Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hiszpanija
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Impressions de voyage : de Paris à Cadix
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Madryt, 21 Października 1846 r.

Zakończyły się uroczystości, i niewdzięczni cudzoziemcy zaczynają odlatywać z Madrytu, jak stado ptasząt spłoszonych, które wracają do swoich gniazd.
Dyliżanse natłoczone podróżnemi, jak promienie rozstrzelone, wychodzą z Madrytu, tego ogniska spólnego, i uciekają we wszystkich kierunkach.
Książe Aumale wyjechał dziś wieczorem; książę Montpensier wyjeżdża jutro. Nasze piękne Madrytczanki trwożą się myślą co się stanie z Madrytem za tydzień.
Powiem ci, pani, jak Agis w Leonidasie: „Widziéć tego nie będę“, bo jutro wyjeżdżam do Toledo.
Przed dwiema godzinami powróciłem z Eskuryalu.
Pozwól pani niech opiszę podróż naszą do tego Saint-Denis królów Hiszpańskich.
Kiedy zbliżała się godzina odjazdu, uorganizowaliśmy ostatecznie naszą gromadę i rozdzieliliśmy każdemu rolę, jaką miał wykonywać przez resztę podróży.
Ja zatrzymałem tytuł Amo, udzielony mi przez służących, puszkarzy i innych co mieli z nami interessa od czasu mego przybycia do Madrytu. Amo znaczy pan, zwierzchnik, właściciel.
Łączę do tego obowiązki wielkiego kuchmistrza.
Desbarolles jest przysięgłym tłumaczem, ma przytém obowiązek załatwiać interessa z konduktorami dyliżansów, arrieros i oberżystami.
Maquet zatrzymuje tytuł ekonoma, a w wolnych chwilach, ponieważ ma zegarek repetyer, jeden tylko co idzie, wybijać będzie godziny.
Giraud jest kassyerem; trzos skórzany opasujący go, mieści w sobie fundusze towarzystwa. Giraud nadto jest wielkim szafarzem; czuwać ma nad koszem żywności, jaki przygotowany będzie dziś wieczorem.
Boulanger ma w swém zawiadywaniu wydział ubiorczy.
Przed trzema dniami postanowiliśmy zacząć wycieczki nasze od Eskuryalu; Desbarolles zatém wyprawiony został niezwłocznie szukać powozu, który by nas zawiózł do ulubionego pałacu Filipa II.
Każdy prawie ukończył powierzoną sobie czynność, kiedy Desbarolles powrócił. Za piérwszym rzutem oka, każdy spostrzegł że jego Gibus na przód się pochyla; było to u niego znakiem tryumfu.
Powóz czeka na dole, rzekł, biorąc karabin.
— Jak to, powóz?
— Tak.
— Zaprzężony?
— Ma się rozumieć.
— Doprawdy, dzielny z ciebie człowiek, Desbarolles.
— Widzicie jaki jestem.
I oparł się na karabin w pozycyi, która najpochlebniéj wykazywała zalety jego figury.
Zeszliśmy na dół. Powóz w rzeczy saméj czekał zaprzężony cztérema mułami, jak doniósł Desbarolles.
Był to koczobryk żółty z wierzchem zielonym. To skojarzenie zielonego z żółtém winno było przestraszyć kolorystów, ale powiedzieć trzeba że sam Boulanger nie wielką zwrócił uwagę na ten szczegół.
Natomiast postrzegł że koczobryk za ciasny na ośm osób.
Giraud i Desbarolles projektowali rzeczy niepodobne, jeden oświadczył iż utrzymywać będzie równowagę na dyszlu, drugi chciał stać na stopniu.
Ja radziłem iśdź szukać drugiego powozu, który by był sukkursalnym piérwszego.
Wniosek mój przyjęto jednomyślnie, i Desbarolles otrzymał polecenie szukać takiego powozu; proszono go atoli żeby pośpieszał, bo czas naglił; była już piérwsza po południu, a mayoral żądał siedmiu godzin na siedm mil, oddzielających Madryt od Eskuryalu.
