Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hiszpanija
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Impressions de voyage : de Paris à Cadix
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Madryt, 12 Października wieczorem.

Zaiste, pani, Madryt jest grodem cudów. Nie wiem czy Madryt zawsze miewa podobne illuminacye, podobne balety, podobne kobiéty; ale wiem że bierze mnie okropna chętka, teraz, kiedy dzięki ostrożnościom przedsięwziętym, mój byt materjalny zabezpieczony został, naturalizować się na Hiszpana i obrać miejsce zamieszkania w Madrycie.
Kto niewidział Prado illuminowanego wczora, ten nie domyśla się co to jest illuminacya; kto niewidział przy blasku tej illuiminacyi przechodzących dwudziestu pięknych kobiét, których mógłbym powiedziéć nazwiska, niedomyśla się co to jest zgromadzenie wieszczek; kto nie byt w teatrze Cyrku i niewidział jak tańczy jaleo de Xeres pani Guy Stephen, niedomyśla się co to jest taniec.
Mógłbym dodać: kto niewidział walczącego Romero, ten niedomyśla się co to jest odwaga; ale wrócę się jeszcze do tego ostatniego przedmiotu, gdy przeciwnie wyczerpię trzy piérwsze.
Wczora, pani, opuściwszy pałac, udałem się do Prado.
Długa jego aleja, podobna do Pól Elizejskich, była w płomieniach; z tą tylko różnicą że płomienie te, zamiast przedstawiać tradycyjne festony i wiązania urzędowe, z dni 1 Maja i 29 Lipca, jaśniały we wszystkich kolorach i przybierały wszelkie formy: katedry, kwiaty, zamki gotyckie, pałace maurytańskie, girlandy, gwiazdy, słońca; możnaby rzec iż cały nasz systemat planetarny skupił się razem żeby wyprawić uroczystość biednéj naszéj kuli ziemskiéj. Nic podobnego niewidziałem, wyjąwszy uroczystość luminara w Pizie.
Niewiem czy nie powiedziano mi że te illuminacye kosztowały sto tysięcy franków dziennie: nie dziwiłoby mnie to bynajmniéj.
Przytém, widzisz pani, w podłużnym czworoboku który opasują te illuminacye, tyle przechodzi pieszo prześlicznych istot po alejach bocznych, tyle cudnych piękności w powozach, że — jedyny to jest sposób wyrażenia mojéj myśli — że na brzydkie tylko kobiety zwraca się uwaga i patrzy się w Madrycie. Co do innych, dalibóg, byłoby zawiele roboty, i dla tego jéj się zrzekają.
Po dwugodzinnéj przechadzce, śród krzyżujących się ogni illuminacyi i spojrzeń, weszliśmy do teatru Cyrku. Była to właśnie chwila baile nacional, piérwsza tancerka znajdowała się na scenie. Tą piérwszą tancerką jest Francuzka, i nazywa się, zdaje mi się że już powiedziałem, pani Guy Stephen.
Trzeba ci powiedziéć, pani, że pomiędzy nami artystami jest pewny rodzaj wolnego mularstwa europejskiego, za pomocą którego rozumiemy się, nigdy niewidząc się wprzód z sobą. I tak, naprzykład, jeżeli wchodzę w Paryżu do teatru gdzie grają Fryderyk Lemaitre, Dejazet albo Bouffe, każę tylko powiedziéć któremu z nich że ja tu jestem, lub sam skinę na nich że tutaj jestem, a w téj chwili nawet Dejazet, Bouffe, lub Fryderyk Lemaitre, chociażby nie byli tego dnia w dobrem usposobieniu, zapomną natychmiast o swojém niedobrém usposobieniu, grać będą dla mnie, i grać lepiéj może niż kiedykolwiek grali. Oto jest czego publiczność niekiedy zgoła niepojmuje, czemu rola zaczęta z pewną obojętnością nagle podnosi się, rośnie w wielkość, dzięki energii i talentowi, które wnosząc z piérwszych scen, mniemać mogła przez chwilę że zgasły w aktorze.
To właśnie odmalować starałem się w scenie czwartego aktu Kean’a, kiedy aktor tłumaczy, a raczéj usiłuje wytłumaczyć księciu Wallii naturę stosunków swoich z hrabiną Koefeld.
Krótko mówiąc, pani, to u nas istnieje. Znajdując więc jednę ze spółrodaczek moich za granicą, pomyśliłem że to istniéć może i za granicą.
Kazałem więc oświadczyć pani Guy Stephen że przybyłem aby miéć honor ją oglądać, i że proszę aby tańcowała dla mnie.
