uwielbia lub modli się. Człowiek oddany nauce, wychowany w swojéj pracowni, przepędziwszy życie na usługach sztuki, nie ma żadnych nałogów gwałtownych potrzebnych podróżnemu. Nigdy nie dosiadł konia, nigdy nie dotknął się broni palnéj; a przecież, jestem tego pewny, zobaczysz go pani, jeżeli sposobność zdarzy się w ciągu podróży, dosiądzie konia jak picator i da ognia jak escopetero.
Co się tycze Maquet, mego przyjaciela i spółpracownika, tego mniéj znasz, pani, ponieważ Maquet będąc po mnie, człowiekiem który najwięcéj może pracuje w świecie, wychodzi mało, pokazuje się mało, mówi mało: jest to zarazem umysł poważny i malowniczy, któremu znajomość języków starożytnych przysporzyła nauki, nie szkodząc oryginalności. W nim, wola jest najwyższą i wszelkie instynktowe poruszenia jego osoby, objawiwszy się przez pierwszy wybuch, powracają, prawie wstydząc się tego co on uważa za słabość niegodną człowieka, do więzienia jego serca, jak te biedne dzieci, które nauczyciel zdybie na włóczędze i niemiłosiernie powracać im każe do szkoły, z dyscypliną w ręku. Taki stoicyzm nadaje mu pewny rodzaj sztywności moralnéj i fizycznéj, która, przy wygórowanych wyobrażeniach o prawości charakteru, stanowi dwie jedyne wady, jakie w nim znam. Zresztą, oswojony ze wszelkiemi ćwiczeniami ciała i zdolny do wszystkich rzeczy, do których potrzeba wytrwałości, zimnéj krwi i odwagi.
Cóż powiem o moim synu, którego pani psujesz z takim uporem, że gdyby cię nie nazywał swoją siostrą, nazywał by matką. Przyszedł on na świat o téj dwuznacznéj godzinie, kiedy już nie ma dnia i kiedy niema jeszcze nocy; ztąd też pochodzi zbiór sprzeczności stanowiących dziwne jego: ja jest on mięszaniną światła i cienia; leniwy i czynny, łakotniś i wstrzemięźliwy, hojny i oszczędny, niedowierzający i łatwowierny, przesycony i niewinny, niedbały i poświęcający się, zimne ma słowo i rękę skorą, żartuje ze mnie całym swoim dowcipem i kocha mnie całém swojém sercem. Nakoniec, gotów zawsze sprzątnąć moję szkatułkę jak Walery, lub bić się za mnie jak Cyd.
Przytém posiada zapał najswawolniejszy, najbardziej ujmujący, najuporczywszy, jaki kiedy widziałem objawiający się na ustach młodzieńca w dwudziestym pierwszym roku, i który, podobny do ognia źle zamkniętego, przebija się ustawicznie tak w marzeniach jak w ruchu, tak w spokojności jak w niebezpieczeństwie, tak w uśmiechu jak w płaczu.
Zresztą, śmiało dosiada konia, dobrze włada pałaszem, strzelbą, pistoletem, i tańczy niepospolicie wszystkie tańce charakterystyczne, jakie wprowadzono do Francyi od czasu śmierci angleza i konania gawota.
Kiedy niekiedy kłócimy się z sobą, i, jak syn marnotrawny, bierze on swoję część i opuszcza dom rodzicielski: tego dnia kupuję ciołka i tuczę, pewnym będąc iż nim miesiąc upłynie, powróci spożyć swoję porcyę.
Prawda że złe języki mówią, że dla ciołka on powraca, nie zaś dla mnie, ale ja wiem czego się mam trzymać w téj mierze.
Teraz, — przejdźmy do Pawła. Ponieważ pani chcesz nie tylko towarzyszyć nam na karcie geograficznéj, ale jeszcze widzieć nas tam gdzie będziemy i jak będziemy, oczyma wspomnień, trzeba więc żebym ci przypomniał Pawła.
Paweł jest istotą oddzielnego gatunku, i zasługuje na szczególną wzmiankę. Naprzód, Paweł nie nazywa się Paweł, nazywa się Piotr; mylę się nie nazywa się Piotr, nazywa się Eau de Benjoin (Woda Benzoesowa); potrójne to nazwisko oznacza jednę osobę, czarny jest ze skóry, Abissyńczyk z urodzenia, kosmopolita z powołania.