Mile, w Hiszpanii, zdaje mi się że już powiedziałem ci, pani, o trzecią część większe są od francuzkich; godziny także.
Gdy więc mówię siedm mil, to znaczy dziesięć mil francuzkich; gdy mówię siedm godzin, to znaczy dziesięć godzin.
W pięćdziesiąt minut po odejściu Desbarolla, Achard, stojąc u okna, wydał krzyk zadziwienia i ciekawości.
— Co takiego? zapytaliśmy chórem.
— Panowie, rzekł, widzieliście niemało powozów, widzieliście koczobryki, coupé, karyolki, landary, amerykanki, tilbury, kocze, wózki, furgony, galery; sądzicie że znacie wszystkie rodzaje lokomotyw, jakie przerzynają powierzchnią kuli ziemskiéj. Tak, nieprawdaż, jak Lacépède sądził że zna wszystkie ropuchy, dopóki nasz przyjaciel Enfantin nieodkrył ropuchy nieznanéj. No, ukorzcie się jak Lacépède. Ja odkryłem powóz nowy; patrzcie, patrzcie; oto idzie ulicą Mayor; patrzcie, przechodzi na naszą stronę; przejdzie koło naszych okien; prędzéj panowie, prędzéj.
Pobiegliśmy do okien i wychyliliśmy się w plac Alcala i ulicę Mayor, i ujrzeliśmy w rzeczy saméj posuwającego się kłusem nieszczęśliwego czworonożnego, którego chudość ukryta była pod mnóstwem pomponów, dzwoneczków i brzękadeł, składających toaletę konia hiszpańskiego, powóz najfantastyczniejszy, jaki kiedykolwiek widzieliśmy, nawet Giraud i ja, cośmy widzieli przecież calesseros we Florencyi, calessinos w Messinie i corricolos w Neapolu.
Był to nader dziwny powóz, oparty na dwóch olbrzymich kołach, pomalowanych podobnie jak hołoble, najpłomienistszym kolorem czerwonym. Pudło było blado niebieskie z mnóstwem liści zielonych, rozchodzących się wieńcem, rozwijających się w grona, spadających w kwiaty.
Wszystkie te liście, wszystkie grona, wszystkie kwiaty, napełnione były tysiącem różnokolorowych ptaszków, śpiewających, dziobiących, latających i nadskakujących okazałej lilijowéj papudze, która umieszczona w środku, biła skrzydłami zajadając pomarańczę.
Powóz ten wewnątrz wybity był materyą pompadour, jaka się nie znajduje już we Francyi, chyba u Gansberga, albo u pani Blandin; tylko materya, która sięgała czasów stworzenia tego dziwacznego powozu, była przeszarzana, wypłowiała, połatana, podług gustu swojego właściciela. Wszystko to było ozdobione frendzlą, galonami, świecidełkami, jak kamizelka kuglarza z czasów cesarstwa.
W Paryżu powóz ten sprzedany byłby bardzo drogo jakiemu awanturniczemu kupcowi starych rupieci.
Powóz ten, z wielkiém naszém zadziwieniem, zatrzymał się przed naszą bramą, i ujrzeliśmy wysiadającego Desbarolles.
Porwał nas śmiech pusty.
Czy nie dla nas przypadkiem ten powóz?
Desbarolles wszedł.
— Owoż przedmiot żądany, rzekł.
Powóz był dla nas.
Rzuciliśmy się na szyję Desbarolla, i omal go niezadusiliśmy. On jako wielcy tryumfatorowie był zimny i spokojny wpośród tryumfu.
Niedomyślał się nawet wielkości swojego odkrycia.
Sprzeczano się kto będzie miał honor siedzieć w powozie Desbarolla; ponieważ przedmiot nie miał nazwiska, ochrzczono go nazwiskiem wynalazcy.