Pani Guy Stephen, widząc mię wchodzącego przy końcu widowiska i zasiadającego w środku orkiestry, domyśliła się, że jestem tym bratem w sztuce, który przychodzi domagać się swoich praw.
Skinieniem głowy oznajmiłem jéj że się niemyli. Odpowiedziała mi drugiém skinieniem, niewidzialném dla wszystkich, widzialném dla mnie tylko jednego.
Usiedliśmy.
Zaczął się jaleo de Xeres.
Mniemasz pani że znasz tańce hiszpańskie; widzowie teatru Cyrku mniemali jak pani, i z większém jeszcze prawem może, że je znają także. No, mylisz się, pani. No, pani, oni się mylili.
Po piérwszych taktach, po piérwszych krokach ulubionéj artystki, głębokie milczenie nastąpiło w sali. Oczewiście było to milczenie zadziwienia. Nigdy pani Stephen nie zaczynała tak śmiało tego przedziwnego tańca, w którym wszystko się łączy, duma i słodycz, pogarda i miłość, żądza i rozkosz; powszechne drżenie nastąpiło po tém milczenia, późniéj cała sala zagrzmiała oklaskami. Piérwszy to raz pani Guy Stephen, idąc za popędem natchnienia, wykonywała taniec w taki sposób, że mu nadała całą wartość poematu miłośnego, który przedstawia.
Trzykroć musiała powtarzać to sławne jaleo, trzykroć powodzenie doszło aż do tryumfu, bravo aż do entuzyazmu, oklaski aż do szaleństwa.
Sądzę że od razu wypłaciłem się Madrytowi gościnnością, któréj Madryt udzielił mi tak obficie.
Po widowisku, poszedłem do loży pani Guy Stephen. Nigdyśmy się z sobą nie widzieli, nigdyśmy z sobą nie rozmawiali.
— No, — rzekła podając mi rękę, — czy kontent jesteś?
Widzisz pani, żeśmy się z sobą doskonale zrozumieli.
Jest to cóś, nieprawdaż, to braterstwo artystyczne, które po prostu i naturalnie trafia do celu, jakiego dosięgnąć niemoże ani potęga władzcy, ani bogactwo bankiera, ani wpływ dziennika.
Powróciwszy do casa Monnier, znalazłem list księcia d’Ossuna; zapraszał mnie na śniadanie jutro wraz z jego kawalerem miejscowym.
Nadeszła chwila powiedzieć ci, pani, co znaczy kawaler miejscowy, caballero rejoneador.
Powiedziałem że królewskie walki byków przedstawiają okoliczności szczególne, jakie służą im tylko i z ich powodu.
Okoliczności te są następujące:
W królewskich walkach byków, przynajmniéj w tych które mają miejsce z powodu urodzin infantów albo małżeństwa królów lub królowych, obowiązki matadora pełnią nie toreros z professyi, ale uboga szlachta dobrego urodzenia; dla tych co wyjdą z życiem z tych walk, a nadzieja zguby tym większą jest dla nich iż do walki z bykiem, przynoszą całą niższość niewiadomości, ustanowiony jest urząd kawalerów pałacowych, zapewniający im przyzwoite utrzymanie się. Urząd takiego kawalera przynosi zwykle tysiąc pięćset franków płacy rocznie, a tysiąc pięćset franków płacy w Madrycie, stanowią prawie majątek.
Oto są różnice zaprowadzone w walce.
Kiedy walka trwa między kawalerami miejscowemi a bykiem, picadores są usunięci.
Zamiast czekać na byka pieszo i ze szpadą, kawalerowie miejscowi uderzają na niego konno i z dzirytem.
Zamiast siedzieć na nędznych koniach przeznaczonych dla zdejmujących skórę, i któreby zabito nazajutrz gdyby byki niepozabijały ich dzisiaj, dosiadają oni wyborne andaluzyjskie rumaki, wzięte ze stajen królowéj; co zamiast bydź korzystném, jak możnaby mniemać zrazu, staje się niedogodném, gdyż jeździec walczyć musi zarazem przeciw wściekłości byka i bojaźni konia swojego; że walka ta tym jest niebezpieczniejsza względem konia, im koń jest dzielniejszy.
U picadorów zwyczajnych, przeciwnie, koń jest tylko puklerzem, pewnym rodzajem żyjącego materaca, o który tracą moc rogi, i którego jeździec wystawia jak chce, i kiedy chce na wściekłość byka.
Przypadki też trafiające się kawalerom miejscowym częściéj wynikają z winy konia, niżeli z winy byka.
