Jack/Część druga/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jack |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Jack |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na ulicy Augustyanów, wązkiej, spokojnej, którą obstąpiły z jednej strony sklepy księgarzów, z drugiej wystawy antykwaryuszów, w jednym z tych starych domów z ostatniego wieku z ciężką bramą w łuk zgiętą, założono Przegląd przyszłych pokoleń.
Nie przypadkiem umieszczono się w tej oddalonej dzielnicy. W Paryżu dzienniki i wydawnictwa zakładają się zwykle w najdogodniejszych dla pisma cyrkułach, w samem ognisku, blizko wielkich bulwarów; dzienniki tegoczesne wystawiają rozmaite okładki tak jak nowe materye. W dzielnicy Latin, małe efemeryczne dzienniki przeplatają się z illustrowanemi piosenkami i wystawami księgarń lekarskich. Lecz pisma peryodyczne ścisłe, poważne, mające swój cel, wybierają ulice spokojne, klasztorne, ażeby ruch paryzki zbyt nie przeszkadzał im w mozolnej pracy.
Przegląd przyszłych pokoleń, pismo niezależne i humanitarne, było rzeczywiście na właściwem dla niego miejscu, na tej nadbrzeżnej ulicy, gdzie wieje kurz, ze starych szpargałów — „w sąsiedztwie akademii”, jak mówiła Karolina. Dom także z poczerniałemu balkonami, z robaczkowatym frontonem, z szerokiemi schodami o poręczach starannie wyrobionych, dostatecznie zbutwiałemi i smutnemi, odpowiadał w zupełności duchowi Przeglądu. Co mu wszakże daleko mniej odpowiadało, to fizyognomia i zachowanie się redaktorów.
Blizko od sześciu miesięcy, jak założono Przyszłe pokolenia, przerażony odźwierny wpuszczał za próg domu wszystko, co tylko poślednia literatura zawiera najbrudniejszego, najdziwaczniejszego, najopłakańszego.
— U nas bywają nawet Murzyni, nawet Chińczycy! — opowiadał swoim kolegom z ulicy Augustyanów nieszczęśliwy cerber. Zapewnie odnosiło się to do Moronvala, jedynego z członków Przeglądu, któremu zawsze towarzyszyło kilka małych „ciepłych krajów”. Lecz niejeden Moronval nawiedzał czcigodny dom, który stał się miejscem schadzek dla Chybionych Paryża i prowincyi, dla tych wszystkich biedaków, którzy krążą w życiu ze zbyt grubemi rękopisami na ich obcisłe surduty.
Jeden Chybiony zakłada pismo i do tego pismo z pieniędzmi, akcyami — pomyślcie, jaka to dobra gratka! Co prawda, brakowało akcyonaryuszów. Dotąd znalazło się tylko dwóch, naturalnie Argenton i.... nasz przyjaciel Jack. Nie śmiejcie się; Jack był akcyonaryuszem Przeglądu przyszłych pokoleń. Figurował w księdze na sumę dziesięć tysięcy franków, dziesięć tysięcy franków od „dobrego przyjaciela“ Karolina miała cokolwiek skrupułu w takiem umieszczeniu tej sumy, którą winna była oddać dziecku po dojściu jego do pełnoletności; lecz usłuchała dowodzeń Argentona:
— Ależ, zastanówże się.... To wspaniałe umieszczenie.... Cyfry są cyframi. Zobacz, jak wysoko stoją akcye Przeglądu dwu światów. Sąż zyskowniejsze akcye? Nie mówię, ażebyśmy zaraz otrzymali podobne korzyści. Lecz miejmy tylko czwartą część, to zawsze lepsze niż renta lub akcye drogi żelaznej. Wszak ja się nie wahałem, wkładając moje pieniądze w ten interes.
Zważywszy znane skąpstwo poety, argument ten był nieodparty.
Od sześciu miesięcy Argenton poświęcił przeszło trzydzieści tysięcy franków na urządzenie administracyi, mieszkania, redakcyi, nie mówiąc już o zadatkach na zamówione prace. Obecnie nic mu już nie pozostawało z kapitału zakładowego, musi więc — jak sam mówił — odwołać się na nowo do swych akcyonaryuszów; wymyślił ich bowiem jako sposób uniknięcia żądających pożyczki.
Faktem było, że dotąd, przy zupełnym braku dochodów, wydatki były bardzo uciążliwe. Oprócz biura redakcyjnego, poeta najął na czwartym piętrze, w tym samym domu, duże i ładne mieszkanie z balkonem i przecudownym widokiem na Cité, Sekwanę, Notre-Dame, na kopuły, szczyty wieży, na przejeżdżające po mostach powozy i płynące pod arkadami statki. Tu przynajmniej czuł, że oddycha i żyje. To nie zabójczy kąt w Olszynach, gdzie letnią porą jeden truteń, przychodzący codziennie o trzeciej godzinie do gabinetu poety, oczekiwany był jak coś nadzwyczajnego. Niepodobieństwem było pracować w podobnym letargu. I pomyślny, że miał odwagę siedzieć sam zamknięty sześć lat. To też co ztąd wynikło? Tam nad Córką Fausta pracował przez sześć lat, a tymczasem tu, od przybycia do Paryża, dzięki umysłowemu otoczeniu, rozpoczął niezliczoną ilość studyów, gruntownych artykułów, powiastek.
