<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Jaskółczym szlakiem
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie czwarte
Data wyd. 1921
Druk Tłoczarnia Wydawnictwa Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Ogromna lipa w ogrodzie rogalskim nosiła oddawna nazwę „lipy panienki“.
Tam zawsze, skoro zaszczycała Rogale swoją obecnością, rozwieszała hamak, znosiła książki, rozpinała wielki parasol biały i spędzała większą część upalnego dnia.
Rita Różycka pędziła żywot swobodny, barwny i pracowity.
Zimę zajmowały studja jakie we Francji lub Szwajcarji, wiosnę wycieczki na Południe, lato sprowadzało ją do kraju, gdzie wypoczywała, aby z jesienią ulecieć znów do pracy.
Nikt nie kontrolował tej czynności, nikt nigdy nie wpływał ani nakazywał.
Była to jednostka, wychowana dość oryginalnym systemem pana Erazma, który w ciągłej obawie, aby tych troje sierot nie poczuło sieroctwa, uznał za najlepsze na wszystko im pozwalać, a uważał za szczęście, że go wszyscy troje nie brali za stryja i mentora, tylko za kolegę i przyjaciela.
On zestarzał się, oni dojrzeli, a stosunek w niczem się nie zmienił, owszem z latami stał się dla wszystkich duchową potrzebą.
W parę dni po przyjeździe Konstantego do Rogalów, Różycki wyprawił chłopców do Pryskowa, a sam, wróciwszy z lustracji folwarków, odnalazł Ritę w ogrodzie.
Na widok stryja odłożyła czytaną książkę i uśmiechnęła się w milczeniu.
Zachowała swoją niedbałą pozę w hamaku, który od czasu do czasu końcem bucika wprawiała w nieznaczny ruch kołysania.
Była to dziewczyna nieładna, bardzo śniada, brunetka, z gęstwiną kędzierzawych włosów na głowie i bardzo charakterystycznym profilem.
Ubrana zresztą elegancko, nie miała w sobie — oprócz śmiałego spojrzenia i trochę drwiącego wyrazu twarzy — nic więcej, coby zdradzało wychowanie i życie w odmiennych od zwykłego toru warunkach.
Przechyliwszy się nieco, podała stryjowi krzesełko składane i nakierowała parasol, aby go od słońca zakryć.
— Cóż, stryju, migrena dzisiaj nie dokucza? — spytała serdecznie.
— Obudziłem się zdrów. Przeszkodziłem ci czytać.
— Ależ nie! Jeśli tego studjum nie przeczytam, nie wiele stracę. Jedna teorja zbija drugą, jeśli więc tej nie poznam, będę miała mniej chaosu w głowie i mniej trudu odnalezienia prostej drogi i własnego sądu.
— Pocóż czytasz zatem?
— Przez szacunek dla cudzego rozumu i przez obowiązek wakacyjny.
— Myślałby kto, że jesteś niewolnicą, przykutą do Rogalów. Czemu nie zawierasz stosunków z ludźmi?
— Ach, stryju, ja ich już znam za wiele i dawno straciłam tę ciekawość i zajęcie.
— Wstydź się, Rito, starzejesz się!
— Niezawodnie, stryju, mam już ćwierć wieku na barkach, dajże mi w Rogalach ciszę. Żebyś wiedział, stryju, jaka to rozkosz obcować tylko z tą lipą.
— Tak, tak, tylko te romanse z lipą trwają niedługo. W drugim miesiącu będziesz wertowała różne programy szkolne i karty geograficzne, rozmyślając, czego nowego się uczyć i dokąd zbiec od tej lipy.
Dziewczyna roześmiała się, potakując tym śmiechem.
Różycki odchrząknął i począł obrabiać cygaro.
— No, jakże ci się podobał nasz gość? — rzucił ze zbyt wielką obojętnością, aby była szczerą.
— Gość? Ten Jamont? Ano, niebrzydki! — odparła Rita, śledząc zachody małej sikorki, wlokącej dla swoich piskląt olbrzymiego chrabąszcza.
— To mniejsza, że przystojny, ale to chłopak zacny, energiczny, pracowity i gruntowny.
— Doprawdy? No, to i owszem. Mnie się zdawało, że wyznaje moralność arabską, politykę francuską, zarozumiałość niemiecką, a lekkomyślność słowiańską.
— Ty bo masz zawsze uprzedzenie do mężczyzn.
— Ja akurat tyle, co do kobiet. Stryj chciałby, abym miała dla mężczyzn wyjątkowe względy. To trudno. Hodowałam się wśród was trzech tu w domu i może wskutek tego nimb tajemniczości i wyższości, zblakł do zera w mojej wyobraźni.
— Dziękuję za komplement.
— Niema za co. Bronię się przed zarzutem.
— Pomimo to wiesz, Jamont byłby dla ciebie wybornym mężem.
— Może być. Jak zechcę męża, niech go stryj dla mnie zakonserwuje w spirytusie.
— Rito! Twój język bywa z roku na rok swawolniejszy! W jakich ty się towarzystwach obracasz? To zgroza!
— A, prawda. Zawsze muszę stryja zgorszyć!
— Powiedz mi, czy ty kiedy myślisz o przyszłości?
— Nie, stryju, to takie nieprodukcyjne! Ale mogę w tej chwili, jeśli to stryja bawi, o tem myśleć! No, cóż? W przyszłości będę chora, stara, siwa, zgrzybiała, bezzębna, no i umrę. I co mi z tego myślenia przyjdzie? Żadnej z tych konieczności nie odwrócę!
— Zapewne, ale w przewidywaniu tego trzeba myśleć o jakimś celu, obowiązku i na stare lata o podporze i opiece.
— Sprawię sobie garde-malade angielkę. Będziemy wertowały Szekspira i warzyły ziółka. Kupię sobie domek nad morzem, zgromadzę w nim wszystkie pamiątki i będę czekała śmierci!
— Rito, to bardzo puste i smutne życie!
— Może być, ale nie wymyślono dotąd nic weselszego na zakończenie.
