<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Gomulicki
Tytuł Innym i sobie
Pochodzenie Poezje Wiktora Gomulickiego
Wydawca Księgarnia A. Gruszeckiego
Data wyd. 1866
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
INNYM I SOBIE.
JANOWI MATEJCE.


Naród ciebie pozdrawia, kapłanie narodu!

Gdy my, dzieci stulecia, co ma serce z lodu,
Idziemy drogą życia wątpiący i smutni,
Nie dając ucha dźwiękom poetyckiej lutni,
Ani głosowi natchnień, eo płyną z wysoka —
Ty jeden patrzysz w życie oczami proroka,
I zasłuchany w chórów archanielskich granie,
Modlisz się za nas wszystkich — mistrzu i kapłanie!

Jakże pięknych ołtarzów jesteś ofiarnikiem!
Choć przy nich wąż zniszczenia przewija się z sykiem,
Choć bluszcz, grobów kochanek, czepia się ich zrębu,
Świetniejsze są od złota, wytrwalsza od dębu!
Na szczyty, niedostępne śmiertelnemu oku,
Tyś się podniósł natchnieniem, mistrzu i proroku.
Ztamtąd śledzisz narodów źródła tajemnicze,
Bóstwom minionych czasów spoglądasz w oblicze,
Nie tajną ci jest ducha i żywiołów praca,
I wiesz, w którą się stronę prąd przeznaczeń zwraca...

A my, widząc, że stoisz w złotych blaskach zorzy,
Wołamy: bądź pozdrowion, pomazańcze boży!

Tobie elijaszową dano moc wskrzeszania,
I grób każdy przed tobą swe wnętrze odsłania.
Z prochów, które śmierć rzuca na cmentarne niwy,
Pod zaklęciem twej myśli, wstaje człowiek żywy,
W szkarłatach lub siermiędze, z mieczem albo różą.
Znasz się z ciszą pokoju i z wojenną burzą;
Gdy chcesz, brzmi surma, pleśnią wiekową pokryta,
Gdy chcesz, stal zardzawiona sypie skry i zgrzyta,
Gdy chcesz, wrą huraganem zapomniane boje,
Gdy chcesz, krwi raz przelanej znów się leją zdroje,
Gdy chcesz, to co snem było, staje się obrazem...

Tyś, mistrzu, wskrzesicielem i sędzią zarazem;
Z równem sumieniem sądzisz pachołków i króle,
Ważąc pilnie ich cnoty, słabości i bóle;
Słuchasz, co kronikarskie mówią o nich echa,
I klasztorne zacisze i wieśniacza strzecha,
Potem-jednych nagradzasz nieśmiertelną chwałą
A innych piętnem hańby lżysz na wieczność całą!

Granic orlego lotu nikt z łudzi nie wskaże, —
Więc postępuj wciąż naprzód, i dźwigaj ołtarze,
Które z przeszłości naszej ginach boży uczynią.
Naród przyjdzie się modlić przed twoją świątynią,
Jak żydzi przed murami białej Jeruzalem;
Pierś jego zadrży świętym, przepotężnym żalem,
I póki mu krwi w sercu, a łez w oczach stanie,
Będzie imię twe sławił — mistrzu i kapłanie!






HENRYKOWI SIEMIRADZKIEMU.


Jak górnik, zbrojny w lampkę, co słabo migota,
Szuka w mroku i pustce słonecznego złota,
Żeby niem uszczęśliwić kochankę lub żonę,
Tak ty, mistrzu, w stulecia wstąpiwszy minione,
Między labirynt grobów, pełnych żywej treści,
Snujesz z nich poematy chwały i boleści,
Które lauru koroną wieńcząc cię za młodu,
Mają potem bogacić skarbnicę narodu.

Rzym cię nęci ku sobie — wielki grób, którego
Aniołowie Chrystusa na kolanach strzegą,
Trwożni, by z pod kamienia nic wstał, i nad światem
Nie zagrzmiał Respubliką lub Tryumwiratem!
Rzym cię nęci — i nic dziw, bo w tem mieście słońca,
Rod opoką marmurów płynie krew gorąca,
Bo w tym grobie, w kościelne strojnym dziś kobierce,
Pulsuje po dawnemu, żywe ludzkie serce.

Słońce, gasnąc, blaskami najżywszemi strzela —
I Roma, czując duchem przyjście Zbawiciela
I śmierć, której ohydy pacierze nie zmniejszą,
Była najwyuzdańszą — lecz i najpiękniejszą...

