Jaskółczym szlakiem/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jaskółczym szlakiem |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Wydanie | czwarte |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Tłoczarnia Wydawnictwa Polskiego we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy się wjeżdżało do Krzyżopola, miało się wrażenie miasteczka po pożarze.
Wszędzie budowle. Jedne gotowe, inne dopiero w robocie, inne chylące się do upadku. Żelazne kominy sterczały tu i tam, leżały stosy drzewa, desek, wapna, cegły; snuło się wielu ludzi, w powietrzu pełno było świstu, zgrzytu, dymu i pyłu.
Wśród tego dom mieszkalny, naśladujący szalet szwajcarski, pstro pomalowany, stanowił śmieszny dysonans.
Dojeżdżało się doń długą, brukowaną ulicą, a przed nim, na trawniku, pasły się pawie i błyszczała wielka kula srebrna wśród bardzo eleganckich klombów dywanowych.
Zupełny brak drzew uderzył Kostusia.
— Pan Tedwin ich nie znosi — objaśnił Adaś.
— A te kominy od jakichże fabryk?
— Nie wiem dokładnie. Bywam tu rzadko i za każdą bytnością było tam co innego. Są młyny i pytle, garbarnie, folusze, mielarnie kości, nie pamiętam wszystkiego. Mój stryj nazywa Krzyżopol Manchesterem poleskim i dowodzi, że tylko hodowla nasion jest użyteczna i praktyczna.
— Ale jakże tu ludno i elegancko! O, wielka zmiana, znać pracę i staranie! — mówiła, rozglądając się panna Felicja.
— A panny ładne? — zagadnął Kostuś.
— Zaraz je zobaczysz, bardzo też eleganckie. Słyszałem, że bawi tu również pan Józef Jamont.
— Doprawdy? Jakże jestem rada! Zobaczę kogo z Sadyb.
Konie stanęły przed gankiem.
Dwóch lokajów, którzy mieli herby Tedwinów nietylko na guzikach, ale jeszcze i haftowane na piersiach, wyskoczyło na przyjęcie gości.
— Czy państwo w domu? — spytała niespokojnie panna Felicja, zdziwiona, że nikt na spotkanie nie wychodzi.
— W domu, jaśnie pani! — odparł jeden drab.
W przedpokoju, po dość długiej chwili dopiero, ukazała się niewiasta tuszy przeobfitej, sapiąca, zziajana i otworzyła ku przybyłej pulchne ramiona.
— Ach, Matyldo, witaj!
— Ach, Feluniu, co za niespodzianka!
I panna Felicja utonęła na siostrzanem łonie.
Potem spojrzały sobie w oczy i znowu uściski.
— Ależ wyschłaś, kochanie!
— Ależ utyłaś, najdroższa!
— Jakże Jaś, czemu nie przyjechał?
— Czasu nie ma.
— Ach, Boże! Mógłby zdać troski na rządcę, odwiedzić rodzinę.
— Rządcę? My tego nie mamy, nasz rządca ze mną przyjechał. Oto Kostuś, syn Jasia. Kostusiu, uściśnijże ciotkę!
— Ktoby ją tam objął! — pomyślał Kostuś, pochylając się do ręki.
Ale tłusta ciocia objęła go za szyję i wycałowała serdecznie.
— Rówieśnik mojego Wiktora, pamiętam! Ach, jakże wyrósł! Może żonaty?
— Nie, kandydat! — odparł Kostuś, rad, że może choć lekko się uśmiechnąć.
Nastąpiło powitanie Adasia, zbyt serdeczne, aby nie dało do myślenia, że go też uważała za kandydata do własnych córek.
Potem ponowne okrzyki, pytania i Bóg wie, jak długo bawionoby w przedpokoju, gdyby nie wejście gospodarza domu.
Był to mężczyzna niski i szczupły, trochę łysy, w okularach, bardzo żywy w ruchach i mowie.
— Porzuciłem próbę nowej żniwiarki, żeby takich gości przywitać. Szanowna szwagierka wygląda ślicznie! Jakże się mój Krzyżopol podobał, co? Ale cóż to, moja pani przyjmuje gości w sieni? Bardzo proszę do salonu!
Wkroczono tedy do domu. Salon był wysłany dywanem, umeblowany bardzo elegancko.
Panna Felicja obejrzała się.
— Gdzież twoje dzieci, Matyldo?
Pani domu, wyczerpana zupełnie, osunęła się na fotel i dyszała, jak po godzinnym wyścigu pieszym. Osoba bardzo pokornego pozoru, która przy stoliku haftowała w krosnach, podała jej szklankę limonjady i poczęła chłodzić wachlarzem.
— Dzieci — odparł pan domu — zapewne na spacerze. Cóż, panie Konstanty, nieprawda, że Krzyżopol wybitne robi wrażenie w tym kraju? Tu wszędzie zastój okropny, a to, jak oaza. Oto, co może zrobić praca! Niech młodzi biorą ze mnie przykład!
— Widziałem dotąd bardzo mało zbliska, ale w Rogalach uderzył mnie ład i dobra uprawa.
— Rogale! — rzekł Tedwin przeciągle — taak! Ale cóż tam? Rola i koniec, stara rutyna. Pan Erazm przez sen wie, co robić, na włos nie zmieniając od lat kilkudziesięciu. To jest konserwator, jak ja ich tu wszystkich nazywam. Ja wyprzedzam, toruję nowe drogi, uczę postępu!
Dużoby jeszcze zapewne było „ja“, gdyby nie turkot przed gankiem.
— Ktoś przyjechał — rzekła panna Felicja.
— Nie, to młodzi wracają ze spaceru — wymówiła pani Matylda. — Zobaczysz moje dziatki. Bez przechwałki, udały mi się.
Twarz jej promieniała lubością.
Wszyscy spojrzeli ku drzwiom, ale zamiast spodziewanych latorośli domu Tedwinów, ukazał się w nich tylko człowiek średniego wieku, niski, otyły, uprzejmie uśmiechnięty.
Uśmiech ten nie schodził mu nigdy z twarzy wygolonej, lśniącej i bez wyrazu.
Uczernione miał włosy, wąsy, nawet brwi. Widać było staranie, by udawać młodego i eleganta, chociaż odzież nie wyglądała jakoby jego własna, a motylkowate ruchy przy ociężałej postaci były tylko śmieszne.
— Więc to Józio! — wyszeptała panna Felicja z jakimś wielkim żalem, nie ruszając się z miejsca.
A ów Józio szedł do niej z ruchem teatralnym i ułożonym frazesem.
— Towarzyszko zabaw dziecięcych, witaj! O, jakże błogosławię pamięć młodości, która cię do nas napowrót przyniosła!
Podała mu rękę do pocałunku, ale słowa odpowiedzi nie znalazła w ostygłem nagle sercu.
Teraz jakże żałowała, że ogarnięta pamięcią młodości, przyjechała, by odgrzebywać groby.
Józef Jamont zwrócił się do Kostusia i witał dalej w tonie oratorskim:
— Pozdrawiam cię, młody człowieku, w imieniu przodków, jako jedyny przedstawiciel rodziny Jamontów. Mam nadzieję, że im zaszczyt przynosisz. Klejnot familijny nakłada szczytne obowiązki.
Kostuś, oszołomiony tym wstępem, przyglądał mu się ciekawie.
— Bardzo mi miło poznać krewnego! — odparł wreszcie dość chłodno.