— Owszem, jest życie rodzinne!
— No, przecie nie przypuszczam, że wy się mnie wyrzeczecie dlatego, że jestem stara!
— Ja umrę, bracia założą własne gniazda, ty powinnaś uczynić to samo, jeśli chcesz być użytecznym członkiem ludzkości.
— Wcale mi o ten zaszczyt nie chodzi!
— Ależ, Rito, czyś ty nigdy nie kochała?
— Ja? Może być, niechno sobie przypomnę.
Zamyśliła się serjo, z brwią ściągniętą. Po chwili roześmiała się znowu.
— Kochałam raz profesora literatury w Krakowie. Ślicznie deklamował! Marzyłam o nim coś ze trzy tygodnie. Aż raz na dworcu kolei spotykam go z żoną i czworgiem dzieci, ot taki drobiazg i węzełków sztuk dziesięć. Żona karmiła najmłodsze, on drugie z rzędu nosił na ręku, reszta plątała mu się pod nogami. Był taki śmieszny, taki trywjalny, taki niezdarny, że ze wstydu uciekłam.
— Przecież mu nie mogłaś mieć za złe, że jest dobrym ojcem i mężem.
— Drugi raz kochałam malarza — opowiadała Rita dalej, nie zważając na przerwę. — Był „Führerem“ w naszej szkole w Dreźnie. Co ten człowiek prawił o ideale, o świętości sztuki, o wzlotach, o powołaniu artysty! Potem dowiedziałem się, że żył z łaski jakiejś żydówki, którą w dodatku oszukiwał za jej własne pieniądze, a gdy mu brakło funduszów, wykradał jej kosztowności. Pospolity infamis!
— Ten zawód, rozumiem, był gorzki — mruknął Różycki. — Trafiałaś nieszczęśliwie, ale kochałaś tylko wyobraźnią. Zresztą kobieta, jeśli nie kocha przed ślubem, pokocha potem.
— Skąd stryj o tem wiedzieć możesz? Zresztą bywało tak może niegdyś, gdy kobiety inaczej chowano; dzisiaj to anachronizm, szczególnie w zastosowaniu do mnie. Nie czuję w sobie najmniejszego powołania na żonę i matkę, a przytem byłabym bardzo nierozsądna, szukając czegoś nowego, gdy mi jest obecnie dobrze.
— Byłoby ci stokroć lepiej!
— Dlaczego? Czy na starość mniejby mi dokuczały reumatyzmy lub powstrzymałoby to wypadanie zębów i niedołężność? Ech, stryju, chcąc mnie wydać zamąż, trzeba było inaczej hodować, nie dawać mi swobody, funduszu, niezależności, nauki oraz swojego i bratniego serca. Mam anormalny wśród kobiet los i stanowisko, pocóż się więc cofać na ciężką niewolą tylowiekową utarty szlak?
Była to nieokiełzanego umysłu i niełatwa do pokonania dziewczyna, pomimo wszystkiego, czemby jej mógł zaoponować, trzymałaby swoją tezę zwycięsko. Miała tyle za sobą argumentów!
— Czy stryj zaręczysz, że mąż nie straci mojego funduszu, uszanuje moją godność i nie będzie tyranem? Czy stryj zaręczysz, że dzieci moje znajdą chleb i naukę, że się nie złamią w walce z losem, a dorósłszy, nie zapomną o rodzicach? Czy stryj przewidzisz, że obca rodzina, w którą wejdę, przyjmie mnie łaskawie i że porzuciwszy was, znajdę tam takie serca bratnie? We dwadzieścia pięć lat mam się wyrzekać swoich gustów i niechęci, sympatyj i antypatyj, sposobu życia, wszystkich nawyknień, a może nawet zasad, aby w zamian otrzymać co? pana? Byłabym bardzo nierozsądna!
Różycki odrzucił niedopałek cygara, a zarazem odrzucił swój projekt, widząc, że był mrzonką.
Rita spojrzała na niego, dojrzała zawód na czole i przechylając się pieszczotliwym ruchem, objęła go za szyję i ucałowała serdecznie.
— Stryjku, nie dąsać się! — rzekła ze śmiechem. — Przeznaczeniem jest snać w naszej rodzinie, by każde pokolenie miało samotników. Bodajbym tylko tyle zdziałała, co stryj w życiu, a dosyć będzie na mój rachunek! Oto lepiej, zamiast się spierać, chodźmy do pasieki.
Zeskoczyła na ziemię i pociągnęła go za sobą, a za nią snuł się wesoły śmiech i piosenka niefrasobliwa, jak ptaszka.
W pasiece Różycki znowu sobie coś przypomniał.
— Ale, wiesz, że Adaś zakochany?
— Wiem — odparła.
— Przyznał ci się?
— Alboż który z nich cokolwiek uczyni, aby mi tego nie opowiedzieć? Szymek dowodzi, że póki ja czego nie wiem, on odczuwa tylko połowę wrażenia, a Adaś, wciąż walczący ze skrupułami, na nic się nie zdecyduje, aż ze mną przedebatuje kwestję. Te chłopcy to jakby moje dzieci!
— Tylko że Szymon nosił cię na ręku.
— To nic! A żebyś stryju wiedział, jak on mnie się boi! Oho, jakie on bury miewa okrutne! Żeby nie ja, byłby pewnie socjalistą, a jest tylko uczonym. Zmusiłam go do etnografji, a teraz jest mi wdzięczny.
Gdy to mówiła, twarz jej była tak poważna i serdeczna zarazem, że można było nie wątpić, iż umiała i mogła nawrócić, gdy kochała.
— Adaś to marzyciel, to dziecko! Jego trzeba pieścić i broń Boże, nie zadrwić; trzeba delikatnie głaskać i przez uczucie działać, no, i te jego skrupuły nieszczęsne wciąż logiką zwojowywać. Ale go trzeba mniej pilnować od Szymka; on nic złego nie potrafi uczynić. Tamten to lew, a ten to gronostaj!
— A ty co?... — zaśmiał się Różycki.