Kawalerowie miejscowi wybierają ojców chrzestnych z pomiędzy głów najznakomitszych domów miasta. Ojcowie chrzestni, żeby odpowiedzieć honorowi wyboru, ubierają własnym kosztem synów chrzestnych i ponoszą inne wydatki, jakie wyniknąć mogą.
Kostium używany, jest ubiorem szlachty z czasów Filipa IV.
Każdy przybrany jest w barwę patrona, którego sobie wybrał.
Ponieważ ojciec chrzestny niemoże znijść w arenę z synem, wybiera na swego zastępcę wsławionego torero, którego jest obowiązkiem, jako znawcy byka, zwabiać go na odległość dzirytu kawalera miejscowego, lub oddalać od tegoż kawalera, kiedy on rzuca się na niego.
Czterech kawalerów miejscowych walczyć miało nazajutrz.
Wybrali sobie za ojców chrzestnych:
Piérwszy, księcia d’Ossuna;
Drugi, księcia Alba;
Trzeci, księcia Medina-Coeli;
Czwarty, księcia Abrantes.

Toreros im towarzyszący byli:

Francisco Montes,
Pose Redondo (le Chidanero),
Francesco Arjona Guillen (Cuchares),
I Juan Lucas Blanco.
Książe d’Ossima zaprosił mnie więc na śniadanie z swoim kawalerem miejscowym i z Montes’em, jego aniołem stróżem.
Montes, pani, nie mam potrzeby mówić tobie, Montes jest królem torerów; Montes porusza się tylko na wezwanie króla, księcia albo miasta; Montes bierze tysiąc franków za jednę walkę; Montes nareszcie jest panem milionowym.
Pojmujesz pani że się nie przychodzi do tak wysokiego stanowiska, nie posiadając znakomitych zalet: jeżeli jest sława za którą lub przeciwko któréj intryga staje się niedołężną, tedy bez wątpienia sława torerów; wszystkie swoje stopnie torero zyskuje ostrzem szpady, przed obliczem ludu, pod okiem Boga. Jest to wódz co liczy bitwami wygranemi; Montes wygrał pięć tysięey bitew, ponieważ Montes zabił pięć tysięcy byków.
Niebyło więc żadnego niebezpieczeństwa żebym uchybił zręczności, którą mi tak grzecznie ofiarował książę Ossuna i niestawił się na śniadanie z biednym kawalerem miejscowym i spotkanie się z walecznym Montes.
Książe d’Ossuna uproszony nadto został od jednego z przyjaciół wielkiego miłośnika tauromachii, żeby ofiarował Montesowi prześliczną szpadę do walki, wykutą w Toledo.
Królewska walka byków zacząć się miała o południu. Pan Bresson, jakem ci powiedział pani, nadesłał przez grzeczność bilety dla całéj kolonii francuzkiéj; bilety były bardzo poszukiwane i miały wartość aż do stu franków. Ale ja darowałem swój bilet panu Monnier, zacnemu gospodarzowi naszemu, gdyż książę d Ossuna ofiarował mi miejsce w swoim balkonie.
Balkon ten, pani, jeden z najpiękniejszych na placu Mayor. Ten balkon jest przywilejem nadanym przez Filipa IV, jak sądzę, jednemu z przodków księcia, za osobistą usługę wyświadczoną królowi, i dopóki istnieć będzie Ossuna, ten Ossuna, któżkolwiek byłby właścicielem domu, mieć będzie prawo używalności rzeczonego balkonu, dla siebie, swojéj rodziny i przyjaciół, przez cały czas wszystkich uroczystości królewskich, jakie mają lub mieć będą miejsce na placu Mayor.
Ze swojéj strony, właściciel domu ma prawo wznosić wschody naprzeciw tych okien, byleby wschody te nieutrudniały w niczém przejścia wiodącego na balkon, i poglądać wewnątrz swych pokojów przez głowę księcia d’Ossuna, jego rodziny i przyjaciół.
O godzinie dziesiątéj, stawiłem się u księcia d’Ossuna.
Zastałem tylko kawalera miejscowego: jeszcze niezupełnie wyleczony od przebodzenia rogiem w udo, przed trzema miesiącami, Montes nie mógł przybydź; zachowywał wszystkie siły swoje dla opieki syna chrzestnego; synem chrzestnym był biedak dwódziesto-dwu lub dwódziesto-trzech letni, który sprzykrzywszy sobie patrzeć na matkę i siostrę pogrążone w nędzy, z jakiéj wszelkie jego usiłowania wydźwignąć ich nie mogły, postanowił narażać życie swoje żeby zapewnić dla nich sposób utrzymania się.
