Słońce za chmurą/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Słońce za chmurą |
Pochodzenie | Poezje Wiktora Gomulickiego |
Wydawca | Księgarnia A. Gruszeckiego |
Data wyd. | 1866 |
Druk | Bracia Jeżyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Człowiek na świat przychodzi nagi i bezbronny?
Z głową, równą rozumem kapuścianej głowie;
Wątłe są jego siły, kruche jak szkło zdrowie,
I tylko do łakomstwa i gniewu jest skłonny
Z niemowlęcej poczwarki wylęga się chłopie,
Istota niedojrzała, jak zielone jabłko;
Książkę, źródło mądrości, przeklina i kopie,
I radby, żeby życie było „ciuciubabką”.
Ziarno staje się kłosem, a chłopię młodzieńcem;
Lecz cóż to jest młodzieniec? Rozhukana fala.
Chce panować, a sam jest namiętności jeńcem,
Chce gwiazd dostać, a skrzydła przy świecy opala.
Jako odlew stwardniały z wrzącego metalu,
Tak z młodzieńca mężczyznę urabiają lata,
Ten, chociaż ideały porzucił bez żalu,
Zbija nos za pieniędzmi i poklaskiem świata.
Dopiero doświadczenie, jak dłoń arcymistrza,
Doskonali człowieka długim cierpień ciągiem;
Sąd jego coraz zdrowszy, dusza coraz czystsza,
I harmonijnym wreszcie staje się posągiem;
Jak orzeł, widzi kresy i ziemi i nieba,
Myśl ma jasną, cierpieniom czoło stawia dumne,
Zbadał zagadkę bytu, i wie jak żyć trzeba.
................
Szkoda tylko, że wówczas kłaść się musi w trumnę!
O! nie odchodź odemnie, ty, coś stała zawsze
Na straży moich marzeń, jako gwiazda złota!
Patrz! dnie coraz chmurniejsze, niebo coraz łzawsze,
I coraz więcej cierni na różach żywota...
Ja, śladem twoim idąc, byłem od kolebki,
Jako dziecię, co szaty matczynej się trzyma;
O, nie odchodź! bo duch mój tylko wtenczas krzepki,
Kiedy ty mu przyświecasz złotemi oczyma.
Mnie potrzeba twych skrzydeł szelestu cichego
I twej pieśni, co ptakiem ku gwiazdom pomyka;
Gdy odbiegniesz, sny rajskie odemnie odbiegą,
Gdy zamilkniesz, zamilknie mej duszy muzyka.
Zgadłem, że chociaż welon nie skrywa cię mniszy,
Jednak z gwarem powszednim pieśń twoja w rozterce;
Lecz zostań! czyż wśród świata nie znajdziemy w ciszy,
W której milczą instynkta, a przemawia serce?
Jam przywykł na świat patrzeć oczyma twojemi —
Gdy odejdziesz, któż będzie mówił mi o niebie?
Gdy odejdziesz, któż będzie mówił mi o ziemi?
Zostań! ja żyję tylko w tobie i dla ciebie!
Tyś jest krwią mego serca, światłem moich oczu,
Bez ciebie świat się cały powleka żałobą,
Bez ciebie gwiazdy gasną w blękitnem przezroczu...
O! nie odchodź odemnie, — lub mnie weź ze sobą!
... Niestety! niestety!
Czyż świat ten nie jest wielkiem cmentarzyskiem,
Na którem ludów próchnieją szkielety,
Przykryte z wierzchu głazami i darnią?
Czyż świat ten nic jest olbrzymią trupiarnią,
Gdzie Czas, jak szakal z zakrwawionym pyskiem,
Z ludzkiego ciała wyprawia bankiety?...
................
Trzeba koniecznie duchem stać wysoko!
Trzeba mieć zawsze obrócone oko
Na rzeczy wielkie, trwające bez zmiany!
Chociażby dolom grzmiały huragany,
Trzeba koronę gwiazd widzieć u szczytu!
................
Cóż warta wrzawa doczesnego bytu,
Huczna od śmiechów, nabrzmiała jękami?
W gmachu żywota sfinks leży przy bramie...
Ciemność za nami i ciemność przed nami...