Próżno stary Juwenal wielkim głosem woła:
„Giniecie!” — i na nagie szalejących czoła
Ciska satyr pioruny — romulowe plemię
Nie chce opamiętania, bo to ciężkie brzemię,
Pod którem człowiek gnie się, jak mul, i utyka,..

Oto w grodzie Cezarów rządzi rozkosz dzika!
Przy stołach, zastawionych godnem bogów jadłem,
Biesiadnicy, z obliczem od uciech wybladłem,
Kładą się, róż splotami uwieńczywszy głowy.
Przy każdym, do usługi wszelakiej gotowy,
Etjopczyk — istny posąg, rzeźbiony z hebanu —
Z psią pokorą spogląda w oczy swemu panu.
Sypią się kwiatów deszcze i potopy całe,
Z kadzielnic wonne dymy płyną pod powałę,
Faleniu skrzący strumień leje się bez przerwy,
Słodkie tony muzyki mile łechcą nerwy; —
W głębi, kobiet półnagich roztańczone grona
Błyskają brylantami oczów, śniegiem łona...

Każdy zmysł ma tam strawę, każdy fibr jest struną,
Na której gra namiętność. Nie Jowisz, nie Juno,
Odbierają cześć boską i libacje z wina;
Różane berło dzierży — Venus libitina.
Miłość świeci, jak słońce, każdej i każdemu;
Prócz zmysłów, tłum sceptyczny nie wierzy niczemu;

Małżeństwo jest pętami, które zerwać łatwo;
Niewolnicy trzymają opiekę nad dziatwą;
Kobiecie, która gardzi niewinności zbroją,
Dość rzec: „podobasz mi się” lub: „pięknaś, bądź moją;”
Młodzi i silni rządzą; słabym starcom biada;
Rydwan uciech gruchocze tego, kto upada;
Wieszcz chwali ducha czasu, lub idzie na kaźnię;
Horacy ma dom cichy, a Seneka... łaźnie;
Tłum nie wybiega nigdy myślą ku błękitom,
Szydzi z bogów Olimpu, a wierzy — wróżbitom;
Szaleje, bluźni, kocha, wątpi, falern pije,
I żyje barbarzyńskim żywotem, lecz — żyje!

Naprzeciw tego tłumu stanął Chrystus cichy
I zwyciężył.

Z rąk tłumu wypadły Kielichy,
Szaleństwo ustąpiło miejsca rozmysłowi,
A w szranki zapaśnicy wystąpili nowi,
Którym, by nie zbłądzili, kazał Neron dziki
Zapalać w swych ogrodach „żyjące świeczniki.”

Zwycięzcą jest ten, czyja idea zwycięża.
Chrystus, wielki bój duchów wygrał bez oręża,
I na pijanem ciele zwyciężonej Romy
Zatknął krzyż, znak poświęceń i symbol widomy
Tryumfu ofiarności ducha nad użyciem.


Rzym padł.
Czy ze społecznem latyńczyków życiem,
Które dziś się wydaje, jako sen daleki,
I cały świat pogański zamarł już na wieki?
Czy ten byt długich wieków ma być garścią piasku,
Którą wicher rozwiewa przy słońc nowych blasku?

Niechaj na to pytanie odpowiedzą księgi
Poetów, pełne dźwięków obcej nam potęgi,
Wiecznie młode, choć kurzem pokryte wiekowym;
I cała wiedza nasza, w której szczytom nowym
Służą za wsparcie, stare jak Rzym, fundamenta;
I legenda dziejowa, poważna a święta;
I głazy, które wieśniak wyorywa wioski,
Rzeźbione i pokryte ciekawemi głoski;
I tybrowych tal szepty, i wichru spowiedzie,
Gdy w murach Kolizenm rozhowory wiedzie...
Niech na to zapytanie, które myśl podjęła,
Odpowiedzią nareszcie, twoje, mistrzu, dzieła.

Tyś odgadł ducha silą, i w formę mistrzowską
Oblokłeś te jedyną, bezwzględną i boską
Prawdę, że Dziś i Wczoraj stoją obok siebie,
Równe, jako dwie gwiazdy złączone na niebie,
I że w życiu społeczeństw jedno prawo bytu
Ma burza namiętności — i spokój zachwytu!






