Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hiszpanija |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leon Rogalski |
Tytuł orygin. | Impressions de voyage : de Paris à Cadix |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zostawiłaś nas, pani, żegnających się z grzecznemi naszemi gośćmi, i przeprowadzających ich wzrokiem za wzgórze, za którém wkrótce zniknęli.
Desbarolles i jego karabin postawieni byli na straży w połowie odległości, jaka dzieliła nas od nich.
Potém zajęliśmy się przygotowaniami do odjazdu.
Pakunki składały śród drogi górę pudełek, tłómoków, zawiniątek i worków podróżnych, na której stał dumnie kosz z żywnością, ocalony staraniem Giraud.
Szukaliśmy Don Riego, ale nadaremno.
Ponieważ ten poczciwy człowiek znajdował się w swoim kraju, nie miał zatem prawa zaginąć tutaj, nie troszczyliśmy się więc o niego, pewni będąc że w danéj chwili pokaże się.
Mayoral zwrócił naszą uwagę że nie będzie zanadto czterech jego mułów i połączonych sił siedmiu towarzyszy dla wydźwignięcia powozu z położenia w jakiem się znajdował.
Nie było czego zaprzeczać, rzecz jasna jak słońce; od chwili kiedyśmy nie zabili mayorala na miejscu, należało słuchać dobrych jego uwag.
Oddaliśmy jemu cztéry muły. Na jednego z wierzchowych mułów, włożyliśmy rzeczy towarzystwa i zostawiliśmy drugiego do ogólnego rozporządzenia.
Nastąpiła wówczas walka wspaniałości, która zapewne rozczuliłaby widzów, gdybyśmy widzów mieli; nieszczęściem nie mieliśmy, i ta rozrzewniająca scena pozostanie na wieczne czasy w rzędzie wypadków nieznanych.
— Co za nieszczęście, — rzekłem — że Don Riego zginął! on by od razu spór rozstrzygnął.
— Jestem! odezwał się głos.
Obróciliśmy się, Don Riego znalazł się.
Ale stan jego znacznie się pogorszył podczas zniknienia; trzymał się ręką za bok, kulał po cichu, a jęczał głośno.
Możnaby rzec że nieborak ma tylko dwadzieścia cztéry godziny do życia.
Muł do niego zatém należał z prawa. Wsadzono go więc na Carbonara, gdyż pakunki dostały się do Capitana.
Na pakunkach, według zwyczaju i powiem że niemal z prawa, siadł właściciel mułów, zwany inaczéj arriero.
Carbonara i Don Riego składali czoło kolumny; Capitana, pakunki i arriero szli za Carbonara; nareszcie, my szliśmy za Capitana, pakunkami i arriero.
Szliśmy pieszo, z karabinem na plecach.
Zapytaliśmy arriera o odległość, odpowiedział nam że mamy drogi półtrzecia, najwięcéj trzy mile.
Spojrzeliśmy na zegarki nasze z pewném zadowoleniem widząc że jeszcze mamy je, i powiedziawszy sobie o różnicach zwyczajnych temu małemu narzędziu, kiedy się znajduje w towarzystwie podobnych sobie, uznaliśmy że bydź musi godzina dziesiąta, najwięcéj kwadrans na jedenastą.
Idąc jak należy, licząc godzinę na milę, stanęlibyśmy o godzinie piérwszéj w Aranjuez.
Jedna rzecz nas cieszyła, że wracając z Sewilli do Madrytu, Giraud i Desbarolles odbyli tęż samą drogę, którą my iśdź mieliśmy, a zatém mieli służyć dla nas nie za przewodników, gdyż szliśmy główną drogą, ale za cicerone.
Puściliśmy się więc w drogę wesoło i rześko, śmiejąc się z niebezpieczeństwa w jakiem byliśmy, jak to mamy zwyczaj robić, my Francuzi, skoro niebezpieczeństwo minie, i często nawet śród niebezpieczeństwa.
Sam nawet Don Riego śmiał się; odkąd dostał muła, i pewny zatém był że nie pójdzie pieszo, Don Riego uczuł że ma się daleko lepiéj.
