Jack/Część druga/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Izba do opalania maszyn.

Jakim się to dzieje sposobem, że długie dnie, ciężko spędzone, tworzą w krótkim czasie lata? Dwa lata, dwa lata już upłynęło od czasu, jak Zenaida wyszła za mąż, a Jack był bohaterem okropnej awantury. Cóż on robił przez te dwa lata? Pracował, wysilał się, szedł bez wypoczynku drogą prowadzącą ucznia do wiedzy i do zapłaty, jaką rzemieślnik bierze. Przeszedł od kleszczów do obrabiania żelaza. Kazano mu kuć je młotem. Ręce mu zgrubiały, intelligencya również. Wieczorem pada zmęczony na łóżko, gdyż niema siły, przesypia noc bez przebudzenia i nazajutrz rozpoczyna życie zniechęcony, bez celu, bez przyjemności. Od czasu podróży do Nantes karczma sprawia mu odrazę. Dom Roudica stał się smutny. Państwo Mangin mieszkają w Fouliguen przy brzegu morza, cały dom wydawał się niezamieszkałym od wyjazdu tej tłustej dziewczyny, jak jej pokój wydawał się próżnym kiedy zabrała swoją szafę, ogromną szafę z wyprawą.
Pani Roudic nie wychodzi nigdzie, siedzi w kącie przy oknie, u którego zawsze zapuszczona firanka. Teraz nie oczekuje nikogo. Wloką się jej dni obojętnie, automatycznie, życie jej upływa jak krew z otwartej rany. Jeden tylko Roudic zachowuje pogodę swego spokojnego sumienia. Jego przejmujące, przenikliwe oczy zachowały dawną bystrość spojrzenia, co stanowiło dziwną sprzeczność z naiwną, zaślepioną i łatwowierną duszą, dla której złe nie istniało.
Nic się nie zmieniło w życiu Jacka. Ostatnia zima bardzo ostra, Loara sprawiła ogromne spustoszenie, zalała prawie całą wyspę, której część okryta była wodą przez cztery miesiące. Pracowano w wilgoci, oddychano mgłą i zaraźliwemi wyziewami bagnistego gruntu. Jack kaszlał bardzo, niejednę godzinę przeleżał na gorączkę w szpitalu; lecz to nie było nic nadzwyczajnego. Od czasu do czasu odbierał list z Olszyn, czuły bardzo, kiedy matka pokryjomu pisała, z morałami i chłodny, kiedy jej dyktował po przez ramię poeta. Dzieła Argentona zawsze zajmowały wiele miejsca w wynurzeniach jego cierpliwej ofiary. Dowiedział się Jack, że Córka Fausta była skończona, czytana aktorom z Théâtre-Français, a ci hultaje ośmielili się — jednomyślnie ją odrzucić i w zamian za to ściągnęli na siebie okrutne słowa. Wielką nowością było także pojednanie się z Moronvalami, których odtąd pojmowano w parva domus i którzy co niedziela przywozili „małe ciepłe kraje” różnej barwy, co bardzo przerażało matkę Archambauld.
Moronval, Madu, gimnazyum — jak to wszystko było daleko od niego, dalej niż odległość pomiędzy Indret i ulicą Dwunastu-Domów, dalej niż długi przeciąg lat pomiędzy tą fantastyczną przeszłością a posępną teraźniejszością. Jack z owych czasów wydawał mu się Jackiem z jakiejś innej, wyższej i lepszej rasy, który postradał swoje jasne włosy, delikatną, różową twarz; Jack obecny był to drągal, śniady, z kośćmi wystającemi na czerwonych policzkach, ze zgarbionemi plecami, z wysokiemi chudemi łopatkami pod niebieską bluzą.
Tym sposobem sprawdziły się wyrazy Rivala: „Różnice społeczne tworzą wielkie przedziały”.
Wspomnienie Rivalów powiększało smutek Jacka. Pomimo uwag Argentona, zachował on w swoim sercu nieskończoną wdzięczność dla tego poczciwego człowieka, czułą przyjaźń dla małej Cecylii. Na każdy nowy rok pisywał do nich długi list. Na dwa wreszcie listy nie miał odpowiedzi. Dlaczego? Cóź on im mógł zrobić?