POEZJA I CYFRY.
(Feliksowi Jezierskiemu)



Była chwila, w której o mą duszę
Dwie kochanki spór z sobą toczyły...
Jednej i dziś cześć oddawać muszę,
Ale z drugą pójdę do mogiły.
Ona dzisiaj, jako gwiazda złota,
Myślom moim świeci dniem i nocą —
Żem ją wybrał na drogę żywota,
Tyś to, mistrzu, sprawił słów swych mocą.

Czy pamiętasz hrabiów pałac stary,
Ręką losu zmieniony w uczelnie?
Ty z duchami czyniłeś tam czary,
I tam głos twój brzmiał słodko a dzielnie.
Margrabinek pudrowane główki
Z pośród fresków patrzyły w zdumieniu
Na skrzypiące w seksternach stalówki,
Na rząd ławek zatopiony w cieniu,
Na katedrę ubieloną blaskiem,
Na tablice ubieloną kredą...
A tłum chłopiąt przestraszał je wrzaskiem,
Gdy się z ławek wyroił czeredą.

Jako bursztyn po wyjęciu z morza,
Byłem wówczas do rzeźbień podatny;
I dłoń na mnie, czy ziemska czy boża,
Odciskała deseń delikatny;
A gdy serce rwało się ku górze,
Mary w ludzką oblekając postać,
Drobne chłopię w uczniowskim mundurze
Chciało ręką stropów nieba dostać.

Lecz duch, zanim kształt dla się obierze,
Buja nakształt błędnego ognika —
W równej też mię przynęcały mierze
I Poezja i Matematyka.
Dwom boginiom paliłem kadzidła,
Jak zwątpiali na pustyni żydzi;
I od jednej miałem dostać skrzydła,
A od drugiej — wzrok, co wszystko widzi.

Przez wysłańców fałszu i herezji,
Bóstw tych para została zwaśniona;
Jednak cyfry, to szkielet poezji,
A poezja, to cyfer korona.
Każdy mędrzec, dróg duchowych miernik,
Czyni cyfrę natchnień przewodnikiem —
Jakże wielkim poetą Kopernik!
Jakże wielkim Daut matematykiem!
Cyfra, gdy się zapałem rozgrzeje,
Wkracza śmiało w wieszczych marzeń światy,
Tworzy fabryk huczne epopeje,
I misterne machin poematy.

Ona, w linjach biegnących w harmonji,
Każe głazom sławić stwórcy imię;
I katedrą wystrzela w Kolonji,
I wyrasta bazyliką w Rzymie.

Lecz tych cyfer, królujących światu,
Nie wskazała nam dłoń pedagoga...
Badał drzewo — nie pokazał kwiatu,
Wznosił kościół — nie pokazał Boga.
Na tablicy, palcami krzywemi,
Ciężkich „równań“ wciąż kreślił łańcuchy,
I krępował młode serca niemi,
I zakuwał niemi młode duchy;
I to sprawił formuł swoich nudą,
Że nam zapal wystudził wśród łona,
I jałową uczynił nam grudą
Niwę, która wydała — Newtona!

Więc umysły w inną poszły stronę —
Tam, gdzie brzmiało twoje, mistrzu, słowo...
Słowo szczere, rozważne, natchnione,
Sercem cieple, hartowane głową...

Ze mgły wspomnień i zapomnień tylu
Dzisiaj jeszcze wyraźnie mi błyska:
Twarz o chmurnym, dantowym profilu,
Wzrok, co cielic błyskawice ciska,
Czoło mędrca razem i asecty,
I skroń, włosem siwiejącym biała...
Dzisiaj jeszcze szukałbym podniety
I pięknego dla marzeń swych ciała,

W ową m głosie, co płynął spokojny,
Z przestankami, jako skalne zdroje,
I malował starych Indów wojny
I odtwarzał homerowe boje,
I poezji wspaniałe brylanty
Rozsypywał słuchaczów gromadzie,
Dobywając je z kart Damajanty
I szperając za niemi w Iljadzie...

Nawet hrabin drużynie prześlicznej,
Co kleiła do snu oczy duże,
Na „Wykreślnej” i „Analitycznej” —
Twarz się śmiała na „Literaturze”...
Rozmarzone strofami Torkwata,
I pieszezonem kwileniem Petrarki,
Wspominały miłosne swe lata,
Pudrowanych Pilonów fujarki,
I prawdziwem drgać się zdały życiem,
Z murów wabne rzucając spojrzenia...
Ach, bo słowo serc kieruje biciem
Gdy posiada potęgę natchnienia!

