Jack/Część druga/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Osadnik do Mettray.

Nigdy willa Olszyny nie zasługiwała tak dobrze na swoją nazwę, jak tego poranku. Odosobniona pod zimowem niebem, po którem przesuwały się szare chmury, zmalała pomiędzy ogołoconemi z liści drzewami, szczelnie zamknięta przed wilgocią z ogrodu i drogi, podzielała ponure milczenie uśpionej jeszcze ziemi i próżnię powietrza. Kruki tylko, wydziobujące nasiona na sąsiednich polach, dodawały życia smutnemu krajobrazowi i roztaczały czarne swoje skrzydła po pustem miejscu.
Karolina zdejmowała suszone winogrona ze strychu wieżyczki, poeta pracował, doktór Hirsch spał, kiedy przybycie bryftregiera, jedynej rozrywki tych dobrowolnych wygnańców, zgromadziło rozproszone nudy w jednę grupę.
— Ach! list z Indret.... wykrzyknął Argenton, potem zaczął na złość czytać dzienniki pod gorączkowem spojrzeniem Karoliny, położywszy list nierozpieczętowany koło siebie, jak pies broniący kości, ażeby jej nikt nie ruszył.... Ach! wyszła książka tego.... Temu głupcowi się udało!.... Masz! wiersze Wiktora Hugo.... Więc zawsze....
Dla czego tak powoli rozwija kartki dziennika? Dla tego, że Karolina stoi za nim, niecierpliwa z płonącą od radości twarzą; dla tego, iż za każdym razem, kiedy przychodzi list z Indret, kochanka staje się matką, a ten potworny egoista wymaga, ażeby ona wyłącznie jemu jednemu była oddana. Dla tego to właśnie wysłał dziecko tak daleko. Lecz serce matki, nawet takiej, jest tego rodzaju, że im bardziej dzieci oddalone, tem bardziej je kocha, jak gdyby miłością chciała zapełnić przestrzeń i zbliżyć serca.
Od wyjazdu Jacka matka jego dręczona wyrzutami, uwielbiała go tą samą słabością, w skutek której pozwoliła go oddalić. Unikała rozmowy, i ażeby nie drażnić poety, lecz myślała o dziecku.
Argenton to odgadywał. Jego nienawiść dla dziecka wzrastała i po pierwszym liście Roudica, skarżącego się na ucznia, doznał we wzgardzie zadowolenia.
— Widzisz, nie można zrobić z niego nawet rzemieślnika.
Przekonanie to jednak mu nie wystarczało. Chciał jeszcze bardziej upokorzyć, poniżyć Jacka. Tym razem uszczęśliwi się. Po pierwszych przeczytanych w liście z Indret wyrazach, gdyż w końcu zdecydował się go otworzyć, zbladł ze wzruszenia, oczy zapłonęły mu złośliwym tryumfem.
— Byłem tego pewny!
Wreszcie co do postawionego żądania zwrotu sumy wybełkotał mnóstwo wymysłów i z miną rozdzierającą serce podał list Karolinie.
Po tylu innych, jakiż to był okropny dla niej cios! Zraniona w swojej macierzyńskiej dumie wobec poety, zraniona w swojej czułości, biedna doznała tem straszniejszych wyrzutów sumienia.
— To twoja wina — wołał na nią ten ostry głos, który jest wyższym po nad wszelkie sofizmata i rozumowania ludzkie.... to twoja wina. Dla czego opuściłaś go?
Teraz trzeba go ratować, ratować wszelkiemi sposobami. Lecz cóż zrobić? Zkąd wziąść pieniędzy? Ona ich nie miała. Kilka tysięcy franków za sprzedane ruchomości, za wypadkowe gniazdo ozdobione bogactwem i drobiazgami, prędko się rozbiegły. „Dobry przyjaciel” na odjezdnem chciał jej dać prezent na pamiątkę; lecz odmówiła przez dumę dla Argentona. Nic więc nie miała. Zaledwie kilka klejnocików, które mogły stanowić zaledwie część żądanej sumy. Nie pomyślała nawet prosić poety. Zbyt dobrze go znała. Naprzód nienawidził dziecka; a przytem był skąpy. Jak prawdziwy Auvergne’ak lubił grosze, uczuwał chłopski szacunek dla umieszczonych u notaryusza pieniędzy. Zresztą, nie był bardzo bogaty, Olszyny kosztowały dużo, opłata od dochodów znaczna. Pomimo nudów osamotnienia, przez oszczędność przepędzali tu zimę; tym sposobem spodziewali się wynagrodzić roztrwonione pieniądze w lecie, koszta przybywania gości, podtrzymujących przy kłopotach literackich „umysłowe otoczenie”, drogo opłacane.
Och! nie, poety Karolina prosić nie myślała. Jemu wszakże tak się zdawało, i zawczasu przybrał lodowaty wyraz twarzy człowieka, który widzi, że będą od niego żądać pieniędzy.
— Mówiłem zawsze, że to dziecko ma złe skłonności — rzekł, zostawiwszy jej czas do przeczytania listu.
Ona nic nie odpowiadała; może nawet nie słyszała, zajęta jedną myślą: „Muszę dostać pieniędzy przed trzema dniami, bo inaczej moje dziecko pójdzie do więzienia”.
On ciągnął dalej:
— Jakiż to wstyd dla mnie wobec moich przyjaciół, że im poleciłem takiego potwora!... Mam naukę za moją dobroć.... Wdałem się w ładną sprawę.
Matka rozmyślała.
— Muszę mieć te pieniądze przed trzema dniami, ażeby moje dziecko nie poszło do więzienia.
Śledził ją, odgadywał; a zapobiegając, żeby od niego nie żądała, zauważył:
— Trzeba powiedzieć, że nie mamy środków dla uniknienia tej niesławy, dla wyratowania tego nieszczęsnego od kary.... Nie jesteśmy bogaci.
— Och! gdybyś ty chciał — rzekła spuszczając głowę.
Myślał, że to już żądanie pieniędzy; to go rozgniewało.