— Nazywaj mnie kuzynem, a uważaj za przyjaciela, gotowego do wszelkich usług. Złość ludzka i nieszczęśliwe warunki pozbawiły mnie majątku. Jeśli wypłynąłem z tego rozbicia, zawdzięczam to tylko mojej głowie i zdolnościom.
— Mój Józefie — przerwał pan domu — dodaj, że gdybyś moich rad słuchał, nie straciłbyś majątku.
— Zapewne, zapewne, rady twoje cenne na wagę złota, ale nie byłem sam. Bracia chcieli być mędrszymi od ciebie, to była ich zguba.
— Józefie, gdzież są młodzi? — omdlewającym głosem spytała pani Matylda.
— Poszli zmienić toaletę... Spacer okrył nas kurzem, ale cel był nadzwyczaj zajmujący. Ta nowa ferma jest jednym więcej klejnotem Krzyżopola.
— A co? Mówiłem ci, że ja wiem, co robię — rzekł Tedwin mrużąc oczy z dumą.
Józef Jamont witał teraz Adasia z jakąś nadzwyczajną uniżonością i przymileniem.
— I panu jestem wdzięczny, że nam przywiozłeś tak drogich wędrowców. A stryj pana, czy zdrów?
— Zasługa moja bardzo mała w tym razie. Jechałem tu i na drodze spotkałem panią; połamanej bryce zawdzięczam przyjemność wspólnej podróży. Stryj mój zdrów, dziękuję panu.
— Co za krzepka starość! — zauważył pan Józef.
— Starość! Sądzę, że stryj mój jest w pana wieku.
— Pomyślność i dobrobyt go odmładzają.
— Józefie, sprowadź dzieci! — rzekła pani domu.
Gdy wyszedł, pochyliła się ku siostrze.
— Biedny Józef! — szepnęła. — Mój mąż używa go jako agenta swoich fabryk. Wiesz, Sadyb już niema.
— Wiem, a jednak chciałabym je zobaczyć choć zdaleka. Mój Boże, co się tu dzieje!
— Ja nawet myśleć o tem nie chcę, szkodzi mi to na zdrowiu. Nie uwierzysz, jak muszę się szanować! Przechorowuję każde wrażenie. Ach, otóż i Wiktor! Prawda, co za śliczny chłopak!
Młody człowiek, wchodzący do salonu, był jak wycięty z żurnala mód, sztywny, zimny, zajęty sobą.
Nosił angielskie faworyty, miał włosy ufryzowane, ręce wypieszczone, w rysach przykry chłód i cynizm.
Powitanie odbyło się bardzo ceremonjalnie, bez żadnej serdeczności, tylko rozkochane oczy matki nie schodziły z pięknego Wiktora.
— Młodszego niema w domu — rzekła do siostry — pojechał do Łęczny na jarmark. Zajmuje się sportem, wielki znawca koni.
Wiktor, obejrzawszy Kostusia od stóp do głowy, zatrzymał oczy dłużej na jego opalonej cerze, krótko ściętych włosach i rzekł:
— Znać na kuzynie afrykańskie słońce. Czy tam macie jakie stosunki cywilizowane?
— Żadnych na kolonji. Zresztą, ktoby je uprawiał! Prace bezustanne, a klimat przygnębia. Dla stosunków wyjeżdża się do Paryża.
— Byłeś w Paryżu?
— Przechodziłem tam szkoły, a potem bywałem dla rozrywki.
Ta wiadomość usposobiła życzliwiej pięknego Wiktora.
— Ja umiałbym bawić tylko w Anglji — rzekł, gładząc faworyty.
— A ja równie Paryża, jak Anglji nie znoszę! — wtrącił Adaś. — Wszędzie tam czuje się zasadę: jesteś bydlę, używaj — lub: jesteś bydlę, pracuj, żeby zebrać miljony! Ja lubię tylko Włochy i południowe Niemcy.
— Alboż człowiek nie bydlę, choć do tego przyznać się nie lubi! — zaśmiał się Kostuś. — Włochy i Niemcy znam tylko z okna wagonu.
Spojrzał ku drzwiom i powstał, bo do pokoju weszły dwie panny.
Starsza miała postać i ruchy królowej, młodsza naśladowała strojem i ułożeniem pastereczkę z Arkadji. Obie były przystojne, delikatne, bardzo elegancko ubrane.
Znowu chwilę trwało zamieszanie powitań i już wszyscy w komplecie obsiedli salon, którego punktem głównym był fotel z panią domu, a zakończeniem grupa trzech młodych ludzi u okna.
Pan Józef motylkował od grupy do grupy.
— Grywasz w karty? — zagadnął Kostusia.
— Nie mam o nich pojęcia.
— Nauczymy cię! Bo i cóżbyś tu robił? My wieczory spędzamy przy zielonym stole. Czemże się u was zabawiają?
Nie dosłuchał odpowiedzi. Przez salon przechodziła właśnie osoba w popielatej sukni, niepozorna, pobrzękując kluczykami. Pan Józef poszedł za nią śpiesznie do jadalni, skąd rozległ się brzęk porcelany i szkła, zwiastujący przygotowania do herbaty.
— Kto to jest ta dama? — zagadnął Kostuś Wiktora.
— To panna, zajmująca się apteczką; szpetny grat! Już to ojciec nie ma gustu.
— A ta druga, co haftuje?
— To lektorka mojej matki; straszydło!
Kostuś spojrzał na dwie swoje kuzynki i mocno się zamyślił, czem też one się zajmują?
— A ty pracujesz z ojcem? — zagadnął.
— Nie — ruszył ramionami Wiktor. — System ojca nie podoba mi się, zresztą za stary jestem, żeby kogoś słuchać. Nie cierpię być pod kuratelą i pracować jak sługa. Na oficjalistę nie jestem urodzony.
Spojrzał w lustro i spytał:
— A kobiety tam macie w Algierze?
Adaś powoli wycofał się od okna, usiadł przy starszej pannie i zaczął rozmawiać.
— Kobiety! — zaśmiał się Kostuś. — A gdzież ich niema? I tu nie brak.
— At, śmiecie! — skrzywił się piękny Wiktor. — Znam już je wszystkie nadto dokładnie.
— Poznałem i ja twój ideał. Jechaliśmy razem koleją. Śliczna kobieta!
— Któraż to?
— Helena Wojakowska.
— Ach, Hela! Nie brzydka, ale mi dokuczyła natarczywością. Tak, miałem z nią bagatelkę.
— Jak to bagatelkę? — spytał Konstanty, czując, że mu uszy czerwienieją.
— No tak, romansik. Ona to wzięła na serjo, myślała, że się ożenię. Dobra sobie, bez grosza posagu. Cha, cha!
— Więc miałeś z nią romans? — powtórzył Kostuś oszołomiony.
— Mówię ci, bagatelkę! Nieszpetna była, ale trochę za chuda. Nie lubię takich.
Z jadalni powrócił pan Józef, oblizując się.
— Herbatkę zaraz podadzą. Doskonałe sucharki.
Wiktor, wciąż przed lustrem układając swoje faworyty, cedził dalej przez zęby:
— Wierbiczówna tu rej wodzi i nos drze. Myśli swoim posagiem opłacić romans, który miała z nadleśnym.
— Co? — zawołał pan Józef. — Ta kasztelanka? Nie może być!
— Ja wiem, co mówię! — sucho i ostro rzeki Wiktor, zgóry mierząc rezydenta.