Karolina także podzielała gorączkową działalność swojego poety. Zawsze młoda, zawsze świeża, dozorowała gospodarstwa i kuchni, co nie małem było zajęciem przy ogromnej liczbie stołowników, zgromadzonych zwykle przy stole. Potem pomagała poecie w jego pracy.
Ażeby sobie ułatwić trawienie, zamiast pisać, wprowadził zwyczaj dyktowania, a ponieważ Karolina ładnie pisała, była więc jego sekretarzem. Każdego wieczoru, jeżeli tylko sami jedli obiad, przez godzinę dyktował jej, chodząc po pokoju. W starym uśpionym domu rozlegały się jego kroki, jeden głos uroczysty, a drugi łagodny, przyjemny, który zdawał się odpowiadać odprawiającemu nabożeństwo kapłanowi.
— Nasz autor tworzy — mówił z poszanowaniem odźwierny.
Jednego wieczoru widzimy państwa Argentonów w ładnym saloniku, napełnionym wonią zielonej herbaty i hiszpańskich cygar. Karolina przygotowywała stół do pisania, porządkowała kałamarz, piórnik z kości słoniowej, złoty piasek, piękne kajeta z białego papieru, z dużemi marginesami na korrektę. Przezorność wcale niepotrzebna, gdy poeta nie robił nigdy korrekty; płodził, jak się udało, bez poprawek. Lecz zeszyt jest ładniejszy z marginesami, a kiedy chodziło o poetę, Karolina starała się, ażeby wszystko tchnęło wdziękiem,
Tegoż właśnie wieczoru Argenton przewidywał natchnienie i czuł siły do dyktowania przez całą noc; chciał więc skorzystać i napisać jakąś sentymentalną powiastkę dla zwabienia prenumeratorów czemś świeżem. Kręcił wąsy, rozjaśnione kilkoma siwemi włosami, tarł wysokie czoło, które mu się powiększyło, bo je sobie wyskubał. Czeka natchnienia. Dziwnym wypadkiem, dość częstym w gospodarstwie, Karolina była źle usposobioną. Zdawało się, jak gdyby jakaś mgła zasłaniała błyszczące jej oczy. Była blada, roztargniona, lecz zawsze posłuszna, gdyż pomimo widocznego znużenia, zaczyna maczać pióro w kałamarzu, delikatnie podniósłszy mały palec w górę, jak kot, lękający się powalać sobie łapek.
— A co, Loloto, gotowa jesteś? Znajdujemy się na pierwszym rozdziale.... Napisałaś, rozdział pierwszy?
— Rozdział pierwszy.... powiedziała Karolina smutnym głosem.
Poeta popatrzył za nią rozdrażniony; potem zaczął, z widocznem postanowieniem o nic jej nie pytać, nie badać jej zmartwienia:
— „W jednej zapadłej dolinie Pireneów, tych Pireneów tak płodnych w legendy.... Tych Pireneów tak płodnych w legendy....”
Wymawiając ten frazes, zachwyca się nim. Powtarza go kilka razy, modelując go z dumą. Wreszcie, zwróciwszy się do Karoliny — pyta:
— Napisałaś: „tak płodnych w legendy?.....”
Ona stara się wymówić: „tak pło... tak płodnych” — lecz zatrzymuje się, głos przerywają jej łkania.
Karolina płacze. Napróżno gryzie pióro, zaciska usta, ażeby się powstrzymać. To nad jej siły. Płacze, płacze....
— Masz tobie! rzekł Argenton zdziwiony.... To w porę! Właśnie kiedy ja miałem.... Ale cóż ci jest, powiedz? Ta wiadomość o Cydnusie? I dla czego? To kłamstwo. Wiesz, jak robią dzienniki. Wszystko jest dla nich dobre, ażeby zapełnić kolumny.... Prawie codziennie są wiadomości o okrętach. Zresztą Hirsch musiał pójść do Kompanii. Zaraz przyjdzie — dowiesz się o wszystkiem. Będziesz miała dość czasu, ażeby się martwić.
Mówił do niej głosem dumnym i chłodno pobłażliwym, jak się mówi do bezsilnych, do dzieci, do waryatów, do chorych. Wszystkiego tego było tam po trosze. Uspokoiwszy się wreszcie, rzekł:
— Na czem stanęliśmy? Straciłem wątek. Odczytaj mi, co podyktowałem.... Wszystko!
Karolina ociera łzy i po raz dziesiąty odczytuje:
— „W jednej zapadłej dolinie Pireneów, tych Pireneów tak płodnych w legendy....“
— Dalej.
Napróżno przewracała kartki.
— Więcej nic niema.... powiedziała w końcu.