— A tak, gdybym chciał! Spodziewałem się tego.... Wszak wiesz najlepiej, ile się tu wydaje, ile kłopotów mnie otacza. Czy nie dosyć, że tego łotra przez dwa lata utrzymywałem? Mam jeszcze opłacać jego kradzież? Sześć tysięcy franków! Zkądże je wezmę?
— Och! wiem.... ależ ja nie myślałam o tobie.
— Nie o mnie! O kimże więc?
Zmięszana, ze spuszczoną głową, wymieniła człowieka, z którym tak długo żyła „dobrego przyjaciela” Jacka, tego którego ona nazywała „starym przyjacielem”. Nazwisko to wymówiła ze drżeniem, oczekując wybuchu zazdrości ze strony poety na to wspomnienie. Nie. Usłyszawszy o „dobrym przyjacielu”, zaczerwienił się tylko trochę. I on także o nim myślał.
A wreszcie, dawny protektor Idy, jak i dziecko, stanowił część przeszłości Karoliny, tej tajemnicy o którą poeta przez dumę nigdy nie pytał, o której nawet udawał, że nie wie, podobnie jak historycy z czasów Restauracyi, którzy przemilczali o Rzeczypospolitej i panowaniu Bonapartego, przeskakiwali w swoich książkach te okresy, jak gdyby one nigdy nie istniały. Myślał więc sobie: „To nie z moich czasów.... Niech sobie sami załatwią!” — ucieszony, iż tak tanim kosztem pozbył się kłopotu. Nie zdradził jednak spokoju, przeciwnie, przybrał postawę rozjątrzoną:
— Duma moja nie mało już zrobiła poświęceń dla miłości. Może więc jeszcze i to zrobić.
— Ach! dziękuję, dziękuję ci... Jaki ty jesteś dobry!
Zaczęli rozmawiać o pożyczce z cicha, ażeby ich nie słyszał doktór Hirsch, który włóczył się po domu.
Szczególna to była rozmowa, zgłoskowa, przerywana, drażliwa, on okazywał wielki wstręt, ona delikatną zwięzłość. Mówili nieosobiście. Zapewnienie będzie odmówionem.... Nigdy niczego nie odmawiano.... Jak na nieszczęście ów nieosobisty człowiek mieszkał w okolicach Touraine, cóż tu zrobić? Wysłać list — to potrwa dwa dni; drugie tyle potrzeba na odpowiedź.
— A gdybym ja sama pojechała.... odważyła się nagle powiedzieć Karolina, przerażona swoją śmiałością. On odpowiedział spokojnie:
— Dobrze. Jedziemy.
— Jakto, ty chcesz także jechać do Tours?... I do Indret także; gdyż to jest po drodze i zaraz zawieźlibyśmy pieniądze?
— I do Indret.
— Jaki ty jesteś dobry, jaki dobry!... powtarzała biedna, ogłupiona, całując go po rękach.
Co prawda, obawiał się nieco puścić ją samą do Tours. Nie znając dobrze jej historyi, wiedział, że tam mieszkała i była szczęśliwa. A jeśli nie wróci!... Taka słaba, taka zmienna. Na widok swojego „starego przyjaciela”, tego zbytku, który porzuciła, pod wpływem dziecka, które ujrzy, ulegnie wspomnieniem przeszłości, zechce oswobodzić się od tyranii, którą poeta sam uważał za ciężką i przykrą do zniesienia.
On już nie mógł się bez niej obejść. Jego próżny egoizm, wiara w swoją słabość, wszystko to potrzebowało ślepego jej przywiązania, ciągłych starań i dobrego, rozweselającego humoru. Zresztą, nie miał nic przeciw temu, ażeby się trochę przejechać, oderwać się od tego okropnego, lirycznego dramatu, nad którym od tak dawna stękał bezustannie i bezużytecznie.
Rozumie się, ubarwiał swoje obawy i potrzebę rozrywki pozorami rycerskości, zapewniał Karolinę, że jej nie opuści ani w smutku ani w szczęściu; kochanka była mu wdzięczna i oczarowana śród strapienia matki. Przygotowania do podróży usypiały w słabej duszy biednej istoty śmiertelny cios, jaki ją przed chwilą uderzył. Jak wieśniaczki, które, pogrzebawszy męża, sprawiają sobie wielką stypę i wśród gospodarskich zajęć zapominają o wczorajszem szlochaniu, Karolina, pakując walizy, wydając rozmaite rozporządzenia matce Archambauld, zapominała prawie o rozdzierającym celu swej podróży. Przy obiedzie Argenton powiedział doktorowi:
— Musimy odjechać. Malec narobił głupstw, dużych głupstw. Pojedziemy do Indret. Pilnuj tu domu w naszej nieobecności.
Doktór nie wymagał objaśnień. Nie zdziwiło go to bynajmniej, że dziecko narobiło głupstw, i dowiódł, że dobrym był pasorzytem, wykrzyknąwszy jak Argenton.
— Byłem tego pewny.
Wyjechali pospiesznym pociągiem nocnym i przybyli do Tours z rana. „Stary przyjaciel” dawnej Idy de Barancy mieszkał w okolicy miasta, w jednym z pięknych pałacyków, dominujących nad Loarą, powabnych, ocienionych, spuszczających swoje lasy aż do rzeki, a wieżyczkami sięgających do krańców widnokręgu. „Pan hrabia”, jak go niegdyś nazywała służba Idy, był bezdzietnym wdowcem, bardzo dobrym i światowym człowiekiem. Pomimo, że został nagle porzuconym, zachował najlepsze wspomnienie o wesołej i gadatliwej kobiecie, która przez pewien czas uprzyjemniała mu jego samotność. To też na bilecik Karoliny odpowiedział, że jest gotów ją przyjąć.
Najęli powóz w hotelu i wyjechawszy z miasta, udali się pięknym nadbrzeżnym gościńcem. Karolina była cokolwiek zaniepokojona zapamiętałością poety w towarzyszeniu jej. Myślała:
— Czy on ze mną wejdzie?