— A zresztą wszystko bywa! — poprawił się zaraz Józef. — Stary Różycki żyje u siebie jak sułtan. Podobno kochają się z własną synowicą.
— To fakt! — potwierdził Wiktor. — Ten — oczami wskazał Adasia — wie o tem i toleruje, więc jest w łaskach; z tamtym drugim bratem porywają się do nożów.
— A rodzona moja siostra! — zjadliwie dodał Józef. — Naiwni plotą: ogrody, sklep, skrzętność; także bajki! Dzisiaj z kapitału trudno wyżyć; mężczyzna z głową, jak ja, ledwie się przebije.
— Stary doktór tam dopomaga! — zaśmiał się Wiktor.
— Przysięgnę na to! — poparł pan Józef, mrugając oczami złośliwie. — Ten bogaty, kto w środkach nie przebiera. Naprzykład Zawirski: kradnie w gorzelni.
— To jeszcze mniejsza. W Malewiczach dwa razy ten sam las sprzedał.
— Cha, cha, cha! I udało się?
— Naturalnie. Żona ma stosunki.
— Podobno Wojnicza złapano na jarmarku, kiedy robił wolty.
— To u niego zwykły proceder!
— Ach, mój Boże! — westchnął pan Józef. — I to magnaci! A ja, co nigdy nikogo nie ukrzywdziłem... — zakończył patetycznym ruchem.
W jednej chwili jednak zmienił pozę i zwrócił się ku jadalni.
— Herbatka! — rzekł z lubością.
Potem, zwracając się do Wiktora, szepnął:
— Daj mi, duszko, cygarko!
Towarzystwo parami przechodziło do jadalni.
Zastawa stołu jarzyła się od sreber i kryształów, trzech lokajów uwijało się wkoło.
Kostuś znalazł się między dwiema kuzynkami, ale długą chwilę nie zdobył się na rozmowę, oszołomiony poprzednią powieścią Wiktora.
Nareszcie przypomniał sobie obowiązek towarzyski i zwrócił się do jednej z sąsiadek.
Była to starsza, zajęta ożywioną dysputą z Adamem o jakiejś zabawie sąsiedzkiej. Krytykowała wszystko i wszystkich.
Adaś bronił delikatnie.
— C’était vulgaire! — powtarzała z dąsem. — Nie rozumiem, jak mogli nas zapraszać i narażać na zetknięcie z tak mieszanem towarzystwem. Była nawet aptekarzowa.
Kostuś zwrócił się do drugiej sąsiadki.
— Słyszę, że był tu bal niedawno. Kuzynka lubi tańce?
Pastereczka zaśmiała się i spuściła oczki.
— Lubię, ale to mnie męczy. Na wieczorach nie dają mi chwili odpoczynku, a mężczyźni tu tańczyć nie umieją; tacy niezgrabni! Nie mogę się z tem oswoić po Warszawie.
— Kuzynka była na pensji w Warszawie?
— O, nie, byłam u stryjenki. Profesorowie przychodzili do domu.
— A egzaminy gdzie się odbywały?
— Egzaminy? — zaśmiała się. — Czyż ja się uczyłam na guwernantkę? Brałam lekcje angielskiego, muzyki i śpiewu. W karnawale tańczyłam dużo.
— Więc kuzynka gra i śpiewa? To bardzo cenny talent, na wsi szczególnie.
— Tu nie grywam, fortepian bardzo stary. Jak mi papa kupi nowy, będę grała. Zresztą czasu brak.
Tu Tedwin przerwał im rozmowę, interpelując Konstantego.
— Po herbacie pokażę ci moje gospodarstwo. Jestem pewien, że potrafisz je ocenić i skorzystasz. Szwagierka dowodzi, że znasz się na tem.
— Bardzo ciocia łaskawa, ale system tutejszy jest dla mnie zupełnie obcy. My jesteśmy tylko koloniści.
— Teraz poznasz gospodarkę na wielką skalę, połączoną z przemysłem. Drugiej takiej tu nie zobaczysz.
— Owoce muszą być wyśmienite w Algierze? — spytała pani domu, łykając ślinkę.
— My ich uprawiamy bardzo mało, uprawiamy winnicę i warzywa; mamy też nieco daktyli.
— Ach, winogrona i daktyle, co za delicje! Chciałabym tam być!
— Za gorąco byłoby dla mamy — odparł Wiktor.
— A lwa widziałeś kiedy? — spytał pan Józef.
— Zabiłem dwa, a jeden omal mnie nie pożarł — rzekł Kostuś.
— Ech! — ruszył ramionami Wiktor — wasze opowiadania myśliwskie, to zwykle blaga. Czytałem, że lwów w Algierze niema.
— Gdzie czytałeś? — wtrącił Adaś. — Pewnie w Tartarinie.
— Ja nie jestem myśliwym. Polowałem na nie, służąc w wojsku w Konstantynie. Dwa zabite zostawiły mi skóry, które ciocia ma w domu, ale to nie dowód, bo je mogłem nabyć. Trzeci zato naznaczył mnie doskonale: zdarł mi plecy do kości, zanim go mój pułkownik położył trupem.
— Ja nie lubię polowania — rzekł Wiktor. — Zajęcie brudne i dzikie, zajmujące mnóstwo czasu.
— Bardzo dobrze, mam zwierzynę dla gości! — Zaśmiał się Tedwin. — Moje polowania są sławne. Mam sarny, dziki, łosie.
— O, ja lubię łowy! — ozwał się pan Józef. — Bigos bywa świetny, a wieczorem partyjka gorąca. Już to niema, jak myśliwi.
Wstawano od stołu, a gospodarz domu zaraz porwał i pociągnął za sobą Kostusia.
Zaczęto szczegółowy obchód gospodarstwa, zwiedzono obory i stajnie, ogrody i owczarnię, wreszcie fabryki.
Znać było wszędzie silenie się na wystawę i szyk i wahanie w obiorze stałego kierunku. Próbowano różnych ras bydła, zmieniano system chowu, rzucano się do ciągłych nowości.
W fabrykach panował chaos.
Tedwin brał nad siły, do pomocy trzymał pułk dozorców i oficjalistów, sam tworzył tylko projekty, na których dokładne wyzyskanie brakło mu wytrwałości.
Projekt powstawał nerwowo; Tedwin rzucał go na papier, dawał do wykonania podwładnym i po niejakim czasie już go nie cenił, stworzywszy nowy.
W ten sposób zaniedbywano często najlepsze, utrzymywano najniewłaściwsze.
Kostuś w myśli rachował koszty i zastanawiał się, jakim sposobem człowiek ten dotąd nie zbankrutował, a owszem wyglądał dostatnio i bezpiecznie? Nie śmiał jednak dotknąć tej kwestji i z należną uległością zdawał się wierzyć w bajeczne opowieści dochodów i doskonałość każdej rzeczy.
Dlaczego miał wątpić, jeśli sam autor tych dzieł w to wierzył święcie?
Tedwin nie kłamał: on tak widział i czuł, straciwszy przez bezustanną chwalbę zupełne poczucie braków, zepsuty do reszty uznaniem sąsiadów i powagą wśród nieuków.
Gdy wrócili do domu, w salonie już czekał stół zielony, a wkoło niego kręcił się niespokojnie pan Józef.
— Nie traćmy czasu, nie traćmy czasu! — powtarzał.