Jak ta perfuma zakwitła na pochyłościach gór Samen, między brzegami jeziora Dembea, a źrzódłami rzeki Błękitnéj? to bardzo trudno przyszłoby jemu samemu powiedziéć, a zatém i ja tego nie powiem. Dowiész się tylko pani, że pewnego dnia gentleman-traveller, jadąc z Indyów przez odnogę Aden, i ciągnąc w górę rzeki Anaso, przejeżdżał przez Emfras i Goudar, spostrzegł młodego Eau de Benjoin w tém ostatniém mieście, zapragnął go miéć, i kupił za butelkę rumu.
Eau de Benjoin udał się więc z nim, płakał trzy dni po swoim ojcu, matce i domu; potem rozmaitość przedmiotów sprowadziła roztargnienie, roztargnienie niepamięć, i po ośmiu dniach, to jest przybywszy do źrzódeł rzeki Rahad, zupełnie prawie pocieszył się.
Anglik płynął rzeką Rahad od Abu-Harad, gdzie wpada w rzekę Błękitną, do Halfay, gdzie rzeka Błękitna wpada w Bahr-el-Abiad; we dwa miesiące późniéj znajdowali się w Kairze.
Eau de Benjoin sześć lat towarzyszył swemu gentleman-traveller; w ciągu tych sześciu lat przebiegł Włochy i nauczył się trochę po włosku; Francyę, i nauczył się trochę po francuzku; Hiszpaniję, i nauczył się trochę po hiszpańsku; Angliję, i nauczył się trochę po angielsku. Tułackie to życie bardzo podobało się Eau de Benjoin, które mu przypominało życie jego przodków, królów -pasterzy. Dla tego nigdy by nie porzucił swego Anglika, ale właśnie Anglik porzucił go. Nieborak widział wszystko, Europę, Azyę, Afrykę, Amerykę, nawet Nową Zelandyę; nic już nie miał do widzenia na tym świecie, postanowił więc zwiedzić tamten. Jednego dnia, kiedy nie zadzwonił o zwyczajnéj godzinie, Eau de Benjoin wszedł do jego pokoju: Anglik powiesił się na sznurze od dzwonka. Dla tego też nie dzwonił.
Eau de Benjoin mógł był zebrać pieniądze służąc u swego Anglika, bo jego Anglik był szczodry. Ale Eau de Benjoin nie jest oszczędny. — Jako prawdziwy syn Równika, lubił wszystko co świeci na słońcu. — Strass lub dyament, szkło albo szmaragd, miedź albo złoto, mało na to uważał. — Kupował więc dopóty, dopóki miał pieniądze, przeplatając swoje kuple popijaniem rumu; bo Eau de Benjoin bardzo lubi rum, i jeżeli kiedy powróci do podnóża gór Samen, na brzegi jeziora Dembea, blisko źrzódeł rzeki Błękitnéj, gotów jest sprzedać syna swojego za tęż samą cenę, za jaką jego ojciec sprzedał swego.
Kiedy Eau de Benjoin rozstał się z ostatnim swoim talarem, zrozumiał że przyszła pora szukać nowego obowiązku. — Szukał; a ponieważ oko ma bystre, uśmiech szczery i zęby białe, nie długo więc zostawał na bruku.
Nowym jego panem był półkownik francuzki, który wziął go z sobą do Algieru; tu Eau de Benjoin znalazł się jakby pośród familii. Arabowie Afrykańscy, których językiem mówi z całą czystością szczepów pierwotnych, uważali go za brata, trochę tylko ciemniejszego koloru, i koniec. I Eau de Benjoin przepędził w Algierze pięć lat szczęśliwych, podczas których ochrzcił się i przybrał imię Piotra, żeby zachować sobie zapewne łatwość trzykrotnego zaprzania się Boga, jak to uczynił święty jego patron.
Nieszczęściem dla Eau de Benjoin, półkownik otrzymał dymissyę. Powrócił do Francyi skarżyć się na tę decyzyę; bez względu na skargi, decyzya utrzymana została. Półkownik przeszedł zatem na półżołdu. Jakie zmniejszenie dochodu, pociągnęło za sobą zmniejszenie służby, i Paweł znowu pozostał na bruku.
Ma się rozumiéć że nie był oszczędniejszy przy półkowniku, jak przy swoim Angliku.