— Ja? Niech oni mnie nazwą!
— Cóż myślisz o sentymencie Adasia?...
— Myślę, że on nie pokochałby złej. Zresztą powiem mój sąd, gdy ją poznam.
— Jakto? Wybierasz się i ty do Pryskowa?
— Tak dalece nie. Adaś miał dzisiaj namówić którego z jej szanownych braci, aby ją dostawili do panny Stefanji Jamont. Tam nastąpi nasze poznanie.
— Więc przecie wyjrzysz w świat, mizantropko!
— Ano u panny Stefanji być muszę. To bardzo śmieszne, że uważamy naszą bytność u osób, które czcimy, obowiązkiem światowym. Świat rzadko bywa na tyle konsekwentny, że dyktuje sam coś zgodnego z potrzebą duchową. Te ceregiele i statuty są zwykle tak osobliwe, że to dziwne, iż w tym razie nie stoi tam: „Osobom, które poważamy i czcimy, wizyt składać nie wypada“.
— Moja Rito, jeśli uważasz na prawidła światowe, to bądźże logiczna i odwiedź pannę Werbiczównę, która ci w zeszłym roku pierwsza złożyła wizytę.
— Nie chcę mieć na sumieniu buntów i niepokojów, które jej sprawia moja obecność.
— Cóż to znowu?
— Ano tak. Uważa stryj, Werbiczówna jest to kawałek człowieka, kawałek ryby!
Tu Rita końcem parasolki nakreśliła na piasku ilustrację syreny i prawiła dalej:
— Do wody jej tęskno, ale ponieważ wyhodowała się na ziemi, więc, ani rusz, na nurka nie może zaryzykować. Gdy zaś widzi, jak ktoś, do niej podobny, pływa i nurkuje, ogarnia ją żal i tęsknota i nuda i wstręt do ziemi. Niemiłosiernem jest czynić jej niewczesne już pokusy. Niech się hoduje dalej na stałym lądzie, aż straci swoje łuski rybie, i przemienił się w normalną kobietę.
— To bardzo porządna i obowiązkowa dziewczyna — wtrącił Różycki.
— Ale czy ta porządna i obowiązkowa dziewczyna, oprócz pochwały stryja, dostaje od świata jakiekolwiek wynagrodzenie za swoje cnoty?
— No, cóż chcesz? Jest bardzo użyteczna w domu, czego jej więcej trzeba?
— Ależ jej wszystkiego trzeba, stryju, a przedewszystkiem uznania prawnie pełnoletności.
— Et, ona wcale emancypantką nie jest, ma w domu obowiązki, ma utrzymanie.
— Wiem, wiem! Dostaje od ojca na suknie i bieliznę paręset rubli na rok, ubiera się bardzo elegancko i w trzydzieści lat ma prawo czasem odwiedzić Warszawę, jeśli w domu nie jest rodzeństwu potrzebna.
— Ma posag bardzo piękny, trzydzieści tysięcy.
— Ma? Doprawdy? Gdzież on?
— No, u ojca. Dostanie, gdy wyjdzie zamąż.
— To mąż dostanie zatem! A jeśli zamąż nie wyjdzie?
— To go jej bracia wypłacą po śmierci ojca.
— Ależ ci bracia, skoro tylko skończą szkoły, bywają wyposażeni. Ona, zdaje mi się, z odznaczeniem skończyła instytut.
— Et — oburzył się Różycki — co wam teraz w głowach świta! Ty jesteś wiadoma fiksatka. A ona, kiedy z losu nie rada, czemuż zamąż nie wychodzi? Miała doskonałe partje.
— Mój stryju, doskonała partja jest taka, wobec której rozsądek ślepnie i głuchnie, a ona widocznie takiej nie miała i na tego nurka też zaryzykować się nie może. Tak, tak, biedny wyrodek! Powiadają, że syty głodnego nie rozumie; nieprawda, bo ja ją rozumiem bardzo dobrze i żałuję serdecznie.
— A ja myślę wyswatać jej naszego Jamonta.
— Dobrze, że stryj mu po mnie nie swata którejś z Janickich, tych perlic, bo byłabym śmiertelnie obrażona. Ale cóż ten Jamont za kukła, że sam nie wybiera? Muszę ja go zbuntować.
— Dajże pokój, Rito! Ciotka mi go zleciła, a ja radbym dobrze jej usłużyć.
— Ta ciotka, to stryja narzeczona i ideał! Mam bardzo złe o niej wyobrażenie.
— Bardzo proszę! To nie jest osoba, z której pozwoliłbym żartować.
— Ja nie żartuję, ale czemu nie została moją stryjenką?
— At, ludzie popsuli. Kiedyś ci to opowiem, ale to diament, perła; takich już niema teraz. Wy wszystkie macie przewrócone głowy, a ta — zdrowa i czysta dusza!
— My to może mówić będziemy naszym synowicom. Świat nie stoi i każdy wiek wytwarza właściwe sobie typy. Mam może przewróconą głowę, ale w tem przynajmniej dojrzałą, że „nie plwam wzgardliwie na to, co niegdyś wieńczono wawrzynem“. Wzamian niech stryj nie poniewiera moich dążności i zasad!...
Znowu spoważniała i oczy jej się pogłębiły pod myślącem czołem, na którem już parę brózd lekkich pokreśliło życie.
— Ja jestem anomalją, stryju, bo jestem tylko protestem... Cóż! Każdy wiek i każdy stan i każda klasa posiada w swoich dziejach takie anomalje. Rupiecie potem się usuwa i znika, ale musiało być potrzebne, jeśli było!
— Rupiecie! — uśmiechnął się gorzko Różycki. — Tak, i ja czuję, że jestem podobnem rupieciem. Dziwnie mi wśród postępujących lat!
Wśród tej rozmowy wyszli niepostrzeżenie z pasieki i z ogrodu i dziedzińca.
Wąską, zieloną dróżką szli między dwiema ścianami dojrzałego żyta, które, muskane przedwieczornym powiewem, coś szepcząc, chyliło się im w pokłonie.