Achard reklamował, ponieważ piérwszy spostrzegł go z okna, ale zwrócono jego uwagę, że niesprawiedliwość wyrządzona Krzysztofowi Kolumbowi przez Ameryka Wespucyusza jest dosyć wielką, iżby niesprawiedliwość podobna nie ponowiła się, zwłaszcza w Hiszpanii.
Kiedy sprzeczano się o prawach jakie rościł każdy, skinąłem na Don Riego żeby udał się za mną; zszedłem, wsiedliśmy do Desbarolla.
— Do Eskuryalu, rzekłem Zagalowi.
Zagal wskoczył na hołoble i pojechaliśmy.
Nagle usłyszeliśmy okrótne krzyki naszych towarzyszy: sądzili że powóz odchodzi próżny. Kazałem spuścić budkę i pożegnałem ich ręką.
— Biegnijmy za nim, — rzekł Achard — i odbierzmy Desbarolla przemocą.
— Cierpliwości, rzekł Alexander, ja trzymam stronę ojca.
— Ja, — rzekł Maquet, — trzymam stronę mojego spółpracownika.
— Ja, — rzekł Boulanger, — trzymam stronę mojego przyjaciela.
— A ja, — rzekł Giraud, — trzymam stronę Boulanger. Dumas ma prawo wybierać powóz, jaki mu się podoba, on nasz Amo.
Desbarolles nic niemówił; nie uważał na tok dyskussyi, i myślił o czém inném.
Te cztéry następujące po sobie oświadczenia, połączone z neutralnością Desbarolla, zjednały dla mnie większość tak znaczną, że Achard przymuszony był cofnąć swój wniosek.
Zresztą byłem już na końcu miasta.
Wsiedli więc w koczobryk żółto-zielony, i jechali za mną. Nie trać pani z oka tego koczobryka żółtozielonego, bo mu przeznaczono grać niepospolitą rolę w naszém życiu przyszłém. Umawiając się z konduktorem naszym do Eskuryalu, umówiliśmy się zarazem że nas zawiezie do Toledo.
Przecież coś znaczy pięć lub sześć dni, jakie przepędzić mieliśmy w tym powozie.
Muły nasze nie podały nam z razu wysokiego wyobrażenia o swojéj chyżości; droga, która okropna bydź musi w każdym czasie, szkaradnie rozmiękła od deszczu. Wysiedliśmy więc i szliśmy pieszo długą cienistą aleją, co wyprowadziła nas w pole, przez dwie lub trzy bramy, których użytku szukaliśmy nadaremno.
Pole to, podobnie jak pod Rzymem, przedstawia w téj saméj chwili gdy wejdziemy na nie, widok pustyni: tylko, na polach Rzymskich rośnie trawa; na polach Madryckich rosną kamienie.
Madryt, ukryty przez chwilę oczom naszym za wzgórkiem, pokazał się znowu, gdyśmy weszli na górę; miasto, z domami białemi, licznemi wieżami, olbrzymim pałacem, który w pośród otaczających go domów, wygląda jak Lewiatan w pośród mieszkańców morza, przedstawia widok malowniczy; przytém, powtarzam, rozległe pola, zamknięte horyzontem skalistym, przedstawiają widok surowy, który podoba się bujnéj wyobraźni.
Droga, po cztérech godzinach, zanurzywszy się w dolinę, przeskoczywszy przez most, piętrzy się na bokach Guadarramy. Na jednym z najwznioślejszych tych pagórków, które wydają się jak stado olbrzymich bawołów, zbudowany jest Eskuryal.
Droga przeto podnosiła się w górę: wysiedliśmy nie tyle dla ulgi zaprzęgowi, ale żeby samym wyprostować się, i ze strzelbą w ręku, rozproszyliśmy się w górach.