Ale zrobił piękną znajomość. Tą znajomością był Chevet. Chevet zarekomendował mi go na doskonałego lokaja: mówił czterma językami, nie licząc własnego, dobry na piechotę, dobry na koniu, i jednę tylko miał wadę, że gubił wszystko, cokolwiek mu powierzono — otoż wszystko.
Nie trzeba mu było tylko nic powierzać, a wtedy była to perła lokajów. Co się tycze jawnéj jego skłonności do rumu, Chevet nie powiedział mi ani słowa, zgadując bez wątpienia, że ja sam to postrzegę.
Chevet omylił się. Widziałem kiedy niekiedy jak Eau de Benjoin przewracał dużemi oczyma, które zamiast białych były żółte. Postrzegałem że dobitniéj przyciskał mały swój palec do szwu u spodni; słyszatom jak mięszał bez ładu języki, angielski, francuzki, hiszpański i włoski; ale wiem że murzyni są bardzo żółciowego temperamentu: ta postawa wojskowa zdawała mi się ostatnim hołdem dla jego półkownika; rozumiałem wreszcie że gdy się mówi czterema językami, nie licząc własnego, wolno jest powiedzieć yes zamiast si i no zamiast non, i nie powierzałem Eau de Benjoin nic innego prócz klucza od piwnicy, którego w brew swemu zwyczajowi, nigdy nie gubił.
Pewnego atoli dnia, kiedy wyjechałem na polowanie, gdzie miałem bawić cały tydzień, a zkąd powróciłem nazajutrz, wszedłem nieoczekiwany, i według zwyczaju kiedym przychodził, zawołałem Pawła.
Ah! trzeba ci powiedziéć, pani, ponieważ wiesz już jakim sposobem Eau de Benjoin nazwał się Piotrem, trzeba pi powiedziéć teraz, jakim sposobem Piotr nazwał się Pawłem.
Miałem już u siebie ogrodnika imieniem Piotr, który uważał się za obrażonego że murzyn nosi takie samo imię jak on. Radziłem mu aby nazwał się inaczéj, ofiarując w zamian jego imienia syllaby najbardziej eufoniczne z kalendarza. Ale niezgadzał się uporczywie, powołując się na swoje starszeństwo w domu, i wyższość jaką mu naturalnie dawać powinien, nad nowym przybyszem tytuł człowieka białego. Przedstawiłem więc rzecz tę Pawłowi, który odpowiedział, że odmieniwszy raz już imię, niewiele go obchodzi zmienić po drugi raz; tylko życzył nie bydź poniżonym, i prosił mię o wyszukanie w hierarchii niebieskiéj, patrona równie znakomitego jak ten, którego sam sobie wybrał. Nie widziałem równego apostołowi jak tylko drugiego apostoła, miecz coby wart był klucza, świętego Pawła, który nie jest niższym od świętego Piotra. Radziłem więc Eau de Benjoin nazwać się Pawłem i Eau de Benjoin poszedł za tą radą.
Skutkiem téj powolności, pokój przywrócony został między Piotrem a Pawłem.
Powróciwszy z polowania, zawołałem więc Pawła.
Paweł nie odpowiadał.
Otworzyłem drzwi od jego pokoju, lękając się czy nie powiesił się jak dawny jego pan.
Prędko się uspokoiłem. Paweł przybrał położenie nie prostopadłe, ale horyzontalne.
Leżał na łóżku, tak sztywny i tak nieruchomy jak belka. Sądziłem zrazu że umarł, nie przez samobójstwo, ale naturalną śmiercią, wołałem, nie odpowiadał; potrząsłem nim, nie ruszał się. Wziąłem go za barki, jak Pierrot podnosi Arlekina: żadne ścięgno nie skurczyło się; postawiłem go na nogach, nogi zachwiały się; oparłem o ścianę, stał.
Wszelako, podczas téj ostatniéj ewolucyi uważałem że Paweł wysilał się chcąc mówić; to mnie uspokoiło. W rzeczy saméj, powoli otworzył duże oczy osłupiałe, poruszył ustami i rzekł:
— Dla czego mnie podnoszą?
Podtrzymując Pawła, zawołałem Piotra.
Piotr wszedł.
— Ah! Paweł zwaryował? zapytałem.
— Nie, panie, Paweł upił się.
I wyszedł.
