Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hiszpanija
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Impressions de voyage : de Paris à Cadix
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Madryt, 5 Października wieczorem[1].

Oh! jesteśmy przecięż w stolicy wszech Hiszpanij. Za chwilę pani zobaczysz, że to przyszło nie bez trudu.
Gdyśmy wyjechali z Bayonny, Francya towarzyszyła nam jeszcze przez dwie stocye, przez dwie stacye jeszcze pocztylioni są Francuzi, to jest używają praw cywilnych przywiązanych do tego urzędu, bo co się tycze języka i ubioru, o tém już mówić nie należy, i nikt pod tym względem nie jest mniéj spółziomkiem Alzatczyka jak Baskijczyk, albo nawet Gaskończyk.
Od czasu do czasu, po prawéj stronie słyszeliśmy ryk majestatyczny, który jest niczém inném, tylko oddechem Oceanu; potém, w kilka sekund po ostrzeżeniu nas tym łoskotem, spostrzegaliśmy nagle przy blasku księżyca, jaką zatokę, bądź Fontarabia, bądź San-Sebastian, której fale, ciemne jak przepaść rozbijały się o brzeg, i stroiły go pianą, białą jak frędzla srebrna.
Bidassoa, jak wiesz pani, stanowi starą hiszpańską granicę. Połowa mostu należy do Francyi, druga połowa do Hiszpanii. Nie będąc kolossem Rodyjskim, można rozszerzywszy nogi śród tego mostu, stać jedną nogą w Hiszpanii, a drugą we Francyi; nie licząc już że w takiém położeniu mieć będziemy pod sobą sławną wyspę Bażancią, na której Mazarini odbywał konferencyc z Don Ludwikiem de Haro, i gdzie uchwaloném zostało małżeństwo Ludwika XIV z infantką Maryą Teressą.
Z drugiéj strony mostu, bywaj zdrowa Francyo; jesteśmy w Hiszpanii, i poznajemy to zaraz otarłszy się o komorę celną w Irun.
Spodziewasz się pani, że podobnie jak moi spółbracia podróżni, powiem wiele złego o celnikach gwipuskojskich; mylisz się, pani, byłaby to niewdzięczność, ponieważ w Irun zaczyna się pasmo tryumfów, które spotykałem przez całą resztę mojéj podróży.
Każdy przyniósł swoje tłomoki, drżąc o swój tłomok, gdyż uprzedzono nas że nic wejśdź nie może do Hiszpanii, oprócz brudnéj bielizny i starego odzienia. O broni ani myślić, w każdym podróżnym mającym szpadę w kiju, widziano karlistę, republikanina, albo esparterystę.
Ja zaś miałem trzy tłomoki, napełnione nowém odzieniem i czystą bielizną, nadto sześć skrzynek obejmujących karabiny, fuzye, pistolety i kordelasy: wszystkiego podostatkiem.
Strasznemu temu uzbrojeniu, towarzyszyła skrzynka z ładunkami, do fuzyj Lefaucheux, które właśnie. składały połowę naszego arsenału.
Można zatém było mieć podejrzenie, że przyjeżdżamy nie tylko aby rozniecić pożar w Hiszpanii, lecz nawet żeby ją wysadzić w powietrze.
Jakież było zadziwienie moje, pani, kiedy przeczytawszy moje nazwisko napisane na tłomokach i skrzynkach literami miedziannemi, naczelnik komory celnéj zbliżył się do mnie, przywitał wyborną francuzczyzną, i hiszpańskim językiem, który uważałem jeszcze za lepszy, rozkazał podwładnym szanować rzeczy moje, aż do worków podróżnych! Nazwisko moje, wbrew zupełnie nazwisku z Tysiąca nocy i jednéj, które otwierało bramy, nazwisko moje przeszkodziło otworzyć nasze tłomoki. Byliśmy doprawdy w tym kraju płaszcza i szpady, gdzie się urodzili Lopez de Vega, Michał Cemntes i Velasqucz. Tylko jeśliby Velasquez, Lopez de Vega albo Michał Cemntes przyjechali do Francyi, nadaremno by wymieniali swoje nazwisko, przetrząśnięto by ich aż pod skórę.
Tylko naczelnik komory, radził mi odłożyć na stronę skrzynkę z ładunkami; lękał się żeby konduktor nieostrożny lub zapominający się, nie wszedł na imperyał ze światłem i nie pojechał wozem ognistym do pierwszego wynalazcy prochu.
Uznałem radę za najrozsądniejszą jak tylko bydź może. Powierzyłem skrzynkę Pawłowi, polecając mu ją szczególniéj, i uprzedziłem że z troskliwości około niej sądzić będę, przybywszy do Madrytu, czy Chevet odmalował go podług natury, czy też spotwarzył.