Tak szliśmy dwie godziny, nie bardzo postrzegając że od dwóch godzin jesteśmy w drodze.
Nareszcie Maquet wydobył zegarek.
Maquet, najpoważniejszy i najstarszy z nas wszystkich, uznany został powszechnie że ma, przez analogiję, zegarek najregularniejszy.
Maquet wydobył więc zegarek.
— Kwadrans na piérwszą, — rzekł; — już zbliżamy się.
— Do licha! — rzekł Desbarolles, — spodziewam się że zbliżamy się, uszliśmy już przeszło trzy mile francuzkie.
Odpowiedź ta, w któréj nie widzieliśmy ani wybiegu, ani wykrętu, dostateczną była dla nas, i puściliśmy się w dalszą drogę weselsi i w lepszym humorze niżeli kiedykolwiek.
Wszelako, po upływie godziny, Achard zatrzymał się i rzekł:
— Ach! tak, ale, ach tak! ale, Desbarolles?...
Każdy wybornie zrozumiał interpellacyę Acharda, i czekał na odpowiedź tłumacza przysięgłego.
— Kiedy zobaczycie długą aleję, — rzekł Desbarolles, — bądźcie pewni że jesteście blisko Aranjuez.
Odpowiedź ta była przyjęta z mniejszą uprzejmością niżeli piérwsza; widać w tém było coś niepewnego i zakłopotanego.
Przytem, jak okiem sięgnąć, widać było tylko ogromne stepy piasków.
Szliśmy jeszcze godzinę.
Szemranie podnosić się zaczynało.
— Panowie, — rzekłem — podaję wniosek: wyciąć krzewy i trawę, ułożyć w stós, podpalić, i otuliwszy się płaszczami, zasnąć przy tym ogniu.
Większość wahała się przez chwilę, i przychyliła się nakoniec do mojego zdania.
— Panowie, — rzekł Desbarolles, — poznaję wybornie miejscowość, przechodziliśmy tędy nazajutrz po zgonie biednego naszego charta, i uszliśmy tego dnia mil ośmnaście. Byliśmy zatém więcéj znużeni niżeli jesteście. Giraud nawet usiadł na kamieniu, gdzie teraz siedzi mały Dumas. Czy przypominasz sobie, Giraud?
— Wyśmienicie. Ale bez próżnéj gadaniny, — odpowiedział Giraud; — no, Desbarolles?
— Jeszcze mamy pół godziny, nim dojdziemy do drzew.
— Ale doszedłszy do drzew? zapytałem.
— Ach! — rzekł Giraud, — doszedłszy do drzew, znaczy że się zbliżamy do Aranjuez.
Odpowiedź nie była w zupełności taką, jakiéj byśmy życzyli, przywróciła nam jednak pewną odwagę, i puściliśmy się w dalszą drogę, lecz tą razą ze spokojnością podróżnych, którzy gotują się do walki prawdziwéj z tym wielkim szermierzem, co go nazywają znużeniem.
Za pół godziny, w rzeczy saméj, ujrzeliśmy drzewa rysujące się na horyzoncie, i wspaniała alea wiązów i dębów ciągnęła się po prawéj i lewéj naszéj stronie.
Widok ten przywrócił nam, jeżeli nie dobry humor, przynajmniej odwagę.
Szliśmy około czterdziestu minut.
— Djabelnie długa wasza alea, rzekł Boulanger.
— Tak, — odpowiedział Desbarolles — bardzo piękna alea.
— Nie to chce powiedzieć Boulanger, rzekłem.
— A cóż chce powiedzieć?
— Do licha! chce powiedzieć że twoja alea nie ma końca.
— No, Desbarolles, — rzekł Achard; — powiedz prawdę o Hiszpanii; raz, raz jeden, przyjacielu, czy daleko jesteśmy od Aranjuez?
— Kiedy usłyszycie łoskot wodospadu, już tam będziecie.
Szliśmy jeszcze kwadrans.
— Cicho! rzekł Aleksander.
— Co takiego?