Pomimo nieznajomości zwyczajów, czuła, że to jest niepodobieństwem. Jadąc, myślała o tem, zachwycała się cudowną miejscowością, gdzie przepędziła kilka lat swojego tułackiego życia, gdzie tak często przechadzała się ze swoim małym Jackiem, pięknym, wystrojonym blondynkiem, teraz przybranym w bluzę rzemieślniczą, którą może zamieni na kaftan domu poprawy.
Argenton, siedząc obok, z ukosa patrzał na nią i przygryzał z wściekłością wąsy. Dziwnie była piękną tego poranku; nieco blada od wzruszenia po złej wiadomości, znużona podróżą i zakłopotana obecną wizytą — wszystko to, w połączeniu z czarnem ubraniem, dodawało zalotności jej świeżej twarzy. Piękność jej nabrała dystynkcyi, oddawna zapomnianej przez gospodynię i dozorującą chorego w Olszynach. Pontyfikalny Argenton był wzburzony, niespokojny, bardzo nieszczęśliwy. Nie odzywała się w nim zazdrość Otella, która wprawia w szał i zabija, lecz zakłopotanie, które odbiera siły, czyni niezręcznym i ogłupia. Zaczął sobie wyrzucać, że jej towarzyszy, czuł się oszołomionym, zakłopotanym oryginalną rolą, jaką odgrywał. Najbardziej wszakże gniewało go to, że pozwolił jej jechać.
Widok pałacu ostatecznie go zmięszał. Kiedy Karolina powiedziała: „Tam!” kiedy ujrzał pomiędzy drzwiami ozdoby, cacka z czasów Odrodzenia, taras, zwodzone mosty na rzece, latem ocienionej i zakrytej, lecz osłoniętej w tej porze roku, kiedy zamarzły krajobraz lekko się cieniował zielonością — wtedy wyrzucał sobie nierozwagę, głupotę i nieroztropność. Niewątpliwie, gdy ona tam wejdzie, już nie zechce wyjść.
Nie wiedział, do jakiego stopnia usadowił się w tej sercu kobiety, nie wiedział, że wszystkie skarby świata nie mogłyby jej skusić do porzucenia go.
— Czy on nie wysiądzie? zapytywała Karolina sama siebie, coraz bardziej zaniepokojona. Nakoniec, wjeżdżając w aleję, kazał stanąć:
— Będę na ciebie czekał na dole, przy drodze. Nie siedź tam długo — dodał z rozdzierającem sercem i podłym uśmieszkiem.
— Ach! nie, nie, mój drogi, nie obawiaj się....
Powóz już był daleko, prawie przy kracie, a on jeszcze patrzał za nim. W pięć minut oparty o ogrodzenie parku, czekając, ujrzał swoją kochankę, idącą pod rękę z wysokim, szczupłym, wytwornym mężczyzną, trzymającym się jeszcze prosto, lecz którego sztywny chód zdradzał wiek podeszły. Kiedy ta para znikła, Argenton doznał wrażenia niezmiernej próżni. Widok skręcającej w aleję sukni Karoliny wydał mu się ironią, zgrozą, jak gdyby ktoś zdaleka w twarz go uderzył.
Wtedy rozpoczęły się dla niego okropne męczarnie..... Co oni tam z sobą rozmawiają?... Czy ją kiedy ujrzy?... I to ten szkaradny smarkacz sprawił mu te upokarzające udręczenia!
Usiadł na wydeptanym schodzie u drzwi, wiodących do zbytkownego parku, w którym Karolina znikła. Oczekiwał jej gorączkowo, ciągle zwrócony do kraty, patrzał w dziedziniec na stojący powóz, na nieruchomego furmana, otulonego w długi płaszcz. W około niego roztaczał się uroczy krajobraz, mogący ukoić najprzykrzejsze wzburzenie. Wzgórza okryte bogatemi winnicami, pagórki zarosłe drzewami, pastwiska obsadzone wierzbami, poprzerzynane strumykami; gdzieniegdzie ruiny z czasów Ludwika XI, kilka ładnych pałaców, które tak liczne stoją nad brzegami Loary, a na frontonach ich wiją się salamandry, okręcając wycięte litery.
W tej bezczynnej samotności i oczekiwaniu, kiedy wszystko jest dobrem dla utkwienia błądzącej myśli, Argenton zwrócił uwagę na gromadę ludzi pracujących w małej dolinie, która roztaczała się u jego stóp. Kopali kanał dla ścieku wody. Zbliżywszy się o kilka kroków, ażeby lepiej widzieć, spostrzegł, iż ci ludzie ubrani byli w niebieskie bluzy, w spodnie z dużemi pasami, a chociaż zdaleka wyglądali na wieśniaków, były to dzieci, które tworzyły pułk pod rozkazami jakiegoś nadzorcy, pół chłopa, pół pana, który rozkazywał jak mają kopać i wyznaczał brzegi strumienia.
Nadewszystko raziło to, że pracę tę spełniali tak młodzi robotnicy w głębokiem milczeniu. Nie mówili ani słowa, nie wydali ani jednego okrzyku, nie okazywali nawet tych przyśpieszonych ruchów, jakie dostrzedz można w ludziach, którzy czują i próbują swoich sił.
— Prościej.... Nie tak prędko.... wołał nadzórca. Twarze potem zalane schylały się ku ziemi; a gdy się na chwilę podnosiły, ażeby odetchnąć, widać było wązkie czoła, spiczaste czaszki, głowy noszące na sobie ślady usychania, niszczenia lub pomięszania. Z pewnością dzieci te nie były wychowane w swobodzie natury. Po większej części wybladłe, z czerwonemi lub przymrużonemi oczami, wykazywały one nędze miast, zaduszone powietrze biednych cyrkułów i niezdrowych domów.
— Co to za dzieci? zapytał poeta.
— A! pan nie tutejszy?.... To są osadnicy z Mettray.... Kolonia jest tutaj blizko.