Pośpieszam powiedzieć ci, pani, że dzisiaj od rana, to jest od czasu przybycia naszego do Madrytu, nadaremno szukaliśmy skrzynki i wnosić trzeba że zginęła. Chevet zatém dopuścił się tylko obmowy.
Ma się rozumieć, że prawem odwetu, innych podróżnych okrutnie przetrząsano. Szukano po ich kieszeniach, i rozporywano podszewkę w tłomokach.
Cała ta drobna exekucya ciągnęła się dwie godziny, podczas których towarzysze moi szamotali się z celnikami, gdy tymczasem ja paliłem cigaretto z ich naczelnikiem.
Jechaliśmy daléj przez Ernani i Andouin, i stanęliśmy o świcie w Tolozie.
Nic bardziéj nie zaostrza apetytu, jak ranne powietrze i ruch jazdy pocztą. Z prawdziwą przeto rozkoszą przybyliśmy do Tolozy, gdzie jak powiedział konduktor, podróżni zatrzymują się na śniadanie.
Znasz pani nasze oberże we Francyi; wiesz że o téj godzinie pożądanéj zarazem od oberżystów i podróżnych, z jak rozrzewniającą serdecznością te dwa plemiona, tak dobrze stworzone dla wzajemnego porozumienia się, rzucają się jedno na spotkanie drugiego. Wiesz w ogólności z jak zbytkową hojnością zastawiony jest stół za półtrzecia lub trzy franki od osoby, i jak niemiłemi są dla żołądków na pół nasyconych odwieczne słowa konduktora: „Panowie, do powozu!“
No! my co o tém także wiemy, spodziewaliśmy się znaleźć to wszystko w Tolozie, tém mieście serenad, jeżeli wierzyć mamy twojemu, pani, przyjacielowi, Alfredowi de Musset; wysiedliśmy więc, a raczéj rzuciliśmy się z powozu, krzycząc: Gdzie śniadanie?
Naprzód, w Hiszpanii, wszystko się odbywa poco a poco, jak powiadają Hiszpanie. Konduktor pięć minut poświęcił na odpowiedź.
Sądziliśmy że nie dobrze zrozumiał, i Boulanger najmocniejszy z nas wszystkich w języku Michała Cervantesa, powtórzył zapytanie.
— Panowie jedzą śniadanie? zapytał konduktor tonem, który nas dreszczem przejął.
— Bez wątpienia, jemy śniadanie, odpowiedziałem.
—A nawet dwa razy, ja przynajmniéj, rzekł Aleksander.
Wiesz pani, że natura obdarzyła Aleksandra trzydziestu trzema zębami, i że jeszcze nie spostrzegłem czy ma już zęby mądrości.
— W takim razie, poszukajcie sobie, odpowiedział konduktor.
— Jak to! żebyśmy szukali?
— Bez wątpienia! Jeżeli chcecie jeść śniadanie, poszukajcie sobie śniadania.
— Mówisz jak z Ewangelii, przyjacielu, — rzekł Maquet. — Szukajmy a znajdziemy.
Zdało mi się że konduktor rzekł ścicha z uśmiechem źle ukrytym:
Por ventura.
To znaczy może! Czy pojmujesz pani, rozpacz czterech podróżnych umierających z głodu, którym powiadają: Będziecie jeść śniadanie... może!
Rzuciliśmy się szukać oberży. Niestety! pani, żadnego znaku zewnętrznego, żadnego z owych poczciwych szyldów z napisem: à l’Ecu de France, au Grand Saint Martin, lub au Cygne de la croix; domy, domy, domy jak mówi Hamlet: z powodu słów uszykowanych w książce, którą udawał że czyta, i ani jednego domu, z którego by wychodziła para chociażby najskromniejszego śniadania.
Szczęściem, podróżni co siedzieli na przodzie dyliżansu, dotknięci bez wątpienia tą samą co i my dolegliwością, wysiedli także. Poznałem jednego z nich po ruchu, że jest Francuzem.
Skoczyłem ku niemu.
— Panie, — zapytałem, — przepraszam za niedyskrecyę, ale smutne położenie w jakiém się znajdujemy, niech nam posłuży za wymówkę; czy piérwszy raz pan jesteś w Tolozie?
— Od lat dwudziestu mieszkam w Hiszpanii, panie, i dwa razy w rok jeżdżę do Francyi, a zatém cztery razy w roku przejeżdżam przez Tolozę.
— W takim przypadku, panie, ratuj nam życie.
— Z ochotą, proszę tylko powiedzieć jakim sposobem.
— Naucz nas gdzie można zjeść śniadanie.
Fizyognomija podróżnego zmieniła się, a my z trudną do opisania niespokojnością, przypatrywaliśmy się téj zmianie.
— Gdzie można zjeść śniadanie? powtórzył.
— Tak.
— Czy poprzestaniecie panowie na filiżance czokolady? zapytał.
— Ha! jeżeli nie znajdziemy nic innego.