— Słyszę obiecany wodospad.
Słuchaliśmy.
W rzeczy saméj, miły szmer spadającej wody przerywał milczenie nocy i dochodził aż do nas.
— No, no, panowie, — rzekł Boulanger, — trzeba tylko cierpliwości.
Szliśmy jeszcze dziesięć minut, i znaleźliśmy się na brzegach strumienia, który przy promieniach księżyca lśnił się jak wstęga gazy srebrzystéj.
Koło strumienia pasła się trzoda krów; każda miała dzwoneczek na szyi i brząkała dzwoneczkiem. Śród wszystkich tajemniczych gwarów, które składają mowę nocy, brzęk dzwonków jednym jest z najprzyjemniejszych.
Obraz był sielski w całém znaczeniu, ale niedotrzymywał tego co nam było obiecane. Żądaliśmy miasta, a dawano nam wodospad i trzodę. Domagaliśmy się miasta.
— Piérwsza brama, którą spotkacie — rzekł Desbarolles, — będzie Aranjuez.
— Tak, ale jak daleko od bramy do miasta?
— Małe ćwierć mili.
Przez chwilę, Maquet, Achard i Aleksander, chcieli zadusić Desbarolla; ale Desbarolles, zrozumiawszy niebezpieczeństwo, przysięgał tą razą że jest to prawda prawdziwa.
Za kwadrans stanęliśmy u bramy; za dziesięć minut poém byliśmy w mieście. Piąta godzina była kiedy przechodziliśmy pod arkadami, zdobiącemi wnijście.
Była już pora; rozpacz zaczynała nas ogarniać; siedm godzin szliśmy, i nic nie mieliśmy w ustach od wczora o godzinie drugiéj, wyjąwszy kilka kropel wody z kaskady Desbarolla.
Szczęściem, oberża Parador de la Costurera, była niedaleko. Należało tylko zachować ostrożność w sposobie przedstawienia się, żeby nie przestraszyć gospodarza.
Potém wszedłszy, należało bydź bardzo grzecznemi żeby otrzymać wieczerzę. Nic nie uczy dobréj maniery, jak podróż do Hiszpanii.
Zapukaliśmy z lekka; potém mocniéj, potém jeszcze trochę mocniéj.
Nareszcie dał się słyszeć jakiś gwar.
— Czy to wy, Manuelu? zapytał Desbarolles.
Desbarolles mieszkał w Parador de la Costurera i zapisał w swoich notatkach że wszyscy służący nazywają się Manuele.
Nie lękał się zatém pomylić się zadając to pytanie.
— Tak, sennor, odpowiedział głos.
I drzwi otworzyły się z ufnością.
Zląkł się przez chwilę piérwszy Manuel, kiedy ujrzał przezedrzwi, siedmiu ludzi pieszych, uzbrojonych od stóp do głowy, i dwóch ludzi na mułach.
— Nie Iękaj się, mój przyjacielu, — rzekł Desbarolles, — jesteśmy ludzie pokoju, gente de paz; tylko jesteśmy bardzo głodni i bardzo znużeni; bądź tak grzeczny obudź innych Manuelów.
Służący pozwolił nam wejśdź, wprowadzić nasze pakunki i zamknąć bramę; potém zapukał bardzo lekko do drzwi, wołając najłagodniejszym głosem drugiego Manuela.
W pięć minut, drugi Manuel obudził się i zaraz zajął się budzeniem trzeciego Manuela.
Tymczasem, zsadziliśmy Don Riego z muła, i powierzywszy pakunki pieczy arriera, rozproszyliśmy się na szukanie sali jadalnéj.
Znaleźliśmy ją dosyć łatwo. Była to ogromna izba z piecem, z którego uciekała dogorywając reszta ciepła. U ostatnich węgli pieca zapaliliśmy dwie lampy, postawiliśmy je na stole, i posłużyły nam one do zbadania rozległéj samotności, w jakiéj znaleźliśmy się.
Przerażająca strona jadalnych sal hiszpańskich, jest ta że nic zgoła, ani dla wzroku, ani dla słuchu, nie przypomina ich przeznaczenia.