Podano śniadanie, było nas tylko sześciu czy ośmiu u stołu, syn chrzestny księcia d’Ossuna siedział po lewym jego ręku. Syn ten, w ubiorze z czasów Filipa IV, jaki nosił w sposób dość śmieszny, był bardzo blady, bardzo zamyślony i prawie nic nie jadł; była to dla biedaka ostatnia uczta, uczta chrześcijan, wyprowadzanych do cyrku.
Sprawa tém była trudniejsza, że nieborak nie był świadomy żadnych ćwiczeń, jakie zmniejszyć by mogły dla niego niebezpieczeństwo. Po raz piérwszy w swojém życiu miał wsiąśdź na koń, i nigdy nie dotknął się do żadnéj broni.
W życiu mojém niewidziałem nic tak smutnego jak dzisiejsze śniadanie. W obecności człowieka, któremu zdawało się że widzi śmierć zasiadającą u tegoż co my stołu, nikt nie odważył się ani żartować, ani śmiać się.
Od czasu do czasu, widać było przebiegające jego usta drganie nerwowe, którego uspokoić nie mogły zachęcające słowa nasze. Jeżeli kiedy walczący zasłużył na palmę męczeństwa, tedy zaiste on.
O pół do dwónastéj, wstaliśmy od stołu, kawaler miejscowy opuścił go na kwadrans przed nami; ale jego nieobecność nieprzysporzyła nam wesołości. Tak dobrześmy pojmowali że wszelka walka jest niepodobieństwem między tym przestraszonym chłopakiem a bykami, z jakiemi miał walczyć, że widzieliśmy. w nim jedynie skazanego na ofiarę.
Książe d’Ossuna wyszedł za nim do sąsiedniego pokoju; dowiedziałem się późniéj że mu ofiarował wtedy, jeżeli wycofa się, i zrzecze się tym sposobem płacy swojéj, summę prawie równą téj, jaką by utracił; ale odmówił, poprzestając na poleceniu jego względom matki i siostry, w razie gdyby go spotkał śmiertelny przypadek.
Wyjechaliśmy na plac Mayor. W dziesięć minut potém, zasiadaliśmy na najpiękniejszym balkonie tego placu: w rzeczy saméj Król Jegomość Filip IV znał się na rzeczy.
Plac Mayor, jak samo nazwisko wskazuje, jest największym w Madrycie, a że kiedy Filip IV budował Madryt, nie brakło przestrzeni, plac Mayor zatém. jest ogromny. Od miesiąca rozpoczęto tu przygotowania; przygotowania zależały na wyjęciu ztąd bruku, na wysypaniu piaskiem, na wzniesieniu szranek w około, urządzeniu wejść dla koni i byków żyjących, i wyjść dla byków i koni nieżywych, tudzież na wzniesieniu ławek.
Ławki dosięgały tylko piérwszego piętra domów.
Zacząwszy od pierwszego piętra, okna służyły za loże.
Mieściliśmy się w środku jednéj ze cztérech fasad placu, mając lożę królewską po lewéj ręce.
Pod lożą królewską, która tyłem jest obrócona do calle San Geronimo, tworząc otwór w cyrku mogący mieć trzydzieści kroków szerokości, stała kompanija halabardników. Halabardnicy, w każdej okoliczności, powinni stać tak nieruchomi jak mur, który przedstawiali; jeśliby byk rzucił się na nich, powinni zatrzymać byka halabardami; jeśliby w walce zabili byka, byk należał do nich.
Naprzeciwko nich, konno na sześciu karych koniach, sami czarno ubrani, stało sześciu alguazilów w starodawnym ubiorze; ci sześciu alguazilów, nie inną mających broń prócz szpady u boku i laseczki w ręku, zdawali się bydź umieszczeni tutaj żeby przedstawiać ludowi komedyę obok tragedyi. W rzeczy saméj, byk, nie zgoła nie rozumie co znaczą ci sześciu ludzi z laseczką czarno ubranych, a przytém sam mając może jaką urazę do alguazilów, przez żart złośliwy na nich szczególniéj zwraca się; ztąd podskoki, obroty, na widok których umiera ze śmiechu poczciwy lud Madrycki.
Plac przedstawiał jedyny widok, ze swojemi ławkami, balkonami, oknami, dachami obciążonemi tłumem widzów; jedna lub dwie dzwonnice wznosiły się górując nad placem; na każdéj wydatności tych wież zawieszony był mężczyzna lub dziecię.
Przeszło sto tysięcy osób widać było i same widzieć mogły.