— A więc proszę ze mną.
Poszliśmy za naszym przewodnikiem, krok w krok.
Zakręcił się koło rogu ulicy, i wszedł z pewnością nawyknienia do domu, którego nic nie odróżniało od innych domów.
Był to pewny rodzaj kawiarni.
Mężczyzna palił cygaro, kobieta grzała się u brasero. Ani jeden, ani druga, nie poruszyli się z miejsca.
Przewodnik nasz zbliżył się do brasero, skinąwszy na nas żebyśmy pozostali przy drzwiach, w kącie który część nas ukrywał przed oczyma naszych gospodarzy. Potém, niby sąsiad co przychodzi w odwiedziny, zaczął rozmowę, zapytał mężczyznę o jego zdrowiu, kobietę czy ma dzieci, zapalił na nowo o cygaro gospodarza swoje cygaro zgasłe; potém, stanąwszy na stopniu poufałości, jaki sądził za konieczny, ośmielił się zapytać:
— Czy nie możnaby, przypadkiem, dostać czokolady?
— Można, odpowiedział lakonicznie gospodarz.
Zbliżyliśmy się, znęceni odpowiedzią.
Poruszenie naszego przewodnika, dało nam do zrozumienia że krok nasz był zawczesny.
— Ah! ah! — rzekł gospodarz kawiarni, marszcząc brwi, — a wiele filiżanek?
— Pięć.
— Jak może bydź największych, odezwał się Aleksander.
Gospodarz pomruknął kilka słów hiszpańskich.
— Co mówi? zapytałem.
— Mówi że filiżanki są filiżanki.
— I że nie będą robić ich umyślnie dla nas, dodał Boulanger, zrozumiawszy co powiedziano.
— Nie, zapewne, rzekł gospodarz.
Przewodnik nasz wyjął cygaro z kieszeni i ofiarował mu; było to prawdziwe puro, przybyłe wprost z Hawanny; promień zadowolenia błysnął w oczach kawiarza, ale natychmiast pohamowany został.
— Pięć? powtórzył.
— Tak, pięć. Ale że nie bardzo jestem głodny, mogę przeto...
Gospodarz wyciągnął rękę z gestem króla, który udziela łaskę.
— Nie, — rzekł. — Muchacho, pięć filiżanek czokolady dla tych panów.
Usłyszeliśmy jakieś westchnienie w przyległym pokoju.
— Będziecie mieli czokoladę, rzekł nasz tłumacz.
— Ah! wszyscy razem westchnęliśmy.
Gospodarz spojrzał na nas z pogardą, i zapalił swoje puro, w którem smakował, dumnie, jak gdyby w życiu swojém nigdy nie palił innego tytuniu.
W pięć minut potém, Muchacho wszedł z pięcią naparstkami pełnemi płynu gęstego i czarnego, który podobny był do napoju przygotowanego przez jaką Tessalijską czarownicę.
Na téjże tacy, stało pięć szklanek wody czystéj i koszyk pełen nieznanych nam przedmiotów; były to jakieś sucharki białe i różowe, podługowate, podobne do narzędzi, jakie kładą się w klatkę szczygłów żeby dziób ostrzyły.
Dotknęliśmy ustami czokolady, lękając się żeby nie uleciał, jak tyle innych, ten urok czokolady hiszpańskiéj, którym kołysano nasze lata dziecinne. Ale tą razą, bojaźń nasza prędko zniknęła. Czokolada była wyborna. Nieszczęściem, było jéj właśnie tylko na skosztowanie.
— Czy niemożnaby mieć jeszcze pięć filiżanek? ośmieliłem się zapytać.
— Dziesięć, wybełkotał Boulanger.
— Piętnaście, rzekł Maquet. — Dwadzieścia, zapytał Aleksander.
— Cyt! — rzekł nasz przewodnik; — rozpuśćcie swoje azucarillo w szklankach, i wracajmy do powozu; używajmy, nienadużywajmy.
— Jakże się to rozpuszcza? zapytałem, kiedy towarzysze nasi oddechem wciągali ostatnie krople czokolady, zatrzymane na ścianach filiżanki.
— Nic łatwiejszego, patrzcie!
Nasz wybawca wziął azucarillo za jeden koniec, a drugi wpuścił w szklankę, podobnie jak chleb w jaje zgotowane na miękko.
Azucarillo rozpuszczało się w miarę zetknięcia się z wodą, i zamieniło wodę przezroczystą w mętną.
Skosztowaliśmy mętnéj wody z równém niedowierzaniem jak kosztowaliśmy czokoladę. Mętna woda była słodka, świeża, pachnąca, słowem wyborna.
Wszystko to miało jakość znakomitą, brakowało tylko ilości.
Chcieliśmy zapłacić: nasz tłumacz skinął na nas, wydobył pieniądz z kieszeni, i położył na kufrze.