I nadzorca pokazał Argentonowi rząd białych, nowych domów naprzeciwko wzgórza. Poeta wiedział z nazwiska o sławnym zakładzie karnym; lecz nie znał reguł, ani warunków przyjęcia. Zaczął więc wypytywać się tego człowieka, mówiąc, że wiążą go ścisłe stosunki z rodziną, którą jedyny syn pogrążył w smutku.
— Przyślijcie go państwo do nas, jak wyjdzie z więzienia.
— Ale, rzekł Argenton z pewnym odcieniem żalu, kiedy zdaje się, że on do więzienia nie pójdzie. Rodzice mogą tego uniknąć, zwróciwszy pieniądze....
— W takim razie nie możemy go przyjąć. Przyjmujemy tylko małoletnich przestępców, wypuszczonych z więzienia. Mamy także zakład dodatkowy, Dom rodzicielski, który jest zastosowaniem systematu celkowego do młodzieży.
— Naprawdę?.... systematu celkowego?
— Który doskonale działa na najgorsze natury... Zresztą mam tu kilka broszur. Może pan chcesz się z niemi obznajmić?
Argenton wziął je, dał cóś pieniędzy dla małoletnich przestępców i wrócił na drogę obładowany książkami. Zamkowa krata zamykała się. Powóz wjeżdżał w aleję.
Przecież!....
Karolina, wesoła, szczęśliwa, z błyszczącemi oczami, spieszyła do swojego poety.
— Wsiadaj prędzej — rzekła doń.
A ująwszy go pod rękę, cała drżąca z radości, dodała:
— Powiodło mi się.
— Ach!
— Nad wszelkie spodziewanie.
Poeta powtórzył oschle, obojętnie swoje „ach!” potem zaczął przewracać kartki broszury z największem zajęciem, jakby chciał przekonać, że reszta nic go nie obchodzi. Przed chwilą nie był taki dumny, kiedy gryzł paznokcie, czatując przy zamkniętej kracie; lecz teraz, kiedy ona przytulała się do niego taka poddana mu i uległa, nie było się o co kłopotać. Karolina, widząc jego milczenie, zamilkła także, myślała, że jest zraniony w swojej zazdrosnej dumie. On pierwszy przerwał milczenie:
— A więc, powiodło ci się?
— Najzupełniej, mój przyjacielu.... Miano zamiar zrobić prezent Jackowi, kiedy dojdzie do pełnoletności; gdy będzie człowiekiem, ażeby miał na zagospodarowanie. Podarunek ten składa się z dziesięciu tysięcy franków. Zaraz mi je oddano. Sześć tysięcy na zapłacenie; a cztery tysiące franków powiedziano mi, ażeby je umieścić gdzie dla dziecka.
— Użytek z tych pieniędzy już obmyślany.... Trzeba zapłacić za niego przez dwa lub trzy lata zamknięcie w Mettray, w Domu rodzicielskim. Tam może zdołają ze złodzieja zrobić porządnego człowieka.
Karolina drgnęła na wyraz złodziej, który ją przywrócił do rzeczywistości. Wiadomo, że w tym biednym małym mózgu minione wrażenia zacierały się w jednej sekundzie, nie pozostawiając po sobie żadnego duchowego śladu.
Opuściła głowę:
— Gotowa jestem wszystko zrobić, co tylko chcesz — rzekła....
Taki byłeś dobry, taki wspaniałomyślny! Nigdy tego nie zapomnę.
Pod dużemi wąsami po ustach poety przebiegł uśmiech zadowolenia i dumy. Był teraz więcej niż kiedykolwiek panem. Skorzystał z tego, ażeby wystąpić z długą rozprawą. Karolinie można było wiele zarzucić. Jej słabość macierzyńska dużo się przyczyniła do tego, co się stało.. Tak popsute jak jej dziecko, zostawione zawsze swym złym skłonnościom, musiało stać się niegodziwem. Od tej chwili potrzeba męzkiej ręki, ażeby przeprowadziła tego upornego konia. Niech jemu powierzą, podejmie się zaprowadzić go na dobrą drogę.
Powtórzył dwa lub trzy razy:
— Zabiję go, albo poskromię.
Ona nic nie odpowiadała. Radosna myśl, że dziecko nie pójdzie do więzienia, zapanowała nad innemi. Zaraz postanowili, że pojadą wieczór wprost do Indret. Tylko, żeby ona uniknęła bolesnego poniżenia, umówili się, że zostanie w Basse-Indret. Sam Argenton odwiezie pieniądze i winnego w tej chwili dostawi do kolonii. Już mówił po prostu „kolonia”; i zawczasu widział Jacka w niebieskim bawełnianym kaftanie razem z nieszczęśliwymi przestępcami, którzy po części są ofiarami rodzicielskich wad i zbrodni, którzy od najmłodszego wieku zaciągają się do szeregu wielkiej armii potępionych.
Było to w niedzielę. Wysiadłszy z wagonu na dużej fabrycznej stacyi w Basse-Indret, zajęli najpiękniejszy pokój w oberży przy gościńcu, gdyż w całej miejscowości nie było hotelu dla podróżnych. Podczas gdy Argenton poszedł wypełnić obowiązek sędziego, Karolina pozostała sama w brudnym pokoju, do którego dochodziły krzyki, śmiechy, hałasy pijaków, śpiewy przeciągłe i smutne na tę nutę gorzkich żalów, jaką odznaczają się melodye bretońskie, melancholijne jak morze lub dzika przestrzeń stepów. Mięszały się z niemi piosenki marynarzów, trochę żywsze, więcej rozpasane, lecz również smutne. Pospolita karczemna wrzawa, jednostajność drobnego deszczu, który bił w szyby bez przerwy, wszystko to sprawiało na kobiecie wrażenie wygnania, na które skazywano jej dziecko. Jakkolwiek winny, zawsze to był jej syn, jej Jack; a czując się tak blizko niego, przypomniała sobie szczęśliwe lata, które razem przeżyli.
Po co ona go opuściła?