Chwila obecna, panująca światom,
Gdy się na przeszłość i przyszłość rozłamie,
Zmienia się — w atom!
................
Choć ludzkość chorób ukarana miljonem,
Choć krwią się broczy jej przeznaczeń karta,
Chociaż niepokój szarpie wciąż jej łonem —
Żalu nie warta!
Burzą użycia pędzona zaciekłą,
Zerwała sojusz z prostoty aniołem,
Stworzyła potrzeb i żądz nowych piekło,
W proch padła czołem...
Dziś, pierś jej chorą własne miecze ranią,
Szaleństw i cudów jest ciągle łaknąca —
A Moloch stoi nad czarną otchłanią,
I w mrok ją strąca!
................
Chociaż to opacznie,
Szukamy światła w mroku. Zagadką się zacznie
Szukanie, więc się również i zagadką skończy.
Jakże mądrzej od ludzi poczyna pies gończy,
Który, gdy mu zwierz wpadnie w ciemną boru przepaść,
Już dba o to jedynie, by samemu nie paść,
I szczeknąwszy, powoli do domu nawraca.
Ale człowieka kusi Danajdowa praca,
I gdy na zwierza myśli przedsięweźmie łowy,
To gna za nim na oślep przez mroczne parowy,
Błąka się po manowcach, strachem wielkim potnie,
Wreszcie — głowę o drzewo rozbija sromotnie!
................
Próżno wygrażać ciemnościom
I łamać w rozpaczy dłonie —
Myśl zapuszczona w tę otchłań
Ledwie zabłysła — tonie.
Wezbrana, hucząca fala
Ku czarnym ujściom się toczy,
A nie dościgną jej w biegu
Nawet gienjuszów oczy.
Wszystko, co żyje i błyska:
Kwiaty, motyle, planety,
Na wzdętym grzbiecie tej fali
Mkną do nieznanej mety.
Pocóż się miotać i dręczyć,
Nieszczęścia szukać w głębinie?
Lepiej, oddawszy się fali,
Płynąć — gdzie wszystko płynie!
Gdy przeszłość straszy a przyszłość nie nęci,
Gdy się pustynią zda życia bezdroże,
O jedno tylko błagamy cię, Boże:
Gdyś nie dał szczęścia, nie dawaj pamięci!
Orkany milkną, stając się igraszką,
Wygasa płomień, falę pęta zima,
Ale największa siła nie zatrzyma
Kół tej machiny, co huczy pod czaszką!
Próżno białego czeka kto gołębia,
Co-by mu przyniósł spokój niepamięci —
Ilekroć razy koło się okręci,
Ostrze wspomnienia w piersiach mu zagłębia.
I w zgiełku dziennym i wśród nocnej ciszy,
Wewnętrzny potwór miota się i zgrzyta,
A tak jest ludziom praca jego skryta,
Że jej najbliższy nawet nie dosłyszy...
Koła mleć muszą ciągle, aż do śmierci
Treść wziętą z życia, z przyrody, z papieru...
Jeśli im kiedy nie dostarczysz żeru,
Własną ci dusze poszarpią na ćwierci.
I grób ich nawet ze wszystkiem nie zgłuszy...
Wśród desek trumny cicho nie zadrzemią,
Lecz będą głucho warczały pod ziemią,
Jak Wernyhory lira — pełna duszy.
I choćby człowiek, by uciec przed męką,
Zdławił tę hydrę, która mózg mu wierci —
Zagada ona jeszcze i po śmierci:
Książką, obrazem, wspomnieniem, piosenką....
Nie mówcie mi, że to jest boża wola...
Nie mówcie mi, że się ukorzyć mam...
W mem sercu rodzi bunt każda wielka niedola,
Kołatać o nią śmiał-bym do samych nieba bram.
Nie mówcie mi, że życie — marnym kształtem,
Który przerabia śmierć na gwiazdę i na mgłę —
Ja złe nazywam złem. ja śmierć nazywam gwałtem,
I tytanowy protest Bogu ślę!
Lubiłem niegdyś księżycowe noce,
Błyszczące srebra płynnego potopem,
Bo zdało mi się, że w ziemskiej pomroce
I pod obłoków kryształowym stropem
Widzę powiewne, przyjazne postacie,
Co na mnie mówią: kochanku — i bracie...