Zawołaliśmy wszystkich Manuelów.
Piérwszy był mozo, drugi szafarz, trzeci pokojowiec.
Po indagacyi grzecznéj, chociaż połączonéj z pewną mocą, okazało się podobieństwo, że mieć będziemy wieczerzę i łóżka.
Obiecaliśmy mitologiczne na piwo, jeżeli zobowiązanie się będzie dotrzymaném.
W kwadrans, i kiedy jutrzenka otwierała bramy Wschodu, stanęło na stole dwoje kurcząt na zimno, reszta potrawy i ogromny ser. Cztery butelki wina wznosiły się po rogach stołu, jak cztery nogi rósztu, który wyobrażał Eskuryal.
Nie było w tém zbytku, ale rzeczywiście ile było potrzeba.
Obudzono Aleksandra, który spał u stołu, i zabrano się do posiłku. Wszyscy umierali ze znużenia, mieliśmy minę ośmiu jasnowidzących przy biesiadzie.
Po skończonéj biesiadzie, dano nam lichtarz w rękę i zaprowadzono do naszych pokojów.
Widząc Desbarolla biorącego karabin, wziąłem swój z instynktu.
Aleksander i ja spaliśmy w wielkim pokoju z alkową. Sama alkowa była tak wielka, jak zwyczajny pokój.
Manuel nasz przewodnik zamknął okiennice, pożegnał się z nami i wyszedł.
Przez jaki mechanizm, niezależny od myśli rozebraliśmy się i położyliśmy się, niepodobna mi tego powiedzieć; wiem tylko, że leżałem w łóżku, kiedy mnie obudził łoskot gwałtowny i nagłe wstrząśnienie.
Łoskot ten i wstrząśnienie zrobiło dwóch ludzi; jeden odmykał okiennice, drugi ciągnął mię za ramię.
Wszystkiemu towarzyszyły wołania energiczne.
Miałem jeszcze w głowie całą scenę w Villa-Mejor. Sądziłem że powrócili usłużni nasi goście. Skoczyłem do karabina, stojącego przy łóżku, i głosem odpowiednim od razu tonowi głosów co mię przebudziły, zawołałem:
— Que quiere usted, s.... n... de D..?
Zapytanie, ton jakim było wyrzeczone i gest towarzyszący jemu, sprawiły przecudowny skutek. Człowiek co otwierał okno rzucił się do alkowy; człowiek co targnął mnie za ramię, rzucił się ku oknu. Oba spotkali się z sobą, potrącili się, upadli na wznak, podnieśli się i uciekli, jak gdyby czart ich gonił.
Słyszałem jak odgłos ich kroków zmniejszał się w korytarzu, a potém zniknął zupełnie.
Wstałem naówczas z ostrożnością, i wyszedłem z mojéj alkowy, trzymając karabin w pogotowiu.
Kapelusz i kapciach pozostały na polu bitwy.
Podjąłem je, jako dowody przekonywające.
Podczas tego sabbatu piekielnego, Aleksander ani się poruszył; zamknąłem drzwi na zamek i położyłem się w łóżko.
W pięć minut potém, któś poskrobał we drzwi; poznałem sposób pukania Manuela N. 1.
Przychodził jako parlamentarz.
Ludzie co weszli do mojego pokoju należeli do karawany arrieros; przybywszy wczora, wyjechać mieli wszyscy razem i obiecali sobie budzić jeden drugiego; dwaj co naprzód obudzili się pomylili się względem pokoju i weszli do mnie, sądząc że wchodzą do swoich towarzyszy. Przepraszali mnie i prosili o zwrot kapelusza i kapciucha.
Objaśnienie było logiczne; przyznałem je za dobre i zwróciłem Manuelowi N. 1. przedmioty żądane.
Doświadczyłem zanadto wiele wstrząśnień kolejnych, żebym mógł pomyślić o zaśnieniu na nowo. Ubrałem się, i znalazłem Maquet i Boulangera już na nogach.