Wiedziałem że Piotr miał urazę do Pawła, od tej nieszczęsnéj propozycyi o zmianę imienia, jaką mu nierostropnie zrobiłem; rzadko przeto słuchałem częstych jego doniesień przeciwko niemu. Ale tą razą oskarżenie wydało mi się tak podobném do prawdy, że oświeciło mój umysł. Wszelako przypomniawszy że jest pewny kraj, gdzie niekarzą obwinionego bez przyznania się winowajcy, obróciłem się ku Pawłowi, i podtrzymując go ciągle palcem przy ścianie, zapytałem:
— Pawle, czy prawda że upiłeś się?
Ale Paweł już zamknął znowu usta i oczy. Paweł nie odpowiadał, zasnął.
Sen taki wydał mi się bardziéj przekonywającym niżeli zeznania całego świata. Zawołałem stangreta, kazałem położyć Pawła w łóżko, i oznajmić mi kiedy Paweł obudzi się.
We dwadzieścia cztery godziny późniéj, stangret wszedł do mego pokoju, i doniósł że Paweł otworzył oczy.
Zszedłem na dół, przybrawszy idąc po wschodach najgroźniejsze oblicze, i zapowiedziałem Pawłowi, że już nie jest w mojéj służbie.
W dziesięć minut potém, usłyszałem okropny krzyk.
Paweł, którego czułość podniosła do najwyższego stopnia ta wiadomość, Paweł miał attak nerwów, Paweł krzyczał ze wszystkich sił, że opuścił pierwszego swego pana, dla tego tylko że się powiesił, a drugiego dla tego że dostał dymissyę, że nie zna innych tylko te dwa przypadki rozwiązujące umowę, i że dopóki nie otrzymam dymissyi, albo nie powieszę się, mnie nie opuści.
Nikt prędzéj nademnie nieprzyjmuje gruntownych przyczyn; ta mi się wydała wyborną. — Paweł przyrzekł że nie będzie pił; zażądałem zwrotu klucza od piwnicy, i wszystko powróciło do zwyczajnego porządku.
Ma się rozumićé że kiedy niekiedy Paweł nie dotrzymywał obietnicy; ale ponieważ znam przyczyny jego letargu, nie bywam już niespokojny; a ponieważ nienawidzę attaku nerwów, nie ośmielam się już go odprawić.
Pojmujesz pani, że w chwili odjazdu do Afryki, uradowałem się z mojéj łaskawości. Jeżeli w tém pomięszaniu języków, jakie często postrzegałem, Paweł nie zapomniał swojego, Paweł mógł bydź dla mnie najużyteczniejszym jako tłumacz.
Otoż dla czego Paweł, z wyłączeniem innych, wybrany został do towarzyszenia nam. Już nie neofitę Pawła albo Piotra brałem z sobą, ale Araba Eau de Benjoin.
Zostawiłaś nas, pani, doświadczających piérwszych drgań żelaznéj drogi, dnia 3 Października o pół do siódmej wieczorem, właśnie w téj chwili kiedy nasi kwatermistrze Giraud i Desbarolles, wyjechawszy przed trzema miesiącami, przebiegłszy już Kataloniję, La Mauche, Andaluzyę, kołatają podług wszelkiego prawdopodobieństwa, znużeni trudem i zadyszani od upałów, do drzwi jakiejś venty w Staréj Kastylii, których wcale otworzyć im nie chcą.
Kiedy znajdujemy się na żelaznéj drodze bardzo miłéj, kiedy noc głęboka, kiedy ta noc jest sierotą po księżycu, i w żałobie po gwiazdach, kiedy zagrażają pięć innych nocy w dyliżansie, najlepiéj wtedy będzie zasnąć. A zatém usnęliśmy.
Nagle brak wszelkiego ruchu przebudził nas.
Kiedy pociąg idący po szynach drogi żelaznéj przestaje toczyć się, dwie tylko rzeczy przypuścić można: że pociąg przybył już do stacyi, lub że przygoda trafiła się pociągowi. Wysunęliśmy cztéry głowy nasze przez dwoje drzwiczek; nie było stacyi ani na prawo, ani na lewo. Wnosiliśmy więc że trafiła się przygoda.
W każdym razie była to przygoda wcale nieszkodliwa, bo niesłychać żadnego krzyku, nie czuć żadnego poruszenia; słychać tylko otwieranie powozów, zaczynano widziéć mnóstwo cieni, snujących się śród ciemności.