Wystaw sobie pani trzy rzędy balkonów przy placu wysłanych czerwoném lub żółtém obiciem, czerwone bramowane szerokim galonem złotym, żółte galonem srebrnym.
Wystaw sobie pani tę rozmaitość kolorów, jaka stanowi powab ubioru hiszpańskiego.
Wystaw sobie pani ten ruch bezustanny stu tysięcy osób, które usiłują przyswoić sobie miejsce sąsiadów; wystaw sobie gwar jaki wydają te sto tysięcy głosów, a wyobraźnia twoja, pani, jakkolwiek bogata, nie dosięgnie jeszcze rzeczywistości.
Z pomiędzy tych stu tysięcy głosów, większa połowa rozmawiała o jednéj rzeczy, a raczéj o jednym człowieku.
Tym człowiekiem był Romero.
W liczbie kawalerów miejscowych stawił się młody człowiek, który z powodu swoich opinij politycznych stracił, jak mówiono, stopień oficera w gwardyi królowéj. Młody ten człowiek, którego znano odwagę, twierdził że padł ofiarą potwarzy, i stawiąc się do walki z bykiem, oświadczył iż albo zginie, albo pozyska cóś lepszego niżeli miejsce które utracił.
Wiedziano że umie dotrzymywać słowa; wszyscy zatém mówili o Romero; trzéj inni kawalerowie prawie nie zwracali na się uwagi. Nazywali się oni:
Don Federigo Varela y Ulloa,
Don Romano Fernandez,
Don José Cabanos.
Nadto, był zastępca nadliczbowy; nazwiskiem Don Bernardo Osoreo de la Torre.
Don Federigo miał za patrona księcia d’Ossuna;
Don Romano hrabiego Altamira;
Don Jose księcia Medina-Ooeli;
I Romero księcia Alba.
Tymczasem, weszła królowa w towarzystwie króla, księcia i księżnéj Montpensier. Piérwszy to raz pokazywała się publicznie. Cały cyrk powstał i zagrzmiał oklaskami.
Książe Aumale i królowa matka nadeszli po nich.
Zaledwie dostojni widzowie zajęli miejsca, zabrzmiały trąby, otworzyła się jedna brama i przez tę bramę wjechali kawalerowie miejscowi, w towarzystwie swoich ojców chrzestnych.
Każdy kawaler siedział z ojcem chrzestnym w paradnym powozie przepysznie wyzłacanym. Cztery konie ciągnące każdy powóz, ubrane były w kity koloru swoich panów.
Powozy te objechały cyrk, przeszły koło loży królowéj, i oddaliły się bramą przeciwległą téj, którą przybyły.
Prawie natychmiast cały kadryl chulos, banderilleros i toreros wystąpił, i podobnie jak wczora, przykląkł naprzeciw balkonu królowéj.
Kiedy podnosili się, otworzyła się brama i wprowadzono parę koni w rzędzie.
Dwóch kawalerów miejscowych szło za nimi pieszo.
Ci dwaj kawalerowie byli: tenże sam don Federigo, z którym jadłem śniadanie z rana, i don Romano, syn chrzestny hrabiego Altamira.
Zabrzmiały trąby; kawalerowie wsiedli na koń.
Zaledwo uczuł ciężar swojego jeźdca na grzbiecie, koń Don Federiga wspinać się zaczął. Ten zamiast popuścić cugli, targnął je do siebie, koń przewrócił się w tył; oboje tarzali się w piasku.
Zły to był początek. Bailly, wychodząc z więzienia Conciergerie na rusztowanie, trącił nogą o kamień.
— Fatalna przepowiednia, — rzekł z uśmiechem. — Rzymianin powróciłby do domu.
Sądzę że Don Federigo bardzo by chciał zrobić to w téj chwili co by zrobił Rzymianin.
Wsadzono go jednak znowu na siodło; spadł, jeżeli nie zgrabnie, przynajmniéj szczęśliwie.
Drugi kawaler trzymał się jako tako na siodle; wydał mi się mężczyzną już czterdziesto lub czterdziesto-pięcio-letnim; widać przecież że był nieco bieglejszym w sztuce jeżdżenia od towarzysza.
Biedny Don Federigo dał się zaprowadzić tam gdzie chciano; drugi przybył na swoje miejsce drobnym kłusem.
Każdemu z nich dano dziryt w rękę.
Dziryt, długości blisko sześć stóp, kończył się żelezcem bardzo ostrém; był z drzewa białego bardzo kruchego; musiał łamać się za każdym pociskiem zadanym przez jeźdca, a żelazo i ułamek drzewca pozostawały w skórze byka.