Mało widziałem okolic, mających charakter tak dziki i tak wspaniały, jak ta, którąśmy mieli przed oczyma; na tysiąc stóp pod nami, ciągnęły się skały, przepaści, cieniste zarośla; na prawo rozciągała się płaszczyzna bez końca, marmurowana, jak skóra olbrzymiego lamparta, szerokiemi płowemi plamami i długiemi wstęgami czarnemi. Na lewo, widok nagle przerywał, łańcuch gór na które wdzieraliśmy się, a których wszystkie szczyty śniegiem były okryte, nareszcie, w głębi Madryt nakrapiał białemi punkcikami zmrok wieczorny, co się posuwał ku nam jak powódź ciemności.
Giraud i Boulanger wpadli w entuzyazm, Boulanger nadewszystko, mniéj oswojony z Hiszpaniją jak Giraud: nigdy nie widział takiéj massy światła i cienia; — co chwila składał ręce, wołając: Jak to piękne! mój Boże, jak to piękne!
W podróży takiéj jak nasza, i pomiędzy podróżnymi jak my, są wrażenia słodyczy nieskończonéj. Człowiek zostawiony własnéj tylko indywidualności, jest istotą bardzo niezupełną; ale człowiek uzupełnia się przez zastosowanie do swojéj innych indywidualności, z któremi traf albo wola jego w związek wprowadza. I tak u nas, malarzy i poetów, jeden uzupełniał się drugim, i zapewniam cię, pani, że piękne i wzniosłe wiersze Hugo, które Aleksander na wiatr ciskał, przedziwnie kojarzyły się z wielką i piękną naturą à la Salvator Rosa.
Podczas wszystkich naszych podziwów, noc nadeszła. Ale, jak gdyby niebo chciało także zakosztować widowiska, którém my nasycaliśmy się, miliony gwiazd otwierały migocąc złociste swe powieki, i ciekawie także poglądały na ziemię.
Zdaje się że przebiegaliśmy okolice niegdyś bardzo straszne. Za czasów kiedy Hiszpanija liczyła rozbójników tysiącami, zamiast liczyć na jednostki, okolice te były wyłączną ich własnością, i niemożna było jechać tędy, jak zapewniał nasz mayoral, zwłaszcza o téj co my godzinie, żeby nie mieć z nimi do czynienia. Dwa lub trzy krzyże, wyciągające żałobne swe ramiona, jedne przy drodze, drugie u podnóża skały, świadczyły że nie było nic przesadzonego w powieści naszego mayorala.
Jedna rzecz bardziéj jeszcze potwierdziła jego powieść, to jest widok światła, które pokazało się nagle o dwieście kroków od nas. Zapytaliśmy co znaczy to światło, i odpowiedziano że jest to posterunek żandarmeryi.
Ostrożność ta, wznieciła we mnie trochę powątpiewania o zupełném zniknięciu rozbójników, i na wszelki przypadek zamieniliśmy stare pistony w naszych strzelbach nowemi.
Spieszę powiedzieć pani, że ostrożność była nie potrzebna, i że przebyliśmy malo sitio, jak mówią w Hiszpanii, bez żadnéj przygody.
Mieliśmy jeszcze do przebycia jednę lub dwie mile płaszczyzny, a ponieważ wypadało ujechać jeszcze trzy mile hiszpańskie, nasz mayoral zaprosił żebyśmy siedli w powóz, obiecując, żeby nas skłonić do zaniechania przechadzki, która nam zdawała się tak przyjemną, że wyjedna u mułów iż pójdą kłusem, czego dotąd uparcie odmawiały.
Wsiedliśmy w nasze skrzynie, a ponieważ droga idąc wprzód w górę spuszczała się teraz na dół, muły naciskane ciężarem powozu, przymuszone były wziąć na kilka chwil przynajmniéj postawę, jaką mayoral obiecał nam w ich imieniu.
Jechaliśmy dwie godziny, nie spostrzegając — o ile pozwolić nam wszakże mogła ciemna światłość spadająca z gwiazd, jak mówi Kornel — nie spostrzegając żadnéj odmiany w krajobrazie. Po dwu godzinach, zdało nam się, że wjechaliśmy przez bramę do parku, i uczuliśmy zarazem że jazda stała się ociężalszą, jechaliśmy po piasku.