Jedna tylko myśl podtrzymywała naszego przyjaciela Jacka w przeciwnościach smutnego życia: „Zarabiaj na życie. Matka będzie cię kiedyś potrzebowała”. Lecz, niestety! płaca zależy od wartości roboty, ale nie od dobrych chęci rzemieślnika. Chcieć nic nie znaczy, tylko zrobić. A Jack tego dokonać nie mógł. Pomimo przepowiedni Labassindra zawsze tylko będzie fuszerem w swojem rzemiośle. Niema „daru”; więc cóż pocznie? Teraz mając siedemnaście lat, po skończonej nauce, ledwie zarabia dziennie trzy franki. Z tych trzech franków musi opłacić mieszkanie, wyżywić się, ubrać, to jest zastąpić czem innem starą odzież, której niepodobna już nosić. Piękny fach dali mu w ręce! Coby zrobił, gdy mu matka napisała: „Przyjeżdżam.... Będę mieszkała przy tobie....”
— Widzisz mój mały chłopcze — rzekł ojciec Roudic, który go zawsze nazywał „małym chłopcem”, chociaż go Jack przewyższał o całą głowę — źle zrobili twoi rodzice, nie słuchając mnie. Tu praca nie dla ciebie. Nigdy nie nauczysz się robić pilnikiem, i będziemy zmuszeni trzymać cię przy robotach grubych, z których nie starczy ci na życie. Na twojem miejscu wołałbym szukać szczęścia na innej drodze.... Słuchaj! W tych dniach był u nas w fabryce Blanchet, mechanik Cydnusa, który szuka palaczów do maszyn. Jeżeli cię nie przeraża pokój do opalania, możesz się o to miejsce postarać. Będziesz miał sześć franków dziennie, mieszkanie, życie, opał i będziesz jeździł po świecie.... No, praca jest ciężka, jednakże można wytrzymać; widzisz i ja to robiłem przez dwa lata. Chcesz, ażebym napisał do Blancheta?
— Dobrze, panie Roudic.... Wolę już to przyjąć.
Myśl, że będzie miał podwójną zapłatę, że zobaczy różne kraje, zamiłowanie do podróży, jakiego nabrał od dzieciństwa z opowiadań Madu i Rivala, wszystko to umocniło go w postanowieniu zostania palaczem — rzemiosło, którego czepiali się wszyscy źli rzemieślnicy fabryki żelaznej, wszyscy Chybieni przy młocie i kowadle, które wymagało tylko siły i wielkiej wytrwałości.
Wyjechał z Indret jednego lipcowego poranku, akurat w cztery lata po swojem tam przybyciu.
Jakaż cudowna pogoda była tego dnia!
Z pomostu małego pakiebotu, gdzie Jack stał obok ojca Roudica, który go odprowadzał, widok był zachwycający. Rzeka powiększała się za każdem poruszaniem koła, odsuwając, roztrącając z całej siły swoje brzegi, jak gdyby dla zrobienia sobie szerszego miejsca przy ujściu do morza. Powietrze stawało się świeższe, drzewa wydawały się niższe, oba brzegi rzeki, w miarę jak oddalały się od siebie, równały się, przedstawiając rozległy widok. Gdzieniegdzie błyszczały stawy wewnątrz ziemi, dym wznosił się po nad torfami, tysiące czajek i mew z czarnemi i białemi skrzydłami przelatywały po nad rzeką z krzykiem podobnym do krzyku dziecka. Lecz wszystko to znikło, zginęło w bezmiarze blizkiego Oceanu, który obok swojej wielkości nie cierpi żadnej innej, tak jak nie znosi żadnej wegetacyi na brzegach gorzkiej niepłodności swoich fal.
Nagle jednym skokiem mały pakiebot wpadł w przestrzeń. Jak inaczej określić ten nowy ruch jego okucia, to kołysanie, jakie skąpane w olśniewającem świetle, swobodnie oddychające szerokiem powietrzem fale zdawały się sobie udzielać aż do ostatniego krańca widnokręgu, aż do tej zielonawej linii, gdzie niebo i woda połączone zamykają przestwór przed chciwym wzrokiem?