Argenton był bardzo zdziwiony; zdawało mu się, że powinno być więcej. Zawsze mu się to zdarzało, ile razy dyktował. Myśl wyprzedzała zbłąkane słowo. Wszystko, o czem marzy, spoczywa w jego mózgu, jako zarodek, wydaje mu się już sformułowanem, urzeczywistnieniem; a kiedy przytem zamaszyście gestykulował, wytrzepał kilka słów, staje osłupiony, iż tak mało podyktował, że taka nieproporcyonalność między rzeczywistością a marzeniami. Bywały to rozczarowania Don Kiszota, któremu się zdawało, że jest w Empirejskiem niebie, gdy oddechy kuchcików i dmuchanie kuchenne brał za wiatr z góry i siedząc na drewnianym koniu, czuł ruch imaginacyjnego spadania. Argentonowi także zdawała się,, że jedzie, unosi się, fruwa.... Tyle drżenia, szału, egzaltacyi, pozowania, układanych ruchów, upórczywego chodzenia, tyle razy przesuwać rękę po włosach, po to jedynie, ażeby dojść do tych dwuwierszy: „W jednej zapadłej dolinie Pireneów, tych Pireneów, t. d....”
I to tak zawsze!
Wścieka się, widzi swoją śmieszność.
— Wszystkiemu ty jesteś winna — rzekł do Karoliny. Trudno jest pracować przy kimś, co ciągle płacze. Ach! to okropność!.... Cały świat myśli, tworów....A potem nic, nic, zawsze nic.... A czas przechodzi, lata mijają, miejsca przez innych ciągle zajmowane giną.... Czy nie wiesz nieszczęsna kobieto, jak to mało potrzeba, aby przerwać natchnienie?... Och! ciągle trzeba się potrącać czołem o jakąś głupią rzeczywistość.... Ja, który, gdy tworzę, powinienbym mieszkać w kryształowej wieży, tysiące stóp nad błahościami życia, otoczyłem się dziwactwem, nieładem, dzieciństwem i wrzawą....
Tupał nogą, uderzał pięścią w stół, gdy tymczasem Karolina, której wezbrane serce jeszcze więcej wylać łez potrzebowało, płacząc zbierała pióra, piórnik, cały sekretarski przyrząd, rozrzucony na dywanie salonu.
Przybycie doktora Hirscha przerwało tę scenę smutną, lecz powtarzającą się tak często, że wszystkie atomy w domu były do niej przyzwyczajone, i gdy tylko burza przeszła, gniew ustawał, natychmiast zajmowały swoje miejsca i nadawały przedmiotom ich harmonijną powierzchowność i zwykły spokój. Doktór nie był sam. Przyszedł w towarzystwie Labassindra. Obaj weszli z jakąś tajemniczością i nadzwyczajną powagą. Nadewszystko śpiewak, przyzwyczajony do efektów scenicznych, ma zazwyczaj uciskać hermetycznie usta i podnosić głowę, jak gdyby mówił: „Wiem coś nadzwyczajnego, ważnego, lecz niczem mnie nie zmusicie, ażebym wam powiedział.”
Argenton, cały jeszcze trzęsący się od złości, nie rozumiał, co miały znaczyć te miny, znaki jakie mu jego przyjaciele milcząc dawali. Jeden wyraz Karoliny przywrócił mu uwagę:
— I cóż? panie Hirsch; rzekła biegnąc do fantastycznego doktora.
— Zawsze ta sama odpowiedź, pani. Niema wiadomości.
Lecz podczas kiedy mówił Karolinie „niema wiadomości”, wytrzeszczonemi z pod wypukłych okularów oczami dawał Argentowi do zrozumienia, że kłamie, że jest wiadomość, wiadomość straszna.
— Cóż myślą ci panowie w Kompanii?... Co powiedzieli?... pytała matka z żądzą i obawą dowiedzenia się prawdy, usiłując odkryć ją na tych wykrzywionych twarzach.
— Mój Boże, pani.... beuh! beuh!....
Gdy Labassindre plątał się w długich rozlazłych frazesach, napozór zapewniających, lecz w gruncie wątpliwych, doktór Hirsch poruszaniem ust według metody Decostere upostaciował poecie następujące słowa: „Cydnus ze szczętem zatonął.... Uderzenie na pełnem morzu.... W okolicach przylądka Zielonego.... Okropność!”
Duże wąsy Argentona drgnęły, lecz tyle tylko. Patrząc na jego bladą twarz, wyciągniętą i prawidłową, na której nie ruszyła się ani jedna zmarszczka, trudno byłoby doprawdy określić jego wrażenia, dowiedzieć się czy zapanował na niej tryumf, czy spóźniony żal wobec smutnego rozwiązania. Może oba te uczucia krzyżowały się z sobą na martwej twarzy, na której wyraźnie nie było widać żadnego.
Poeta uczuł tylko potrzebę odświeżenia się na powietrzu po wzruszeniu, jakiego doznał z tej wiadomości.
— Dużo pracowałem — rzekł poważnie do swoich przyjaciół.... Chcę odetchnąć..... Chodźmy się przejść.
— Masz racyę, powiedziała Karolina.... Przejdź się trochę, to ci dobrze zrobi.