Przypominała sobie, jak był dzieckiem, uroczy i delikatny, pełen rozumu i czuły, a na myśl, iż teraz ukaże jej się rzemieślnik, złodziej i że to będzie jej syn, nieokreślone wyrzuty, które ją dręczyły przez dwa lata, przybrały postać i stanęły przed nią. Do tego doprowadziła go swoim słabym charakterem! Gdyby był został przy niej, gdyby go nie rzucono w zepsucie fabryczne, gdyby go była oddała do kolegium z dziećmi jego wieku, nie byłby został złodziejem. Ach! przepowiednia Rivala aż nadto się spełniła. Ujrzy go upadłym, spodlonym.
Pospolitość rzemieślniczej niedzieli, której nieprzyjemna woń i zgiełk ją otaczały, potęgowała jeszcze wyrzuty. W takich warunkach Jack żył od dwu lat!.... Cały wstręt tej powierzchownej natury, niezdolnej odczuć żadnego, choć cokolwiek skomplikowanego zadania, życia okupionego kosztem ręcznych trudów, oburzył się na taką myśl. Chcąc rozerwać smutek, wzięła program „kolonii”, rozłożony przed nią. Wyrazy przejęły ją dreszczem: „Dom rodzicielski. Zakład karny. System postępowania jest oparty na zupełnem odosobnieniu. Dzieci umieszczone są w celach, nigdy nie widują się z sobą, nawet w kaplicy“. Ze ściśnionem sercem zamknęła książkę i stanęła przy oknie, oczekując powrotu poety, przybycia dziecka, z utkwionemi oczami w kawałeczek Loary, który widziała przez kończącą się uliczkę, wzburzonej jak morze i obryzganej spadającą wodą.
Przez ten czas Argenton poszedł spełnić swoją misyę, zadowolony, iż on sam ją spełni. Za żadne skarby nie dałby się zastąpić. On, co tak lubił pozować, miał tu właśnie do tego najlepszą sposobność. Naprzód przygotował mowę do przestępcy, spodziewając się od niego tłomaczenia na kolanach w gabinecie dyrektora. Na teraz wszystkie obmyślane pozy streszczały się w majestatycznem trzymaniu głowy. Z miną poważną i odpowiednią do okoliczności, ubrany ciemno, w czarnych rękawiczkach, trzymając wysoko i silnie parasol, przechodził przez ulicę Indret, w tej porze pustą z powodu niepogody i nieszporów.
Jakaś stara kobieta wskazała mu dom Roudica. Przeszedł około fabryki, cichej, spoczywającej z rozkoszą, chłodzącej swoje zadymione i zczerniałe dachy. Lecz doszedłszy do wskazanego domu, stanął, wahając się, czy się nie mylił. Ze wszystkich domów koszarowej ulicy ten był najwięcej ożywiony i najweselszy. Z otwartych na dole okien dolatywał radosny odgłos bretońskich śpiewek, wieśniacze, ciężkie tupania po podłodze, jakby kto na klepisku młócił. Tańczono „po muzyce ust”, jak mówią Bretończycy, a tańczono z tym zapałem, jaki głos nadaje rytmowi i mierze.
— Ależ to niepodobieństwo.... Chyba nie tutaj.... mówił do siebie Argenton, przygotowany zastać dom pogrążony w smutku, do którego wchodzi jako odkupiciel.
Nagle wykrzyknięto:
— Dalej, Zenaido.
I inne głosy powtórzyły z hukiem:
— Tak, tak....
Zenaida! Wszak to imię córki Roudica. Ci ludzie wesoło znoszą swoje nieszczęście! Gdy się poeta waha, silny głos kobiecy zaczyna śpiewać, a chór mężczyzn mu wtóruje. Wir biało ubranych głów przesunął się przez okno z szelestem płóciennych spódnic i oddychaniem zasapanych głosów.
— Dalej, wachmistrzu.... Dalej Jacku.... krzyczano.
Tego już było za nadto!.... Zaciekawiony poeta, popchnął drzwi i śród wzniesionego szalonym tańcem kurzu pierwszą osobą, którą spostrzegł, był Jack, złodziej, przyszły osadnik, wyskakujący z sześcioma czy ośmioma dziewczętami, między któremi otyła, wesoła i czerwona, ciągnęła z całej siły do ożywionego koła ładnego wachmistrza komory. Przyparty do ściany, ścigany po wszystkich kątach, dzielny jakiś mężczyzna o siwych włosach, uszczęśliwiony, rozweselony, zadowolony z całej zabawy, starał się, ażeby w niej brała udział wysoka, blada, smutno uśmiechająca się młoda kobieta.
Cóż to się stało?
Posłuchajcie:
Na drugi dzień po uwiadomieniu matki Jacka, do dyrektora w Indret weszła wzruszona, wzburzona pani Roudic. Nie zwracając uwagi na chłodne przyjęcie, gdyż wstyd od dawna przyzwyczaił ją do niemej pogardy uczciwych ludzi, nie chciała usiąść na podanem krześle, a wyprostowawszy się, z zadziwiającą pewnością siebie, rzekła:
— Przychodzę powiedzieć panu, że uczeń jest niewinny. To nie on ukradł posag mojej pasierbicy.
Dyrektor podskoczył na fotelu:
— Jednakże są tego dowody.
— Jakie dowody? Najważniejszem jest to, że mego męża nie było, że Jack sam pozostał z nami w domu. Ten właśnie dowód przyszłam obalić. Tej nocy u nas oprócz Jacka był inny mężczyzna.
— Mężczyzna! Nantais?
— Tak Nantais.... odrzekła.
Och! jakże była blada.
— A więc to Nantais wziął pieniądze?
Czy na tej martwej twarzy znać było bodaj chwilowe wahanie? W każdym razie odpowiedź jej była stanowczą i spokojną.
— Nie, Nantais nie wziął pieniędzy.... lecz wzięłam je ja i jemu dałam.
— Nieszczęśliwa kobieto!