Dziryt ten wydał mi się jednym więcéj kłopotem dla biednego Don Federiga.
Zatrąbiono na wnijście.
Wyznaję że drugi ten raz wzruszenie moje było daleko jeszcze większe niżeli piérwszy. Nie na walkę patrzałem, ale na męczarnie.
Drzwi się otworzyły; wszedł byk.
Był to byk rudy, z rogami ostremi i zakrzywionymi; przebiegł trzecią część szranek, potém zatrzymał się, przyklękając.
W jednéj sekundzie, krwawe jego oko obejrzało plac cały. Podniósł głowę, jak gdyby chciał przypatrzyć się temu światu widzów piętrzących się przed nim, od najniższych stopni cyrku aż do najcieńszych wieżyczek dzwonnic.
Potém, po chwili wahania się, zdawało się że zrobił swoje postanowienie; oko jego zatrzymało się na nieszczęśliwych alguazilach, których widzieć można było jak bledli pod szerokim kapeluszem; i z okropnym rykiem rzucił się ku nim.
Nigdy kula ciśnięta w stado kruków nie sprawiła podobnego skutku. Sześciu czarnych ludzi rozbiegło się śród szranek, w pełnym galopie koni. Jeden z nich, wypuściwszy cugle, trzymał się oburącz siedła; wiatr zerwał mu kapelusz, który byk zdeptał nogami, śród śmiechu, wrzasków i gwizdania tłumu.
Montes wziął wtedy konia biednego Don Federiga za cugle i przyprowadził do byka; o cztéry kroki od byka, puścił konia.
Chwila była pomyślna; byk, w największym gniewie, nie zważał co się dzieje koło niego.
Federigo był rzeczywiście odważny, brakowało mu tylko zaufania w sobie; pomknął konia ku bykowi, podniósł rękę i utkwił mu w bok swój dziryt.
Dziryt się złamał.
Może jest jeszcze coś„ piękniejszego nad instynkt odwagi, to jest potęga woli. Niektóre umysły wyższe, co zrozumiały ile potrzeba było woli biednemu Federigo do zrobienia tego co zrobił, dały oklask i pociągnęły za swym przykładem część cyrku.
Byk przez chwilę stał odurzony napaścią; potém wprzód niżeli przeciwnik miał czas do cofnięcia się, rzucił się na niego.
Wszyscy mniemali że biedny Federigo zginął.
Zginąłby rzeczywiście, gdyby Montes z przedziwną zręcznością i odwagą, nie prześliznął się pod szyją jego konia, i niestanął pomiędzy synem chrzestnym a bykiem, z płaszczem różowym w ręku.
Byk zmamiony różowym płaszczem, co mu olśnił oczy, rzucił się na Montesa.
Teraz mieliśmy prześliczne widowisko: jak Montes mamił byka.
Chciałbym ci wyłlómaczyć, pani, co znaczy mamić byka; ale trudno żeby to mógł zrozumieć kto tego nie widział.
Wystaw sobie, pani, jak człowiek bez innéj broni prócz jedwabnego płaszcza, igra z rozjuszoném zwierzęciem, sprowadza go na prawo, sprowadza na lewo, sam nie pomykając się ani jednym krokiem, i widząc jak za każdym przeskokiem byka róg dotyka srebrnych vanequillas jego kamizelki. Zrozumieć tego niepodobna, wierzyć trzeba w czary, w amulet, w talizman.
Kiedy Montes mamił byka, podano Don Federigowi nowy dziryt, i drugi kawaler, prowadzony także przez swojego ojca chrzestnego, skruszył dziryt w karku byka.
Toż samo zdarzyło się co i z Federigo. Byk rzucił się na jeźdca, ale jego ojciec chrzestny, mniéj zwinny lub mniéj odważny niżeli Montes, nie mógł odwrócić zwierzęcia, głowa jego uderzyła pod pierś nieprzyjaciela, i ujrzeliśmy utkwiony jeden róg aż po samą nasadę.
Zraniony koń wspiął się, żelazną podkową uderzył w kark byka, i przewrócił się na tył, gniotąc swojego jeźdca pomiędzy ziemią a sobą, i łamiąc mu piersi łękiem od siodła.
Krzyk zaczęty przez nieszczęśliwego, stłumiony; został okropném przyciśnieniem.
Koń podniósł się mając nogę sparaliżowaną i tracąc krew szerokim strumieniem.
Ale jezdziec pozostał na ziemi, bo omdlał.
Byk chciał wracać do niego, kiedy Don Federigo utkwił drugi dziryt pomiędzy jego łopatkę. Zwierzę obróciło się, ale tą razą znowu Montes zaszedł mu drogę.