Jako ptaszę za słodką przynętą,
Za poety pobiegłem myślami;
I schyliłem czoło przed tą świętą,
Która rządzi fantazji światami.
Przeważyła się mych losów szala,
Jednej wierny-m pozostał bogini —
I dziś cyfry wielbię tylko zdala,
A pieśń cuda z sercem mojem czyni...

Wy, co mistrzów władzą obdarzeni,
Wyruszacie na ducha podboje!
Świętym ogniem, co lica rumieni,
I miłością złoćcie słowa swoje!
Dla umysłów niech nie będzie głazem
Wasza mądrość i nauka wasza,
Lecz niech świeci i porywa razem,
Jako rydwan ognisty Eljasza.
Życiodawcze wiedzy waszej ziarno
Niech zapłodnień chowa w sobie siły-
Duchy tylko za tymi się garną,
Których kochać wprzód się nauczyły!






ZNAŁEM JEDNĄ.


Znałem jedną, której oczy szklane
Łez brylantem nigdy nie zalśniły;
A pierś miała, jako z lodu ścianę
Nietopnącą i wobec mogiły;
Gniew też tylko, milczący wymownie,
Czasem w oczach rozżarzał jej głownie.

Ta, z suchemi wieczyście oczyma,
Była dla mnie zagadką męczącą;
— Cóż — myślałem — na uwięzi trzyma
Łez jej falę na lica się rwącą?
I bart jakiż, anielsko-niewieści,
Okamienia wybuch jej boleści?

Chciałem wierzyć, że w źródle modlitwy
Taki spokój i moc taką czerpie;
Że ją wspiera wśród życiowej bitwy,
Przenajświętsza stojąca na sierpie...
Lecz nieprawda! — bo i z oczów Marji
Łzy gorące ciekły na Kalwarji.

Chciałem wierzyć, że ją nauk chłody
Wyziębiły, jak wulkan — z pozoru;
Że w niej drzemie, pod zwierzchniemu lody,
Dusza pełna światła i koloru...

Lecz nieprawda! — Bo i mędrcy, nocą,
Płaczą nieraz nad własną niemocą.

Chciałem wierzyć, że światowe peta
Jej uczuciom wybuchać nie każą,
I że musi chodzić uśmiechnięta,
Marmurowa świecąc ludziom twarzą...
Lecz nieprawda! — bo w cichej ustroni
I światowiec nad światem łzy roni.

I nie mogłem rozwikłać zagadki,
Co w kształt ludzki była obleczona;
Alem poznał, że ten posąg gładki
Nic jest Nioby ani też Memnona...
Że miłosną nie błyśnie on tęczą,
Ani struny w nim żadne zadźwięczą...

..............

Mąż, którego płomienie życiowe
Nieugiętym uczyniły spiżem,
Nosi hardo i piersi i głowę,
I nie jęczy, padając pod krzyżem;
Lecz niewiasta, najbardziej wychłódła,
Musi w oczach dwa żywe mieć źródła.

Pośród dziejów szarego przędziwa,
Jak nić srebrna, błyszczą łez strumienie;
W łzach tych ludzkość ze krwi się obmywa
I roztapia zbyt ciężkie cierpienie,

I ucieczką są te łzy dla ducha,
Bo w nich nadmiar boleści wybucha.

Płaczą matki w krwią zalanej Kamie,
A skarg echo aż do nas dolata;
Rzymski tyran pod niemi się łamie,
Z bohatera przemieniony w kata —
I przybity łez matczynych gradem,
W proch upada, z czołem hańbą bladem.

Nad Eufratem córki Izraela
Płaczą głośno, zawiesiwszy lutnie;
I chór jęków pod niebo wystrzela,
Z wierzb rozgwarem pomieszany smutnie —
A podobny szczękowi orężów,
Jest pobudką dla braci i mężów...

Łzy niewieście! życiodawcza roso!
Wyście głębin sercowych perłami!
Serafowie przed Boga was niosą,
I błagają Pana światów — łzami...
A łza często zaważy na szali,
I człowieka przed bólem ocali.

Łzy niewieście! płyńcie bujną folą
I ład czyńcie w życiowym zamęcie!
Niech się wszystkie boleści skrysztalą,
W promienistym cichej łzy djamencie,
I niech będzie ten djament nad złotem —
Najcenniejszym ludzkości klejnotem!