— Moje łany już skończyły pracę tworzenia! — rzekł pan Erazm zamyślony, przesuwając ręką po ciężkich kłosach.
Rita wdal rzuciła oczy i wskazała mu łan sąsiedni, czarny, nagi.
— A tam na ciebie znowu siew czeka, stryju! Siej, siej, dalej, ciągle, bo z nas żadne ciebie nie zastąpi! Do tej pracy myśmy za słabi i nieudolni. Tyś gospodarz tutaj!
Różycki wyprostował się i uśmiechnął. Pochwała dziewczyny doszła mu do serca.
— A cóż? Nie porzucę! — odparł. — A silny jestem, wiesz, dlaczego? Bom stary!
Szli dalej, ukołysani ciszą do łagodnego smutku.
— Wiesz, dziecko, jednak mi bardzo ciężko, że z was żadne mojego trudu kochanego nie pokochało — zaczął stary znowu. — O, nasze zimy takie długie samemu!
— Już ja nad tem myślałam, stryju. Adaś za słaby i nazbyt artysta, ale Szymka ja nawrócę, stryju! Za lat kilka stanie przy tobie do pracy.
— Myślisz! — zawołał z rozjaśnieniem w oczach.
— Zobaczysz. Jeszcze teraz niedojrzały on, jeszcze za młody, za gorący! Ale ja nad nim pracuję, z tego wrzenia, z tych wpływów różnych utworzą się kryształy i wtedy będziesz się nim cieszył, stryju, o, będziesz rad! I mnie już nie zwymyślasz od „przewróconych głów“, zobaczysz!
Stary objął jej głowę oburącz i ucałował serdecznie. Były to i przeprosiny i podzięka.
— On się tak wzdraga, gdy mu wspomnieć wieś i rolę! — ozwał się z powątpiewaniem.
— Czyż stryj nie rozumie? On się wzdraga, bo się boi ciężarów obowiązku, a pojmuje je poważnie i spełni sumiennie. Ale jeszcze sił dosyć nie czuje, a przytem ta rola jest własnością stryja, a on jak widma boi się interesowności. Więc powiada: Gdy będę miał technikę i hartu nabiorę, a stryjowi będę potrzebny, pójdę do niego na służbę. Teraz nie mogę tam być!
— O, Rito, jeśli mnie kochasz, utrzymasz go w tym zamiarze! Widzisz, ja się tak lękałem, że wy nie dbacie o mój trud. Ujęłaś mi dziesięć lat życia, tak spoważniałem. No, przecie! Wytykano mnie palcami za wasze wychowanie amerykańskie, no, przecie! A ja się broniłem: żeby własne dzieci, tobym ostrzej trzymał, ale sieroty braterskie, trudno! Dam z siebie uczciwy przykład, dam naukę, dam fundusz, a dalej swobodę. Niech sieroty Bóg musztruje!
— Myśmy nigdy przy tobie, stryju, nie poczuli sieroctwa, każde ci teraz gotowe duszą zapłacić! I zapłacimy, zobaczysz!
Różycki nagle stanął i popatrzył na nią.
— Rito, — rzekł z namysłem — jak to dobrze, że ty do małżeństwa nie masz powołania. Ci chłopcy bez ciebie jeszczeby się pomarnowali, doprawdy! A przytem, gdybyś miała głowę, pełną kawalerów, czyżbyś miała czas i ochotę pomyśleć o nas tak gruntownie, tak nas poznać, wszystko ułożyć? Nie!
— Cha, cha, cha! — wybuchnęła Rita swawolnym, serdecznym śmiechem, w którym była niemała doza triumfu, z pobicia starego własną jego bronią.
Zaśmiał się też Różycki, bynajmniej nie urażony, ale po chwili spoważniał znowu.
— To jest moje osobiste zapatrywanie, samolubne i ciasne, bo zresztą, pomimo że cię kocham i cenię, Rito, wyznać muszę, iż taki typ, jak twój, jest nienormalny; zdrowe organizmy społeczne nie powinny wydawać podobnych. Ty jesteś okazem choroby, wycieńczenia, nieprawidłowego tworzenia czegoś nowego w świecie. Warunki, które cię taką ukształtowały, to ferment wielu stuleci! I dlatego, pomimo wszystkich szczęśliwych warunków, i ty szczęśliwą być nie możesz. Teorje nowe trzeba na starej praktyce szczepić; oderwane, same niczem nie będą. Będziesz to czuła zawsze rozdźwiękiem w sobie.
Rita popatrzyła na niego uważnie, zamyśliła się i milczała.
Może w gruncie przyznała mu słuszność, ale wstręt do owych starych praktyk był nad to silniejszy.
Wracali już ku domowi w błękitnym zmroku, a spokój ich spaceru pozostał za nimi na tej ścieżce polnej.
Teraz na utartej drodze ruchem i gwarem wieczoru byli otoczeni.
Z pastwisk ciągnęło bydło z tupotem ciężkich racic i długiemi porykami, potem szara ćma owiec zagrodziła im drogę, podnosząc tuman kurzu, potem szła armja robocza, ludzka, słońcem spalona i potem oblana, a przecież taka zdrowa i wesoła! Śpiewy ich napełniały powietrze falą przeciągłej melodji.
A naostatek szły maszyny rolne, zgrzytające swojemi kadłubami żelaznemi, dziwacznych kształtów, jakby ciężka artylerja, z placu boju wracająca.
Eskortowali je fornale, oklep na koniach, a zamykał pochód wódz tej drużyny, stary rządca, rówieśnik i towarzysz pracy pana Erazma.
Ten, na widok pana, zatrzymał swojego dropiatego mierzyna, zsiadł i do towarzystwa się przyłączył.
Rozmowa przybrała lokalno-praktyczny kierunek, do którego wnet się zastosowała i Rita, ku wielkiej uciesze starego agronoma.
— A panienka nasza dotąd ze mną w polu nie była. Coś zhardziała! — rzekł już u bramy na pożegnanie, uśmiechając się do niej dobrodusznie.