Karolina, która zwykle zatrzymywała swego „artystę” w domu, wyobrażając sobie, że wszystkie damy z przedmieścia Saint-Germain, zawiadomione o jego powrocie, gotowe są „wypić wszystką krew z jego serca”, wyjątkowo tego wieczoru była uradowana, że on wychodzi i że zostanie sama ze swojemi myślami. Będzie przynajmniej mogła wypłakać się spokojnie i nikt nie będzie jej pocieszał; cała się odda swoim obawom, tym przeczuciom, do których nie chciała się przyznać, ażeby jej znowu brutalnie nie złajano. Dla tego nawet służąca przeszkadzała jej i zamiast rozgadywać się z nią długo, jak zwykle gdy pan wychodził, kazał jej odejść do swojej izdebki.
— Pani sama zostanie?... Czy się pani nie boi?... Tak smutno, kiedy wiatr dmie na tym balkonie.
— Nie, idź sobie.... ja się nie boję.
W końcu została sama: może milczeć, myśleć do woli, a głos tyrana nie zapyta jej: „O czem tak myślisz?...” Do licha, myśli o swoim Jacku! I o czemże by myślała? Od czasu, jak przeczytała w dzienniku to złowrogie doniesienie: Niema żadnych wiadomości o Cydnusie, obraz dziecka prześladuje ją, dręczy nie odstępuje jej. W dzień jeszcze natrętny egoizm poety nie pozwalał jej nawet się martwić; lecz po nocach nie sypiała. Słuchała szumu wiatru, który sprawiał jej niepojętą bojaźń. Przylatywał on tu zawsze z jakichś dziwnych stron, gniewny lub żałosny, wstrząsając starą futrówką uderzał głośno w szyby, bił w spuszczone żaluzye. Lecz szepcząc czy krzycząc, mówił do niej. Mówił jej to, co matkom i żonom marynarzów, słowa, od których one bledną.
Burzliwy ten wiatr, przybywa zdaleka, widział wielkie zdarzenia! Na jego skrzydłach, na skrzydłach szalonego ptaka, który wszystko potrąca, co tylko mija, unoszą się i biegną z jednakową szybkością wszystkie krzyki i wrzawy. To żartobliwy to straszny, w jednej chwili tu zerwał żagiel z okrętu, tam zgasił świecę, podniósł mantylkę, sprowadził burzę, wzniecił pożar; wszystko to on wypowiada, nadając swojemu głosowi zmienną intonacyę, radosną lub płaczliwą.
Tej nocy strach było go słuchać. Przelatuje po balkonie, wstrząsa oknami, gwiżdże przeze drzwi. Chce wejść. Coś pilnego ma powiedzieć tej matce; a cały szum, jaki sprowadza, jakim uderza o szyby, wstrząsając mokremi skrzydłami, wydaje odgłos jakiegoś nawoływania czy ostrzeżenia. Dźwięk zegarów, oddalony świst kolei żelaznej, wszystko przybiera ten sam głos żałobny, nieprzerwany, natrętny. Karolina domyśla się tego, co jej wiatr chce powiedzieć. Widział pewnie na morzu — gdyż on jednocześnie był wszędzie — jak wielki okręt roztrzaskał się wśród fal, rozbijał sobie boki, jak tracił maszty, wpadał w przepaść z wyciągniętemi ramionami, z wystraszonemi i blademi twarzami, z opadłemi włosami na strasznych oczach, krzyki, płacz, pożegnania, przekleństwa rzucane na progu śmierci. Jej hallucynacya jest tak silną, iż zdaje jej się, że pośród tych hałasów, dochodzących do niej z oddalonej topieli, słyszy jakąś niewyraźną skargę:
— Mamo!
To zapewnie złudzenie, omamienie niepokojących ją myśli.
— Mamo!
Tym razem narzekanie nieco wyraźniejsze.... Lecz nie, to niepodobieństwo. Zapewnie dzwoni jej w uszach.... O Boże, czy ona dostała pomięszania zmysłów?.... Ażeby uniknąć tej pomyłki, Karolina wstaje, idzie do salonu..... Tym razem ktoś ją wola — od strony schodów. Biegnie otworzyć drzwi.
Gaz się nie pali, lampa, którą trzyma w ręku, rysuje w cieniu na schodach arabeski poręczy.... Nie, nikogo.... Jednakże pewna, że słyszała. Trzeba jeszcze zobaczyć. Przechyla się podnosząc dobrze światło. Wtedy coś łagodnego i przytłumionego, podobne do śmiechu, a zarazem do łkania, rozlega się na schodach, po których ogromny cień wchodzi, wlecze, opierając się o mur.
— Kto to?.... woła cała drżąca, ożywiona szaloną nadzieją, która ją pozbawia strachu.
— To ja, mamo.... Och! ja cię dobrze widzę.... odpowiedział jakiś ochrypły i osłabiony głos.
Ona szybko zbiega kilka schodów. To on, to jej Jack, ten wysoki skaleczony rzemieślnik, opierający się na dwóch kulach, tak osłabiony, tak wzruszony nadzieją ujrzenia matki, iż musiał odpoczywać na schodach, wołając do niej. Oto co zrobiła ze swojego dziecka.