Przy ich pomocy, obudziliśmy drugich naszych towarzyszy, wyjąwszy Aleksandra, który nie zgadzał się wcale otwierać oczu.
Zostawiliśmy go w łóżku i jedliśmy śniadanie.
Podczas śniadania, nadszedł! dyliżans z Toledo.
Siedział w nim nasz Anglik; przybył w porę dla korzystania z naszéj biesiady.
Wywzajemniając się udzielił nam wiadomość o sławnym koczobryku zielono-żółtym.
Dyliżans zatrzymany został dyszlem powozu, który zagradzał drogę. Cztéry muły naszego mayorala nadaremno wysilały się żeby wyciągnąć go z przepaści, nad którą był zawieszony, i udało im się powikęszyć ją tylko. Wreszcie, dzięki ośmiu mułom dyliżansu, pocztylion i mayoral dokazali swego.
Powóz szedł bardzo powolnym krokiem chorego, i obiecywał przybydź w ciągu dnia.
Wszelako wieść o naszéj przygodzie, rozbiegła się po mieście: Don Riego opowiedział ją ze wszelkiemi szczegółami, i nie był wstrzemięźliwym w wyrażeniach co do tancerzy w Villa-Mejor; ztąd wynikło że corregidor (pani może myślisz że rewolucya sprzątnęła corregidora, podobnie jak sprzątnęła mnichów), ztąd wynikło, że corregidor przyszedł nas odwiedzić.
Musieliśmy, ponieważ mieliśmy zaszczyt, rozmawiać twarz w twarz z panią sprawiedliwością, powiedzieć jej prawdę; owoż, podzielaliśmy, z małą tylko różnicą, opiniję Don Riego o poczciwych jego spółziomkach. Opowiedzieliśmy zatem corregidorowi że podług naszéj opinii, wielkiém było szczęściem dla nas, że każdy z nas miał przy téj okoliczności karabin.
Corregidor potrząsł głową na znak powątpiewania, i odpowiedział że na piętnaście mil do koła, zna tylko siedmiu bandytów księcia d’Ossumy, i że to nie mogli bydź oni, gdyż w wiliję zatrzymali powóz pocztowy w lasach Alamine.
Zresztą, obiecał powziąć o tém wiadomość.
We dwie godziny potém, otrzymaliśmy list od pana Corregidora; zebrał wiadomości, i donosił nam „że ludzie co nas nastraszyli“, nie są bynajmniéj bandyci, ale gwardya Królowéj Jéj Mości.
Odpowiedziałem panu Corregidorowi, że szczęściem było dla ludzi o których mowa, że nas nie nastraszyli, bo gdyby nabawili nas strachu, możeby źle skończyło się dla nich.
Dodałem że wzywam panów z gwardyi królowéj, jeżeli cóś podobnego zdarzy się, żeby nie przychodzili tak, bez ostrzeżenia, napadać o godzinie dziesiątéj wieczorem na karawanę francuzką, gdyż, nie powiem że tego lub owego dnia, ale téj lub owéj nocy, rzecz może źle skończyć się dla nich.
Kończyłem pisać list w kastyllańskiéj mowie na sposób Desbarolla, kiedy usłyszeliśmy wielki zgiełk; wyjrzeliśmy przez okno, i spostrzegliśmy naszego mayorala wlokącego szczątki powozu. Cała ludność Aranjuez postępowała za lichemi szczątkami.
Prześlę ci pani rysunek z natury nieszczęśliwego tego koczobryka, i zobaczysz że straszno pomyślić iż pięć osób zamkniętych było w téj skrzyni, kiedy ją spotkała wspomniona przygoda.
Zaledwo mayoral przekonał się że znajdujemy się w Parador, przyszedł do nas żądać zapłaty podług jego rachunku.
Podług jego rachunku, winni byliśmy zapłacić za drogę aż do Aranjuez.
Było to przedmiotem sporu, gdyż podług naszego rachunku, winni byliśmy jemu tylko za drogę do Villa-Mejor, to jest do miejsca gdzie nas przewrócił.
Zagroził nam alkadem; pogroziłem mu że go wypchnę za drzwi.