Starsze panie udały się na spoczynek, w mniejszym gabinecie panny zabawiały Adasia.
Posadzono Kostusia do nauki wista. Miernie go to bawiło, ale nie mógł się wymówić.
W czasie gry jeden tylko Tedwin zachowywał się przyzwoicie. Roztargniony, zajęty swojemi projektami, znosił klęski i błędy partnera stoicznie.
Wiktor i Józef z gry robili domową wojnę. Wymyślali sobie wzajemnie, rzucali karty, po każdej partji powtarzali ją ustnie, skacząc do siebie jak dwa koguty.
— Ładna zabawa towarzyska! — myślał Kostuś, któremu, pomimo nieuctwa, szczęście sprzyjało stale.
Grano tak do późna w nocy. Panny odeszły, Adaś po chwili obserwacji graczów udał się też na spoczynek, a oni trwali, pochyleni nad stołem.
Nareszcie do obrachunku przystąpiono.
Konstanty był zwycięzcą. Tedwinowie zapłacili, pan Józef szperał po kieszeniach.
— Zostawiłem pieniądze w mieszkaniu. Do jutra, rozegramy różnicę. Zanotowałem na rogu! Dobranoc!
I wymknął się spiesznie.
Gdy się Konstanty znalazł w swoim pokoju, który dzielił z Adasiem, sen go jeszcze nie morzył. Otworzył okno i rzeźwił się świeżem powietrzem. W głowie miał zamęt i chęć rozmowy o doznanych wrażeniach.
Rad też był, że Adaś się obudził i z natychmiastową, zwykłą delikatnym naturom przytomnością, spytał:
— Przecie uwolnili cię. Wyglądałeś jak ofiara.
— Powiedz mi, czy jutro odjeżdżasz? — zagadnął go Kostuś zamiast odpowiedzi.
— Tak, jutro. Spodziewam się lada dzień siostry.
— Pojadę z tobą.
— Ach i owszem, ale twoja ciotka wspominała, że chce ci pokazać Sadyby. Właściciel jest nieobecny, więc układano wycieczkę tę na pojutrze.
Kostuś zaklął przez zęby w niezrozumiałym żargonie i zamykając okno, rzekł:
— Nie chcę sprzeciwiać się ciotce, ale mam już dosyć Krzyżopola.
Adaś milczał, zapatrzony w sufit.
— Czy znasz dobrze Wiktora?
— Wcale nie. Jak wiesz, mało dotąd gościłem w domu.
— Więc to jest tutejszy zdobywca kobiet?
— Tak mu się zdaje zapewne!
— Czy wiesz, jeśli ten człowiek nie kłamie i nie jest wyjątkiem, społeczeństwo całe jest warte stryczka!
— Społeczeństwo, mój drogi, jest to złożona budowa: składa się na nią i kamień i żelazo i glina i piasek. Gdy je lepiej poznasz, wydasz własny sąd. Wiktora ogólnie nie lubią, ludzie zaś nie lubią zwykle albo bardzo czystych, albo bardzo brudnych.
— Ten jest antypatyczny.
— Starsza panienka jest inteligentna — rzekł Adaś wymijająco.
— Daruję ci obie na własność. Wolę już Jagę z Pryskowa, chociaż ją silnie podejrzywam, że pończoch nie nosi.
Adaś nic na to nie odrzekł, zakaszlał i zabrał się napowrót do snu.
Nazajutrz Kostuś spotkał ciotkę samą przy rannej herbacie. Towarzyszyły jej tylko lektorka i szafarka, które bardzo były zdziwione, że raczy z niemi rozmawiać uprzejmie, czego nikt ani z domowych, ani z gości dotąd nie czynił.
— Ciocia podobno chce odwiedzić Sadyby?
— Tak, mój drogi. Nowy dziedzic wyjechał, a zarządzający zna Tedwina i pozwoli zwiedzić ogród. Dom stary już przebudowany na gorzelnię.
— Więc poco cioci tam jechać? Czy mało ją jeszcze bolesnych zmian i zawodów spotkało?
— Masz rację, ale to jakby pielgrzymka. Jest tam kaplica grobowa, pomodlę się i stare swoje ścieżki obejdę. Widzisz, byłam tam młoda i szczęśliwa, a ojciec twój pytać mnie o to będzie. Pojedziemy... to stąd niedaleko, parę mil...
— Ano, to pojedziemy, kiedy cioci o to chodzi.
O godzinie jedenastej zaledwie zeszło się całe towarzystwo.
Piękny Wiktor, wystrojony jeszcze cudaczniej, woniejący perfumami, powitał kuzyna zdziwiony.
— Ależ wstajesz rano, jak fornal! To jest barbarzyństwo, zbieranie się przed obiadem.
— Mój Boże, jaki on piękny! — szeptała matka, pożerając go rozkochanym wzrokiem. — Nieprawdaż, Feluniu, że trudno o piękniejszego mężczyznę? Co za szyk w postaci, jak on ubrany, co za wzięcie!
Panna Felicja, która nad swojego Kostusia nie uważała nikogo, potakiwała przez grzeczność.
Ukazały się też panny w rannych tualetach i jak wczoraj, czas upływał na rozmowie o plotkach, nowinach miejscowych, dowcipach złośliwych z nieobecnych.
Westchnieniem pożegnał Konstanty Adasia i z bohaterstwem dał się Tedwinowi wyciągnąć na ponowny obchód cudów gospodarskich.
Jeszcze przed obiadem pan Józef namówił go do kart. Zasiedli do baccarata tym razem i nie wstali, aż na wezwanie do jadalni. Kostuś przegrał i zapłacił.
Pan Józef gorączkowo zgarnął pieniądze, śmiał się uszczęśliwiony i zacierał ręce.
O swojej wczorajszej należności zupełnie zapomniał.
— Odegrałem się! — pochwalił się, zasiadając do obiadu i przeprowadzając pożądliwemi oczami półmiski.
Jadł za trzech, dolewał sobie sam wina, śmiał się i dowcipkował, jak człowiek najszczęśliwszy.
Korzystając z nieobecności Adasia, wzięto na języki Różyckich.
Za panem Erazmem i Adasiem ujął się jednak tak żywo Kostuś, że musiano swoje sarkazmy przenieść na starszego brata Szymona i na pannę.
On był skończonym socjalistą, ateuszem, apostatą, ona awanturnicą.
— Ejże, czy nie dostałeś od niej rekuzy? — zaśmiał się Kostuś.
— On!? — zawołała oburzona matka.
— Może ty dostaniesz! — odparł Wiktor pogardliwie.
— A może. Bo mi się tak z twojej opowieści podoba, że niezawodnie zacznę konkury.
— Winszuję gustu! Ułatwię ci wygranę, bo rywalizować nie będę!
— Jaki on szlachetny! — szepnęła pani Matylda.
— Finansowo to dobra partja — rzekł Tedwin. — Różycki ma szalone szczęście. Bez nauki, teorji, znajomości rzeczy, zbiera podobno fundusz. Szczęście Polikratesa.
— Jego fundusz ma szerokie ujście na własne przyjemności! — rzekł pan Józef.
— Tak, ale i synowicy nie skrzywdzi! — zaśmiał się złośliwie Wiktor.
— Podobno jest ładna i bardzo oryginalna — wtrąciła starsza panna.
— Więc kuzynki jej nie znają?
— Nie. Nie bywa tu nigdzie, tylko w miasteczku, u panny Stefanji Jamont.