— Ach! tak, bardzo nieszczęśliwa. Powiedział mi, że tylko na dwa dni; czekałam przez ten cały czas, wobec rozpaczy męża, łez Zenaidy, wobec okropnej obawy, ażeby nie ukarano niewinnego.... Jakąż to było dla mnie męczarnią!... Nie miałam żadnej wiadomości. Wtedy napisałam: Jeżeli jutro do godziny jedenastej nic nie odbiorę, oskarżę siebie i ciebie.... I oto jestem.
— Tak, jesteś pani, przyszłaś!... Lecz cóż mam zrobić?
— Chcę, ażebyś pan aresztował prawdziwie winnych, których pan teraz znasz.
— Lecz mąż pani?.... On umrze z tej podwójnej hańby.
— A ja! rzekła z gorzką dumą. Daleko łatwiej umrzeć. To, co ja robię, jest o wiele boleśniejszem — wierz mi pan!
W dzikiem uniesieniu mówiła o śmierci. Patrzała na nią, przywoływała ją z takim szałem, z jakim nigdy nie patrzyła i nie przywoływała swego kochanka.
— Gdyby śmierć pani mogła poprawić sprawę — rzekł dyrektor z powagą — gdyby mogła wrócić posag biednej dziewczynie, rozumiałbym, dla czego chcesz pani umrzeć.... Lecz tutaj samobójstwo panią jedną może wyciągnąć z biedy. Położenie rzeczy zostanie to samo, owszem pogorszyłoby się tylko i zaciemniło.
— Cóż tedy zrobić? rzekła pognębiona. W swojej niepewności stawała się znowu dawną Klarą, jej długie wątłe ciało ugięło się w zbyt silnej dla niej walce.
— Przedewszystkiem trzeba wyratować, co można z tych pieniędzy. Może jeszcze wszystkich nie wydał.
Klara wstrząsnęła głową. Ona dobrze znała okropnego gracza. Wiedziała, jak porwał pieniądze, że prawie stąpał po niej, ażeby dostać się do szkatułki, i że musiał przegrać aż do ostatniego su.
Dyrektor zadzwonił. Zszedł dozorca, dawny żandarm, główny nieprzyjaciel Belizaryusza.
— Pojedziesz do Saint-Nazaire — rzekł zwierzchnik. Powiesz Nantaisowi, żeby tu zaraz przyjechał. Dla pewności nawet poczekaj na niego.
Panie dyrektorze, Nantais jest w Indret. Tylko co go widziałem, jak wychodził od pani Roudic. Zapewnie jest jeszcze niedaleko.
— A no to dobrze.... Co prędzej poszukaj go i przyprowadź. Przedewszystkiem nic mu nie mów, żeś widział panią Roudic w moim gabinecie.... Niech się niczego nie domyśla....
— Rozumiem.... rzekł mrugnąwszy okiem przezorny dozorca, chociaż wcale nie wiedział, o co idzie.
Odwrócił się i wyszedł.
Po jego odejściu zapanowało milczenie. Oparta o róg biurka Klara, dumała niema i dzika. Gwar fabrycznej pracy, gwizdania pary, to błagalne to groźne skargi, wtórowały burzy, jaka się odbywała w jej duszy. Nareszcie drzwi otworzyły się żywo.
— Pan dyrektor mnie przywoływał — rzekł Nantais wesołym głosem.
Obecność Klary, jej bladość, surowe oblicze dyrektora....
Zrozumiał wszystko.
Dotrzymała więc słowa.
Na tej twardej i brutalnej twarzy na chwilę okazało się wzburzenie jakiegoś dzikiego obłędu, obłędu człowieka, schwytanego w zasadzkę, który zabija, ażeby z niej się wydobyć, i kręci się nie znajdując wyjścia. Wreszcie jednak zachwiał się pod ciężarem wewnętrznej walki i ukląkł przy biórku.
— Przebaczcie — wyszeptał.
Dyrektor gestem kazał mu powstać:
— Uwolnij nas od swoich próśb i łez. My to wszystko znamy. Przystąpmy do rzeczy.... Ta kobieta okradła męża i córkę dla ciebie. Przyrzekłeś jej odnieść pieniądze za dwa dni? Gdzie one są?
Nantais spojrzał obłąkanym wzrokiem wdzięczności na swoją kochankę, która go wyratowała kłamstwem; lecz Klara nie patrzyła na niego. Zbyt dobrze go widziała w ową noc występku.
— Gdzie są pieniądze? powtórzył dyrektor.
— Oto są!... Odniosłem je.
Rzeczywiście je odniósł, lecz nie zastawszy Klary w domu, jeszcze prędzej je zabrał, ażeby na nowo spróbować szczęścia w grze. Był prawdziwym graczem.
Dyrektor wziął bilety złożone na stole:
— Wszystkie?
— Brak osiemset franków.... rzekł Nantais wahając się.
— Ach! tak, pojmuję. Odłożone na wieczorną stawkę.
— Przysięgam, że nie. Przegrałem, ale oddam.
— Niepotrzeba. Nie wymagam więcej. Osiemset franków, których brakuje, ja dołożę. Niechcę, ażeby to dziecko straciło nawet su ze swego posagu. Teraz rzecz chodzi o to, jak wytłomaczyć Roudicowi zniknięcie i odnalezienie pieniędzy. Siadaj i pisz.
Pomyślał chwilę, podczas gdy Nantais siadał do biórka i brał pióro. Klara podniosła głowę. Czekała. Ten list stanowił dla niej śmierć lub życie.
— Pisz: „Panie dyrektorze, w chwili szału wziąłem sześć tysięcy franków z szafy u Roudiców....”
Nantais zrobił gest zaprzeczenia, lecz bał się Klary, dozwolił więc sprostować fakt w całej jego logicznej, srogiej prawdzie.
„U Roudiców....” — rzekł, powtarzając ostatni wyraz. Dyrektor ciągnął dalej:
„....Oto są pieniądze.... Nie mogę ich zatrzymać. One mnie palą.... Uwolnij pan nieszczęśliwych, na których ściągnąłem podejrzenie i proś mojego wuja, ażeby mi przebaczył. Powiedz mu pan, że opuszczam fabrykę i wyjeżdżam, nie śmiejąc go pożegnać. Wtedy dopiero wrócę, kiedy pracą i pokutą odzyskam prawa uciśnięcia ręki uczciwego człowieka......” Teraz data.... i podpis....