Lecz odkąd w duszy chwast smutku się pleni,
A wąż rozpaczy pierś zmartwiałą ściska,
Uciekam zdala od srebrnych promieni —
Bo w świetle, które jak miecz nagi błyska
I opromienia losów moich kartę
Dziś — tylko groby spostrzegam otwarte!
Wierzyłem, że ty, Panie, nad luzkim ogrojcem
Zjawiasz się — ojcem,
I nędzarzom, dławionym czarną nieszczęść nocą
Schodzisz z pomocą;
Gdy więc duch mój omdlewał, serce kamieniało,
Wołałem śmiało:
„Światła dla mrących oczów! dla ust spiekłych wody!
Ciszy! ochłody!’“
Ale choć głową, pełną anielskich omamień,
Biłem o kamień,
Choć stałem sic robakiem od służalczej skruchy —
Ty byłeś głuchy.
Więc gdy nazbyt jest drogim u ciebie dar życia,
Pośród rozbicia,
Dziś uciszam pragnienia, i wołam: „O Panie,
Daj mi — skonanie!“
Ziemski wędrowcze, to ci wiedzieć trzeba:
Że choćbyś w drogę wyruszył o świcie,
Zaopatrzony w sakwy pełne chleba
I w lampkę wiedzy, co rozświeca życie;
Chociażbyś serce opancerzył zbroją,
Ukutą w mędrców piorunowej kuźni,
I takim duchem pierś wypełnił swoją
Który losowi urąga i bluźni;
I Choćbyś miał wiarę i świętość ascety
I gienjalnością spromienione skronie —
Zawsze z nieszczęściem spotkasz sic u mety,
I zawsze w końcu — przepaść cię pochłonie!
Jak śmierć przetwarza! — W jednej, strasznej chwili,
Która powala jak piorun — i wskrzesza,
Ludzka poczwarka bierze kształt motyli;
I przed swym równym współśmiertelnych rzesza,
Jak przed aniołem, korne czoła chy]i.
Jak śmierć wypięknia! — Kędyż są sumienia,
Których choć z wierzchu pył ziemski nie plami?...
Ale mogiła żywot opromienia,
I grzechy wówczas zdają się błędami,
A błąd się każdy w marną mgłę przemienia.
Jak śmierć podnosi! — Dopiero stał w cieniu
Ten człowiek, proch ten, co był dla cię niczem,
A dziś, jak azbest spalony w płomieniu,
Z dostojnem tobie jawi się obliczem —
I imię jego szepczesz w zalęknieniu...
Dusze to harfy. Dłoń losu i Boga
Na każdej inne nawiązała struny.
Jedne są krzepkie i grzmią jak pioruny,
Gdy niemi targnie jaka siła wroga;
Inne, trącane zmienną życia falą,
Syczą jak węże, jak ptaki się żalą —
A są i takie, co pod nieszczęść ciosem,
Najczarowniejszym przemawiają głosem.
Ostatnie mają poeci — snycerze,
Z krwawych rubinów rzeźbiący błyskotki...
Na ich harf strunach jęk nawet jest słodki,
A rozpacz dźwięczy mięko, jak pacierze.
Gdyby nie oni, ludzkość-by w zamęcie
Harmonji światów straciła pojęcie,
I pochwycona huraganem losu
Wpadła napowrót w otchłanie chaosu...
Lecz są też harfy rozbite, niestrojne,
Co zawsze dzikim szarpią duszę zgrzytem,
Czy je los darzy słońcem i błękitem,
Czy urągliwą wiedzie z niemi wojnę —
I są od harf tych nieszczęśliwsze jeszcze,
Któremi żadne nie wstrząsną już dreszcze,
I które milczą — bo nieszczęść pioruny
Wszystkie już na nich zdruzgotały struny!
Czy się jeszcze moje niebo
Rozchmurzy?
Czy zabłyśnie złote słońce
Po burzy?
Czy noc głucha piosenkami
Rozbrzmieje?
Czy odnajdę zagubioną
Nadzieję?