Cieniami temi nie były cienie podróżnych, jak to zdarzyć się mogło na dolinie Fleury, lub w Fampoux, ale samiż podróżni, którzy korzystali z téj błogosławionej przygody, żeby nogi sobie wyprostować po obu stronach kolei.
Wysiedliśmy także i wypytywaliśmy się o miejscu gdzie jesteśmy, i o przyczynach tego przestanku, o którym zapomniał programmat.
Znajdowaliśmy się nieco daléj za Beaugency; zrobiła się szpara w kotle, woda zagasiła ogień, lokomotywa umarła z wodnéj puchliny.
Trzeba było czekać na tę, jaką nadesłać nam musiano z Blois, skoro spostrzegą w Blois że nieprzybywamy.
Czekaliśmy blisko dwóch godzin; po upływie tego czasu, postrzegliśmy punkcik czerwonawy, który posuwał się płomienisty jak oko Cyklopa, i rozszerzał się posuwając się. Wkrótce usłyszeliśmy zaziajany oddech potworu. Widzieliśmy brózdę ognia, jaką zostawiał po drodze; przeleciał koło nas, rączy i ryczący, jako lew w Piśmie, potém zatrzymał się posłuszny i uległy u swojego wędzidła żelaznego.
Wsiedliśmy w powóz, zaczepiono z tyłu naszego pociągu umarłą lokomotywę, i znowu puściliśmy się w drogę. O godzinie szóstéj rano stanęliśmy w Tours.
Około trzeciéj popołudniu, przejeżdżaliśmy przez Châtellerault. Niech cię Bóg strzeże, pani, od Châtellerault, jeżeli nie kochasz się w scyzorykach; prawda że jeżeli kochasz się, w ciągu pięciu minut zrobić możesz najzupełniejszą kollekcyę, jaka jest na świecie. Nieszczęściem, zatrzymują się blisko kwadransa w Câtellerault. Blokowani w dyliżansie naszym przez całą ludność kobité, z których najmłodsza mogła mieć lat siedm, a najstarsza lat ośmdziesiąt, i które modliły nas na wszelkie tony gammy, o kupno ich towaru, wezwaliśmy konduktora żeby nam dopomógł wysiąśdź, spodziewając się dostać się do bram miasta przecisnąwszy się przez massę ludu. Ale, bądź że nasz plan źle był obmyślony, bądź że zuchwały ten projekt rzeczywiście nie był podobny do wykonania, zaledwośmy stąpili nogą na ziemię, zostaliśmy rozproszeni, ścigani, otoczeni, zwyciężeni! i po obronie mniéj lub więcéj bohaterskiéj, musieliśmy zdać się na łaskę. Zamiast żeby zebrać nas w massie u wyjazdu z miasta, jak to było powiedziane, dyliżans zbierał nas tu i ówdzie, jak szalupa ratująca nieszczęśliwych rozbitków: każdy niósł ze wstydu — jeden parę brzytew, drugi nóż ogrodniczy — ten nożyczki — ów bistur.
Nadewszystko Aleksander niósł nóż w kształcie sztyletu, z rękojeścią z konchy perłowéj i ozdobami z pozłacanéj miedzi, wzrostu olbrzymiego. Zaproszono za ten nóż luidora; sądząc że od razu zerwie targ, dawał 5 franków, i oddano nóż.
Przypomnij sobie pani ten szczegół, nie jest on obojętny, jeżeli kiedy jechać będziesz przez Châtellerault.
Co do nas, pomyśliliśmy albo że mieszkańcy Châtellerault szalone mają skłonności do handlu, albo że Opatrzność pod postacią nożowniczki, przysyła nam za nizką cenę broń, bez wątpienia przeznaczoną do spełnienia cudów podobnych tym, jakie wsławiły Joyeuse, Balisarde i Durandale.
Trudno by mi przyszło wyszczególnić to cośmy widzieli na drodze z Châtellerault do Angouléme. Wszystko co wiem jest to że wjeżdżaliśmy w nocy do ostatniego miasta, którego położenie w środku kraju kazało wybrać je na szkołę marynarki, zamiast Brest, Cherbourga lub Marsylii. Zapewne ze szkoły w Angouléme wyszedł kapitan Salamandry.
O któréj godzinie stanęliśmy w Bordeaux, nie wiem. To tylko wiem, żeśmy stracili dwie godziny w Beaugency, a dwie drugie godziny starając się je powetować, co opóźniło nas o cztéry godziny; wynikło z tego opóźnienia że ostatni powóz do Bayonny wychodził z Bordeaux przez jednę bramę, kiedyśmy wjeżdżali przez drugą.