Niech łez źródło nigdy nie wysycha,
Bo z niem razem wyschnie źródło siły,
Bo zagaśnie wielkich czynów pycha,
Gdy wzrok niewiast zajdzie mgłą mogiły,
Gdy się zeszkli, bez czucia i blasku,
Nakształt pustyń jałowego piasku...






MARMUROWÉJ.


Lubię cię za to, żeś piękna i dumna,
Żeś nieugięta, jak grecka kolumna,
Że masz na ustach olimpijską wzgardę,
I że wysoko nosisz czoło harde.

Piękno jest cząstką boskiej wielmożności;
Tylko przelotem pośród ludzi gości;
A komu w oczach zatli złote zorze,
Taki już z tłumem łączyć się nie może.

Niechaj cię zawsze jasność opromienia,
Dla natrętników miej lica z kamienia,
Jako posągi bądź piękna a cicha,
I miej moc w sobie, co nędznych odpycha.

Lecz kiedy hołdy brać będziesz od ludzi,
Niech grzeszna pycha w tobie się nie budzi —
Boś tylko urną, której święte płomię
Ze ścian glinianych wystrzela widomie.






CZEMU?


Czemu Bóg ci dał
Uśmiech tak uroczy,
Tak anielską twarz,
Tak szatańskie oczy?
Czemu Bóg ci dał,
Powiedz, moja luba,
Tygrysicy krew,
A ciało cheruba?

Jak djamentu blask
Mienisz się zdradziecko,
Namiętnością — czart,
Marzeniami — dziecko.
Coraz inny strój
Zdobi czoło twoje:
Dzisiaj lilji kwiat,
Jutro bluszczu zwoje.

Kiedy srebrny zmrok
Na komnatę pada,
Smętnie chylisz skroń,
Zadumana, blada;
Kiedy płynie pieśń
Na powietrza fali,
Jak bachantka drżysz.
I wzrok ci się pali.


Czasem kryjesz pierś
Nieczułości zbroją,
I strumieniem łez
Twarz zalewasz moją;
Czasem z cudnych ust
Dajesz pić słodycze —
Naprzemiany: czart,
Albo Beatrycze.

I piekło i raj
W tobie się jednoczy —
Czemuż Bóg ci dał
Tak szatańskie oczy?
Czemu Bóg ci dał,
Powiedz, moja luba,
Tygrysicy krew,
A ciało cheruba?





UKOCHANI PRZEZ BOGÓW
UMIERAJĄ MŁODO[1].


Skoszonaś, biała liljo, kwitnąca przeczyście,
Wprzód zanim skwarne lato zwarzyło twe liście;
W majestacie dziewictwa i w kapłanek bieli
Wzięłaś, kędy niebiescy królują anieli.

Rzeczywistość, co serca brylantowe kruszy,
Żadnego listka złudzeń nie strząsła z twej duszy;
Na życie twoje nie padł łez gorących ołów,
I sen zaczęty z ludźmi, kończysz wśród aniołów.

Samolubne to jęki, co za tobą płyną!
Cóż, że się rychło z ziemską rozstałaś dziedziną,
Cóż, że ci zgon niewczesny lata przeciął młode,
Gdyś młodość wiekuistą posiadła w nagrodę!


Przez urnę przebłyskuje, ofiarnicze płomię.
Przez ciebie blask poezji przeświecał widomie;
Wiązka twoich promieni jest nam dziś ozdobą,
Choć urna i ognisko zagrzebane z tobą.

Czoło twoje gwiaździsta ozdabia korona,
Bo przez śmierć i przez młodość jesteś uświęcona; —
Patrząc na cię, któż z grecką nie rzeknie pogodą:
„Ukochani przez bogów umierają młodo!”






PRZEŻYTY.


Dopóki jeszcze zmienny wzrok niewieści
Rzucać cię może w otchłanie boleści,
Lub na wyżynę podnosić niebieską;
Dopóki jeszcze za niewieścią łezką
Poszedłbyś w piekło, między czartów zgrzyty —
Nic mów, żeś martwy; nie mów, żeś przeżyty.

Dopóki jeszcze w wiosenne zaranie,
Widząc cudowne ziemi zmartwychwstanie,
Czujesz, że niebo pierś wypełnia twoją;
Dopóki jeszcze zachwytem cię poją
Gwiazdy i róże, słońce i błękity —
Nie mów, żeś martwy; nie mów, żeś przeżyty.