Gdybym ja był marnem zielem
Na łące,
To-bym czekał bez obawy
Na słońce;
Gdyż wiedziałbym jak najpewniej,
Że z wiosną
Moje listki poszarpane
Odrosną...
Gdybym ja był zimną bryłą
Kamienia,
Tobym czekał na swą przyszłość
Bez drżenia,
Bo głazowi, w którym czucie
Zakrzepło,
Wiosna wraca mchy zielone
I ciepło.
Lecz, że jestem królem stworzeń,
Człowiekiem,
Nic nie widzę na tle nieba
Dalekiem,
Nic nie słyszę w rannych wiatrów
Powiewie —
I o jutrze duch mój smutny
Nic nie wie...
Dzisiaj się żyje prędko. Dziś pędzimy
Cwałem, na oślep, jak wezbrane fale...
Dziwnie nam prędko do grobu, do zimy,
Majowe kwiaty nie nęcą nas wcale,
I wówczas zwykle tęsknimy za wiosną,
Gdy nam już w piersiach wszystkie żądze posną...
O! dziś się żyje prędko!.. lecz czy lepiej?
Człek na popasie ucztę życia zjada,
A zanim jeszcze głodną myśl pokrzepi,
Już z dzwonkiem w ręku konduktor przypada...
„Jedziemy! — czekać parowóz nie może!
Jedziemy!” — Dokąd? — Ty wiesz tylko, Boże...
O rozkosz łatwo — dzisiaj nią po kramach
Kupczą, jak wszelkim łakomym towarem;
Kto sam na siebie uczynić chce zamach,
Ten do przesytu obkarmia się czarem,
I w usta słodycz pcha dłońmi obiema...
O rozkosz łatwo... — Szczęścia za to nie ma!
Powiędły róże,
Zczerniało wino...
Deszczu łzy duże
Po szybach płyną.
Z lampy ogniska
Smutny blask pada;
Martwo połyska
Książek gromada.
Wkoło noc głucha,
Cicho, jak w grobie...
Żywego ducha
Nie mam przy sobie.
Myśl w przyszłość bieży
Ciemną i marną —
List przy mnie leży
Z pieczęcią czarną...
Jeżeli zmarli wnoszą ze sobą
Ostatniej chwili wspomnienie,
Muszą mieć serca okryte żałobą
Przez całe przyszłe istnienie.
Bo cóż z przeznaczeń otrzymują ręki,
Odchodząc w wieczności drogę?
Rodziny rozpacz, towarzyszów jęki,
Smutek, niepewność i trwogę...
Stwórca, być może, zaczem ich umieści
W słonecznym okręgu duchów,
Ściera z nich ślady przedśmiertnej boleści
I łzy wylane przez druhów.
Lecz sercom często drogą jest żałoba,
Swych smutków jak skarbu strzegą —
Więc cóż jutrzejsza znaczyłaby doba
Bez wspomnień dnia dzisiejszego?...
Samotny stoję. Noc płącze rosą,
Wilgotny wietrzyk od wschodu dmucha;
Na łąkach, kwiaty ranione kosą,
Niebu wonnego oddają ducha;
Krzyk nocnych ptaków przerywa ciszę,
Chwieją się wierzby zgięte nad rzeką,
Rybackimi czółnem fala kołysze,
Słychać ligawki nutę daleką;
Dokoła ciemno — tylko się pali
Światełko w dali
Gwiaździe podobne płonącej nizko,
Chwilami gasnąc, znów sic rozżarza —
Czy to pasterzy nocne ognisko?
Czy błędny ognik, lampa cmentarza?
Wczoraj widziałem, że w tamtej stronie
Domek rybaka stoi na piasku —
Pewnie w tym domku łuczywo płonie
I przez okienko śle smugę blasku;
Pewnie jest łuną, drżącą na fali,
Światełko w dali
Świt ledwie szarzał na firmamencie,
Kiedy z sieciami rybak popłynął...
Dotąd nie wraca — może w odmęcie.
Może w uściskach syrenich zginął...
Żona go czeka, I trwożnie marzy,
Z fal nie zdejmuje pilnego wzroku...