Ani słowa, ani okrzyku, ani nawet pieszczoty. Stoją naprzeciw i płaczą patrząc na siebie.
Bywają fatalizmy śmieszności, które przyczepiwszy się do pewnych istot, czynią bezużytecznemi lub fałszywemi wszystkie ich objawy. Sądzonem było, ażeby Argentonowi, królowi Chybionych, wszystko chybiało. Wracając tego wieczoru do domu, postanowił, po długiej naradzie z przyjaciółmi, powiedzieć Karolinie fatalną wiadomość i zażegnać pierwszy napad kilkoma uroczystemi frazesami, zastosowanemi do okoliczności. Już po sposobie, w jaki obracał klucz w zamku, można było poznać, że ma powiedzieć cóś ważnego. Ale jakież było jego zdziwienie, kiedy o tak późnej godzinie zastał salon oświetlony, Karolinę nieśpiącą, a przy ogniu resztki naprędce przyrządzonego jedzenia, jak zwykle przy odjazdach lub przybyciach.
Zbliżyła się do niego silnie wzruszona:
— Cicho! Nie rób hałasu.,.. On jest tutaj.... Śpi, Och! jakżem szczęśliwa.
— Kto? co takiego?
— Ależ Jack! Tonął. Jest ranny. Okręt zginął. Cudem się tylko wyratował. Wraca z Rio-Janeiro, gdzie leżał przez dwa miesiące w szpitalu.
Argenton lekko się uśmiechnął, co właściwie można było wziąść za dowód zadowolenia. Trzeba mu oddać sprawiedliwość, iż przyjął tę wiadomość bardzo po rodzicielsku i pierwszy powiedział, aby Jacka zatrzymać w domu aż do zupełnego wyzdrowienia. Sumiennie rzecz biorąc, niemógł mniej zrobić dla swojego pryncypała, swojego jedynego akcyonaryusza. Dziesięć tysięcy franków zasługiwały na jakieś względy.
Gdy pierwsze wzruszenie minęło, pierwsze dnie przeszły, życie Karoliny i poety przybrało zwykłą swą kolej, powiększyło się tylko obecnością tego biednego kulawego, któremu wybuch kotła poparzył obie nogi i ciężko pokaleczył. Ubrany w niebieską wełnianą kurtkę, z czarną twarzą od dawnego jeszcze rzemiosła, ze zgrubiałemi rysami, oszpeconemi spieczeniem, z małemi jasnemi wąsami koloru spalonych włosów, z oczyma czerwonemi bez rzęsów, z cerą płonącą, z zapadłemi policzkami, rozpróżniaczony, zniechęcony, owiany cały tą odrętwiałością, jaka następuje po wielkich katastrofach, chrzestny syn lorda Peambock, Jack (przez k) Idy de Barancy, włóczył się z krzesła na krzesło, co okropnie gniewało Argentona i sprawiało wielki wstyd matce.
Gdy widziała, jak ktoś nieznajomy, wchodząc do domu, patrzał zdziwionym i zaciekawionym wzrokiem na bezczynnego rzemieślnika, którego postawa, mowa — była tak dziwnie sprzecznemi ze zbytkownem i spokojnem otoczeniem domu, zaraz dodawała: „To mój syn.... Przedstawiam panu mojego syna.... Był bardzo chory” — jak matki nieprawych dzieci, które pośpiesznie przyznają się do swojego macierzyństwa z obawy, aby nie spostrzegły uśmiechu lub zbyt rażącego współczucia. Lecz jeżeli cierpiała, widząc swojego Jacka w takim stanie, jeżeli rumieniła się za jego pospolite, prawie grubiańskie ruchy, za to, w jaki sposób siedział przy stole, jak zdradzał nawyknienia karczemne, obżarstwo najemników, daleko więcej cierpiała jeszcze, dostrzegając pogardliwy ton, z jakim domownicy rozmawiali z jej dzieckiem.
Jack znalazł tutaj wszystkich dawnych znajomych z gimnazyum, wszystkich Chybionych z Parva domus; byli tylko o kilka lat starsi, mniej mieli włosów i zębów, lecz pozostali jednakowi w swojem społecznem położeniu i dreptali zawsze na jednem miejscu, jak przystało na dzielnych Chybionych. Codziennie zbierali się w biurze Przeglądu dla narady nad numerem następnym, a dwa razy tygodniowo był wielki obiad na czwartem piętrze. Argenton nie mógł się obejść bez dużego przy sobie towarzystwa, i usprawiedliwiał tę słabość w własnych oczach tą zadziwiającą frazeologią, której posiadał tajemnicę:
— Trzeba się skupiać... Trzeba się ściskać silnymi związkami, czuć łokcie.
Wciąż ściskali się, tak ściskali się około niego, że aż mu było ciasno, duszno. Z całej grupy najbardziej dawały mu się uczuć spiczaste, kościste, świdrujące łokcie Ewarysta Moronvala, sekretarza redakcyi Przeglądu przyszłych pokoleń. Moronval pierwszy wymyślił Przegląd, jemu to zawdzięczano ten palingenetyczny i humanitarny tytuł. On robił korektę, on doglądał łamania druku, czytał artykuły, romanse a w końcu podbudzał płonącymi wyrazami chwiejną odwagę dyrektora, słabnącą wobec złych chęci prenumeratorów i nieustannych wydatków administracyi.