— Jak to zhardziałam? — oburzyła się. — Ot, zaraz jutro pojedziemy.
— Dobrze, dobrze, ale trzeba dodnia wstać, bo mnie potem cały dzień niema w domu.
— Wielka rzecz! Jak pójdzie na upartego, to ja jeszcze na pana będę musiała czekać.
— Oj trudno, trudno! Ja stary, mało sypiam, teraz o trzeciej już pacierze odmawiam na dziedzińcu.
— Zobaczymy! — zuchwale rzuciła Rita, żegnając go z uśmiechem.
Gdy już zasiedli na ganku, rzekła wesoło:
— Jaki u stryja ład i dostatek, aż miło patrzeć!
— Cóż chcesz? Całe życie jedno robiąc, można nabrać rutyny.
— A dlaczegóż wokoło wciąż słychać o ruinach, albo przynajmniej o bardzo złych interesach? Czy to są wszystko niedołęgi i rozrzutnicy?
— Różnie bywa. Tyle lat żyjemy z kapitału, trudno wytrzymać! A zresztą jedni umieją za wiele, drudzy za mało, a już rachować, to stanowczo nikt nie umie. Ja trwam, bo posiadam kapitał. Majątek teraz potrzebuje w kieszeni zapasu, równającego się prawie jego wartości. Wtedy maszyna ta działa prawidłowo; inaczej, to kula u nogi topielca lub galernika. Wszyscy nasi rolnicy to dyletanci. Siedzi na ziemi, bo siedzieć musi, bez względu na to, czy do tego stworzony, czy nie. No, a do tego, jak do innej pracy, trzeba powołania. Więc wyobraź sobie, że tym łachem zajmuje się i ten, co umie, i ten, co nie ma o tem pojęcia, i ten, co to lubi, i taki, co tego nie cierpi, i ten, co chce, i taki, co musi, a zrozumiesz, jakie z tego wynika pospolite ruszenie. Na dobitkę, w razie wspólnej narady i ogólnej sprawy, nikt nikogo słuchać nie chce i żaden nie uwzględnia interesu ogólu, a widzi tylko i gardłuje za własnym, ciasnym. Te coroczne zjazdy na kontrakty to zmora moich bezsennych nocy. Po każdych muszę jechać do Karlsbadu, bo mi wątroba do cna się dezoluje.
— W tym roku pojadę i ja ze stryjem. Zabawię dni parę u panny Stefanji Jamont.
— A dobrze. Opowiem ci na świeżo wszystkie moje potyczki i porażki.
— No, ale przecież muszą być chociaż dodatnie wyjątki.
— Są, owszem. Werbicz byłby nielada głową, żeby ta jego nieszczęsna głowa nie była tak zmęczona osobistemi sprawami. Z majątku spłacił dwóch braci i trzy siostry, więc odłużył go okropnie... Spodziewał się lepszych czasów, doznał klęsk. Miał grad, nieurodzaj, pomorek bydła, pożar. Zagrzązł po szyję. To cud jego pracy, rachunku i zdolności, że trwa dotąd. A w domu sześcioro dzieci, siły zaś naderwane. Jak żądać, aby ten męczennik oddał się publicznym sprawom?
— Czemuż go stryj nie ratuje?
Różycki uśmiechnął się tylko.
— Robi się cokolwiek — rzekł, oczami mrugając.
Rita zrobiła w myśli uwagę, że to „cokolwiek“ jest bardzo poważną sumą.
— Zdolnym też jest i Zawirski, ale tego bogactwo i świetne stosunki uczyniły egoistą i próżniakiem. Mógłby wiele uczynić Janicki, ale go namiętność do kart gubi. A reszta, to tylko lik bez treści. Materjalnie bankruci, moralnie zera.
— Nie potrafiłabym tu żyć! — mruknęła Rita.
— Zapewne, zapewne. O wiele wygodniej w Dreźnie — zaśmiał się Różycki.
— Stryj bo ma mnie za konika polnego! — oburzyła się Rita. — Owszem, szanuję i lubię pracę, ale wlewanie wody w dziurawą beczkę znajduję absurdem.
— A ja znajduję, że ślepi, mówiący o barwach, są oprócz kalectwa jeszcze półgłówkami.
Dziewczyna ruszyła ramionami i korzystając z tego, że lokaj przyniósł świeże gazety i listy, zajęła się swoją korespondencją.
Różycki rozerwał opaskę ostatniego numeru dziennika i zatopił się w czytaniu artykułu wstępnego.
Szelest papieru przerywał ciszę.
Wreszcie pan Erazm odłożył gazetę, westchnął i wstał, wezwany, do biura przez rządcę.
Przechodząc, pogładził Ritę po głowie i rzekł:
— No, dziecko, nie dąsaj się! Byłem już siwy, gdy cię do chrztu trzymałem. Przyznaj, że wiem i znać mogę to, co mi włosy ubieliło, lepiej od ciebie.
Dziewczyna, przejednana, zdjęła jego dłoń ze swojej głowy i pocałowała w milczeniu.
Wieczór tymczasem zapadł zupełnie. Rita, pozostawiona sobie, usiadła na schodach ganku i nucąc coś półgłosem, sumowała wrażenie rozmowy ze stryjem.
Poczynała ją opadać wątpliwość, czy dobrze robi i czy zgotuje szczęście starszemu bratu, przygotowując go i namawiając na następcę pana Erazma. Postanowiła przynajmniej nie przynaglać go do tego epilogu młodości.
Tak rozmyślając, doczekała się zupełnej nocy i ciszy, tej wielkiej, jaką tylko wieś dać może.
I w tej ciszy rozróżniła wreszcie daleki turkot powozu.
Uśmiech przemknął po jej twarzy.
— Co też Adaś przywiezie? — szepnęła do siebie, wstając.
W całym domu jedno okno było oświetlone. Podeszła doń i ujrzała stryja, który przy biurku coś rachował, wertując wielkie księgi gospodarcze. Światło obejmowało jego pochyloną głowę, rysując wyraźnie stanowczy profil i zmarszczki oblicza, srebrząc złowieszczo włosy. Starszym jej się wydał niż w dzień, spracowanym, znękanym samotnością.