Jack nigdy nie widział morza. Ten zapach świeży i przesycony solą, ten podmuch, który wzbierające morze udziela każdej fali, — przejęło jego serce upojeniem do podróży.
Tam na prawo, ze ściśnionemi dachami, jak zwykle porty morskie pomiędzy skałami, Saint-Nazaire zbliżało się do brzegu ze swoją strażniczą wieżą na górze. Przystań ciągnęła się wzdłuż całej ulicy. Pomiędzy domami wznosiły się i krzyżowały maszty, mięszały się zdaleka jedne z drugiemi, a tak ściśnięte z sobą, jak gdyby jeden prąd wiatru pchnął tę wiązkę drągów masztowych pod ochronę portu. Za zbliżeniem wszystko się rozprzestrzenia, rozdziela, powiększa.
Wylądowali w przystani. Tu im powiedziano, że Cydnus wielki okręt zaatlantyckiej kompanii, tegoż dnia odpływa za dwie lub trzy godziny i że od wczoraj jest już na pełnem morzu. Był to jedyny sposób, jaki dotąd wynaleziono, ażeby służba okrętowa w chwili odjazdu znajdowała się w komplecie, ażeby nie potrzeba było żandarmami wyszukiwać ich po wszystkich jamach w Saint-Nazaire. Jack i jego towarzysz nie mieli czasu zwiedzić miasta, które w dzień targowy o tej godzinie było zapełnione, ożywione ruchem, sięgającym aż do portu. Całe wybrzeże było zasłane wiązkami zieleniny, koszami owoców, drobiem powiązanym w pary, który skrzeczał bijąc skrzydłami o ziemię. Przed swojemi wystawami bretońscy chłopi i chłopki stali rzędem i wyczekiwali milcząco, spokojnie, ażeby co utargować. Nie wołali, nie zaczepiali przechodniów. Jak gdyby dla kontrastu, tłum małych kramarzy z krawatami, pugilaresami, szpilkami lub pierścionkami, którzy krzyczeli przeraźliwie, zachęcając do swojego towaru. Majtkowie ze wszystkich krajów, mieszczaństwo z Saint-Nazaire, żony rzemieślników lub urzędników służących w kompanii, przyśpieszali targ, gdyż kucharz z Cydnusa zakupywał pozostałe prowianty. Od niego dowiedział się Roudic, ze Blanchet jest na brzegu, wściekły, że niema dostatecznej liczby palaczów.
— Śpieszmy się chłopcze, bo późno.
Skoczywszy do barki, przebyli koryto rzeki zapełnione statkami: Nie był to już port rzeczny Nantes, poprzecinany rozmaitej wielkości barkami, tylko ogromne budowle, widok odpoczynku i wytchnienia. Uderzenia młotów przy naprawie statków, wrzaski zabieranego drobiu, przerywały jedynie tę dźwięczną, krystaliczną ciszę, która rozciągała się nad wodą. Olbrzymie zamorskie okręty, stojące rzędem u wybrzeża, przygasłe i ciężkie, zdawały się spać pomiędzy dwoma przepływami. Duże angielskie statki, które przybyły z Kalkuty, wznosiły swoje piętra kajut, wysokie pomosty, boki, okryte rojem bielących je majtków. Przepłynęli między temi nieruchomemi masami, gdzie woda przybierała ciemną barwę przerzynającego miasto kanału, jak śród gęstych ścian opasanych łańcuchami, podniesionemi i lśniącemi linami. W końcu wypłynęli z portu i przybyli do Cydnusa, który stał buchając parą i oczekując przypływu morza.
Mały, chudy i czerwony człowiek bez surduta, w czapce z trzema złotemi galonami, wołał na Jacka i Roudica, których barka zbliżała się do długiego okrętu. Zaledwie można było dosłyszyć jego wyrazy w zamięszaniu i gwarze ostatniej godziny odjazdu; lecz gesta jego zdawały się być wymowne. Byłto Blanchet, główny mechanik, którego jego ludzie nazywali „Moco”[1]. Kiedy wrzask przy pakowaniu bagaży w otwarte dno okrętu nieco przycichł, wtedy można było dosłyszyć:
— A śpieszcie się łotry dobrego gatunku! wołał okropnym akcentem południowym.... Myślałem, że mnie zostawicie na lodzie.