Wyszedł.
W kwadrans potém, kiedy przestąpiliśmy próg hotelu żeby obejrzeć ciekawości miasta, alguazil przyszedł oznajmić że sennor alcade życzy ze mną poznać się.
Odpowiedziałem że ja z mojéj strony niemniéj życzę widzieć alcada w swojéj postaci, gdyż we Francyi jest powszechne mniemanie że alcad jest istotą konwencyjną, podobnie jak pistol jest monetą domniemaną.
Wezwałem na pomoc tłumacza Desbarolles, który zawiesiwszy karabin przez plecy, towarzyszył mi do sennor alkada.
Alkad był po prostu kupiec korzenny. Zdaje się że kumulacya obowiązków tolerowana jest w Hiszpanii. Sądził że przychodzimy obstalować kawę lub cukier, i zdziwił się nieprzyjemnie, gdy się dowiedział że z alkadem mamy sprawę, nie zaś z kupcem.
Ale, niech chwała oddana będzie sprawiedliwości hiszpańskiéj, dostojny mąż wysłuchał niemniéj dwóch naszych mów, i jakby uczynił nieboszczyk Salomon, gdyby się znajdował na jego miejscu, osądził że powinniśmy opłacić powóz i mayorala tylko do czasu kiedyśmy się przewrócili, gdyż najęliśmy powóz żeby jechać powozem; nie zaś żeby iśdź pieszo.
To robiło różnicę o sześćdziesiąt franków, które wyśmienicie zostały przjęte przez kassyera Giraud i ekonomistę Maquet.
Przyznaliśmy alkadowi przezwisko Sprawiedliwego, i udaliśmy się do towarzyszy naszych na placu.
Wydźwignęli Aleksandra z łóżka, ale nic na tém nie zyskali. Aleksander zajął budkę próżną, i tam kończył noc swoję.
Aranjuez ma pretensyę że jest Wersalem Madryckim. Jest jeden punkt w którym Aranjuez bierze jeszcze górę nad Wersalem, to jest samotność.
Nic zatém nie przeszkadzało nam w przypatrywaniu się pięknościom Aranjuez, i mogliśmy podziwiać, jednę po drugiéj, dwanaście prac Herkulesa, wyciosanych z marmuru, na placu zamkowym, a żaden przechodzień nie zwrócił oka naszego w swoję stronę.
Jedna z dwóch fontann wytryskujących w środku placu, ozdobiona jest słońcem, które wydało się nam niezmiernie podobném do księżyca.
Zostawiliśmy Aleksandra w budce, i udaliśmy się do parku.
Żeby się tam dostać, przejśdź trzeba Tag po moście z kamieni, rozproszonych u brzegów rzeki; gromada praczek silnie trzepała bieliznę pralnikami, i malowniczo łączyła się z krajobrazem.
Przechadzaliśmy się godzinę pod prześlicznemi drzewami; gdyby nam powiedziano przed dwónastą godzinami, że przechadzać się kiedy będziemy z niejaką przyjemnością, nie chcielibyśmy wierzyć temu.
Czas naglił, nie dla nas, ale dla Acharda i dla Don Riego, którzy powracali do Madrytu. Wróciliśmy do hotelu zabrawszy z sobą Aleksandra z budki.
Trzy osoby, które przechodziły plac w naszéj nieobecności, skupiły się koło niego.
Była już pora; powóz odjechałby bez Acharda i bez Don Riego. Uściskaliśmy się, jak ludzie co nie wiedzą czy już zobaczą się z sobą, i przeprowadzaliśmy ich wzrokiem, dopóki dyliżans nie zniknął.
Achard obiecał mi, zaraz po przybyciu do Paryża, zawiadomić cię, pani, o nas, a ja tymczasem, korzystam z dwóch godzin pozostałych, żeby ci przesłać wiadomości o nas.
Korzystać będę z piérwszego powozu co się przewróci, lub z pierwszych bandytów co nas zatrzymają, żeby ci, pani, powiedziéć gdzie jesteśmy i co robimy.