— Stryj się nią nie chwali — dodał Wiktor.
— Więc może i ty jej nigdy nie widziałeś.
— Nie potrzebuję widzieć, aby znać.
— W takim razie twoja znajomość ludzi jest zupełnie fantastyczna i wierzyć jej trudno. Człowieka często poznać nie można po długiem nawet obcowaniu, tembardziej na zasadzie plotek.
— U nas się nie zajmują plotkami! — oburzyła się zupełnie szczerze pani Matylda.
Panna Felicja bardzo zdziwionemi oczami popatrzyła na siostrę, ale nic nie rzekła.
Zamilkł też Kostuś, z czego korzystając, Tedwin rozpoczął wykład o zastoju przemysłu i sposobach, aby go wzbudzić.
— Mojem zdaniem — wtrącił Wiktor — nie wzbudzą go nigdy dyletanci tacy jak papa. Te wszystkie próby niszczą tylko nasz fundusz.
— Tymczasem mój fundusz! — poprawił stary.
— Nie papy, ale nasz. Papa jest tylko jego dożywotnikiem i powinien pamiętać, że my wcale nie będziemy wdzięczni, gdy wskutek błędów papy zostaniemy w konieczności pracowania na chleb. Już i tak fortuna pójdzie na działy, ponieważ nie mamy tu majoratów, które jedne tylko są rozumne.
— I niesprawiedliwe! — rzekł Kostuś, pragnąc rozmowę ściągnąć na grunt neutralny.
Stary Tedwin, czerwony, dotknięty do żywego, gryzł wąsy, hamując oburzenie i wybuch.
— Ach, więc ty jesteś demokratą!
— Zapewne. Znajduję, że każde dziecko powinno być równo uposażone, ponieważ nie jest jego winą ani zasługą data urodzenia lub płeć.
— Ach, więc równouprawniasz i kobiety!
— A jakże. Bądźmy logiczni, uważamy je za słabsze, a dajemy mniej, niż silniejszym.
— Jak to widoczne, że sióstr nie posiadasz!
— Nie posiadam też funduszu, tylko o tyle, o ile go sobie sam uzbieram. Żebym miał siostrę, przedewszystkiem zbierałbym dla niej, aby miała byt niezależny i wygodny.
— Kawalerowie, szukający posagu, byliby ci bardzo wdzięczni.
— Siostra moja, mając swój fundusz w ręku, nie śpieszyłaby tak nieopatrznie zamąż i miałaby swobodę wyboru.
— Nie posiadasz też braci. Bardzo łatwo apostołować poświęcenie w takim razie. Inaczejbyś myśłał, żebyś miał perspektywę, iż twoją kolonję wypadnie dzielić na części.
— Kolonja jest własnością ojca, a ja nie kaleka ani idjota, abym tylko na gotowe rachował. Cóż to? Świat mały? Ojciec mój znalazł chleb w Algierze, ja mogę go poszukać w Australji lub w Ameryce.
— Jabym tego nie przeżyła! — rzekła pani Matylda. — Któżby mi oczy zamknął?
— Któżby mnie zastąpił? — dodał Tedwin, zapomniawszy już o początku rozmowy.
Dysputa stawała się gorąca, gdy ją szczęściem przerwał pan Józef, zwracając się do gospodyni domu:
— Czy uważasz, Matyldziu, twój kucharz znowu włożył cynamonu do kremu? U jakich on profesorów służył przedtem?
— Nie może być! Doprawdy, nie zauważyłam. Ignacy, zawołasz do mnie kucharza! Muszę mu to sama wymówić. Do jakich granic dojdzie samowola teraźniejszej służby? Czy u was, Feluniu, dzieje się coś podobnego?
— Nigdy! — zaśmiała się panna Felicja. — Nasza kucharka, murzynka, jest tak niezaradna, pomimo dwudziestoletniej służby, że ja sama odtąd siedzę w kuchni podczas gotowania obiadu.
— Ach, Boże! I nie miewasz migreny? Ja w kuchni nigdy nie byłam, ale tam podobno okropny swąd i gorąco. Straciłabym apetyt.
— Biedna ciocia poświęca się dla nas! — rzekł Kostuś, posyłając jej serdeczne spojrzenie. — I ojciec i ja napróżno jej to codziennie wymawiamy.
— No, no, kiedyście mnie zrobili gospodynią domu, to się do moich czynności nie wtrącajcie! Ja ciebie nie uczę nawadniania i niwelacji, ty mi się do kuchni nie mieszaj. Jak się ożenisz, będziesz żonę musztrował.
— Masz się żenić, na serjo? — zagadnął Wiktor.
— Tak! — potwierdziła stanowczo panna Felicja.
— Ano, to ja ci wyswatam pannę! — ofiarował się pan Józef, zacierając ręce.
— Dziękuję, może znajdę i sam. Mam gust oryginalny, możemy się w wyborze nie zgodzić.
— Zazdroszczę ci możności żenienia! Mnie brak na to środków — rzekł Wiktor.
— Czy tu prawo wymaga do tego aktu funduszu? Myślałem, że na to trzeba tylko mieć wiek odpowiedni, obopólną zgodę i legitymacje w porządku dla urzędu świeckiego i duchownego.
— Ja potrzebuję dziesięć tysięcy rubli na staranie i drugie tyle na postawienie domu na odpowiedniej stopie. Zresztą trzeba uważać, kogo wybrać, aby na sumie posagu nie oszukano. Trafia się to coraz częściej. Obiecują setki tysięcy, a po ślubie kończy się na dziesiątkach albo na procencie od sumy, która istnieje na lodzie. Literalnie niema panien w naszych stronach.
— Werbiczówna zaś nie pojedzie tak daleko! — wtrąciła pani domu, mimowoli zdradzając niepokój, by Konstanty o tej nie pomyślał.
On się zaśmiał niefrasobliwie.
— Może się trafi taka, co się odważy, tembardziej, że mi nie bardzo chodzi o posag. A jeśli nie — i w tem świat nie ciasny!
Czuć było w tonie, że o dozgonne śluby nie bardzo mu chodziło.
Zakończenie obiadu przerwało rozmowę.
Znowu towarzystwo obsiadło salon, spędzając czas na próżniaczej gawędce.
Dziwił się Kostuś, jak może tylu ludzi zdrowych i młodych nic nie robić i kto właściwie pracuje za nich i dla nich.
— Dużo zapewne wuj trzyma służby! — zagadnął Tedwina, który wpół leżąc w fotelu, delektował się cygarem i kawą.
— A jakże! Mam rządcę, trzech ekonomów, dyrektora, technika, mechanika, a w biurze kasjera, buchaltera i trzech pisarzów. To stanowi wyższy zarząd.
Wiktor, rozwalony na kanapie, czytał romans francuski, starsza panna wyszywała coś jedwabiem, młodsza bawiła się swojemi bransoletami, pani domu drzemała, przez sen ruszając jeszcze szczękami, pan Józef kładł pasjans z kart.
Tak się czas wlókł powoli.
— Dziwna rzecz, że niema gości! — mówił od czasu do czasu ktoś, wyzierając oknem.
Ktoś inny znów wychodził na ganek i wracał zmęczony.
— Co za upał! Nie sposób pomyśleć o spacerze.
Biedna panna Felicja, nawykła do zajęcia, umęczona była bezczynnością.