Było więc dwadzieścia cztéry godzin zwłoki, bo już nie odchodził żaden powóz przed jutrem. Mieliśmy dziś 5go, ślub księcia wyznaczony był na dzień 10ty; do granicy jeszcze mil pięćdziesiąt: ani jednéj więc minuty do stracenia, jeżeli przybyć chcieliśmy na czas.
Kupiłem za tysiąc trzysta franków powóz podróżny, który wart był pięć, całkiem przeciwnie niż Aleksander, co kupił za pięć franków nóż wartujący dwadzieścia cztéry.
Prawda że karetnik wytłumaczył mi iż zrobiłem śliczną spekulacyę, ponieważ francuzkie powozy wielką mają wziętość w Hiszpanii, sprzedam niewątpliwie mój w Madrycie, we trójnasób ceny, jaką mi kosztował.
Małą pokładam wiarę, nie w tém co mówią panowie karetnicy, strzeż mię Boże! ale w osobistym moim geniuszu do spekulacyi. Wszelako nie można było wahać się, poczta była jedynym środkiem, który w ciągu dwódziestu czterech godzin, mógłby mię przenieść z Bordeaux do Bayonny, a stanąwszy w Bayonnie jutro rano, można było miéć nadzieję, że znajdę miejsce w dyliżansie do Madrytu.
Kazałem więc zaprzęgać i pojechaliśmy.
Była czwarta godzina wieczorem: miałem tylko jednę godzinę dnia dla przypatrzenia się zmianie krajobrazu. Hiszpanija, powiadano mi, zaczyna się po wyjeździe z Bordeaux, i w rzeczy saméj, widzieliśmy słońce zachodzące za rozległe płaszczyzny, bardzo podobne do tych płaszczyzn Manchy, o jakich mówi Cervantes w Iliadzie komicznéj, która, podobnie jak druga Iliada, nie ma sobie równej, a nosi nazwisko Don Quichotte.
W rzeczy saméj, kiedyśmy obudzili się koło Roquefort, byliśmy w kraju zupełnie nowym. Jeśliby Landes (stepy) znajdowały się nie we Francyi, ale o dwa tysiące mil od Francyi, mielibyśmy pięćdziesiąt opisów Landes, i byłyby znane podobnie jak płaszczyzny Pampas, jak dolina Nilu, jak brzegi Bosforu. Na nieszczęście Landes leżą pomiędzy Bordeaux a Mont-de-Marsan, i to jest przyczyną że przejeżdżają tędy codzień, a nie zwiedzają nigdy.
O wschodzie słońca, Landes przedstawiały widok prześliczny. Mieliśmy z prawéj i lewéj strony rozległe płaszczyzny, nakrapiane płowemi krzewami, jak skóra olbrzymiego tygrysa; na horyzoncie wschodnim wszystko się płomieniło, światłość lała się potokiem; na horyzoncie zachodnim, przeciwnie, ciemność toczyła ostatnią walkę i cofała się leniwie, wlekąc za sobą ponure fałdy swojego płaszcza, jeszcze zasiane tu i ówdzie gwiazdami.
Naprzeciwko nas, to jest na południe, widok zamykał się zębatą ścianą: były to góry Pirenejskie, które wycinały srebrzystą swoję sylwetkę na lazurze hiszpańskiego nieba.
To wszystko, piaszczysta płaszczyzna, krzaki płowe, horyzont posępny lub ognisty, to wszystko objawiało się bytowi, równie młodemu, równie pałającemu chęcią życia, jak w pierwszych dniach stworzenia. Skowronki wzlatywały prostopadle ku niebu, i śpiewały podlatując. Stada owiec szły prowadzone przez pasterzy, idących na długich szczudłach, i rozpędzały mnóstwo kuropatw czerwonych, które podleciawszy z szelestem i przelęknione, spadały o pięćset kroków od miejsca, z którego podniosły się. Nareszcie przepiórka niewidzialna i uparcie przytulona w trawie, dawała słyszeć swoję ostrą i wyraźną notę, któréj wtórowało ciągłym basem metalliczne zgrzytanie koników polnych.