Zastanowiła się długą chwilę.
— A jednak Szymek tu być powinien! — zamruczała. — Będzie miał mistrza, a może w sobie jakie zrównoważenie ciężaru tej pracy. Kto go lepiej nauczy, niż ten nasz stary?
Zbliżyła się do szyby i zapukała.
— Jadą z Pryskowa! — oznajmiła z uśmiechem.
Turkot się zbliżał. Pan Erazm wyszedł na ganek.
— Przysięgnę, że tylko Adaś wraca. Tamten urwisz nie opuści okazji odprawienia bachanalji w oranżerji u Zygmunta. To też nielada paliwoda!
— A niedawno stryj go chwalił jak nieboszczyka — zaśmiała się Rita.
Powóz stanął przed gankiem i pierwszy wysiadł Konstanty.
— Wróciłeś? Osobliwość! — wykrzyknął Różycki.
— Dlaczego nie miałem wrócić? — odparł młody człowiek, spoglądając na Ritę i witając się.
— Ano, Zygmunt, oranżerja...
— Doprawdy nie postało mi to w myśli. Spieszno mi było tu wrócić i żeby nie mój towarzysz, którego ledwie odnalazłem błąkającego się po parku, to wróciłbym daleko wcześniej.
Znowu Różycki przejął jego spojrzenie na Ritę, i pomyślał:
— Aj, do licha, chłopiec gotów zabłądzić ze swoją miłością. Trzeba go jutro wieźć do Werbiczów.
Rita tymczasem już zajęła się bratem. Rozmawiali zcicha, idąc powoli do domu.
Z tonu mowy znać było, że Adaś, jak zwykle, nie uczynił nic praktycznego.
U stołu, przy kolacji, Różycki coraz więcej się trwożył. Oczy Kostusia nie schodziły z Rity, a błyskały bardzo podejrzanie.
— A to dopiero kłopot! Ładnie przysłużę się pannie Felicji! — myślał pan Erazm.
Nareszcie Rita poczuła też na sobie ten wzrok i spojrzała ku niemu.
Zaśmiała się niefrasobliwie i dalej rozmawiała o rzeczach potocznych.
— Dzięki Bogu! — zakończył swoje uwagi Różycki. — Ta go prędko otrzeźwi!
Po wieczerzy rozchodzono się na spoczynek.
— Wstąpię jeszcze do ciebie! — szepnął Adaś, idąc za siostrą z miną bardzo ważną.
Zostali sami w jej pokoju.
— Wiesz? Jamont chce się z tobą żenić? — rzekł chłopak.
— Już? Onegdaj mnie poznawszy? Przyznam się, że ma gust pomidorowy!
— Ależ czy to żarty, Rito? Podobałaś mu się bardzo. Co to dziwnego? Musisz się podobać każdemu rozumnemu. Ja mu potakiwałem.
— Noże z zapału ręką i sercem mojem rozporządziłeś się?
— Ty zawsze drwisz, gdy o tobie mowa.
— Cóż mam robić, słuchając absurdów? Powiedz swojemu Jamontowi: qa’ii aille se faire pendre ailleurs!
— Nie powiem ci nic, Rito! On cię nie obraził, jest prawy i rozumny, posiada całe moje uznanie. Tyś taka dla nas dobra, źle byłoby, żebym ciebie przez egoizm chciał pozbawić osobistego szczęścia!
— Czyście się dzisiaj na mnie sprzysięgli z tym Jamontem? Daj mi spokój! To wstyd, że mnie tak mało znasz, ty, utopisto! Raczej pilnuj swojej sprawy; uważam, że sam sobie nie umiesz dać rady.
— Przecie już zagaiłem interes. Powiedziałem pannie Jadwidze, że przyjechałaś.
Rita popatrzyła na niego zupełnie serjo.
Wydrwiłaby każdego innego, ale Adaś był wyjątkiem.
— To dobrze zrobiłeś. A upewniłeś się, że przyjedzie do miasteczka, do panny Stefanji?
— Tak; powiedziałem, że ty masz do niej interes. Bo widzisz, ja jeszcze nie wiem, czy mi się godzi zakłócać jej spokój. A jeżeli pomimo wszystko ja mam suchoty? Ten doktór mógł się mylić.
— Ależ, moje dziecko, nie bądźże manjakiem! — upomniała łagodnie, gładząc go po głowie. — Żebyś miał suchoty, nie miałbyś sił i ochoty nawet do kochania. No, dobranoc, idź marzyć!
Odprawiła go, otworzyła okno i chwilę rozkoszowała się pogodną nocą, potem usiadła do pianina i poczęła grać zcicha, od rzeczywistości i świata zupełnie oderwana.
Nazajutrz pan Erazm i obaj młodzieńcy zasiadali właśnie do śniadania, gdy za oknem mignęła sylwetka Rity na spoconym koniu.
Po chwili ukazała się w jadalni.
— Czy wiesz, stryju, że zbudziłam dzisiaj rządcę? Od kilku godzin lustruję gospodarstwo.
— I jakiż rezultat lustracji? Czy dostanę wzmiankę pochwalną? — śmiał się Różycki.
— Ano, niezgorzej. Tylko chłopi pasą na łąkach najbezczelniej! — odparła, zajmując miejsce u stołu.
— Zapewne im wolno. Słyszałem o takim obyczaju, który się nazywa serwitutem — rzekł Konstanty. — To bardzo oryginalne!
— Nie tyle oryginalne, ile przyjemne — dodała Rita, ramionami wzruszając. — Ale w Rogalach tej oryginalności niema, o ile wiem.
— Nie — potwierdził Różycki — ale moi włościanie i bez tego moje i twoje uważają za jedno. Jest to także miejscowy obyczaj...
— Który stryj szanuje przez poszanowanie dla tradycji.