Nagle nadzieja błysła jej w twarzy,
Bo biały żagiel dostrzegła w mroku;
Rybak się błąka, lecz go ocali
Światełko w dali.
Samotny stoję. Noc, fale, drzewa
I ten na piaskach promyczek złoty,
Wszystko mi w wiatru akordach śpiewa
Melancholijną piosnkę tęsknoty;
Myślę, że nocą życie jest całe
Dla tych, co po niem bez steru płyną,
Że tacy serca ranią o skałę,
Albo, na odmęt trafiwszy, giną —
Szczęśliwi, którym miłość rozpali
Światełko w dali!
Wiem, że chwila nadejdzie, w której zgasną we mnie
Wspomnienia ziemskich uciech, szałów i uniesień;
W której ziemskie boleści, co trują tajemnie,
Spadną z duszy, jak liście, lecące na jesień;
W której wszystko, co miałem z ziemi i przez ziemie,
W cichym mroku nicestwa na wieki zadrzemie —
Chwila taka, że czując grobu powiew zimny,
Ludzkich twarzy zapomnę i ludzkiego głosu;
Że zgiełkliwe peany, niebosiężne hymny
Dźwiękiem będą mi pustym...
Z przeszłości chaosu
Przyjdą wówczas dwa echa, dwa białe cheruby
Budzić mnie: pacierz matki i piosenka lubéj.
Błądziłem w parku sam, wieczorem...
Szumiały olchy nad jeziorem,
Księżyc za listków błyszczał siatką,
Łabędzie pruły falę gładką,
W mroku nietoperz kreślił koła
I psów szczekanie biegło z sioła.
Błądziłem w parku rozmarzony...
Wiewały górą mgły welony,
W echu się dwoił tryl słowika,
Chwilami grała drzew muzyka,
Żenił się w gąszczach mrok z jasnością,
I świat był ciszą i miłością.
Siadłem pod olchą, na kamieniu...
Płonęły światła w oddaleniu,
Dym się podnosił kolumnami,
Błyszczały gwiazdy nad chatami,
Rój snów nadbiegał pocichutku, —
Siadłem pod olchą, pełen smutku.
„Gdy świat obchodzi święto wiosny,
Gdy wszystko śpiewa hymn radosny,
Gdy głaz się nawet rozpromienia —
Dlaczego człowiek, król stworzenia,
Wśród cudów błądzi sam, w żałobie?”
Tak duch mój tęskny pytał w sobie.
A drzewa parku rozszemrane,
I wiatr, co z fali zgarniał pianę,
I wieńcem dymów strojne chaty,
I gwiazd na niebie haft bogaty,
I zamyślona twarz księżyca,
Wszystko szeptało: „Tajemnica!...”
Majowych zmroków
Minął szał...
Wicher z obłoków
Krasę zwiał.
Stroją się drzewa
W srebrną kiść,
Memento śpiewa
Uschły liść...
Ci, co z zachwytu
Mdleli wraz,
Gdy drżał u szczytu
Świateł las —
Ciepłych na jesień
Strzegąc gniazd,
Szydzą z uniesień,
Róż i gwiazd...
Cierpienie to burza, co ku ziemi
Nachyla czoła dumne.
Kędy skrzydłami powieje czarnemi,
Łez i krwi biorąc połów,
Tam jednych kładzie w trumnę,
Innych przemienia w aniołów.
Pod burzy tej oddechem,
Mrze kwiatów bezsilna gromada,
I drzewo każde upada,
Słabości dotknięte grzechem.
Ale huragan napróżno w gniewie
O hołdy olbrzymów wola —
Nie ugną przed nim czoła:
Ludzie-dęby i ludzie modrzewie!
Cierpienie to płomień, co oczyszcza.
Gdzie przejdzie falą olbrzymią,
Tam sterczą ponure zgliszcza
I stosy ofiarne dymią.
Żar jego w popiół kruszy
Każdą namiętność szaloną
I każdy chwast, co w duszy
Brzydką zakwita koroną.
Lecz chociaż ogniście płoną,
Niszczące jego żary,
Nie spalą tego, co wśród zgliszczy
Niepokalanie wciąż błyszczy:
Złota gienjuszu i złota wiary!