Na stacyi w Roquefort, spostrzegliśmy że i zaprzęg także zmienił naturę. Po znarowionych i rżących białych koniach z Perche, po ciężkich koniach normandzkich pomięszanych z duńskimi, nastąpiły małe konie chude, z ogonem i grzywą długą, używające w zaprzęgu, do którego nie są stworzone, resztek krwi arabskiéj, jaką ich ojcowie wieli w ich żyły, kiedy Maurowie, spuściwszy się z Pireneów, przechodzili Guyennę dla zawojowania Francyi, podobnie jak zawojowali Hiszpaniję. Zyskaliśmy przy téj zmianie dziesięć minut na godzinę. Niech sobie mówią co chcą, rasę zawsze poznać można, gdziekolwiek ona jest i jakkolwiek mało jéj pozostało.
Nic powabniejszego nie widziałem nad wyjście z góry Mont-de-Marsan. Zdaje mi się że ostatnie wysokie drzewa Francyi tu się znajdują. Pożegnaj się z nimi, pani, jeżeli kiedy przejeżdżać będziesz pod ich cieniem, bo nie znajdziesz podobnych, ani w Hiszpanii, ani w Algeryi. Po obu stronach drogi, tak równéj jak sukno bilardu, łączą one swoje wierzchołki, i tworzą prześliczną zieloną altanę; po prawéj i lewéj stronie drogi, rozciągają się ogromne lasy sosnowe, których każdy pień cięty żelazem, jak drzewa zaczarowanego gaju Tassa, wypuszcza nie strumienie krwi, ale płyn srebrzysty, który jest także ich krwią; ale krwią sosen, jak pani wiész, jest żywica; i drzewo zranione, jak człowiek, umiera niekiedy z wycieńczenia sił.
Po wysokich drzewach na Mont-de-Marsan, polecam most Świętego Andrzeja w Gubsac. Powitaj także rzekę Dordogne, która w tém miejscu ma blisko pół ćwierci mili szerokości. Zobaczysz jeszcze nie mało rzek, mających kamienie, mających piasek, mających drzewa, mirty, nawet różowe laury w swojém łożysku, ale nie zobaczysz mających wodę.
Co się tycze mostów, te zobaczysz; prawda że jeżeli zechcesz pani nie wpaśdź z nimi w wodę, będziesz musiała przejechać mimo mostu.
Stanęliśmy w Bayonnie około południa. Mila podróż jaką odbyliśmy z Bordeaux, skłoniła nas, więcéj niżeli złote obietnice naszego karetnika, do dalszéj podróży pocztą. Pobiegłem więc, zaledwo wysiadłszy, do pana Leroy, naszego konsula w Bayonnie, prosząc o wizowanie naszego pasportu i pomoc wszelkiemi środkami, żebyśmy mogli wyjechać niezwłocznie. Znalazłem człowieka bardzo uprzejmego, gotowego okazać nam wszelkie posługi, ale zawiadomił mnie o dwóch rzeczach, jakie niweczyły piękny nasz projekt: piérwsza — że każdy powóz francuzki, opłaca tysiąc ośmset franków cła przy wejściu do Hiszpanii; druga — że z powodu przejazdu książąt, nigdzie nie dostaniemy koni pocztowych.
Nie można zatém już było myśleć o podobnym rodzaju jazdy. Pobiegłem na pocztę: cztéry miejsca zostawały w środku dyliżansu, który zresztą miał tylko cztéry miejsca. Zatrzymałem je, zapłaciłem i powróciłem do hotelu oznajmić towarzyszom o nowych rozporządzeniach względem podróży.
Trudność zachodziła w umieszczeniu całego naszego pakunku w powozie, przeznaczonym tylko do przewożenia listów, i w którym osoby już są przydatkiem. Fuzye i kordelasy same więcéj miały ciężaru, niżeli wolno we Francyi miéć podróżnemu. Ale na szczęście, pocztylioni hiszpańscy łatwiejszego są charakteru od pocztylionów francuzkich, i po dziesięciu minutach rozmowy, któréj towarzyszyły ożywione i wyraziste gęsta, rzecz załatwiono z zadowoleniem wszystkich stron.
Teraz trzy rzeczy zniewalają mię pożegnać panią. Piérwsza, długość mojego listu; druga, godzina odejścia poczty; trzecia, krzyki pocztyliona, który domaga się swego podróżnego.
Będę miał honor pisać do pani z miejsca piérwszego odpoczynku. Zapewne to nie nastąpi przed Burgos.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.