Gospodarz nie obrócił się nawet żeby przekonać się, czy należność jego zaspokojona.
Vaya usted con Dios, rzekł nasz przewodnik grzecznie kłaniając się.
I wyszedł.
Gospodarz wyjął cygaro z ust.
Vaya usted eon Dios, odpowiedział.
I znowu zaczął palić.
Ukłoniliśmy się i wyszliśmy z kolei powtarzając jeden po drugim sakramentalne:
Vaya usted eon Dios.
— Idźcie z Bogiem, idźcie z Bogiem! powtórzył Aleksander wracając do dyliżansu, który czekał na nas zaprzężony. Jest to bardzo dobre, i nie żądam lepszego, zaiste; ale daleko ztąd do nieba, i oświadczam, że jeżeli na drodze spotykać będziemy tylko czokoladę i wodę z cukrem, wolałbym pójść gdzieindziéj.
— Żebyśmy mieli przynajmniéj skórkę od chleba! rzekł stoicznie Maquet.
— Albo bulion, rzekł Boulanger.
— Albo kotlety, rzekł Aleksander.
— Panowie, — przerwał nasz przewodnik, który od dziesięciu minut zdawało się że był najmocniéj wzruszony naszym kłopotem, — pozwolicie ofiarować sobie pulardkę, butelkę wina Bordeaux i dwa funty chleba?
— Nazwisko pańskie, — zapytałem, — ażebyśmy powróciwszy do siedzib naszych, każdy z nas wyrył je złotemi literami na tablicy marmurowéj.
— Nazywam się Faure, jestem negocyantem w Madrycie, mieszkam przy ulicy la Montora, blisko Puerta del Sol.
Potém, pan Faure skromnie odwrócił się, wydobył z torby pulardkę, butelkę wina Bordeaux i dwa funty chleba, i nam ofiarował.
Przyjęliśmy, wyznać muszę z naszym wstydem, niezapytawszy go nawet czy zostały mu druga pularda, druga butelka wina, drugi kawałek chleba.
Prawda że Boulanger wynurzył myśl że mniemany pan Faure, nie jest kim innym tylko tą samą opatrznością, która wsiadła z nami w powóz, na dziedzińcu poczty Laffite i Caillard, zniknęła gdyśmy przybyli do Bordeaux, i pokazuje się znowu z chlebem, butelką wina i pulardą w ręku.
Domysł ten z entuzyazmem przyjęty został. W rzeczy saméj, uchylał wszelkie nasze skrupuły: jeżeli pan Faure jest opatrznością, co się nam zdawało niezaprzeczoném, znajdzie wyśmienicie drugą pulardę, drugi kawał chleba, drugą butelkę wina. Nie mamy więc czego troszczyć się.
Jeżeli zaś przeciwnie pan Faure jest po prostu panem Faure, ponieważ od trzydziestu lat, jak sam nam powiedział, mieszka w Hiszpanii, musiał przybrać zwyczaje hiszpańskie i nawyknąć zatém do spożycia na śniadanie: jicara de chocoiate, azucarillo i szklanki wody mętnéj lub czystéj, według tego jak się mu podoba jeść ją z sucharkiem lub pić czystą.
Dzięki wdaniu się opatrzności lub szczodrobliwości pana Faure, bo nie jesteśmy jeszcze pewni w tym przedmiocie, mieliśmy pomiędzy Tolozą a Villa-Franca ucztę, jaka pozostawia pamiątkę po sobie w życiu.
Kiedy nie było już ani odrobiny mięsa koło skieletu pulardy, ani kropli wina w butelce, ani okruchy chleba na chustce co zastępowała miejsce obrusa, rzuciliśmy wzrokiem koło nas i przed sobą.
Znajdowaliśmy się w Guipuscoa, to jest w jednéj z najżyźniejszych prowincyj Hiszpanii. Toczyliśmy się z szybkością wiatru, śród kraju malowniczego i urodzajnego. Do koła nas wznosiły się góry, które w stosunku do Pirenejskich, są tylko pagórkami, ale w stosunku do Montmartre są bardzo pięknemi górami. Od czasu do czasu, góry te, ślicznego rdzawego koloru, wydawały nam się jak opończe żebraków, których spotykaliśmy, połatane dużemi szmatami żółtemi, czerwonemi lab zielonemi. To pochodziło ztąd, że właściciel góry, odkrył na skalistym boku jaką cząstkę ziemi urodzajnéj, którą uprawił na zbyt stromych pochyłościach motyką, na mniéj stromych pługiem. Miejsca te, zasiane bądź zbożem, bądź pieprzem tureckim, bądź żołędzią, odbijały się kolorem od reszty, i zarzucały na ramiona góry płaszcz różnobarwny, co zwabiał nasze oko w przejezdzie. Zresztą, piękna droga; wszędzie strumienie, śliczne wioski białe i różowe, rozwijające się na słońcu z mnóstwem dzieci, śmiejących się, krzyczących, swawolących na progu drzwi, gdy tymczasem w wewnętrznym cieniu, rysował się profil czysty i wdzięczny prządki: oto są obrazy, jakie nam pokazywały się, obrazy które szybkość naszego powozu, przekształcała dla nas w stan widma.