— At, przez całe moje życie miałem jeden proces i przysiągłem nie mieć drugiego. To jedna racja, a druga doświadczenie, żem pomimo tej ślamazarności ze wsią, nie zubożał. Widocznie mogą oni bez szkody żyć przy mnie, więc niech żyją!
— Pani doskonale znasz miejscowe stosunki, tak mało żyjąc w tym kraju! — rzekł Konstanty. — Myślałem, że jest on dla pani równie obcy jak dla mnie.
— O, ja nie cierpię być obcą, czegoś nie znać, lub nie umieć. Zresztą to mój kraj.
— Jednak go pani z łatwością i na długo opuszczasz. Nostalgja nieznana jest pani!
— Nie, bo gdy mnie to uczucie opada, pakuję manatki i jestem tutaj. Gdybym tego nie mogła uczynić, nie ruszałabym się z Rogalów.
— A gdyby losy zagnały panią na drugą półkulę bez możności powrotu?
— Ach, losy! Także określenie kłamliwe. Ludzie wszystkie swoje bezsensy, słabości i niezaradności nazywają losem. Bardzo wygodne zepchnięcie na coś urojonego odpowiedzialności za własną głupotę.
— Przecie nie możemy zawsze zaręczyć za jutro.
— Możemy, jeśli wczoraj i dziś, i zawsze logicznie trzymamy się jednej zasady i jesteśmy wolni!
— Niewola bywa też czasem słodka — uśmiechnął się.
— Atrament bywa też czasem smaczny! — odparła szyderczo. — Wierzę, bo widzę rozmaite zboczenia i ułomności.
— Nie próbowałem atramentu, — wtrącił Różycki — ale wierz, że niewola w miłości jest słodka.
— Czemuż jej stryj na sobie nie zechciał doświadczyć? A ja powiadam, że to absurd; żadna miłość nie opłaci utraconej swobody.
— Pani chciałabyś panować?
— Ja chciałabym, żebyś mi pan cokolwiek o życiu w Algierze opowiedział, zamiast próżnej szermierki zdań; nie cierpię dysput, doprowadzających do wszystkich herezyj, a ponieważ jest ich już dosyć, więc będę słuchała pana pod lipą.
Wstała i odeszła do swego pokoju, by zmienić ubranie. Młodzi ludzie zabrali jej hamak i ruszyli do ogrodu.
Po chwili całe towarzystwo tam się zebrało i Kostuś zaczął opowiadać.
A miał spory zapas opowieści w swojem życiu ruchliwem i mówić umiał z prostotą, humorem i płynnie.
Różycki dopytywał o stosunki ekonomiczne i polityczne, Adaś o przyrodę i typy ludzi, Rita o sposób pracy i awantury.
Tak im niepostrzeżenie upłynęło parę godzin, aż wreszcie pan Erazm westchnął i wstał.
— Ano, tak tam dobrze, że szkoda, iż to nie u nas — rzekł.
— A pana nie bierze ochota tego doznać?
— Nie, na emigranta się nie zdałem. Gawędzić miło, ale nam, chłopcze, trzeba do Werbiczów ruszać. Panna Felicja pewnie myśli, że jesteś już zaręczony.
— Biedna ciotka w Krzyżopolu, a mnie tak nie spieszno stąd odjeżdżać!
— Kiedy tak, to siedź tutaj, pojedziemy jutro.
— Stryj odchodzi? — zawołała Rita.
— Ano, ja nie jestem na wakacjach, muszę pracować.
Gwarzyli tedy we troje dalej, aż i Adaś ich opuścił, spłoszony upałem. Zostali sami.
— Pan nie odczuwasz gorąca? — zauważyła Rita.
— O, nie! Przywykłem do afrykańskiego skwaru.
— A jednak pracować w taki upał musi być niesłychanie męczącem.
— Nie wiem, jak innym; mnie gorzej męczy bezczynność w skwar. Więcej się myśli o tem utrapieniu wtedy i odczuwa stokroć silniej.
— Nie lubisz pan próżnować?
— Mało tego doświadczyłem w życiu. Sądzę, że nie lubiłbym, bo mi już teraz tęskno do pracy.
— Długie pan sobie oznaczyłeś wakacje?
— Ano, nie wiem; to zależy od ciotki.
— Przecie to pan masz się żenić?
— A ja! — odparł, brwi wznosząc.
— Cóż to! Ochoty pan nie masz?
— Owszem, ożeniłbym się z każdą tu poznaną panną, ale jednej wybrać nie potrafię.
— Bądź pan spokojny! Mężczyźnie się zdaje, że to on wybiera; zostawiono mu ten pozór. W rzeczy samej ożeni się z tą, która go wybierze, zręcznie w sieć obmota i wmówi, że to ona jest kochana. Jeszcze się będzie drożyła.
Zamyślił się.
— Masz pani słuszność. Kobiety są od nas daleko chytrzejsze i zręczniejsze.
— Cóż pan chcesz! Słabość swoją musiałyśmy czemś nadsztukować.
— A pani, czy już wybrałaś ofiarę do swoich sieci?
— O, już dawno! Lada dzień czekam poddania.
Popatrzył na nią niedowierzająco, ale dziewczyna miała minę tak spokojną i poważną, że się nie domyślił drwiny. Westchnął tylko.
— Szkoda, że nie wiedziałem o tem pierwej. Możebym się ja dostał w te sieci.
— Cóż robić? Stało się. Oplącze pana ktoś inny.
— Kiedy-bo coraz więcej tracę nadzieję powodzenia.
— Ileż pan doznał zawodów?
— Już dwa.
— Tylko tyle! Bagatela. Może panna Werbicz pana pocieszy, chociaż to nie żona dla kolonisty.
— Dlaczego?
— Zobaczy pan sam. Opowiadać nie będę. U nas, w Rogalach, wykluczona rozmowa o ludziach znajomych... Stryj i my nie cierpimy tego, bo to pierwszy krok do fałszywych sądów i obmowy, a w rezultacie kwasów i plotek. Jest tyle tematów ciekawszych — o rzeczach.