Tymczasem, czterech ludzi wynosiło kawalera miejscowego.
Po drugi raz Montes mamił byka.
Nagle wielki gwar dał się słyszeć.
W miejsce jeźdźca którego wynoszono, wszedł drugi kawaler.
Ten był Romero.
Oczy wszystkich opuściły Don Federiga, kawalera omdlałego, i nawet Montesa, żeby się zwrócić na Romero.
Był to piękny młody mężczyzna lat dwódziestu pięciu lub dwódziestu sześciu, w axamitnym zielonym ubiorze i wyglądający prześlicznie w tym pięknym kostiumie z czasów Filipa IV, który na innych wydawał się przebraniem.
Cerę miał bladą, ale pięknéj bladości matowéj, jaka stanowi piękność mężczyzn; czarne włosy obcięte były bardzo krótko, czarny wąsik rysował się nad ustami ścieśnionemi i dowcipnemu.
Przyprowadzono mu konia, którego lekko dosiadł. Potém pojechał prosto pod balkon, powitał królowę i książąt, puścił konia swojego w cyrk, zrobił dwie lub trzy wolty i dwa lub trzy obroty, nietroszcząc się bynajmniéj o byka, jak gdyby go wcale niebyło.
Potém przechyliwszy się do Chiclanero, rozmawiał z nim przez kilka sekund, wziął dziryt z rąk posługacza cyrku, i puścił się na byka.
Ale tą razą jeszcze, jako jezdziec doświadczony, nie dla tego żeby zaraz attakować, Romero zbliżył się do byka, lecz żeby oswoić konia swojego z jego postacią i wonią.
Dwa lub trzy razy objechał go do koła wstrzymując konia od zboczeń, jak sokół gotowy spaśdź na zdobycz swoję.
Byk poglądał na niego okrutném i ogłupiałém spojrzeniem; możnaby rzec że tą razą pojmował iż znalazł prawdziwego nieprzyjaciela.
Nareszcie Romero zatrzymał się naprzeciw niego, niby picador z professyi.
Byk natarł na Romera.
Romero czekał go i utkwił na stopę dziryt między obie łopatki; potém lekko odwróciwszy konia, zrobił w cyrku półkole szukając innego dziryta.
Byk ścigał go dziesięć kroków, upadł na jedno kolano, podniósł się z trudnością, upadł na oba kolana, i wyciągnąwszy się jak długi, wlókł ciało swoje w arenie, trzymając tylko głowę podniesioną.
Romero miał już drugi dziryt i gotował się do nowéj walki.
Ale zwierz uznał się zwyciężonym. Oko jego wyrażało tylko boleść ponurą i śmiertelną; schylił głowę po dwakroć aż do samego piasku, podniósł się dwa razy, i upadł nareszcie trzeci raz, żeby już niepodnieść się więcéj.
Sto tysięcy widzów doznało odurzenia na takie widowisko; torero nie popisałby się z większym wdziękiem i niedokazał by tego z większą zręcznością; potrzeba było chwili odpoczynku żeby tłum ochłonął z zadumienia.
Ale gdy ochłonął, klaskał aż do szaleństwa.
Romero ukłonił się z wyrazem wyniosłego szyderstwa, które zdawało się mówić:
— Oh! nazbyt łaskawi jesteście, panowie; poczekajcie, poczekajcie.
Widzieliśmy jak się przygotowywał ze spokojnością wyrafinowanego duellisty.
Drugi byk wszedł w szranki.
Romero wziął delikatnie szpadę prawą ręką, oparł rękojeść o dłoń, a lewą ręką pokazał muletę bykowi.
Byk, przez chwilę niepewny, rzucił się wreszcie na niego.
Mignęła błyskawica i wnet zgasła.
Szpada utkwiła wprost między dwiema łopatkami i zniknęła aż po rękojeść.
Byk upadł na oba kolana, jak gdyby na złożenie hołdu swojemu zwyciężcy..
W pięć minut potem, szranki, drżące od oklasków, były próżne.
Trzeci byk wszedł.
Romero pozostał sam jeden. Ze trzech kawalerów, wyniesiono piérwszego co omdlał, drugi wyszedł schylony we dwoje opierając się na posługaczach cyrku, trzeci miał kolano wybite.
Jak ostatni Horacyusz, Romero sam jeden pozostał bez rany.
Trzeci byk był czarny, bez najmniejszéj białéj plamki.
Jak gdyby wiedział hasło, rzucił się na alguazilów.