— To ja temu winien, mój stary — rzekł Roudic.... Chciałem towarzyszyć chłopcu, a wczoraj nie miałem czasu.
— Do licha — długi ten twój chłopiec. Będziemy musieli składać go w czworo, ażeby się zmieścił da kajuty palaczów.... Dalej! chodźmy prędzej, trzeba go zainstalować.
Zeszli po miedzianych krętych schodach z wązka baryerą, potem po innych bez baryery, spadzistych jak drabina, potem znowu po innych i jeszcze innych.
Jack, który nigdy nie widział „zaatlantyckiego” okrętu, zdziwiony był wielkością i głębokością tego. Zeszli do jakiejś otchłani, gdzie oczy, przywykłe do dziennego światła, nie mogły rozeznać ani osób, ani przedmiotów. Była tam ciemna noc, noc kopalni, oświetlona latarką, duszna z braku powietrza i wzrastającego gorąca. Ostatnia drabina, po której zeszli omackiem, wprowadziła ich do pokoju machin, prawdziwej łaźni, w którą wilgotne i ciężkie ciepło, zmięszane z mocnym odorem oliwy, napełniało powietrzem nie do zniesienia ługowemi wyziewami, po nad któremi o trzy lub cztery piętra wyżej, ukazywało się przez mały kwadracik niebieskie niebo. Tu panował ogromny ruch. Mechanicy, pomocnicy, uczniowie robili ogólny przegląd maszyny, zapewniali się, czy każda część była dokładną i czy dobrze działa. Napełnione kotły już zaczynały wściekle huczeć. Żelazo, miedź, lane metale, pomazane kipiącą oliwą, świeciły się, błyszczały. Nadzwyczajna czystość przyrządów nadawała im jeszcze dzikszą powierzchowność. Jack z ciekawością przypatrywał się temu groźnemu zwierzęciu. Widział wiele maszyn w Indret, lecz ta wydawała mu się jeszcze straszniejszą, zapewnie dla tego, że będzie musiał zbliżać się do niej co chwila i dostarczać jej pożywienia dniem i nocą. Tu i tam były termometry, manometry, bussola, zegar telegraficzny, przez który przybywały rozkazy, otrzymywały światło od dużych lamp odbijających promienie.
Przy końcu pokoju machin ciągnął się w głębi mały, bardzo ciasny i ciemny korytarzyk.
— Tu jest zasiek na węgle — rzekł Blanchet, wskazując rozwartą dziurę w murze.
Obok tej dziury była druga, w której lampa oświetlała kilka tapczanów z rozwieszonemi rupieciami. Tu sypiali palacze. Jack zadrgał na ten widok. Sypialnia Moronvala, strych u Roudiców, wszystkie te przytułki, w których przespał swoje dziecięce marzenia, były w porównaniu z tym pałacami.
— A tu jest pokój palaczy — dodał Moco, popchnąwszy drzwiczki.
Wystawcie sobie długą rozpaloną piwnicę, ulicę z katakumbami, oświetloną czerwonemi odblaskami tuzina płomieni palących się pieców. Prawie nadzy ludzie podniecali ogień, grzebali w popielnikach, pracowali przed żarem, który palił ich spocone twarze. W pokoju machin duszono się — tu się palono.
— Macie jeszcze jednego człowieka.... rzekł Blanchet do starszego palacza, przedstawiając mu Jacka.
— Dobrze, że przybywa — odrzekł palacz, nie odwracając się prawie; brak mi ludzi.
— Miej odwagę chłopcze! rzekł ojciec Roudic, uścisnąwszy silnie za rękę swojego ucznia.
Zaraz też wzięto Jacka do roboty. Wszystkie szczątki węgla, któremi są zawalone popielniki, trzeba było kłaść w kosz i wyrzucać w morze. Ciężka praca! Kosze są ciężkie, drabiny spadziste, a nagłe przejścia z czystego powietrza do zaduszającej jamy dławią. Przeszedłszy trzy razy, Jack uczuł, że mu nogi ustają. Nie mógł nawet podnieść kosza, stał pochylony, mokry od potu, który go pozbawił wszystkich sił. Wtedy jeden z palaczy, widząc go w takim stanie, przyniósł dużą butelkę z wódką i pokazał mu.