W rzeczy saméj, nasz powóz ciągnęły już ośm, już dziesięć mułów. Te ośm lub dziesięć mułów, które zaczynały przybierać sierść zimową, wygolone tylko na grzbiecie, przedstawiały, patrząc z góry na dół, widok olbrzymich szczurów, zaprzężonych do czarodziejskiego powozu. Trzech ludzi poganiało i kierowało wozem, mayoral, zagal i sotacochero.
Mayoral odpowiada naszemu konduktorowi, sotacochero naszemu pocztylionowi; co się tycze zagala, temu nie masz odpowiadającego nazwiska w żadnym języku, i śmiem nawet powiedzieć, nie masz mu równego w żadnym kraju.
Zagai nie jest człowiekiem, jest to małpa co włazi i szkodzi, jest to czart co dokazuje, tygrys co się rzuca; nie chodzi, ale biega; nie mówi, ale krzyczy; nie ostrzega, ale bije. Zagal siedzi z mayoralem na ławeczce przytwierdzonéj u przodu dyliżansu, ale miejsce to stanowi prawo nie zaś czyn. Nigdy zagal nie siedzi na ławeczce; ciągle skacze, ciągle krzyczy, ciągle gestykuluje. Wszystko dla niego jest dobre, żeby poganiać muły: kamień, bicz, kij! Ile powie im obelg w ciągu jednéj godziny, zbogaciłoby repertoar całoroczny największego grubijanina, z pomiędzy furmanów naszych. Muły idą kłusem, on idzie kłusem; muły galopują, on galopuje; muły pędzą co tchu, on w ślad za nimi; one unoszą, on je wyprzedza i zatrzymuje. Jest to mucha powozu, ale mucha skuteczna, z okropném żądłem, trąbą nienasyconą, brzęczeniem groźném jak ryk lwa. Powóz bez zagala jest pospolitym dyliżansem; powóz z zagalem jest to orzeł, lecący w pogoni za chmurą, jest to wicher pędzący za kłębami kurzawy.
Jakże więc teraz powozy nie tłuką się, nie psują się, nie przewracają się? Wytłumaczenie tego, pozostawiam uczeńszym odemnie.
Słówko o sotacochero, którym jest pospolicie chłopak czternasto lub piętnastoletni, siedzący na piérwszym mule po lewym ręku. Oznaczają go hiszpańskiém nazwiskiem, znaczącém „skazany na śmierć“; — w rzeczy saméj, biedak wsiada na koń w Bayonnie, pędzi co tchu do Madrytu, to jest dwa dni i trzy noce; na ostatnich zatém stacyach zdojmują go pospolicie z siodła, które opuszcza, i wsadzają na nowe siodło.
Wszyscy noszą ubiory malownicze: kapelusze spiczaste, kamizelki naszywane axamitem, pasy czerwone, szerokie spodnie, i bóty lub sandały na nogach.
W ogólności, nie mówiąc już że dyliżans hiszpański idzie daleko prędzéj, niżeli nasz dyliżans, ta trilogia mayorala, zagala i sotacochero, nieskończenie jest zabawniejsza niżeli dualizm, składający się z naszego konduktora i naszego pocztyliona.
Potém, zwłaszcza dla nas, pani, droga przedstawia widowiska nieskończenie rozmaite. U nas, z małą różnicą prawie, wszyscy podróżni których spotykamy, noszą jednostajny ubiór. W Hiszpanii, przeciwnie, pominąwszy księdza w fantastycznym kapeluszu, obok którego kapelusz Bazyla na naszym teatrze jest tylko miniaturą, pozostaje jeszcze Walencyjczyk, cery miedziannéj, w szerokich białych spodniach, mający na nogach alpargatas; Mauchego, w brunatnym kaftanie, pasie czerwonym, krótkich spodniach, kolorowych pończochach, w chustce na szyi związanéj na krzyż, z karabinem przytwierdzonym u łęku siodła; Andaluzyjczyk w kapeluszu z okrągłemi, zagiętemi brzegami, ozdobionym dwóma kutasami jedwabnemi; wiśniowa chustka na szyi, kamizelka jaskrawych kolorów, suknie w paski, krótkie pantalony, buty haftowane na każdym szwie i otwarte z boku; Katalończyk z kijem, którego długość i grubość policya dlań wymierza, z chustką na głowie związaną, któréj końce spadają mu na plecy; nareszcie wszyscy inni synowie dwónastu Hiszpanij, którzy zgodzili się składać jedno królestwo, ale nigdy nie zgodzą się składać jednego narodu.