Alguazile rozpierzchli się w cyrku, żeby się uszykować w chwilę potém naprzeciw balkonu królowéj.
Byk stał nieporusżony w środku cyrku, widząc że baryera, którą uważał za mocną, otworzyła się przed nim.
Ale za tą baryerą stał człowiek, człowiek któremu dwie poprzednie walki podały wyobrażenie o jego sile i zręczności; człowiek, co podobnie jak wszystkie istoty potężne, nabiera upodobania w niebezpieczeństwie i upaja się oklaskami: tym człowiekiem był Romero.
Natarł na byka całą rączością swojego konia, i przebiegając koło niego, złamał dziryt w prawym jego boku.
Potém porwawszy drugi dziryt z rąk posługacza cyrku, przebiegł na stronę przeciwną i skruszył go w lewym boku byka.
Te dwa ciosy odbyły się z taką szybkością że zwierz zaledwo miał czas uczuć pierwszy ból, gdy ten ból podwoił się od drugiego ciosu.
Trzeba było widzieć ogromny amfiteatr klaszczący w ręce, powiewający chustkami, powtarzający nazwisko Romero w powszechnym vivat, żeby mieć wyobrażenie entuzyazmu, jakiego doświadczać musi sam człowiek, który jest przyczyną takiego entuzyazmu.
Romero zdawał się niezwyciężonym; nietylko niezwyciężonym, ale niemogącym bydź rannym.
Byk, któremu krew płynęła z dwóch ran, rycząc kopał piasek nogą.
Romero grzecznie kłaniał się publiczności.
Byk natarł na niego.
Romero, nie ruszając się z miejsca, włożył kapelusz na głowę i czekał:
Natarcie było szalone. Zwierz uderzył konia pod brzuch, i konia i jeźdźca razem porwał na rogi.
Teraz, słuchaj dobrze, pani, i klaszcz w dłonie o czterysta mil odległości, gdyż to się działo przed obliczem stu tysięcy osób.
Kiedy Romero podniesiony był w górę, wepchnął dziryt na stopę wlewy bok byka.
W téj saméj chwili, byk, koń i jezdziec upadli jak gruppa pomięszana, śród drgań w których przez chwile nic rozróżnić nie można było.
Byk wydostał się naprzód; ale zamiast nacierać na nowo, odszedł tyłem ku baryerze.
Koń, mniéj ciężko raniony niżeli można było mniemać, podniósł sie także.
Jezdziec również podniósł się: nie opuściwszy nawet strzemion!
— Inny dziryt! — zawołał Romero, — inny dziryt!
Przyniesiono mu, i poskoczył do byka.
Byk obalił się własnym ciężarem; cios ugodził w serce; byk nieżył.
Romero cisnął dziryt z gestem wzniosłej pogardy, mówiąc:
— Innego byka!
Słuchaj, pani, powiadam ci, zachwycające to było widowisko stu tysięcy osób wołających jednym głosem:
— Bravo! Romero!
W téj chwili królowa dała znak i powiedziała coś na ucho jednemu z oficerów.
Był to zakaz dla Romera dalszéj walki. Była to obietnica lepszego użycia gdzieindziéj odwagi walczącego.
Udzieliła zarazem Romerowi łaskę pozwalając ucałować swoję rękę.
Romero zsiadł z konia z żalem i cały jeszcze drżący. Jego nozdrza rozszerzone, iskrzące się oko, usta zaciśnięte, okazywały człowieka co doszedł do najwyższego stopnia exaltacyi.
Gdyby tygrys albo lew weszli w téj chwili do cyrku, bez wątpienia Romero walczyłby z tygrysem i lwem z takąż samą odwagą, a może nawet z takiémże szczęściem, z jakiem walczył z bykiem.
Romero żałował walki; Romero żałował boju, który wywoływał na głowę człowieka podobną ulewę oklasków.
Usłuchał jednak, zsiadł i wyszedł ze szranek.
W chwilę potém, pokazał się w loży królowéj; Królowa podała mu rękę do ucałowania, a książę Montpensier odpiął własną szpadę i ofiarował mu ją.
Zaiste, jeżeli człowiek byt szczęśliwy przez cały jeden dzień, tedy był nim Romero.
Walka ciągnęła się daléj.
Ale cóż ci, pani, opowiem, opowiedziawszy o Romerze? Nic, chyba o śmierci cztérdziestu sześciu byków, której byłem świadkiem, ja i moi towarzysze, a widzieliśmy tylko połowę walki.
Napiszę jeszcze jeden list do pani z Madrytu; co będzie w tym liście, nie wiem. Zostawię wypadkom staranie o treść mego listu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.