— Dziękuję, ja nie piję — powiedział Jack.
Towarzysz się rozśmiał.
— Będziesz pił — rzekł.
— Nigdy!.... dodał Jack, i wyprostowawszy się całą mocą woli bardziej niż siłą muskłów, włożył sobie ciężki kosz na plecy i wyniósł go odważnie.
Pomost przedstawiał zajmujący i malowniczy widok. Mały parochód przywiózł pasażerów i stanął przy wielkim okręcie. Wysiadał z niego tłum podróżnych, śpieszących się, ogłupionych, którzy tworzyli zadziwiającą rozmaitość ubraniem i mową. Wszystkie kraje z całego świata spotykały się na tem międzynarodowem miejscu, które się zowie pomostem okrętu. Wszyscy ci ludzie biegali, umieszczali się. Jedni byli weseli, drudzy płakali po śpiesznem pożegnaniu, a wszyscy mieli na czole troskę lub nadzieję. Przenoszenie się bowiem następuje zawsze wskutek jakiegoś zamięszania, jakiejś zmiany w życiu, a ostatniem drgnieniem tego wielkiego wstrząśnienia jest właśnie każdy odjazd, przerzucający nas z jednego lądu na drugi. Ta żałoba towarzyszyła wypadkom na pomostach pakebotów i łączyła swoją melancholię z gorączką podróży. Szczególna ta gorączka ogarniała wszystko: przypływ morza następował z wielkim szumem, okręt miotał się na kotwicy, a otaczające go barki poruszały się nieustannie. W przystani gorączka ta ożywiała tłumy wzruszonych i ciekawych, którzy przyszli żegnać podróżnych, zdała śledzić ukochane twarze; tworzyli oni na wązkiej przestrzeni jakby ciemny wał, który przecinał niebieski widnokrąg. Gorączka ta zdwajała pośpiech rybackich łodzi, które z rozpiętemi żaglami pędziły na całą noc pełną walk i przypadków. Tymczasem znowu wielkie wracające parochody zdradzały omdlenie swemi opuszczonemi płótnami, jak gdyby żałowały przebytych krajów pięknych.
Po skończonem ładowaniu, kiedy dzwon u przodu okrętu rozległ się, nagląc ostatnie taczki do pośpiechu, Jack, wypróżniwszy swój kosz, stanął i oparłszy się o baryerę, patrzał na pasażerów tych, co siedzieli w wygodnych i strojnych kajutach, i na tych, co na pomoście siedzieli na swoich małych tłomoczkaoh.... Gdzie oni jadą?... Co za przywidzenie ich prowadzi?.... Jakaż sroga i chłodna rzeczywistość oczekiwała ich po przybyciu? Nadewszystko zajęła go jedna matka z synem, która przypomniała mu obraz Idy i małego Jacka wtedy, kiedy go prowadzano jeszcze za rękę. Kobieta była młoda, czarno ubrana, otulona meksykańskim szalem w duże pasy; miała ona tę swobodę ruchów, jaką posiadają żony wojskowych lub marynarzy, opuszczone przez swoich mężów. Dziecko, ubrane z angielska, aż do złudzenia podobne było do chrzestnego syna Peambocka.
Przechodząc koło Jacka, oboje odsunęli się, i długa jedwabna suknia szybko się uniosła, ażeby się nie dotknąć rękawów czarnego palacza. Poruszenie to było prawie niedostrzegalne, lecz Jack je zrozumiał, i na razie zdawało mu się, że jego przeszłość, ta droga przeszłość w dwóch osobach, którą przywoływał w smutnych godzinach, wyrzekała go się, odsuwała od niego na zawsze.
Marsylska klątwa i silne uderzenie pięścią w kark przerwały mu te smutne marzenia:
— Zgniły psie, ty palaczu dyabelski, pójdziesz na swoje miejsce!....