Od czasu do czasu przechodził także koło nas wóz, który, ilekroć przechodził, zwracał moje uwielbienie, gdyż przypominał mi wozy z czasów Merowingów, które nasz uczony Augustin usiłował odbudować, jak Cuvier swoich mastodontów i ichthyosaurów. Wóz ten, zaprzężony parą wołów, zawsze się oznajmiał krzykiem osobliwszym, ochrzypłym, okrutnym, i gdy piérwszy raz go usłyszałem, równie niepoętym dla mnie, jak krzyk, który słyszą na brzegach rzeki świętego Wawrzyńca lękliwe bohaterki Coopera, a co nareszcie okazuje się krzykiem konia napadniętego przez wilki. Krzyku tego bez wątpienia była przyczyną suchość osi, z któremi lub koło których, obracają się duże koła, mające kształt ogromnych pieczarek. Łoskot ten, który nieustaje nigdy, który słychać o pół mili, jeżeli mu żaden inny łoskot nie przeszkadza, wydał mi się pospołu z cygarettą co się pali zawsze, przeznaczonym dla rozrywki właściciela wozu, który posiada tym sposobem szkatułkę muzyczną, grającą wprawdzie bez ustanku na tęż samą nótę, ale ma nad tabakierkami i pozytywkami tę wyższość, że sę nie psuje nigdy. Może też łoskot ów przeznaczony jest na oznajmienie bardzo zawczasu posaderos o przybyciu kundmanna. W takim razie, jak widzimy, mechanika wspomniona łączyłaby pożytek z przyjemnością, utile dulci, i mogłaby mieć nadzieję pozyskania wielkiéj nagrody od Akademii.
Inny łoskot, o którym ci, pani, jeszcze doniosę, żebyś go nie wzięła za krzyk człowieka, którego mordują, lub duszy cierpiącéj męki, łoskot niemający granic w przestrzeni, nic odpowiednego we wspomnieniach, pochodzi z „noria“.
Poszukasz pani w słowniku, żeby się dowiedzieć co to jest noria, a twój słownik, żeby nie ubliżyć niewinnemu rzemiosłu, jakiem zajmują się słowniki, odpowie ci: machina, a zatém zgoła niczego cię nie nauczy.
Noria jest koło młyna wodnego, koło olbrzymie, przy którem koło pozostałe u machiny w Marly, jest tylko kółkiem od zegarka, i które dla zachowania swojéj powagi w hierarchii mechanicznéj, robi samo cztéry razy więcéj łoskotu niżeli dwa koła sławnego wozu, o którym miałem honor powiedzieć ci pani.
Tak więc przyjechaliśmy, patrząc wszystkiemi oczyma, słuchając wszystkiemi uszami, do Vittorii.
Powiedziałem już jak jedliśmy śniadanie; pozwól pani powiedzieć, jak jedliśmy obiad.
Dzięki pulardzie zacnego naszego towarzysza podróży, pana Faure, czekaliśmy, jeżeli nie bez niespokojności, przynajmnéj bez niecierpliwości, na obiad.
Obiad składał się z zupy szafranowéj, z puchero i półmiska garbanzos.
Zupa szafranowa, była jedną z najlepszych, jakie jadłem, chociaż mam podejrzenie, że była gotowana z baraniną, nie zaś z mięsem wołowém. Zalecam ci więc, pani, zupę szafranową. Widzisz że mówię co jest dobre, równie jak co złe.
Potém następowało puchero, potrawa wyłącznie hiszpańska; jako więc potrawa narodowa, sama jedna stanowi prawie cały obiad hiszpański. Biada ci, pani, jeżeli nie lubisz puchero! oswój się zatém powoli z tą potrawą, i pozwól, żebym dla ułatwienia ci tego trudu, powiedział z czego się ona składa.
Składa się z ćwierci krowiego mięsa. W Hiszpanii, wół, pod względem żywności, wydał mi się zupełnie nieznajomym, z kawałka baraniny, kury, i krążków salcesona, zwanego chorizo. Wszystko jest mięszane ze słoniną, szynką, pomidorami, szafranem i kapustą. Jest to, jak widzimy, mięszanina rzeczy dość dobrych wziętych pojedyńczo, ale których połączenie wydało mi się nieszczęśliwym, tak dalece, że nigdy z niém oswoić się nie mogłem.
Staraj się pani zrobić lepiej odemnie, bo jeżeli nie podobasz puchero, będziesz musiała wziąć się do garbanzos.