Jechaliśmy jeszcze godzinę, ale teraz pod górę, w kierunku kilku rzadkich świateł rozrzuconych na boku góry. W ciągu pół godziny, światła te zdawały się uciekać przed nami jak błędne ogniki, które zwodzą podróżnych. Nakoniec, usłyszeliśmy tentent bruku pod kopytami naszych mułów i kołami powozów. Łoskotowi temu towarzyszyło trzęsienie, które nie zostawiło już nam żadnéj wątpliwości. Ujrzeliśmy na prawo gromadę domów milczących, bez okien, bez drzwi i bez dachów, które przedstawiały nie widok malowniczy zwalisk, jakie czas tworzy, ale smutny obraz dzieła niedokończonego. Przebyliśmy jakiś plac, zawróciliśmy się na prawo, i wjechaliśmy w ulicę nie przechodnią; powozy nasze zatrzymały się: stanęliśmy na miejscu.
Wysiedliśmy, i przy świetle naszych latarni przeczytaliśmy napis: Posada de Calisto Burgnillos.
Z wielkiém naszém zadziwieniem, wszystko jeszcze było w ruchu w posadzie rzeczonego Calisto. Wnioskowaliśmy, że musiał zdarzyć się jaki wielki wypadek. Nie omyliliśmy się: dwa powozy z Anglikami, stanęły tutaj na trzy godziny przed nami.
Gotowano wieczerzę dla Anglików.
Ah! pani, która jesteś dwakroć raczéj Francuzką niżeli raz, bo jesteś Paryżanką; ah! pani, nie wstępuj w oberżę hiszpańską, kiedy wieczerzę gotują dla Anglików.
Przemowa ta zapowiada: że bardzo zimno nas przyjął, pan don Calisto Burguillos, i oświadczył, że nie ma czasu zająć się ani naszą wieczerzą, ani naszém mieszkaniem.
Na jednę rzecz nie zgadzam się, to jest że kiedy napisano nadedrzwiami, celem zwabienia podróżnych: Posada de Calisto Burguillos, na jednę rzecz nie zgadzam się, żeby miano prawo wypychać za drzwi podróżnych, zwabionych tym napisem.
Poprzestałem więc na grzecznym ukłonie, przed niegrzecznością pana Calisto Burguillos, i zawołałem Giraud.
— Drogi przyjacielu, rzekłem, jest pięć fuzyj w powozie, licząc i karabin Desbarolla. Niech Desbarolles weźmie swój karabin, wy weźcie fuzye, i przychodźcie ogrzać je przy ognisku kominka. Kiedy was zapytają na co to robicie, odpowiecie że lękacie się, żeby fuzye wasze nie dostały kataru.
— Rozumiem, — odpowiedział Giraud, idąc ku drzwiom, i skinąwszy na Aleksandra, Maquet, Desbarolla i Acharda żeby szli za nim.
— Teraz, Boulanger — mówiłem daléj — co jesteś łagodzącego charakteru, weź z sobą don Riego, i z tym posłannikiem pokoju, idź poszukać cztérech małych pokoików, albo dwóch dużych.
— Dobrze, rzekł Boulanger, i wyszedł także z don Riego.
Pan Calisto Burguillos, przeprowadzał wzrokiem całą tę scenę.
— Dobrze, — rzekł do żony, — odeszli przecie ci pugnateros Francuzi.
Pugnatero, jest to bardzo złe słowo, którem witają nas od czasu wejścia naszego do Hiszpanii. Doprawdy, nie wiem czy opiniją jaką mają o nas w tym pięknym kraju jest zasłużona, ale wiem przynajmniéj że jest powszechna.
Don Calisto nie widział mnie, bo byłem zakryty kapturem kominka. Żona dała mu znak że jestem.
Opuścił więc swój piec i zbliżył się ku mnie.
— Czego pan tam szukasz? zapytał.
— Szukam rósztu.
— A to na co?