Był to Moco, który odbywał przegląd. Jack odszedł nic nie mówiąc, zawstydzony, iż go wobec wszystkich poniżono. Kiedy postawił nogę na drabinie prowadzącej do izby palaczów, długie wstrząśnienie zachwiało całym okrętem, para hucząca od samego rana zregulowała swój szum, śruba zaczęła się poruszać.
Popłynęli.
Na dole było piekło.
Napakowane aż po czeluście, buchając śród purpurowych płomieniem widzialnym żarem, piece pochłaniały szufle węgli, bezustannie dokładane im przez palaczów, których twarze wykrzywiały się i nabrzmiewały pod działaniem palącego ognia. Huk Oceanu podobny był do ryku płomieni, szum fali, zmięszany z pryskaniem iskier, sprawiał wrażenie pożaru, odnawiającego się ciągle pomimo wszelkich wysiłków,. jakie czyniono, ażeby go ugasić.
— Stań tutaj.... rzekł starszy palacz.
Jack stanął przy jednej z tych płonących paszczy, które obracały się około niego, pomnożone i rozszerzone pierwszemi ruchami kołyszącego się okrętu. Trzeba było poruszać płonące ognisko, podniecać je, ożywiać, poprawiać bezustannie. Praca ta wydawała się Jackowi jeszcze okropniejszą dla tego, że nie był przyzwyczajony do podróży morskich, do gwałtownego kołysania się okrętu, które go i ciągle zataczało i rzucało ku płomieniom. Musiał się czepiać, ażeby nie upaść, i natychmiast puszczał rozpalone przedmioty, przy których chciał się utrzymać.
Pracował jednak z całą odwagą; lecz po godzinnej męczarni uczuł się ślepym, głuchym, bez tchu, dusiła go wzburzona krew, wzrok mu się mącił pod spalonemi rzęsami. Robił to, co widział, jak inni robili i cały mokry rzucił się pod „rękaw” wprowadzający powietrze, długą, płótnem objętą rurę, przez którą powietrze wpada z zewnątrz, wlewa się z góry pomostu strumieniami... Ach! jakżeż ono dobre.... Prawie w tejże chwili rzucono mu na plecy lodowaty płaszcz. Ten zabójczy przeciąg powietrza powstrzymał mu oddech i życie.
— Butelki! wołał ochrypłym głosem na palacza, który go wprzódy częstował wódką.
— Widzisz, kolego. Wiedziałem że tak będzie.
Połknął ogromny kubek, prawie czystego spirytusu; lecz tak był zziębnięty, że alkohol trzydziestej próby wydal mu się słaby i bez smaku jak woda. Kiedy wypił, zrobiło mu się bardzo dobrze, uczuł wewnątrz ciepło, które rozeszło się po wszystkich nerwach, po wszystkich muskułach, aż wreszcie zamieniło się na okropne palenie pustego żołądka. Ażeby ugasić ten palący go ogień, zaczął pić. Ogień wewnątrz i ogień zewnątrz, płomień na płomień, spirytus na węgle, odtąd w ten sposób żyć zaczął.
Rozpoczynał szalony sen pijaństwa i męczarni, który miał trwać trzy lata. Trzy złowrogie lata, przez ciąg których wszystkie dnie były jednakowe, miesiące powikłane, pory roku jednostajne w ciągłym skwarze izby palaczów. Przebywał nieznane strefy, których nazwiska były miłe, dźwięczne, ożywiające, hiszpańskie, włoskie lub francuzkie, lecz w tych wszystkich czarodziejskich okolicach nie widział ani szafiru nieba, ani zielonych wysp, rozciągających się w obfitych bukietach na fosforycznych falach, Dla niego zawsze morze huczało jednostajnie rozgniewane i ogień był jednakowo gwałtowny. I im kraje były piękniejsze, tem okropniejszym stawał się pokój palaczów.