W Pryskowie było wesoło, mogła i miała co sprzątać dzień cały; tu nie było nawet fałdu w dywanie, odrobiny kurzu na stole. Przeglądała albumy, a wreszcie zagadnęła siostrę:
— Może, Matyldziu, masz jaką robotę? Dopomogę ci z przyjemnością.
— Robotę? — zdziwiła się pani domu, otwierając szeroko oczy, co jej nie przychodziło łatwo, gdyż tonęły w warstwie tłuszczu. — Jakąż robotę? Ja latem nawet sama czytać nie jestem w stanie. Taki upał! Dajże pokój; my, dzięki Bogu, nie potrzebujemy pracować, jest na to służba.
Panna Felicja poszła tedy na piętro do swojego pokoju i przyniosła z sobą swoje rękawiczki, w których poczęła wyszukiwać usterek. Każde rozprucie witała z radością i zaszywała powoli, żeby starczyło na długo.
Kostuś z nudów dał się znowu wciągnąć do kart z panem Józefem.
Wieczorem pojechano na spacer. Panny i pan Wiktor, w bardzo eleganckich strojach, towarzyszyli konno, reszta towarzystwa, z wyjątkiem pani Matyldy, wsiadła do dwóch wolantów i objechano dalsze posiadłości Tedwina, wszędzie słuchając zachwytów właściciela nad jego rozumem i postępem.
Po powrocie spożyto kolację i mężczyźni znowu siedli do kart i sprzeczki.
Tymczasem obie siostry przysłuchiwały się angielskiej rozmowie panien.
Rozmowa wyglądała na kłótnię, sądząc z ruchów i min, Panna Felicja była strwożona.
— Matyldziu, one się chyba gniewają na siebie — zauważyła szeptem.
— Gniewają? — odparła matka z lubym uśmiechem. — Tego nie wiem, ale uważaj, co za akcent, co za wprawa! Mieliśmy zawsze rodowite Angielki w domu. To teraz światowy język. Ja go lubię słuchać; taki elegancki!
Panna Felicja nie znajdowała, aby te dźwięki szczekliwe mogły mieć pretensję do elegancji, ale zgadzała się wciąż w trwodze, że siostrzenice wreszcie wydadzą sobie formalną bitwę. Skończyło się jednak na odwrocie starszej i spokój zapanował z braku walczących.
Burze podobne były rzeczą powszednią w Krzyżopolu. Rodzeństwo ciągle się kłóciło: jeśli nie siostry z sobą, to z bratem, który był opryskliwy i niedelikatny, a ustępował chyba w takim razie, gdy go obie opadły. Wtedy trzaskał drzwiami i odchodził do siebie, rzucając im na odchodnem dosadny epitet. Wszystko to jednak odbywało się po angielsku i nie wzruszało bynajmniej rodziców.
Następnego dnia Kostuś, rozumny doświadczeniem, ukazał się w jadalni bardzo późno.
Zaznajomiono go na wstępie z drugim kuzynem, który powrócił do domu w nocy.
Był to zupełnie odrębny typ. Wysoki, barczysty, czerwony na twarzy, nosił długie wąsiska, zwichrzoną niedbale czuprynę i śmiał się bezustannie, opowiadając sceny jarmarczne, handle końskie i awantury karciane.
Wyglądał trochę na stangreta, trochę na aferzystę, nawykłego do gorączkowych transakcyj.
Dość obojętnie powitał krewnego, w dalszym ciągu opowiadając, jak na jarmarku komuś nieświadomemu sprzedał źrebię za kuca i wyhandlował dwa konie za czwórkę, spoiwszy właściciela i przekupiwszy faktorów.
Interes był świetny, konie dobrane. Teraz poprowadzi je za parę tygodni na jarmark świętojański do miasteczka powiatowego.
Uszczęśliwiony był z rezultatu i wszyscy śmiali się z pobłażaniem i kpiną nawet z naiwnego fryca.
— A gra była wysoka? — badał pan Józef.
Drugi ten temat zajął całą godzinę czasu.
Potem pan Ludwik poszedł spać na laurach, by nabrać sił do nowych trudów, a reszta towarzystwa poczęła układać wycieczkę do Sadyb.
Ochotników brakło. Pan Wiktor wręcz odmówił, bo było dla niego za gorąco, panny żałowały strojów na kurz, a cery na słońce.
Pani domu nikt nawet spaceru nie proponował.
— Ja nie mogę patrzeć na moją krzywdę!... — rzekł patetycznie pan Józef.
— Pojedziemy tedy we troje — odrzekł Tedwin. — Pomówię z zarządzającym o najmie lokomobili.
— Ojciec lubi popularyzować się z byle kim! — rzekł Wiktor pogardliwie.
Pomimo tej uwagi, Tedwin ofiary nie cofnął i wnet po śniadaniu ruszono w drogę.
Co krok teraz pamiątki młodości zabiegały oczy panny Felicji.
— Dlaczego właściwie ciocia się tu hodowała? Czy dziadowie nie mieli swojej posiadłości? — zagadnął Kostuś.
— Straciliśmy oboje rodziców bardzo wcześnie. Stryj nas czworo zabrał do siebie i hodował z własnemi dziećmi. To był dobry człowiek. Gdyśmy dorośli, oddał nam posagi, twojemu ojcu majątek, ale Jan go zaraz sprzedał i wyjechaliśmy. Sadyby pozostały naszem gniazdem. Patrz, oto one! Ale cóż to? gdzież się podziała wysada?
— Niemiec wyciął większą część na gorzelnię — objaśnił Tedwin. — Mojem zdaniem rozumnie zrobił.
— A tak. On się nie bawił dzieckiem po tych gajach. Ależ i lip niema przed domem!
— Z lip podobno zrobili jarzma; bardzo lekkie drzewo.
— Mój Boże! czyż to Sadyby? To nie one! Nad domem żelazny komin, fabryka!
— Gorzelnia. Właściciel mieszka w oficynie.
Powóz stanął na dziedzińcu.
— Wstąpię do rządcy, nim szwagierka zwiedzi ogród i kaplicę — rzekł Tedwin, idąc na spotkanie rudego Niemca, w skórzanej kurcie, który ukazał się na bocznym ganku oficyny.
— Chodźmy! — szepnęła panna Felicja głuchym głosem.
— Musiała to być niegdyś pańska rezydencja — zauważył Kostuś, spoglądając na front domu.
Oczy jego uderzyła tablica żelazna, wmurowana w szczycie, cała rdzą stoczona.
Po długiem wpatrywaniu się i mozole, ostry jego wzrok wyczytał na niej:
„Roku Pańskiego 1714. Sylwester i Brygida Jamontowie ten dom postawili dla siebie, dzieci i wnuków. Oby ich w tym domu Bóg w zdrowiu duszy i ciała uchował przez długie wieki!“
Półgłosem powtórzył młody człowiek ostatnie słowa i zamyślony poszedł za ciotką poza dom, do ogrodu.
Tu jeszcze część drzew stała: olbrzymie lipy i dęby pokiereszowane, osmalone, zaczepiane ręką wandalów. Panna Felicja błądziła wśród nich, szukała pamiątek, ścieżek, ławek, kroków swoich dawnych.
— Tu był nasz ogródek dziecięcy. Siostry sadziły kwiaty, my z Jasiem drzewka. Jeszcze jeden jego kasztan pozostał, a to pień po mojej brzózce. Tylko tyle, mój Boże!