Garbanzos jest to groch wielkości kuli kalibrowéj. Jest to ta sama, jak mniemam, jarzyna, którą starożytni nazywali grochem zwyczajnym, i jakiego Cycero, krasomownéj pamięci, nosił próbkę na końcu nosa. Nie wiem jaki skutek sprawiało garbanzo na końcu nosa Cycerona, ale wiem jaki robi w moim żołądku, który do niego przyzwyczajony nie jest. Przywyknij, pani, do garbanzos, podobnie jak przywykniesz do puchero. Rzecz łatwa, zjesz jeden piérwszego dnia, dwa drugiego, trzy trzeciego, i przy takich ostrożnościach, jest podobieństwo że wyżyjesz.
Pośpieszmy dodać, że obiad posługiwany był z największą czystością przez służące miejscowe, które miały minę dam honorowych, i przez córki gospodarza, które miały minę księżniczek.
Uczta ta natchnęła nas mocném postanowieniem, zająć się samym na przyszłość, o ile można, swoją kuchnią.
Szczęściem, przeczytałem na papierze przyklejonym do ściany jadłospis. Na piérwszem miejscu w tym spisie były: para jaj na miękko. Poprosiłem naszéj gospodyni o parę jaj na miękko.
Zrozumiała wybornie moję hiszpańską mowę, i zapytała czy chcę parę jaj mnichowskich, czy też parę jaj świeckich.
Zapytałem o różnicę jaka zachodzić może pomiędzy parą jaj, a parą jaj.
Para jaj mnichowskich składa się ze trzech jaj, a para jaj świeckich z dwóch jaj.
Widać że przed rewolucyą, która wyrugowała ich z Hiszpanii, mnisi posiadali wielkie przywileje. Nieszczęściem przywileje zamieniły się dzisiaj względem nich w stan przysłowia.
Wyjechaliśmy koło siódméj lub ósméj godziny wieczorem, i stanęliśmy w Burgos koło piątéj lub szóstéj rano.
Wjechaliśmy do ojczyzny Cyda tąż samą bramą, którą Cyd wjeżdżał, przed ośmiuset laty, ku pałacowi króla, kiedy spostrzegł go na dziedzińcu, dokąd wszedł, idącego na jego spotkanie. Pozwól mi, pani, zakończyć ten list opisem ich spotkania się. We wszystkich opisach hiszpańskich jest ton dumny, który przypadać musi dumie twojego umysłu.
„Diego Layne, ojciec Cyda, przybywa konno ucałować rękę dobrego króla Don Ferdynanda; przyprowadził z sobą trzechset szlachty. W pośrodku nich, przybył Rodryg, wyniosły Kastylijczyk.
„Wszyscy jadą na mułach, sam Rodryg na koniu; wszyscy ubrani w złoto i jedwab, sam Rodryg okryty żelazem; wszyscy mają szpicruty w ręku, jeden Rodryg ma proporzec; wszyscy mają pachnące rękawiczki, jeden Rodryg ma rycerskie rękawice; wszyscy mają kapelusze z pilści lub axamitu, jeden Rodryg ma szyszak stalowy, a na tym szyszaku purpurową kitę.
„Idąc swoją drogą, spotkali się z królem. Ci co przychodzili z królem, rozmawiali pomiędzy sobą, i mówili:
„— Oto w pośród tej szlachty przybywa ten, co zabił hrabiego Locano.
„Rodryg usłyszał, utkwił w nich swój wzrok, i głosem wyniosłym i dumnym, rzekł:
„— Jeżeli jest który pomiędzy wami krewny albo powinowaty jego, i jeżeli temu nie miła jest śmierć jego, niech się pokaże natychmiast i zażąda odemnie zadość uczynienia. Walczyć będę przeciwko niemu, pieszo albo konno.
„I wszyscy odpowiedzieli zarazem:
„ — Niech czart zażąda od ciebie zadość uczynienia, jeżeli mu się podoba, Rodrygu; co do nas, nie w tym przychodzimy zamiarze.
„Wszystka szlachta Don Diego Laynes, pozsiadała z koni żeby ucałować rękę króla. Sam tylko Rodryg pozostał na koniu. Wtedy ojciec rzekł mu: Słuchaj co mówi synowi ojciec Rodryga. Wtedy ojciec rzekł mu:
„— Z konia, Rodrygu; ucałujesz rękę króla, ponieważ król jest moim panem, a ty jesteś synem moim, to jest moim wassalem.
„Rodryg mocno się obraził temi słowami, a słowa któremi odpowiedział ojcu, osądzisz że są męża dumnego i śmiałego.
„— Jeśliby kto inny niżeli ty powiedział mi to, mój ojcze, — odpowiedział, — już by mi przypłacił za to; ale ponieważ ty rozkazujesz, usłucham ochoczo.
„I Rodryg zsiadł z konia żeby ucałować rękę królowi. Ale w chwili kiedy przyklękał przed nim, szpada wysunęła mu się z pochew i upadła.