Zatrzymywali się w kwiecistych portach, otoczonych widnokręgiem palmowych lasów, bananów z zielonemi kitami, fijołkowych wzgórków i białych domków podpartych bambusami; lecz dla Jacka wszystko miało kolor węgli kamiennych. Kiedy nachodziwszy się bosemi nogami po rozpalonem od słońca wybrzeżu, oblanem rozpuszczoną smołą lub roztopionym sokiem trzciny, nanosił się koszów z popiołem, narozbijał i nadźwigał węgli, zasypiał znużony nad długim brzegiem lub zamykał się w jakiej ciupie, a brzegi te i ciupy podobne były do karczem Nantejskich, ohydnych świadków jego pierwszego pijaństwa. Tam spotykał innych palaczów — Anglików, Malajów, Nubijczyków, dzikie zwierzęta, maszyny do grzebania w ogniu. Nie mając o czem rozmawiać, pili. Kto jest palaczem, musi pić, to daje życie.
I Jack pił.
W tej ciemnej otchłani jedynym jasnym punktem była dla niego matka! Ona w głębi jego posępnego życia była niby Madonną w głębi kaplicy, w której pogaszono wszystkie świece. Teraz, kiedy dojrzał, wiele tajemnych stron jego męczeńskiego życia wyjaśniło mu się. Jego szacunek dla Karoliny zmienił się w czułą litość; zaczął ją kochać w ten sposób, jak kochamy tych, za których cierpimy lub zmazujemy ich winy. Nawet w największem oszołomieniu nie zapominał o celu swoich zobowiązań i jakimś bezwiednym instynktem chował swoją pensyę. Wszystko, co pijaństwo zostawiło w nim jaśniejszego, zestrzeliwało się w tej jednej myśli, że pracuje dla matki.

Tymczasem odległość pomiędzy niemi zwiększała się i przedłużała przebytą przestrzenią, nadewszystko zapomnieniem i obojętnością, jaka ogarnia wygnańców i nieszczęśliwych. Listy od Jacka przychodziły coraz rzadziej, jak gdyby je rzucał z coraz większego oddalenia. Karoliny zaś listy, liczne i gadatliwe, oczekiwały na niego w portach, zawiadamiały go o rzeczach obojętnych przy jego nowem stanowisku, czytał je tylko dla tego, ażeby usłyszeć muzykę, oddalone echo żyjącej zawsze miłości. Listy z Etiolles opowiadały mu epizody z życia Argentona. Później z drugich, pisanych z Paryża, dowiedział się o zmianie ich życia, że znowu się przenieśli na nadbrzeżną ulicę Augustyanów, bardzo blizko Akademii. „Jesteśmy w samem ognisku umysłowem — pisała Karolina. Argenton, uległszy prośbom swoich przyjaciół, zdecydował się powrócić do Paryża i założyć Przegląd filozoficzny i literacki. Tym sposobem da on poznać swoje dzieła, tak niesprawiedliwie nieuznawane, a zarazem zyskać może dużo pieniędzy. Lecz jaki tu kłopot, ileż trzeba się nabiegać do autorów, do wydawców! Dostaliśmy jedną bardzo interesującą pracę od Moronvala. Ja zajmuję się także, pomagam biednemu przyjacielowi. Obecnie kończę przepisywać Córkę Fausta. Szczęśliwy jesteś moje dziecko, iż tak daleko znajdujesz się od tych wszystkich wzruszeń. Argenton przez nie choruje.... Musiałeś teraz bardzo wyróść, mój Jacku. Przyślij mi twoją fotografię.” W jakiś czas potem, przejeżdżając przez Hawannę, Jack otrzymał gruby pakiet pod swoim adresem: „Jack de Barancy, palacz na Cydnusie.” Był to pierwszy numer:
Przeglądu przyszłych pokoleń.

Wicehrabia A. Argenton, naczelny redaktor.
Czem jesteśmy i czem będziemy ...............Redakcya.
Córka Fausta. Prolog..................................Wicehr. Argenton.
O wychowaniu w koloniach.........................Ewaryst Moronyal.
Rzemieślnik w przyszłości...........................Labassindre.
Sposób leczenia perfumami........................Dr. Hirsch.
Niedyskretne pytanie do dyrektora opery....L....