— I w tem się zgadzam z panią. My na kolonji nie mamy prawie sąsiadów, więc dopiero tutaj zrozumiałem, do jakich potworności dochodzą próżniacze plotki. W Rogalach oddycham swobodnie, a stryj pani po moim ojcu jest mi wzorem!
— Wczoraj osądziłam pana fałszywie. Dziś pogodziłam się z panem. Nie jesteś pan zarozumiały, samochwał i szanuje pan starszych. Wogóle porządny z pana człek — i obiecuję pana wyswatać.
— Ej, pani, jeżeli nie ze sobą, to nie, dziękuję.
— Cóż znowu? Mój wybrany ma lat pięćdziesiąt, stosownie do mojego wieku. Mogę panu być ciotką. Niech pan szanuje moje lata dojrzałe i nie sprowadza mnie z drogi obowiązku dla mego narzeczonego.
— Czy pani czeka, aby ten szczęśliwiec miął lat jeszcze więcej?
— Właśnie; tem więcej będzie mnie cenił i nie doznam zazdrości.
— Pani żartuje. Jeżeli on jednak w tem oczekiwaniu nie oprze się śmierci (nie chcę pani martwić, ale wiek podeszły), otóż w takim razie stawię się na kandydaturę następcy!
Zaśmieli się oboje.
— Bardzo dobrze! — odparła Rita, z przykrością widząc się pobitą, ale gotowa do odwetu.
— Może pan śmiało żenić się tymczasem. Ja też zadowolę się rolą następczyni, a mój wybrany przeczeka pierwszą żonę pańską niezawodnie. Ma zdrowie żelazne.
Znowu się śmieli, ubawieni tą szermierką. Tworzyła się między nimi oryginalna sympatja. Podobał się jej za tę szczerotę i dobry humor, odnajdywała w nim koleżeństwo ducha i upodobań. On, pomimo że była nieładna, czuł pociąg do niej, ciekawość, przyjemność, że tak osobliwie była nowym typem i że tak łatwa była z nią znajomość.
Było mu z nią po trzech dniach tak swojsko, jakby lata wspólnie przeżyli.
Dalej i dalej snuła się gawęda. Oboje zwiedzili świata sporo, znali różnych ludzi. Jej poglądy były śmiałe, oryginalne, punkt widzenia bardzo często odrębny od utartego szablonu.
Podobało mu się to, zastanawiało, budziło śmiech lub podniecało do dysputy. Czuł jednak, że z nikim dotąd czas nie upływał tak mile i poddawał się bezwiednie wpływom głębokiego umysłu i niepospolitej bystrości sądu.
Dzień upłynął niepostrzeżenie, potem drugi i trzeci. Kostuś nie odstępował Rity, a ona zdawała się wyśmienicie bawić. Chłopak się nie spostrzegł, jej się zwierzył z najskrytszych myśli, że jej zdanie miał za własne, że jej się radził i słuchał.
Każdego dnia mieli sobie coraz więcej do mówienia. Nareszcie dnia trzeciego Różycki wziął się ostro do swego nowego pupila.
— No, mój drogi, dzisiaj stanowczo ruszamy do Werbiczów.
— Poco mnie pan tam wlecze? — zaprotestował pupil.
— Powinieneś poznać pannę Werbicz.
— Na licha mi ona potrzebna! Nie żenię się z nią.
— Skąd możesz wiedzieć?
— Bo to nie żona dla kolonisty — powtórzył zdanie Rity z całem przejęciem. — A zresztą kocham inną.
— Co? Tę wdowę?
— Nie, pannę Ritę.
— A wdowa? Jesteś niepoczytalny. Kochasz każdą pokolei. Doprawdy, nie chciałbym być twoją wybraną. Zresztą Rita to także żona nie dla kolonisty. Bądź więc logiczny!
— Więc ja wcale żenić się nie chcę. Nie mam powołania do małżeństwa.
Było to także zdanie Rity, ale on przysiągłby, że miał je od czasu, jak zaczął myśleć.
— To są brednie. Rozmów się z ciotką. Ja cię do Werbiczów i Janickich zawieźć muszę i basta. Dałem na to słowo. Ożenisz się, z kim chcesz. Konie już zaprzęgają.
Kostuś zbuntował się zupełnie.
— Dziękuję panu za jego uprzejmość, ale nie pojadę. Za godzinę opuszczę Rogale i udam się do Pryskowa.
Ukłonił się i odszedł. Różycki przestraszony ruszył do pokoju Rity.
Pisała listy i przyjęła go z uśmiechem.
— Czego stryj tak zalterowany? — zapytała.
— Co to będzie z Jamontem? Zbuntowałaś go i do Werbiczów jechać nie chce. Poco ty go bałamucisz na żart? To nie ma sensu. Wyleciał, obrażony za moje dobre chęci, i ucieka do Pryskowa. Ładniem się pannie Felicji przysłużył!
— A stryj chcesz, aby jechał do Werbiczów? Ano, to dobrze, zaraz mu powiem — odparła spokojnie, wstając.
Kostuś pakował swoje manatki, gdy go wezwano pod lipą.
— Jak to dobrze, że pan jedziesz do Werbiczów! — rzekła Rita. — Poznasz pan nowe typy i stosunki i zobaczysz drugiego po stryju pracowitego gospodarza. Za parę dni spotkamy się w miasteczku u panny Stefanji i będziemy dalej zbierali wrażenia i morały z każdej poznanej rzeczy. Niech się pan dobrze bawi!
Kostuś natychmiast spuścił z tonu.
— Doprawdy, pani masz, jak zwykle, słuszność. Uraziłem pana Różyckiego jak błazen. Dlaczegóż nie miałbym jechać? Przecież mnie gwałtem nie ożenią.
— Naturalnie, a zabawisz się pan. Bardzo jestem ciekawa zdania pana o pannie Werbiczównie.
— Opowiem pani moje wrażenie. Zaraz idę przeprosić pana Różyckiego i jedziemy.
Patrzyła za nim, gdy odchodził i śmiała się dyskretnie.
Po godzinie ułaskawiony pupil opuszczał z opiekunem dziedziniec rogalski.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.