A widząc jego wahanie, zawołał:
— Strzeż się! Uprzedzam cię, jeżeli nie podpiszesz, w tej chwili każę aresztować tę kobietę....
Nantais, nic nie mówiąc, podpisał. Dyrektor wstał.
— Teraz możesz odjechać!.... Jedź do Guerigny, jeżeli chcesz, i staraj się dobrze prowadzić. W każdym razie pamiętaj, że jeżeli się dowiem, iż włóczysz się około Indret, żandarmi cię złapią, jako złodzieja. List twój upoważni ich do tego.
Nantais lekko się skłonił a odchodząc spojrzał na Klarę. Lecz urok już nie działał. Ona spokojnie odwróciła głowę, silnie postanowiła więcej go nie widzieć i zachować w wyrzutach swego sumienia okropny obraz podłego złodzieja, jaki jej się przedstawił owej nocy. Kiedy odszedł, pani Roudic zbliżyła się do dyrektora, złożywszy ręce z wyrazem wdzięczności.
— Nie dziękuj mi pani. Zrobiłem to dla męża, ażeby oszczędzić temu uczciwemu człowiekowi jednej z najstraszniejszych męczarni.
— Ja też panu dziękuję za mojego męża.... Ja o nim myślę i poświęcenie, jakie dla niego zrobiłam, jest tego dowodem.
— Jakie poświęcenie?
— To, żeby żyć, kiedy umrzeć, zasnąć na zawsze byłoby tak dobrze.... Wszystko już obmyśliłam. Niech to będzie dla Roudica! Tak potrzebuję spokoju, jestem taka znużona.
I rzeczywiście cudowna siła, która ją utrzymywała podczas tego przyjęcia, ustała. Wrodzona odrętwiałość powróciła w takiem osłabieniu całej istoty, biedna kobieta wydawała się tak pognębioną, wycieńczoną, odchodziła tak pochylona, że aż dyrektor, obawiając się wypadku, rzekł do niej łagodnie:
— Ależ pani, trzeba mieć odwagę. Pomyśl, jak okropne zmartwienie sprawi ten list Roudicowi, będzie to dla niego straszny cios. Nie można go obciążać innem, daleko większem, nienaprawionem nieszczęściem.
— Prawda i ja tak myślę — powiedziała i wyszła pomału.
I rzeczywiście Roudic był prawdziwie zrozpaczony, dowiedziawszy się od dyrektora o postępku siostrzeńca. Tylko radość Zenaidy z odnalezienia posagu, widok jak skakała ze swoją szkatułką, złagodził nieco w sercu dzielnego człowieka bolesne zdziwienie, jakiego doznają uczciwe natury wobec hańby i niewdzięczności. Pierwszemi jego słowami było: „Tak go moja żona lubiła!” A ci, co słyszeli, gdy to mówił, rumienili się za tę straszną jego naiwność.
A Aztek? Ach! i dla biednego Azteka nadszedł dzień chwały. Na drzwiach wszystkich warsztatów z rozkazu dyrektora umieszczono ogłoszenia o jego niewinności. Otoczono go, częstowano, a można sobie wyobrazić, jak go Roudicowie przepraszali, jak chcieli mu wynagrodzić krzywdę i zapewniali o swojej przyjaźni. Jednej rzeczy tylko brakowało do szczęścia Jacka: Belizaryusza!
Zaledwie otworzono więzienie i powiedziano mu: „Jesteś wolnym....” kramarz odszedł, o nic nie zapytawszy. Wszystko wydało mu się tak dziwnem, obawa, ażeby go znów nie schwytano, pchała go tak silnie, że myślał tylko o ucieczce, o tem, ażeby zemknąć jaknajprędzej, o ile na to pozwalały jego słabe nogi.
Nagłe jego zniknięcie zmartwiło Jacka. Chciał się wytłomaczyć przed tym nieszczęśliwym, który znosił za niego męki, przez dwa dni był więziony i prawie zrujnowany utratą swojego towaru. Nadewszystko to go dręczyło, że Belizaryusz odszedł z przekonaniem o jego winie, a nie było czasu wyprowadzić go z tego błędu. Myśl, że ten biedny włóczęga będzie go miał za złodzieja, gasiła mu całą jego radość.
Pomimo tego jadł z apetytem śniadanie na weselu wachmistrza i Zenaidy i tańczył wraz z innymi (po muzyce ust) — kiedy wszedł Argenton. Majestatyczny i Ubrany w czarne rękawiczki poeta sprawił zjawieniem się swojem takie wrażenie na weselem towarzystwie, jak jastrząb wpadający na stado jaskółek. Kiedy mina ułoży się stosownie do okoliczności, trudno ją natychmiast zmienić. Przekonało o tem zachowanie się Argentona. Daremnie mu mówiono, że pieniądze się znalazły, że Jack jest niewinny, że jadąc do Indret, zminął się z drugim listem dyrektora, objaśniającym złe, jakie sprawił pierwszy; daremnie patrzał, jak wszyscy ci poczciwi ludzie obchodzili się z uczniem niby z dzieckiem tego domu, zacząwszy od ojca Roudica, który go przyjacielsko klepał i nazywał „małym chłopcem”, aż do Zenaidy, która brała go swojemi silnemi rękami za głowę i bawiła się rozgarnianiem mu włosów, nim mogła to samo zrobić na głowie Mangina; poeta był jednako surowym i poważnym. Oświadczył w wyrazach bardzo czułych Roudicowi swój żal nad sprawioną mu przykrością i przepraszał go w imieniu swojem i matki Jacka.
— Ależ to ja powinienem przeprosić to biedne dziecko.... wołał Roudic.