Machinalnie przerzucał palacz kartki tego zbioru bredni, które w miarę czytania swojemi rękami brudził i zaczerniał. Widząc razem wszystkie nazwiska swoich katów, wypisane na tej satynowej okładce bladawego koloru, poczuł jakąś zgrozę. Na chwilę przejęty był oburzeniem i wściekłością, i z głębi swojej jaskini krzyczał wstrząsając kułakami, jak gdyby go widzieli i słyszeli: „Ach! podli, podli, coście wy ze mnie zrobili?” Lecz to był tylko jeden błysk. Izba do opalania i spirytus tłumiły zaraz ten ruch buntowniczy, i niemoc, w którą nieszczęśliwy z każdym dniem coraz bardziej zapadał, wkrótce go ogarniała, jak piasek zasypujący zbłąkane karawany, w którym podróżni, przewodnicy, konie giną zagrzebani ze wszystkiemi pozorami życia. Rzecz dziwna, w miarę jak duch jego gasł, a wola traciła swoje siły, podbudzone ciało, podtrzymywane, podniecane ciągle, wydawało się mocniejszem. Chód miał pewny, siłę do pracy jednakową w stanie pijanym jak normalnym, do tego stopnia przyzwyczaił się do trucizny, zahartowany na jej zewnętrzne objawy. Twarz jego nawet, blada, konwulsyjna, pozostała zagadkową, naprężona wysiłkiem człowieka, który każe pijaństwu chodzić prosto i milczeć. Akuratny w swojej pracy, otrzaskany z tem, co w niej było najprzykrzejszego, z jednakową znosił obojętnością zarówno długie i jednostajne dni podróży, jak godziny burzy, walki z morzem, tak straszne w izbie opalania machin, „uderzenia ognia”, płonące węgle, spadające na dno okrętu. Dla niego te okropne chwile zlewały się ze snami zwykłych jego nocy, z szalonemi przywidzeniami, z trapiącemi zmorami, które niepokoją sen ludzi, przesyconych alkoholem.
Śród jednego z takich marzeń, pewnej nocy, kiedy biedny palacz spał, okropne wstrząśnięcie zachwiało całym Cydnusem. To uderzenie raptowne w bok okrętu, ten zastraszający trzask i łoskot, to łamanie się, szum wody wewnątrz, bałwany morskie spadające kaskadami, spływające cienkiemi strumieniami, przyśpieszone kroki, te elektryczne dzwonki odpowiadające sobie, zamięszanie, krzyki, a nadewszystko złowrogie zatrzymanie się okrętu, kołysanego głuchemi wstrząśnieniami, czy to wszystko niebyło snem?... Koledzy wołali: „Jack!.. Jack!.... Wyskoczył na pół nagi. W izbie machin już było na dwie stóp wody. Bussola stłuczona, latarnie pogaszone, zegar przewrócony. Jeden drugiego szuka po ciemku, w błocie, wszyscy zapytują się: „Co to jest?... Co się stało?...
— Amerykański statek wpadł na nas.... Toniemy.... Ratuj się, kto może.
Lecz od góry przy wązkiej drabinie, do której pchali się mechanicy i palacze, ukazał się Moco z rewolwerem w ręku:
— Pierwszemu, który ztąd wyjdzie, rozbiję czerep. Do pieców dyabły — i palić silnie! Ziemia niedaleko. Możemy jeszcze dopłynąć.
Każdy wraca na swoje stanowisko i pracuje z wściekłą rozpaczą. W izbie do opalania pieców okropność! Piece, tak wyładowane, że omal nie pękały, wydawały dym z mokrych kamieni, oślepiający, żółty, smrodliwy, który dusił robotników, podczas gdy napływająca woda, pomimo pomp, mroziła im członki! Ach! jakże są szczęśliwi ci, którzy mogą umrzeć tam na wierzchu, na świeżem powietrzu pomostu! Tu jest śmierć straszna, między dwoma dużemi topiącemi się ścianami; śmierć podobna do samobójstwa, tak dalece sparaliżowane siły zmuszone były ugiąć się przed nią.
Już skończone. Pompy nie funkcyonują. Piece pogaszone. Palacze mają wodę aż po ramiona; tym razem sam Moco krzyczy grzmiącym głosem....
— Moje dzieci, ratujcie się, kto może!




  1. Francuzka marynarka dzieli się na dwa duże plemiona: Moco i Ponnantais, Bretania i Prowancya, ludzie Północy i ludzie Południa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.