Za te wszystkie liczne zajęcia mulat miał wyznaczoną dość małą zapłatę, lecz zaokrąglał ją rozmaitego rodzaju dodatkowemi pracami, oddzielnie płaconemi, i bezustannemi pożyczkami. Od dawna gimnazjum z ulicy Montaigne upadło; lecz dyrektor nie przestał zajmować się małymi „ciepłemi krajami”, i zawsze przychodził do Przeglądu, mając przy boku dwa ostatnie płody, które mu pozostały z tej dziwnej kultury. Jeden był jakiś mały książę japoński, nieokreślonego wieku, mógł mieć piętnaście lub pięćdziesiąt lat, a że nie miał długiej sukni mikada, wydawał się drobniutkim, delikatnym; z maleńką laseczką, w maleńkim kapelusiku, wyglądał jak figurka z gliny, która spadła z etażerki na paryzki trotuar.
Drugi był wysoki chłopak, któremu było tylko widać małe oczy i czoło, reszta ginęła w obrzmieniu, pod czarną brodą nafryzowaną, jak wióry brunatnego drzewa. Przypomniał on się Jackowi, który poznał swojego dawnego przyjaciela Saida po niedopałkach cygar, jakimi Egipcyanin przy pierwszem zaraz spotkaniu nie zaniedbał go poczęstować. Edukacya tego niefortunnego młodzieńca już od dawna była skończoną; lecz rodzice zostawili go u Moronvala dla obznajmienia się ze zwyczajami i nawyknieniami wielkiego świata. Oprócz niego, wszyscy uczęszczający do Przeglądu i cotygodniowi goście, mulat, Hirsch, Labassindre, synowiec Berzeliusa i inni mówili do Jacka tonem protekcyjnym, pobłażliwym i poufałym. Rzecby można, iż był to biedak dopuszczony z łaski do stołu bogatego pana.
Pozostał tylko „panem Jackiem” dla jednej osoby, dla miłej i dobrej pani Moronval-Decostére, która zawsze była podobną do siebie, ze swoim uroczystem i świecącem czołem, w czarnej sukni, mniej uroczystej, lecz jeszcze bardziej świecącej. Zresztą, czy wołano na niego „panie Jacku”, czy „mój stary, mój zuchu, mój chłopcze”; czy obchodzono się z nim pogardliwie, obojętnie czy grzecznie, dla tego wykolejonego człowieka było to zupełnie wszystko jedno; zawsze siedział na uboczu, z fajeczką w zębach, śpiący, pognębiony, słuchał nie słysząc tych wrzasków literackich, któremi jego młody wiek kołysano. Dwa miesiące pobytu w szpitalu, trzy lata alkoholu, izba palaczów i wstrząśnienie przy ostatniej katastrofie, wprawiły go w stan jakiegoś zahukania, znużenia; czuł potrzebę nie mówić, nie ruszać się, ażeby w tej ciszy przebrzmiała i zamilkła dlań burzliwa wrzawa, zmięszana z warczeniem machin, które jeszcze huczały w głębi jego mózgu, jak szmer fali na dnie muszli.
— Zbydlęciał..... mówił niekiedy Argenton. Nie, ale był senny, milczący, nie miał woli, zadowolony z nieruchomości gruntu, na którym stał i ze spokojnego powietrza. Ożywiał się trochę tylko przy matce w rzadkich chwilach nieobecności poety. Wtedy zbliżał się do niej, rozweselał się jej ptasiem szczebiotaniem, jej pieszczotliwą mową. Tylko wołał słuchać, niż mówić. Głos jej sprawiał mu przyjemny szmer, jak brzęczenie latem pierwszych pszczół w miodową porę.
Jednego dnia, kiedy tak siedzieli we dwoje, zbudził się nagle ze swego odrętwienia i rzekł do Karoliny pomału, bardzo pomału:
— Kiedy byłem dzieckiem, musiałem odbyć daleką podróż — prawda?
Ona spojrzała na niego, cokolwiek zmięszana. Pierwszy raz w życiu zapytywał ją o przeszłość.
— Dla czego?.... zapytała.
— Dla tego, że pierwszego dnia, kiedy wszedłem na parowiec, lat temu trzy, doznałem szczególnego wrażenia.... Zdawało mi się, iż to wszystko, co widzę, widziałem już kiedyś.... Gdy zobaczyłem w dzień przez okienka te schodki, obite miedzią, prowadzące do kajut, wszystko to uderzyło mnie jak znajome wspomnienie.... Zdawało mi się, że będąc malutkim, bawiłem się, ześlizgiwałem po tych schodach.... Podobne rzeczy zdarzają się w snach.
Ona obejrzała się kilkakrotnie wokoło, ażeby się zapewnić, czy są sami.
— Nie, mój Jacku, to nie był sen. Miałeś trzy lata, kiedy powróciliśmy z Algieru. Twój ojciec umarł nagle i my wróciliśmy do Touraine.