— Żeby usmażyć kotlety.
— Masz pan kotlety?
— Nie, ale pan masz.
— Gdzie?
— Tu.
I pokazałem ćwiartkę baraniny zawieszoną w kominie.
— Te kotlety są dla Anglików, ale nie dla was.
— Mylisz się pan, te kotlety są dla nas, ale nie dla Anglików. Zaniosłeś im dwanaście kotletów na półmisku, to dosyć: kotlety jakie im zaniosłeś do nich należą; te co zostały, do nas.
— Te co zostały, są dla nich na jutrzejsze śniadanie.
— Te co zostały, są dla nas na dzisiejszą wieczerzę.
— Czy tak pan myślisz?
— Jestem tego pewny.
— Oh! oh!
— Mój drogi przyjacielu — rzekłem do Giraud, który wchodził z fuzyą w ręku, a za nim Desbarolles, Maquet, Achard i Aleksander, także z fuzyami w ręku — mój przyjacielu, oto pan Calisto Burguillos raczył nam odstąpić ćwiartkę baraniny. Daj mi swoję fuzyę; zapytaj go o cenę tej ćwiartki, zapłać hojnie, zdejm zręcznie i pokraj porządnie.
— Trzy te przysłówki wybornie z sobą się łączą, rzekł Desbarolles zbliżając karabin do kominka.
— Nie tak blisko, mój kochany, nie tak blisko — rzekł Achard; — wiesz że fuzye nabite.
— Ile należy za ćwiartkę baraniny? zapytał Giraud podając mi swoję fuzyę i biorąc nóż kuchenny ze stołu.
— Dwa duros — odpowiedział pan Calisto Burguillos, poglądając jedném okiem na fuzye, drugiém na ćwiartkę baraniny.
— Daj mu trzy duros, Giraud.
Giraud wydobył trzy duros z kieszeni, a wyjmując trzy duros, upuścił pięć czy sześć uncyj.
Senora Calisto Burguillos, spojrzała bystro na złoto, które się potoczyło po podłodze kuchni.
Giraud podniósł pićę lub sześć uncyj, i dał trzy duros naszemu gospodarzowi.
Oddał je żonie, która jak uważałem, miała w domu wysokie znaczenie.
Giraud wziął baraninę, pokroił ze zręcznością, jaka największy przynosi honor jego wiadomościom anatomicznym, posypał kotlety dostateczną ilością pieprzu i soli, delikatnie włożył na rószt, który mu podałem, potem postawił rószt na warście żarzących się węgli, artystycznie ułożonych przez Acharda.
Wkrótce, piérwsze krople tłustości, piszczeć zaczęły spadając na wgęle.
— Teraz, Desbarolles, — mówiłem dalej — podaj rękę pani Calisto Burguillos, i proś żeby cię zaprowadziła tam gdzie chowa kartofle. Jeżeli spotkasz po drodze jaja, włóż ze dwanaście w torbę; przez całą drogę, mój przyjacielu, wypytuj się jéj o zdrowiu ojca, matki, dzieci; to jéj pochlebiać będzie i powoli pozyskasz jéj zaufanie.
Desbarolles zbliżył się, trzymając Gibus w ręku, do naszéj gospodyni, która nieco już złagodzona magnetyczném dotknięciem douros, raczyła przyjąć rękę, sobie podaną.
Oboje zniknęli przezedrzwi, zapuszczające się we wnętrze ziemi.
Boulanger i Don Riego, wchodzili jednocześnie drzwiami z przeciwnéj strony. Skierowali swoję drogę, ku biegunowi Australnemu, potém spotkali wiatry przeciwne, co ich popchnęły na korytarz; na końcu korytarza odkryli długą izbę, gdzie pomieścić się mogło sześć łóżek.
Boulanger, jako człowiek rozumny, schował w kieszeń klucz od téj izby i przyniósł mi go.
Kotlety ciągle smażyły się.
— Rynki i rądelka, rzekłem.