Mówiła do siebie, zupełnie zapominając o synowcu, i pamięcią starą wiedziona, szła dalej, przez chwasty i złomy, co krok nowe odnajdując wspomnienia.
— Gdzie idziemy, ciociu? — spytał Konstanty.
— Do kaplicy; ta przecie została. Jeśli zamknięta, poprosimy o klucz od grobów.
Ale kaplica była otwarta. Dach nad nią zapadł, a okna nie miały szyb.
Nie było czego zamykać. Wnętrze, obdarte ze szczętem, służyło za skład narzędzi ogrodniczych. Drzwi do lochów stały też otworem i słychać tam było gwizdanie piosenki i kroki człowieka.
Panna Felicja zstąpiła w głąb i stanęła nagle, jakby rażona gromem.
Szeroko roztwartemi oczami patrzyła przed siebie, wargi i powieki jej drżały.
Loch grobowy pokryty był grubą warstwą nawozu końskiego, na którym bielały szeregi pieczarek.
Wśród nich uwijał się ogrodnik, Niemiec, z fajką w zębach i polewaczką w ręku. Skracał sobie czas śpiewaniem.
Spojrzał zukosa na niespodzianych gości, stanął i spytał:
— Czego państwo sobie życzą?
Panna Felicja zwróciła się nagle i uciekła prawie, rękami zakrywając oczy.
Usiadła na progu kaplicy i zapłakała gorzko.
— Mój Boże, mój Boże! I grobów niema! — szepnęła wśród łez.
Kostuś tymczasem wdał się z ogrodnikiem w rozmowę, ułatwiwszy wstęp monetą.
— Tu były trumny poprzednio? — spytał.
— A były podobno, ale ja ich już nie zastałem. Mówią, że były cynkowe, więc je nocami rozkradli. Wtedy pan dziedzic kazał kości zebrać i zakopać na cmentarzu, a mnie klucze oddał. Dobra piwnica na pieczarki. Warzywo i owoce też dobrze się przechowują. Tyle miejsca nieboszczykom, naco?
Zaśmiał się i dalej swoje grzyby polewał.
Młody człowiek ruszył też z powrotem, a nie wiedząc, czemby ciotkę pocieszyć, usiadł opodal niej na pniu, niedawno ściętym, i w milczeniu palił cygaro.
Tak ich znalazł Tedwin z wezwaniem do powrotu.
— Idź pan, zobacz, na co oni używają sklepów grobowych, ci świętokradzcy! — zawołała panna Felicja.
— Słyszałem, widzieć nie chcę — odparł Tedwin. — Ano, praktyczni, trzeba się od nich uczyć. Żebyś widział, Konstanty, jaki u tego Niemca rygor i ład! Zazdrość ogarnia. Stanowczo szanuję ich i podziwiam.
I dalej mówił, już przechodząc na swoje „ja“, podniecony własnemi słowami, sobą tylko zajęty. Milczenie panny Felicji i lakonizm znudzonego Kostusia nie zbijały go z tropu. Mówił i mówił.
Po powrocie panna Felicja spytała o pana Józefa. Spał po śniadaniu.
Chciała koniecznie z nim pomówić, dać folgę swojej boleści i oburzeniu, czatowała na chwilę swobodną.
Wreszcie pod wieczór zastąpiła mu drogę, gdy się wymykał do kart.
— Czy wiesz, że naszych zmarłych wyrzucono z grobów?
Stanął, ruchem teatralnym rozkładając ręce.
— Wyrzucono! Tak, i to też spada na sumienie mojego rodzeństwa. Wzburzyło się we mnie wszystko, gdy się o tem dowiedziałem; przechorowałem, słowo daję. Potem radziłem się prawników, czy Niemiec nie może być zmuszony do wynagrodzenia mi tego? Ale cóż? Możebym go i zmusił do zapłacenia, gdybym nastraszył procesem, lecz na proces trzeba gotówki. Udawałem się o to do Stefki, lecz ona zaparła się dawno uczuć rodzinnych, odmówiła! A ja, pracujący krwawo na chleb, cóż mogę więcej uczynić? Staram się o tem nie myśleć! Jestem Janem bez ziemi, tak, Janem bez ziemi! — powtórzył, rad z ułożonego frazesu.
Panna Felicja popatrzyła na niego długą chwilę, nic nie rzekła i odeszła.
Ale odtąd nie przemówiła więcej do niego.
Kostuś tymczasem, do ostateczności znudzony, tylko wyglądał Różyckich.
Tydzień minął, a z Rogalów nikt się nie zjawiał.
Nareszcie pewnego wieczoru pan Erazm przyjechał, wnosząc z sobą jakby kłąb bujnego życia.
Jakże się tu odrazu wszystko zmieniło.
Tedwin przestał mówić o sobie, Józef zmalał i skurczył się, Wiktor umilkł, panny nie odzywały się po angielsku, a pani domu osobiście dysponowała kolację.
Bóg wie, ale Różycki musiał zrozumieć popłoch, który wzbudził; na ustach plątał mu się zwykły uśmiech szyderczy, a oczy żywe latały bacznie, obserwując wyrazy oblicza zebranych.
— Spóźniłem się, — rzekł do panny Felicji przy powitaniu — ale bo synowica mi przyjechała z Włoch. Musiałem się nią nacieszyć!
Dojrzał szczególne spojrzenie między Józefem i Wiktorem i zastanowił się, coby znaczyło.
Myśl ich jednak była mu tak obca, że na żaden domysł nie wpadłszy, zwrócił się do Kostusia.
— Teraz cię biorę w niewolę. Pojedziemy jutro!
— Ach, dobrze! — odparł chłopak z tak widoczną radością, że aż się stary roześmiał, mitygując go jednak spojrzeniem.
— Jakże zdrowie pańskiej synowicy? — zagadnął Wiktor.
— Nie znam jej chorej ani smutnej — odparł Różycki.
— A brat jej, Szymon, nie zjedzie tego lata?
— Wątpię. Wybrał się z jakimiś Czechami na wycieczkę etnograficzną w Bałkany.
— Panna Rita nie wychodzi zamąż? — spytał Wiktor.
— Nie. Kto wie, może dlatego, że ciebie poznała zeszłego roku.
— Poznanie było zbyt chwilowe.
— To nic nie znaczy. Veni, vidi, vici.
Zwrócił się teraz do Tedwina i spytał go:
— Mam zamówić desek w tartaku. Czy dostanę?
— Już tartak zamknąłem. Ten sam motor będzie służył w krochmalni. Może chcesz do spółki przystąpić? Pokażę ci kosztorys i rachunki. Szalony interes!
— Coby to za ciekawe było, żeby ten twój motor napisał swoje pamiętniki! Do spółki trzeba kapitału, a ja nie lubię z tym przyjacielem się rozstawać, no i trzeba masy fantazji, a tego daru poskąpili mi rodzice.
— Pan zawsze szydzisz. To broń, z którą nigdy walczyć nie umiałem. Rezultaty za mnie świadczyć będą.
Różycki usiadł przy pannie Felicji.
— Czy odwiedziłaś już pani pannę Stefanję w miasteczku? — spytał.
— Nie, ale byłam w Sadybach, i wiesz pan? Nie chcę nikogo i nic widzieć! Pisałam do brata, że zapewne zostawię tu Kostusia, a sama odjadę z powrotem. Jasiowi nic nie powiem, nic! Niechaj on sobie śni dalej o tem, cośmy zostawili, odjeżdżając.