„Król cofnął się krokiem wstecz, jak człowiek co się zląkł, i rzekł zmięszany:
„Odejdź ztąd, Rodrygu, odejdź ztąd szatanie! ty którego twarz jest człowiecza, a postępowanie zwierzęcia drapieżnego!, Rodryg na te słowa, podniósł się z żywością, i głosem pomięszanym, zażądał natychmiast swego konia; i wyszedł z pałacu, odprowadzając z sobą trzechset szlachty.
„Odeszli dobrze odziani żeby powrócić dobrze uzbrojonemi; odjechali na mułach żeby wrócić na koniach“.
Teraz, nie dziw się pani bynajmniéj, że zaraz po wjezdzie do Burgos, mówiłem o Cydzie. Są pewne nazwiska wiążące się jedno z drugiém w sposób nierozdzielny. Burgos, ubogie miasto, które liczyło niegdyś trzydzieści pięć tysięcy mieszkańców, a dzisiaj, jak sądzę, liczy nie więcéj nad ośm lub dziewięć tysięcy; Burgos nie jest miastem Fernanda Gonzales, który był piérwszym jego hrabią; Burgos nie jest nawet miastem Don Alfonsa I-go, który był piérwszym jego królem; Burgos jest miastem Cyda, który był najsławniejszém jego dziecięciem.
W rzeczy saméj, Burgos, jak owo echo simonetty, które powtarza toż samo słowo w sposób nieokreślony, Burgos powtarza ustawicznie nazwisko Cyda. Dzieła małżonka Donny Ximeny brzmią w uszach podróżnego, co wchodzi w jego bramy, przechodzi ulice, odwiedza jego pomniki; odrywając go od tego co istnieje do tego co już umarło, i olbrzymi cień bohatera, przez ośm wieków upłynionych, odbija się olbrzymio i promieniście od przeszłości na teraźniejszość.
Dla tego téż, zapytaj piérwsze dziecię, które spotkasz, o Cydzie Campeador. Dziecię to, które może nie będzie umiało powiedzieć ci nazwiska łaskawéj królowéj, zasiadającej dziś na tronie Karola Piątego, powie ci że Cyd Campeador nazywał się Don Rodryg, i że urodził się w zamku Bivar; opowie ci z jakiego powodu nazwany był Cydem; jakim sposobem zmusił króla Alfonsa, do wykonania przysięgi w kościele świętego Gadoceusza, że najmniejszego nie miał udziału w morderstwie Don Sancheza; jak król Alfons wygnał Cyda; jak w chwili odjazdu, Cyd pożyczył na kufer pełen piasku, tysiąc złotych od dwóch żydów; jak się pogodził z królem, jak święty Piotr oznajmił mu bliską śmierć, i nakoniec jak po śmierci przemyślny Gil Diaz, jego giermek posadził go, z rozkazu umierającego pana, na jego koniu Rabicca, ze szpadą Tisena w ręku, tak że Maurowie, sądząc że jeszcze żyje, pouciekali na jego widok, zostawiwszy dwódziestu swoich królów na pobojowisku.
No! pani, czy uwierzysz w jednę rzecz. Są uczeni co odkryli, że Cyda nigdy nie było, i że ta cześć oddawana przez cale miasto, że sława ta, co przepełniwszy Hiszpaniję, rozlała się na świat cały, ten szacunek ośmiu wieków klęczących na grobie bohatéra, jest tylko wyobraźnią poetów, dwónastego i trzynastego wieku!
Nieprawdaż, pani, że uczony jest to rzecz bardzo użyteczna dla sławy narodu, zwłaszcza kiedy jest dość uczony do wynajdowania podobnych rzeczy?
Tymczasem, pani, jeślibyś kiedy jechała przez Burgos, odwiedź tu cudowną katedrę; i rozpatrzywszy płaskorzeźby wyobrażające wjazd Zbawiciela naszego do Jeruzalem, chór zamknięty kratami żelaznemi przecudnéj roboty, kopulę wyrobioną jak cacko florenckie; Ecce homo Murilla; Passyę, Filipa de Bourgogue; Chrystusa na krzyżu, pędzla Ereco; Magdalenę, Leonarda da Vinci; potężne organy, i Chrystusa w skórze ludzkiéj; proś o pokazanie kufra Cyda, i zakrystyanin, który na szczęście nie jest uczony, pokaże ci w sali Jana Cuchiller ten czcigodny pomnik, przytwierdzony do muru stalowemi klamrami.
Miałem trzy godziny do przepędzenia w Burgos, jednę dla spoczynku, dwie dla zwiedzenia miasta.
Niepewny czy będę marzył o tobie, pani, poświęciłem napisanie listu do ciebie godzinę, którą poświecić miałem dla snu.
Cyd nieuczynił by lepiéj dla Xymeny, nie prawdaż? No, owoż znowu zapominam, że Cyda nigdy nie było.
Proszę przyjąć i t. d.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.
  1. List niniejszy właściwe ma miejsce między stronnicą 42 a 43 niniejszego dzieła.