— Ach! to mój ojciec umarł w Algierze?
— Tak.... odpowiedziała cicho, opuszczając głowę.
— Jakże się nazywał mój ojciec?
Zawahała się, bardzo wzruszona; nie była przygotowana do tej niespodziewanej ciekawości.... A jednakże jakkolwiek rozmowa była ambarasującą, nie mogła nie objaśnić o ojcu dużego dwudziestoletniego chłopca, który w tym wieku mógł już wszystko wiedzieć i rozumieć.
— Moje dziecko, nosił on jedno z największych nazwisk Francyi; bylibyśmy dziś nosili to nazwisko, gdyby nie nagła okropna katastrofa, która przeszkodziła mu do wynagrodzenia błędu.... Ach! byliśmy bardzo młodzi, kiedyśmy się poznali.... Przypominam sobie, było to na wielkiem polowaniu na dziki, w wąwozach Chifia. Muszę ci powiedzieć, że wtedy namiętnie lubiłam polować. Przypominam sobie nawet, że jechałam na małym arabskim koniu, prawdziwym dyabełku nazwanym Soliman.
I pojechała szalona, puściwszy cugle Solimanowi, po krainie fantazyi, którą zaludniała lordami Peambock, wszystkiemi rajasami z Singapory swojej oślepiającej wyobraźni.
Jack jej nie przerywał; zbyt dobrze wiedział, iż to jest bezużytecznem. Lecz kiedy się zatrzymała, ażeby odetchnąć, zadyszana wiatrem szybkiego biegu, on skorzystał z tego krótkiego przystanku, powrócił do pierwszego swojego pytania i zatrzymał stanowczym wyrazem ten tak łatwy do zbłąkania umysł.
— Jakież miał nazwisko mój ojciec? powtórzył.
Och! co za zdziwienie w jej oczach.... Zupełnie zapomniała, o czem mówili.
Zadyszana jeszcze długiem opowiadaniem pośpiesznie bardzo odrzekła:
— Nazywał się markiz de l’Epan, dowódca 3-go szwadronu huzarów.
Zapewnie Jack nie podzielał urojeń swojej matki co do szlacheckich praw i prerogatyw, gdyż przyjął z największym spokojem tajemnicę swojego sławnego urodzenia. Jakkolwiek jego ojciec był markizem, on był tylko palaczem i to nędznym palaczem, również pękniętym, również zniszczonym i do użytku niezdatnym, jak kocioł z Cydnusa, leżący teraz na dnie Oceanu Atlantyckiego i dźwigający sześćset sążni wody na sobie. Chociaż ojciec jego nosił nazwisko głośne, to jemu nie przeszkadzało nazywać się Jackiem i być jednym z tych smutnych rozbitków, których życie przerzuca na swych wiecznie zmiennych falach.
Dowiedziawszy się o tym ojcu, który miał umrzeć, doznawszy przez chwilę uczucia, które o nic zaczepić się nie mogło, zadowolniwszy swoją ciekawość, zapadł Jack znowu w zwykłą bezwładność duchową.
— Ale, posłuchaj-no Karolino.... Trzeba cóś zrobić z tym chłopcem. Przecież tak wiecznie nie może siedzieć bezczynnie. Nogi mu się pogoiły. Nie wymawiając, je jak wół. Trochę kaszle; lecz Hirsch utrzymuje, że zawsze będzie kaszlał..... Powinien raz o czemś pomyśleć. Jeżeli na parowcach jest zbyt ciężko, niech idzie do kolei żelaznej. Labassindre mówi, że tam można dużo zarobić.
Na te przedstawienia poety, Karolina odpowiedziała, że Jack jeszcze bardzo osłabiony.
— Gdybyś widział jak on oddycha, wchodząc na czwarte piętro, jaki chudy. W nocy, słyszę, nie sypia. Wiesz co, nim się pokrzepi, daj mu jakie zajęcie przy piśmie.
— Zobaczę, odparł poeta. Pomówię z Moronvalem.
Moronval chciał także zrobić próbę, lecz próba okazała się niepomyślną. Przez kilka dni Jack spełniał w Przeglądzie czynności chłopaka. Nosił korekty do drukarni, składał numery, lepił opaski, kazano mu wszystko robić, wyjąwszy tylko zamiatania obu pokojów, co jeszcze, dla nierobienia wstydu, stróż spełniał. Jack załatwiał te roboty ze swoją zwykłą obojętnością, znosząc pogardliwe docinki Moronvala, który miał mu bardzo wiele uraz do spłacenia, chłodny gniew Argentona, którego humor kwaśniał coraz bardziej z powodu uporczywego milczenia prenumeratorów. Ci prenumeratorowie doprawdy uparli się. W ozdobnej rejestrowej książce, oprawnej w safian z mosiężnemi rogami, w której miały być zapisywane nazwiska abonentów, znajdowało się tylko jedno na pierwszej stronnicy zbłąkane, jak łupina z orzecha na ogromnych obszarach morza: „P. hrabia de..... w zamku de..... Mettray, blizko Tours.” Prenumeratora tego zawdzięczali Karolinie.