Argenton go nie słuchał. Mówił o honorze, o obowiązkach, o okropnej przepaści, w jaką wciąga złe prowadzenie. Jakkolwiek Jack był niewinnym, jednakże wiele miał powodów do zmięszania się; przypomniał sobie spędzony dzień w Nantes, w jakim stanie go widział obecny tu Mangin, który mógł świadczyć. Poczerwieniał zatem, nie wiedząc, jak się zachować podczas kapłańskiego kazania. Poeta przykuwał wszystkich urokiem swojej wymowy, jednakże w końcu, po godzinnej oracyi, wywarł na nich wrażenie ciężkiego smutku, usypiającego znudzenia, które Roudic przerwał.
— Po tak długiem mówieniu zapewnie chce się panu pić — rzekł naiwnie. I kazał przynieść miarkę jabłecznika z sucharkami, które Zenaida gościom przygotowała. I dalibóg, jabłecznik tak dobrze wyglądał, a złotawa skórka wydawała się tak apetyczną, że poeta, jak wiadomo żarłoczny, dał się namówić i zrobił w jedzeniu taki wyłom, jak niegdyś nóż Belizaryusza w szynce w Olszynach.
Z długiej rozprawy Argentona Jack zapamiętał to tylko, że poeta przebył długą podróż do Indret, wioząc pieniądze, ażeby go wybawić od hańby siedzenia na lawie oskarżonych. Rzeczywiście poeta nie zaniedbał przy uroczystej scenie skorzystać z biletów bankowych w swoim pugilaresie. Kilkanaście razy uderzając się po kieszeni, mówił: „Przywiozłem pieniądze....” Dziecko wyobrażało sobie w dobrej wierze, że Argenton przywiózł swoje sześć tysięcy franków, ażeby go wyratować, zaczął myśleć, że niesłusznie czuł odrazę do tego człowieka, że jego chłód, wstręt był tylko pozornym. Nigdy nie był z takiem uszanowaniem i czułością dla „nieprzyjaciela”, który, również ze swojej strony zdziwiony, nie poznawał niesfornego konia, przypisywał sobie, jak zwykle, zasługę tej zmiany i mówił:
— Poskromiłem go.
Myśl ta w połączeniu z gościnnością Roudiców wprowadziła go nakoniec w dobry humor.
I prawdziwie, kto by widział poetę i ucznia, jak chodzili pod rękę po ulicach Indret i nad brzegiem Loary, rozmawiając z sobą, mógłby pomyśleć, że to są prawdziwi przyjaciele. Jack był szczęśliwy, iż mógł mówić o swojej matce, dowiedzieć się o niej szczegółów, oddychać — że tak powiem — jej obecnością w twarzy tego, którego ona tak kochała. Ach! gdyby był wiedział, że ona jest tak blizko niego i że od godziny Argenton walczył z resztką litości i zazdrosnym egoizmem, zapytując siebie:
— Czy powiedzieć mu, że ona tam jest?
Faktem było, że poeta, jadąc do Indret, nie spodziewał się podobnego rozwiązania sprawy. Niewątpliwie byłby z radością zaprowadził przed matkę występne, shańbione dziecko, któremu nie mogłaby okazać żadnych czułości; lecz zaprowadzić tryumfującego bohatera, męczennika sądowniczej pomyłki, być obecnym przy wynurzeniach i pieszczotach dwu serc, które nieustannie dla siebie biły, to było po nad jego siły.
Jednakże, ażeby popełnić podobne okrucieństwo, ażeby odmówić Karolinie i jej synowi radości widzenia się, potrzebował na to pretekstu, wybiegu, jakiegoś powodu mającego pozór słuszności a nadewszystko dającego się sformułować wymownemi wyrazami. Powodu do tego sam Jack mu dostarczył.
Wyobraźcie sobie, że biedny Jack, uwierzywszy w tę niezwykłą serdeczność ojczyma, uczuł potrzebę wylania się, zwierzenia i wyznał Argentowi, że stanowczo niema żadnego zamiłowania do swojego fachu, że nigdy nie będzie dobrym rzemieślnikiem, że czuje się zbyt osamotnionym, zbyt oddalonym od matki, że możeby mu znaleźli zajęcie stosowniejsze zarówno dla jego upodobań, jak i siły.... Och! nie, on nie obawiał się pracy!... Lecz chciał zająć się inną, w którejby więcej mózg pracował niż ręce.
Mówiąc to, ściskał rękę poety i czuł, jak się ta ręka usuwała, stawała się chłodniejszą. Nagle, ujrzał przed sobą niewzruszoną twarz i srogi wzrok dawnego „nieprzyjaciela”.
— Jacku, sprawiasz mi wielką przykrość, wielką przykrość; matka twoja byłaby zrozpaczoną, widząc w tobie takie skłonności. Zapomniałeś o tem, co ci tyle razy mówiłem: „Niema gorszych istot na świecie jak marzyciele........ Strzeżmy się utopij.... Wiek ten, jest wiekiem żelaznym.... Do czynu, Jacku, do czynu!”
I nieszczęśliwe dziecko musiało przez godzinę słuchać tych mrożących, ostrych morałów, przenikających go jak deszcz, który w tej chwili padał, a ciemnych, jak noc, która zaczęła osłaniać krajobraz.
Gdy tak przechadzali się po wybrzeżu, z drugiej strony rzeki stała kobieta, która znudzona czekaniem w oberży, wyszła na brzeg i wyglądała barki, w której co chwila spodziewała się ujrzeć małego przestępcę, ukochane swoje dziecko, od dwu lat niewidziane. Lecz Argenton trzymał się swojego pretekstu. Widzenie się z matką wtem usposobieniu, w jakiem się chłopiec znajdował, mogło tylko mu odebrać resztę odwagi Daleko będzie roztropniej, gdy jej nie zobaczy.... Karolina będzie tyle rozsądną, iż zrozumie potrzebę tej ofiary na korzyść swojego syna. „Do dyabła, życie nie jest romansem!....”
Takim więc sposobem, rozdzieleni tylko rzeką, będąc tak blizko siebie, iż gdyby byli głośniej zawołali, mogliby swoje słowa usłyszeć, Jack z matką nie widzieli się ani tego wieczora, ani długo potem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.