Achard wziął rynkę, Giraud rądelek.
Pan Calisto Burguillos patrzał na nas osłupiałem okiem; ale ponieważ jeden był przeciwko ośmiu, i za całą broń przeciwko pięciu fuzyom, miał warząchew, nie było zatém środka do oporu.
Przyszła mu na chwilę myśl o wezwaniu Anglików w pomoc: ale był to człowiek bardzo uczony ten pan Calisto Burguillos, i przypomniał sobie że podczas wojny na Półwyspie, Hiszpanie więcéj ucierpieli od Anglików swoich sprzymierzeńców, niżeli od Francuzów, swoich nieprzyjaciół.
Postanowił więc zatrzymać ich u siebie, tylko w charakterze gości.
Desbarolles powrócił; miał kieszenie pełne kartofli, a torbę pełną jaj.
Achard odebrał polecenie potłuc jaja i zbić piankę; Giraud oskrobać kartofle i pokrajać.
Desbarolles winien był ciągnąć daléj swoje zalecanki do pani Burguillos, dopóki stół na ośm osób nie będzie zastawiony w którymkolwiek kącie apartamentu.
Desbarolles zrobił z siebie ofiarę, wyszedł z gospodynią, i za kwadrans powrócił, mówiąc;
— Oh! panowie, nakryto już do stołu.
W dziesięć minut potém, kotlety potrzebowały tylko jednego obrotu rósztu; potém kartofle jednego obrotu rądelka; omlet, jednego obrotu rynki.
W téj chwili, kuchnia don Calisto Burguillos, przedstawiała ciekawe widowisko.
Naprzód, Aleksander Dumas, twój sługa, pani, z wachlarzem w każdym ręku, ciągłą wentylacyą rozdmuchiwał węgle, na których smażyły się kotlety i kartofle.
Giraud skrobał drugą edycyę kartofli, która miała nastąpić po piérwszéj.
Don Riego udawał że czyta brewiarz i wąchał dym od smażenia się, spoglądając z ukosa na rynkę.
Maquet trzymał rączkę od rynki.
Achard tłukł pieprz.
Desbarolles odpoczywał po trudach, Boulanger, oziębiony wycieczką pod daleką strefę, grzał się przy ogniu.
Aleksander, wierny swojéj specyalności, spał.
Nakoniec, pan Calisto Burguillos, coraz więcéj tracił rozum na widok interwencyi francuzkiéj, i nie widział swojéj żony, która przez okno, dawała znak Desbarollowi, że braknie jeszcze czegoś bardzo ważnego do stołu.
Szczęściem, czuwałem za pana Calisto. Wyprawiłem Desbarolla do obowiązku.
W dziesięć minut potém, otoczyliśmy stół, na którym dymiło się dwanaście kotletów, dwie piramidy kartofli i olbrzymi omlet.
Widok ten tak nas rozweselił, zwłaszcza Boulanger, Giraud i Aleksandra, że na głośny nasz śmiech, weszła pani Burguillos, za nią weszły dwie lub trzy baby; a za dwiema lub trzema babami, pokazały się śród cienia zadziwione twarze naszych Anglików.
Korzystałem z obecności pani Burguillos, żeby wcisnąć w rękę Desbarolla klucz od izby.
— No, panie tłumaczu — rzekłem — zrób ostatnią ofiarę; wstań od stołu, przygotuj dla nas łóżka; zachowamy dla ciebie twoję część wieczerzy; a za powrotem, towarzystwo uchwali dla ciebie, jak niegdyś Rzym dla Cezara, wieniec laurowy.
W godzinę potém, nakształt siedmiu braci Palucha (petit Poucet) spaliśmy na matach symetrycznie rozłożonych na ziemi.
Łóżko hiszpańskie, to jest dwa koziołki, a na nich cztery deski okryte materacem, górowało nad całym dormitarzem.
Wdzięczne towarzystwo przeznaczyło je dla Desbarolla, bez ujmy wszakże jego wieńcowi laurowemu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.