Dopóki jeszcze zaślepienie ludzi
W sercu twem smutek i żal gniewny budzi,
I żądzę płaczu, klątw i nawracania;
Dopóki jeszcze spocząć duch się wzbrania,
I chce, jak tytan, świat dźwignąć na szczyty —
Nie mów, żeś martwy; nie mów, żeś przeżyty.

Dopóki jeszcze, tęczą świecąc zdala,
Gorączka sławy piersi twe rozpala,
I pragniesz odżyć w potomnych pamięci;
Dopóki jeszcze wawrzyn ciebie nęci,

I na grobowcu marmurowe płyty —
Nie mów, żeś martwy; nie mów, żeś przeżyty.

Licz gdy ponęty niewieściego ciała,
Słońce i miłość i postęp i chwała,
O serce twoje biją, jak o kamień;
Gdy masz dla wszystkich życiowych omamień
Źrenicę szklaną, jak biesiadnik syty —
Wówczas tyś martwy: wówczas tyś przeżyty!






ZA MOJA TRUMNĄ.


Za moją trumną niech nie idą ludzie,
Dla których pogrzeb bywa widowiskiem,
I ci, co zysków szukają w obłudzie,
l ci, co kupczą Judasza uściskiem,
I ci, co w życiu krwawili mi serce,
I ci, z którymi duch mój był w rozterce.

Za moją trumną niech się milcząc, zbierze
Huf bratnich duchów, nietłumny a szczery;
Niech zawiązane na ziemi przymierze
Sięgnie i wyżej, w zamogilne sfery,
Niech nikt, u śmierci żegnając mnie proga,
Nie płacze, wiedząc, że idę do Boga.

Za moją trunmą niechaj promień słońca,
Drżąc, pajęczyna rozsnuje się złotą;
Towarzysz w szczęściu, w niedoli obrońca,
On mnie współczuciem darzył i pieszczotą;
Po jasnym szlaku chodząc często zemną
Niechaj mi w drogę poświeci i ciemną.

Za moją trumną niech przy niewiast łonie
Zabłysną kwiaty w koronek przezroczu;
Nad dym kadzidła milsze mi róż wonie,
Nad gromnic światło, blaski skrzących oczu,
A śmiech dziecięcy, przeczysty jak diament,
Nad głupich płaczków zapłacony lament.


Za moją trumną niechaj się ukoją
Dusze kochanych, dusze kochających;
Niech fala, piersią roztrącana moją,
Obleje światłem smutnych i tęskniących;
Niech ich mój odlot od zwątpień obroni,
Bo tymże szlakiem polecą i oni.

Za moją trumną niechaj w szańcu śmierci
Zrobi się wyłom jak w fortecznym murze —
Ktoś wzrokiem ducha ten wyłom przewierci
I tajemnicę podchwyci naturze;
A potem z twarzą będzie chodził jasną,
Wiedząc, że gwiazdy nie giną, choć gasną...






PIOSNKA I KWIATEK.


— „Tyle książek! — wykrzyknęła,
Uderzając w dłonie białe —
Tyle książek u człowieka,
Co piosenki tworzy małe!

Taki warsztat kolosalny,
A tak drobne jego dzieła!...”
I ze śmiechem, parasolką,
Grube tomy liczyć jęła.

— Pani — odrzekł — racz uprzejmie
Wzrok obrócić w inną stronę;
Oto drzewko — w płaszcz je bujny
Stroją liście niezliczone.

Gąszcz ma spodem, a u szczytu
Tylko jedno wonne kwiecie...
Wspólne prawa, proszę pani,
Rządzą w duchów i drzew świecie!






RADA.


Dziecię smutne, dziecię dumne,
Ja twe myśli skryte znam...
Ty wawrzynów chcesz na trumnę,
Chcesz otwartych sławy bram.

Z gwiazd korona ciebie nęci,
Nęci czynów wielkich treść;
Pragniesz w tłumów żyć pamięci,
Mieć ich poklask, mieć ich cześć.

Lecz gorączką odurzony
Miotasz się, jak w burzy ptak
Bo na świecie dróg miljony,
A ty nic wiesz, gdzie twój szlak.

Chcesz zwyciężyć, dziecię smutne,
Nim cię śmierci zetnie sierp? —
Rzuć miotania bałamutne,
Dużo kochaj! dużo cierp!



KONIEC.





  1. Wiersz poświęcony pamięci Marji-Elżbiety Kamińskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wiktor Gomulicki.