Różyckiego czoło nabiegło rumieńcem i oczy zabłysły mu gniewnie.
— Cha, cha! Jaka pani wygodna! A patrzeć na to lat dwadzieścia nie łaska! Miałem panią za głębszą i sprawiedliwszą.
— Ależ, panie Erazmie, pan to bierzesz za osobistą obrazę, a nie chcesz wejść w moje położenie. Przecież tu ludzie ani myślą, ani pracują, ani dobrze życzą sobie. Wśród Kabylów czują się mniej obcą! A Kostuś, czy pan rozumiesz, jakie on zbiera wrażenia?
— Kostusia zabiorę ze sobą i postaram się pogodzić z losem, a pani radzę jutro poprosić o konie i pojechać do panny Stefanji. Tam pani nabierzesz ducha. Za parę tygodni przywiozę pani synowca zaręczonego i wtedy pogadamy obszerniej.
— Co pan masz za cudowną energję! — szepnęła ze szczerym podziwem.
— Mam, bo muszę mieć! — odparł, wstając.
Oczy jego przez sekundę jakby cofnęły się w głąb i stały się smutne i ponure, ale w chwilę potem już ze zwykłą maską napastował panny o politykę z gazet angielskich, które wyłącznie czytały.
Przy wieczerzy znowu rozpoczął rozmowę z Ludwikiem, który po śnie całodziennym wybierał się w nocy na jakieś kawalerskie zebranie w sąsiedztwie.
Życie tej odrośli rodu Tedwinów było plecionką handlów końskich, kart, bezustannych jazd, snu i jedzenia. Zapracowany był też i na myślenie literalnie nie miał czasu, wiecznie się spiesząc. Niekiedy powtarzał cudze anegdoty i koncepty, których ostrza jednak nigdy sam nie rozumiał i przypisywał sobie bardzo wybitną rolę między towarzyszami.
W tem przebijało się ojcowstwo szanownego reformatora przemysłu krajowego.
Po wieczerzy Kostuś dowiedział się z radością, że i oni ruszą na noc z powodu upału. W mig był gotów i słysząc palenie z bata, niecierpliwie słuchał ostatnich poleceń i przestróg ciotki.
Nareszcie ucałowała go na zakończenie i chłopak żegnał się z domowymi jak student, wypuszczony na wakacje.
Wsiedli do bryczki i ruszyli.
— Jurek! — upomniał Różycki. — A ostrożnie między temi fabrykami, bo to nic nie skończone albo rozbierane, więc pułapek na końskie nogi i nasze kości pełno.
— O, już ja to znam! — odparł furman.
Księżyc świecił świetnie. Wywinęli się szczęśliwie z labiryntu fantazyj Tedwina i wybiegli na drogę srebrną i gładką.
Kostuś raz i drugi, nic nie mówiąc, odetchnął głęboko. Różycki się roześmiał.
— Cóż, chłopcze, lepiej w oranżerji Zygmusia, co? Przyzwoitość ci dokuczyła!
— Żartuj pan zdrów! Miałem ochotę obwiesić się z nudów. Wiktor obrzydził mi całą ludzkość.
— To dowodzi, żeś zupełnie obcy. My, miejscowi, tak przywykliśmy do plotek i oszczerstw, że nie zwracamy na nie uwagi. Jest to zatrudnienie większej części naszego społeczeństwa.
— Ładne społeczeństwo zatem! Mężczyźni, zamiast pracować, szkalują siwe włosy i kobiety. Gdzież u was opinja publiczna, gdzie honor, gdzie prawo?
— Opinja w muzeach zapewne, bo się z nią spotkałem raz ostatni przed laty dwudziestu, a honor bywa czasem wspominany, gdy jeden drugiego obedrze w karty z pieniędzy, które trzeba pożyczać często na zastaw sumienia. Zresztą zaraza oszczerstwa coraz się rozwija w miarę upadku fortun, no, a co zwykle za tem idzie, zasad. Upadli, upokorzeni, nędzni, plwają na tych, którzy stoją, coś znaczą, szanują siebie i stanowisko. Weź to za pewnik: jeśli obgadują mężczyznę lub kobietę, to niezawodnie są to jednostki wybitne, a zbyt dojrzałe duchowo, żeby na podobne napaści podobną bronią odpowiadać. I tak się stało, że dobro u nas milczy, cnota się kryje, zasługa była poniewierana, a winą próżniactwo naszych mężczyzn. Wiktor zresztą doszedł w tem do tej perfekcji, że go już nawet nie cierpią koledzy. Poznałeś okaz wystawowy! A Józef, to nikczemnik, po którym deptałoby się, żeby nie żal obuwia.
— I tak wszędzie? — ze zgrozą spytał Kostuś.
— Niestety, prawie wszędzie. Rozmowy o ludziach, sprawy miejscowe, zawiść lub zemsta, niechęć jednych do drugich, radość z upadku sąsiada, zasklepienie w ciasnym egoizmie, lub bezmyślny szał. Anormalna zupełnie wyższość umysłowa i moralna kobiet i zobojętnienie na wszystko, co nie jest zabawą lub łatwym sposobem dostania pieniędzy. Staw, którego żywą wodę odwrócono wbok i który porósł po wierzchu pleśnią, pod spodem szlamem i w którym żyć mogą jestestwa wód martwych!
— To jest okropnie smutne i gdybym był rybą w tym stawie, doprawdy, kazałbym się owej czapli z bajki przenieść gdzie indziej.
— I to bywa! — zamruczał Różycki. — Mówię to wszystko dlatego, że ci tego więcej nie pokażę. Będziesz widział wyjątki. Zawiozę cię do Werbiczów, potem do Janickich. Są ludzie przecie i są bardzo dobre kobiety.
— Werbiczówna? Ta, co ma romans z nadleśnym?
— Aha, jest Wiktor! Mój drogi, po pierwsze, Werbicz ma majątku zaledwie kilkanaście morgów lasu, więc nadleśnego nie posiada i w okolicy nikt podobnego urzędnika nie ma; powtóre, panna Werbiczówna ma tyle poważnych zajęć w domu i umysł tak poważny, że dość spojrzeć na jej życie, żeby lekceważyć podobnie brudne insynuacje; po trzecie, co najważniejsza, odmówiła niedawno swojej ręki pięknemu Wiktorowi.
— Ale moja wdowa była jego kochanką! — jęknął chłopak, rzetelnie zmartwiony.
— Co za wdowa? Ach, Hela Wojakowska! Kochała go, prawda, ale od tego do zostania kochanką u naszych panien jest tak daleko, że mocno powątpiewam w twierdzenie pięknego Wiktora. Ma dużo fantazji po ojcu; szkoda tylko, że raczej jej nie zużywa, jak stary, na opowiadanie swoich zwycięstw przemysłowych.
— A nie wiesz pan, gdzie moja wdowa osiadła?
— Nie. Zapewne u sióstr dewotek.
Zamyślił się Różycki długo i milczał, zapatrzony w cienie przydrożne.
Wreszcie westchnął głęboko i bardziej do siebie niż do towarzysza zamruczał.
— Żywot jest piekłem. Dlaczego ludzie grają w niem jedni dla drugich rolę oprawców? Czy to ich zła natura, czy jakaś dla nas niepojęta tej ziemi klątwa? A tak łatwo możnaby mieć spokój!