Lecz brak dochodów nie przeszkadzał w prowadzeniu dalej wydawnictwa, współpracownicy przychodzili każdego miesiąca co piątego po honorarya za artykuły i po zaliczki. Nadewszystko Moronval był nienasycony. Przychodził sam, przysyłał żonę, Saida, księcia japońskiego. Argenton wściekał się, lecz nie śmiał odmówić. Próżność jego była żarłoczną, a mulat miał dużo łakoci i słodyczy w kieszeniach. Ile razy zbierała się redakcya, redaktor obawiając się, ażeby inni nie naśladowali Moronvala, zawsze narzekał i stawiał jedną nieprzebytą zaporę dla wszelkich pożyczek: „komitet akcyonaryuszów zabrania mi tego stanowczo”. — Komitet akoyonaryuszów siedział w kącie, komitet o niczem nie wiedział, komitet złożony z jednego członka, zajęty pędzlem i dużym garnkiem klejstru, zalepiał opaski. Jednym prenumeratorem w Przeglądzie był „dobry przyjaciel”, jednym akcyonaryuszem Jack, za pieniądze od „dobrego przyjaciela”. Ani Jack, ani nikt się tego nie domyślał; lecz Argenton wiedział, i wstyd go było przed samym sobą, nadewszystko przed dzieckiem, które jak poprzednio zaczynał nienawidzieć.
W przeciągu tygodnia chłopiec redakcyjny uznanym był za niezdolnego.
— On jest dla nas bezużytecznym; zamiast pomagać, jeszcze wszystkim przeszkadza.
— Ależ mój przyjacielu, zaręczam ci, iż on robi wszystko, co tylko może.
Od czasu okropnego przestrachu, jaki ją niedawno napadł, czuła się bardziej odważną w bronieniu dziecka.
— Zresztą, cóż chcesz? Powiadam ci, że mię wprawia w kłopot. Jakże ci to wytłomaczę? Między nami on nie jest w swojem kółku. Nie umie ani mówić, ani usiąść. Nie widzisz, jak siedzi przy obiedzie, zawsze o milę od stołu, rozstawia nogi, zasypia nad talerzem.... A wreszcie taki ogromny chłopak bezustannie przy twoim boku, to cię robi starszą, moja droga.... Przytem ma fatalne nałogi. Pije, ja ci powiadam, że pije. Wprowadza nam tu woń karczmy. Jak rzemieślnik!
Ona spuściła głowę i płakała. Sama spostrzegła, że Jack pije, lecz czyjaż to wina? Czyż nie sami rzucili go w tę przepaść?
— Słuchaj Karolino, mam jedną myśl. Ponieważ nie ma jeszcze siły do pracy, poślijmy go na wyzdrowienie do Etiolles. Przepędzi jakiś czas na wsi, na świeżem powietrzu, może wynajmie komu „Parva domus“, który nam został na karku z dziesięcioletnim kontraktem. Poślemy mu tam trochę pieniędzy, czegóż więcej potrzeba?.... To mu zrobi lepiej.
Rzuciła mu się na szyję z wylaniem wdzięczności:
— Och! Zawsze jesteś lepszy od wszystkich.
Natychmiast postanowili, że nazajutrz ona pojedzie do Olszyn umieścić swojego syna.
Przybyli tam jednego z prześlicznych jesiennych poranków, miłych i srebrnych, podobnych do lata, lecz nie tak palących i ciężkich. Nie było najmniejszego wiatru, a natomiast śpiewy ptaków, szelest opadłych liści, zapach suchego siana, przypalonych krzaków, dojrzałych owoców. Ścieżki w lesie, zaledwie oświetlone, zasiane żółtym kwiatem, czując słabszy blask słońca, dawały mniej cienia, i ciche, podobne do aksamitu, biegły ku miejscom jaśniejszym. Jack rozpoznawał te wszystkie drogi. Gdy stąpnął po nich, przypominały mu się dziecięce lata, szczęśliwe, niezapomniane, w których pomimo zmartwień fałszywej pozycyi, czuł się wesołym w dobrej, swobodnej naturze. I ona także zdawała się go poznawać, przywoływać, przyjmować. W swej duszy, rozczulonej wszystkiemi wspomnieniami i całą niemocą, słyszał Jack głos pocieszający i słodki: Chodź do mnie, biedne dziecko, chodź do mojego powolnie i spokojnie bijącego serca. Wezmę cię w swoje objęcia, będę miała o tobie staranie. Ja mam balsam na wszystkie rany, a ten, co go szuka, już jest uzdrowionym....
Karolina wcześnie opuściła swojego syna, wszystkie okna małego domku były otwarte przy letnim powietrzu, z ogrodu, trochę nieuprawnego, dochodził szmer, kwiaty i owoce mięszały się odświeżając późną jesień, mały domek — który Jack przebiegał z pokoju do pokoju nieco pochylony, odszukując po wszystkich kątach śladów minionego swojego dziecięctwa — pierwszy raz zgadzał się i to bez żadnej ironii ze swoim napisem na frontonie: