<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Jaskółczym szlakiem
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie czwarte
Data wyd. 1921
Druk Tłoczarnia Wydawnictwa Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Werbicz był gospodarzem i obywatelem z powołania, z tradycji i z wiekowego doświadczenia i nauki.
To znaczy, że doznał w życiu wszystkich strat materjalnych, zawodów rachunkowych, figlów przyrody, przewrotów ekonomicznych i społecznych.
Znał gruntownie złodziejstwo i nieudolność władnych, niespodziane ciężary pieniężne, nieurodzaje i grady, ulewy i susze, epidemje bydlęce, pożary i burze.
Wskutek tego nauczył się gruntownie trzech rzeczy: wyciskać pieniądze z kamienia, nie dziwić się żadnemu niepowodzeniu i bez mrugnięcia nawet powieką patrzeć na otchłań u swoich stóp.
Otchłań tę przecie nie on sobie zrobił, jak inni. On ją dostał w udziale na życie. Postawiły go losy nad nią z przeznaczeniem: to twoje, pracuj!
Werbicz pracował. Za młodu miał nawet iluzję, że ją zapełni. Rzucał w nią całe swoje siły i zapał, pot, myśli, krew, znój niezliczony; potem stracił iluzję, stargał moc i młodość i przekonał się, że może zaledwie utrzymać się na skraju.
I tak trwał, szamocąc się całe życie.
Nie pamiętał żadnego wytchnienia w pracy, żadnej nagrody, żadnego momentu jasnego.
Może i były kiedy te błyski, ale on nie miał czasu i humoru rozgrzebywać starych rumowisk.
Za młodu przecie ożenił się z miłości i bogato, żona jego ledwie jak cień przemknęła się w domu jego. Przeżyli z sobą rok, przez który ani jednego dnia nie była zdrowa. Suchoty ją zabierały powoli nieubłaganie. Zostawiła córeczkę paromiesięczną i umarła.
Po paru latach różne ciotki i kuzynki ożeniły powtórnie Werbicza. Panna była bez posagu, ale zdrowa, ładna i energiczna.
Wzięła ostro w ręce gospodarstwo, będąc pewna, że mąż jest pantoflem.
Nie, on pantoflem nie był, ale znękany już i zimny, milczeniem i zgodą okupywał spokój domowy.
Dzieci zaczęły przybywać co roku, a z dziećmi zwiększenie potrzeb i wydatków. Dom się zaludnił niańkami i mamkami, potem przybyły bony i guwernantki cudzoziemki, które kształciły młode pokolenie Werbiczów na eleganckich paniczyków i panienki bardzo układne.
A było tego pokolenia już sztuk sześć, gdy dając życie siódmemu, pani umarła.
Spowodowało to straszny zamęt w domu, rady ciotek i kuzynek, projekty ponownego ożenienia; ale Werbicz rady i projekty odrzucił stanowczo i został ze swoją gromadką piskląt bezradny.
Wówczas to najstarsza córka, Zosia, została pasowana na gospodynię domu, matkę i opiekunkę całego tego drobiazgu.
Miała wtedy lat piętnaście, ale nikt nie pytał, czy może podołać obowiązkom; oddawała się z zapałem naukom, przerwała swoje kształcenie; była słabowita i wątła, nie było o tem mowy; posiadała cały posag matczyny, liczyła się do bogatych, a nie widziała nigdy grosza tych swoich dostatków i została wprzęgnięta w obowiązki i pracę z zimną bezwzględnością, z tyranją konieczności, nie otrzymując za to nawet uznania.
Piętnaście lat znowu jej upłynęło, nie lekkich zapewne, ale nikt o tem nie wiedział. Dziewczyna była harda i milcząca, w domu panował jakiś chłód i fałszywa duma, niedozwalająca rozczulać się, poskarżyć, nawet pośmiać, lub pogwarzyć sposobem pospolitych ludzi.
Byli wszyscy tacy w tym domu. Bardzo przyzwoici, umiarkowani, powściągliwi w obejściu, etykietalni, uprzejmi lodowato, śmiejący się z lekkim sarkazmem, względem obcych nieprzystępni i nietowarzyscy, między sobą zjednoczeni nie serdecznością szczerą i prostą, ale podobieństwem natur, wspólnością złych interesów, ukrywanych umiejętnie, i poczuciem odrębności kastowej.
Werbicz przez ten czas borykał się dalej ze swą złą dolą. Wydatki wciąż rosły: na utrzymanie domu, na nauki, na elegancje panien, na podróże i miastowe potrzeby synów.
Nie miał czasu poznawać dzieci, badać ich charakterów, wpływać, kształcić wedle swoich poglądów, żyć z rodziną i w rodzinie.
Obejrzał się dopiero na nie, gdy poczuł upadek sił, wyczerpanie, starość. Wtedy ze zgrozą ujrzał, że żaden z trzech synów nie będzie mu pociechą i pomocą.
Byli to ludzie zmęczeni już, chociaż jeszcze pracować nie zaczęli; znudzeni, choć czasu jeszcze nie mieli bawić się; wykształceni, maturzyści, z dyplomami różnych wydziałów, a niezdolni do żadnej karjery i praktycznego spożytkowania swoich wiadomości.
Najstarszy, kandydat praw, bawił stale w domu i zajmował się czytaniem podróży i odkryć geograficznych; młodszy, filolog, także od roku był w domu i oddawał się botanice i zbytkowemu ogrodnictwu; najmłodszy, gimnazista, uczył się licho, był słabowity i chorobliwie nerwowy. Ten nie okazywał nawet gustu do niczego i podczas wakacyj rzadko wychodził ze swojego pokoju.
Zresztą byli wszyscy dobrze wychowani, nie robili długów, nie miewali żadnych fantazyj i wegetowali w ciszy, nikomu wody nie mącąc.
Córki wegetowały podobnież i tylko jedna Zosia pracowała, myślała, utrzymywała dom na stopie dawnej, pilnowała ich i była zawsze na usługi.
Rozejrzawszy się po swoich dzieciach, Werbicz dalej pracował sam, nie winiąc ich, ani starając się do pracy nakłaniać.
Poco? Byli tacy, bo się takimi urodzili, a pracować nie warto. Może im się szczęśliwiej ułoży żywot wskutek apatji niż jemu, który żył za młodu zapałem i wiarą.
Zostało tedy wszystko po dawnemu. Myślał przez chwilę, aby ich pożenić; dla jednego wybrał Tedwinównę, dla drugiego Ritę Różycką. Myślał, ale im o tem nie powiedział, bo w rodzinie tej nie poruszano nigdy osobistych kwestyj, młodsi zaś nie mieli ochoty do małżeństwa.
Myślał też, że warto Zosi oddać fundusz po matce, ale skądby dopełnił w budżecie procent od tego kapitału, którego lat tyle używał? Zostało więc wszystko po dawnemu.
Na starość Werbicz, w chwilach wolnych, lubił czytywać gazety, palić mocne cygara i pić herbatę. Te trzy niewinne przyjemności zapełniały mu długie, samotne wieczory w gabinecie, gdy nie było gości. Domowi spędzali wieczory osobno.
Z czytania gazet, pleśni partykularza i ciasnoty horyzontu, wyrodziła się też w Werbiczu na starość manja politykowania.
Gdy się zjechał z sąsiadem, przegadawszy kwestje lokalne, gospodarskie i ekonomiczne, rozpoczynał dzielić Europę, a czasami zapędzał się i do Azji. Dzielenie to miało za podstawę nie logikę i równowagę społeczną, ale własne chęci Werbicza i jego widzimisię.
Były to dziwolągi polityczne, ale rzecz dziwna, Różycki, który rad żartował i drwił z bliźnich, nigdy nie śmiał się z Werbicza i słuchał go cierpliwie. Szanował te ostatnie marzenia biedaka.
Wszystko to opowiedział pan Erazm Konstantemu po drodze do Zagajów, tak że młody człowiek, wchodząc do obcego domu, znał już jego mieszkańców.
Nie dziwił się więc wyciętym lasom i polom, licho uprawnym, ani budowlom, stawianym z lichego materjału.
Nie zdziwiła go postać gospodarza, wyniszczona, sucha, twarz żółta i pomarszczona, głowa siwa.
Poznał prawnika, patrzącego z pod brwi ponuro, i filologa, uśmiechającego się zimno.
Odnalazł w młodszych panienkach znudzenie i dumę, w starszej skończony, dodatni typ kobiety dojrzałej, rozumnej, chłodnej i umiarkowanej wskutek długiej pracy nad sobą.
Nastrój całego domu był mroźny i sztywny, poglądy zaprawione gorzkim sarkazmem lub martwą obojętnością, całe otoczenie, atmosfera, sprzęty, zda się, mówiły, że tu długo żyją ludzie nie prostą, szczerą radością lub smutkiem, ale sztuczną, wytworzoną fałszywie egzystencją.
Kostuś, nawykły do biedy rzetelnej w dzieciństwie, do wywalczonego bytu, do prawdy i szczerości, do złego i dobrego w pierwotnych formach, uczuł się tu nagle jakby spętany, odurzony, zalękniony, że się znalazł gdzieś, gdzie go wcale nie pragną, ostro, choć milcząco, krytykują.
Czuł, że drętwieje; drżał, by nie popełnić niestosowności, chciał być bardzo delikatnym, dostroić się do tonu, a zarazem czuł, iż jest bardzo niezgrabny, śmieszny, głupi.
O, jakże zazdrościł Różyckiemu! Ten po pięciu minutach już dzielił Europę ze starym Werbiczem, potakiwał jego mrzonkom, poddawał jeszcze dziwaczniejsze komplikacje, burzyli już nawet granice geograficzne i etnograficzne.
A Kostuś tymczasem, pozostawiony z młodzieżą, stawał się coraz lakoniczniejszym.
— Jakże się panu podobały tutejsze strony? — spytał go filolog, uśmiechając się zawczasu szyderczo.
— Owszem; poznałem dużo ciekawych rzeczy.
— Zapewne krajobraz. Za laskiem piasek, a za piaskiem lasek. Nadzwyczaj malownicze!
— Stan dróg jest ciekawy! — burknął prawnik.
— Polowania musicie mieć państwo wyśmienite? — zauważył Kostuś po chwili milczenia.
— Jeśli to kogo może bawić! — bąknął filolog pogardliwie.
— Wieś ma swoje uroki.
— A, ma chłopów i żydów — odparł prawnik.
— Państwo posiadacie piękną rezydencję!
— Jeśli się nic piękniejszego nie widziało, to się zna niewiele.
— Towarzystwo i sąsiedztwo liczne.
Na to już nikt nie odpowiedział, tylko spojrzano po sobie dwuznacznie, a Kostuś zrozumiał, że powiedział coś niestosownego i doreszty stracił rezon.
— Anglja weźmie Skandynawję! — decydował Werbicz tymczasem z zapałem.
Jamont gotów był ustąpić Anglji nawet Hiszpanję, byle go przyjęto do tamtej rozmowy.
Ale właśnie w tej chwili panna Zofja powróciła do salonu i zajmując miejsce, spytała:
— Czy dużo pan poznałeś ludzi u nas?
— Trzy domy. Holanickich w Pryskowie...
Zająknął się, bo uśmiechy szydercze stały się jeszcze wyraźniejsze.
— Państwo ich znacie zapewne.
— Nie bywamy! — odparła panna Zofja. — Ale wszakże to podobno krewni pana?
— Tak! — odparł półgębkiem, czując w tej chwili, że ośmiesza się wobec nich tem pokrewieństwem.
— Jest tam młody człowiek bardzo oryginalny — rzekł filolog.
— Mnie się obydwaj wydawali zrazu dziwni, ale łatwi są do poznania i do zrozumienia — rzekł. — Zresztą poznałem Tedwinów i rodzinę pana Różyckiego. Ci może znajomi państwu?
— Mniej więcej tak! — zimno potwierdził filolog.
A prawnik burkliwie dodał:
— My poza rodziną mało uprawiamy stosunków.
Kwestja więc i tu była wyczerpana.
Panna Zofja w milczeniu patrzyła na koniec swojego bucika; siostry młodsze wchodziły lub wychodziły z pokoju; filolog, zapaliwszy papierosa, śledził obłoczek dymu, prawnik ponure oczy wlepił w ziemię.
Milczenie stawało się uciążliwe, gdy nareszcie Różycki przyszedł w pomoc pupilowi.
Werbicz wyszedł, odwołany interesem, więc się pan Erazm przysiadł do panny Zofji.
— Znalazłaś pani co godnego wzmianki w ostatnim zeszycie Revue des deux mondes?
— Przedewszystkiem dziękuję, żeś mi pan to przysłał. Owszem, artykuł o kwestji monetarnej był ciekawy.
— A powieść, którą pani zalecałem, podobała się?
— Wykonanie tak, temat nie.
— Czy pani aż tak dalece jesteś purytanką? — uśmiechnął się.
Uśmiechnęła się i ona bardzo lekko, dosyć jednak, żeby Kostuś zauważył, iż twarzy jej właśnie brakło uśmiechu, aby była ładna.
Przyjrzał się też jej uważnie.
Średniego wzrostu, zgrabna, miała klasyczne ręce i nogi, rys wybitny od wieków wydelikaconej rasy, która nie pracuje, głowę, osadzoną dumnie, włosy popielate, oczy siwo-szare, rysy kształtne.
Byłaby zupełnie ładna, żeby twarz ta nie miała wyrazu chłodu i dumy, oczy nie patrzyły tak obojętnie, usta znały uśmiechy.
Tak jak była, robiła wrażenie zimowego, martwego krajobrazu, którego ostre kanty osłania szron lodowaty.
Na żartobliwą uwagę Różyckiego odpowiedziała poważnie:
— Purytanką nie jestem, ale znajduję niemoralną powieść, w której złe przedstawiają uroczo, i doprawdy nie pojmuję beletrystyki francuskiej. Piszą fałsze, bo nie wierzę, by taki rozkład był obrazem społeczeństwa.
— Ależ to są bardzo ciekawe zagadnienia psychiczne!!
— To nie powinno być zagadnieniem, ale faktem, chorobą, o ile możności ukrytą.
— Więc pani nie tolerujesz miłości.
— Nie toleruję oszukaństwa. Nie powinno być kwestji między miłością i honorem.
— Mężczyźni przyklasnęliby pani; szczególnie zdradzeni mężowie.
— Nie mieliby racji, bo utrzymuję tę zasadę dla obojga płci.
— Fabrykacja zasad nic nie kosztuje, można sobie na nią pozwolić! — zauważył sarkastycznie filolog.
— Szczególnie, jeśli się nie troszczy o nabywców! — dodał brat.
— Jednak — wtrącił Kostuś — nie możesz pan zaprzeczyć, że i zasady i honor są na świecie szanowane i praktykowane.
— Nie zdarzyła mi się sposobność spotkania tego.
— To żałuję pana! — rzekł chłopak, czując, że zaczyna w nim grać oburzenie. — Byłem w szkołach, w wojsku, należałem do stowarzyszeń i klubów, miałem pieniężne i moralne rozprawy i mogę śmiało twierdzić, że nigdzie nie była tolerowana i chwalona nieuczciwość, oszustwo i krzywda, a zasady i honor mieliśmy na swojem godle! A znam młodzieży i kolegów w moim wieku legjon.
— Należysz pan zapewne do marzycieli i utopistów.
— Wcale nie. Nawet nie należałem nigdy do bohaterów i zapaleńców. Stałem zawsze w szeregu szarym, obcowałem z przeciętnemi typami różnych warstw. Spotykałem rzetelne cnoty między podobnymi sobie, wcale nie wybitnymi ludźmi, którzy z tego nie czynili sobie chluby i sławy, a uważali za najprostszy obowiązek i rzecz powszednią.
— Wiele rzeczy zdaje się ludziom, którzy sądzą powierzchownie i wierzą pozorom.
— I to nie — wmieszał się Różycki — tylko wy, moi panowie, mówicie swoje, a on swoje. Wy jesteście chorzy pesymiści, a on wychowany zdrowo i normalnie. Nie porozumiecie się nigdy.
— Udało się panu pozostać długo młodym! — zakończył uparcie filolog tonem lekceważącej wyższości.
— Nie róbcie mu z tego grzechu! — zaśmiał się Różycki. — Powinien być młodym i silnym, bo ma przed sobą wiele do czynienia. Może się ożenić, założyć rodzinę, wychować dzieci, dać im chleb i przyszłość, sobie zapewnić spokój na starość. Żeby nie miał młodości, jakżeby temu podołał?
— Świat może się doskonale bez tego obyć. Zakładanie rodziny i pomnażanie ludzkości w obecnych warunkach jest bardzo wątpliwą zasługą.
— Pewnie, pewnie. Chore osobniki czynić tego nie powinny, ale zdrowi i użyteczni nie potrafią nawet zasklepić się w egoizmie i martwocie.
Konstanty, czując sukurs, roześmiał się.
— Teorje pesymistyczne nie są dla mnie nowością; grasują one i na Zachodzie. Spotykałem często mizantropów i desperatów podobnych. Byli albo bardzo bogaci, albo wykolejeni, albo leniwi i słabi. Patrzyłem na nich, dziwiąc się, poco żyją i jak żyć mogą. Nie zdawali mi się niczem wyższem i rozumniejszem, chociaż to ma być objaw wyskoku umysłowego. Wyleczyłaby ich rychło rzetelna potrzeba chleba.
— Pan wyobrażasz sobie, że ludzie głodni myślą tylko o chlebie, a nad ogólnym stanem ludzkości nie mogą się zastanawiać!
— Myślę, że żaden z panów głodu nie rozumie ani w literalnem znaczeniu pracy o byt. Tutejsze społeczeństwo jest tak jednostronne! Mówię o warstwie, którą poznałem dotychczas. Każdy ma obszary ziemi, jest rządcą, królikiem, rachmistrzem, ma na pomoc kredyt, dysponuje, dogląda, bywa zamożny lub obciążony długami, ale nie pracuje w ścisłem znaczeniu słowa i nie bywa głodny literalnie. Jest nieszczęśliwy, z głową przepełnioną fatalnemi rachunkami, ale ma dach nad głową i obiad zapewniony, więc może sobie pozwolić na roztrząsanie kwestyj społecznych i bawienie się w pesymizm. Inaczej dzieje się u nas, na kolonjach. Za pieniądze kupujemy kawał ziemi, z której mamy tyle, ile zechcemy własnemi barkami i rękami zapracować. Możemy mieć tylko chleb i opłacone podatki, możemy zbierać pieniądze, możemy zostać nędzarzami bez dachu, żyjącymi z dnia na dzień. Znam ludzi, którzy z kolonistów zamożnych spadali na tragarzów portowych lub wyrobników dziennych i dobijali się znowu dobrobytu. Znam w tamtych stronach zbójców i oszustów, próżniaków i łotrów, znam wszystkie typy, ale nie widziałem nigdy pesymisty z zawodu! To jest wykwit skomplikowanych warunków życia.
— Przyznasz pan jednak, że do życia, o którem mówisz, trzeba być inaczej hodowanym i wychowanym. Nie każdy może być tragarzem.
Tu filolog spojrzał ukośnie na ręce Jamonta, a potem na swoje.
— Może być, gdy musi — odparł Konstanty — a musi, gdy głodny i nie ma gdzie być pasorzytem. Naturalnie mówię o młodych i zdrowych, bo starzy, to skarb, który młody powinien strzec i otaczać opieką, jako klejnot rodzinny. I tu się zaczyna sfera obowiązków. U nas po pracy bywają dnie spoczynku, wtedy się pragnie towarzystwa. Bywają zajęcia rozliczne, potrzebujące pomocy, więc kolonista żenić się musi. Obowiązki przybywają, ale rodzina, to już nie jeden samotny robotnik, to gromada, to siła.
— To zupełnie zapatrywanie naszych chłopów.
— To zapatrywanie pierwotnego ustroju społecznego — rzekł Różycki. — Na takich nowych kresach muszą zaczynać od początku. To proste i logiczne.
— Można tylko zazdrościć ludziom podobnej żywotności i prostoty potrzeb! — wtrąciła panna Zofja.
— Zdrowia i ochoty do życia! — dodał brat.
W tej chwili z kąta salonu rozległo się głębokie westchnienie. Był to Werbicz, który, wróciwszy niepostrzeżenie, słuchał, milcząc.
Zdania swojego nie wyraził, tylko odtąd patrzył na Konstantego z widocznem uznaniem.
Po obiedzie panna Zofja zaproponowała spacer konny i gdy starsi panowie przeszli do gabinetu na naradę gospodarską, młodzieży podano wierzchowce.
Po drodze Konstanty starał się dowiedzieć o uprawie pól i ich produkcji, ale młodzi ludzie zbywali tę kwestję bardzo lekceważąco, jakby nie stanowiła ona w ich bycie żadnej wartości.
Filolog zaczął opowiadać swoje stosunki uniwersyteckie z młodzieżą arystokratyczną, zabawy, polowania; prawnik burczał też swoje wspomnienia z podróży zagranicą.
Jeden i drugi zachowywali zawsze ton krytyczny i sarkastyczny.
Potem Jamont zagaił rozmowę z panienkami.
Pytał o zakres i stan gospodarstwa kobiecego, o lud miejscowy i jego warunki.
Młodsze odpowiadały lakonicznie, z uśmieszkiem, naśladowanym od braci; panna Zofja przeciwnie, mówiła ze znajomością rzeczy, ale chłodno.
Konstatowała rzeczy złe lub dobre, wyliczała prace kobiece, cytowała cyfry dochodu, wszystko obojętnie, bez śladu zajęcia rzetelnego i młodego zapału.
Spacer trwał parę godzin; za powrotem zastano jakichś gości, równie sztywnych, mówiących szeptem, patrzących nieufnie na gości.
Wieczór upłynął monotonnie i męcząco.
Gdy się Kostuś nareszcie znalazł sam z Różyckim, przeciągnął się i odetchnął z głębi piersi.
— Uf! — stęknął. — Jestem zmęczony, jakbym w całem umundurowaniu odbywał paradę przed samym prezydentem rzeczypospolitej!
— No, no! — upomniał Różycki — trochę form wam młodym nie szkodzi. W każdym razie są to wszyscy porządni ludzie.
— Tak, ale nieszczęśliwi. Żal bierze, patrząc na nich i słuchając!
— A panna Zofja?
— To samo czuję dla niej, bezmierny żal. Chciałbym ją zabrać stąd, żeby odetchnęła innem powietrzem, spojrzała na inny świat, wypoczęła, robiła, co jej się podoba, i żeby często, ciągle się uśmiechała.
— Doskonale! — rzekł Różycki, zacierając ręce. — Werbicz tobą zachwycony, starym ciotkom podobałeś się, panna była dla ciebie wyjątkowo uprzejma. Interes może się zrobić.
— Panna wyjątkowo uprzejma! — powtórzył Kostuś, szeroko otwierając oczy. — Jakaż ona jest, gdy nie jest uprzejma? To kawał kamienia!
— Mniejsza! Tem przyjemniej będzie ją ożywić.
— Zapewne. Zresztą będzie inną, gdy będzie żyła dla siebie. Jestem pewny, że będzie wtedy i ładną i miłą. Doprawdy, podobała mi się bardzo i wdzięczny panu jestem za przywiezienie tutaj.
Zanim zasnął, długo jeszcze myślał o niej. W jego żywym umyśle już zajmowała miejsce wdowy i Rity, już wyobrażał sobie, jak ją zdobędzie i jak ją wyzwoli z okropnej atmosfery domowej.
Następnego dnia myśl ta wciąż dojrzewała. Odnajdywał w pannie coraz to nowe przymioty, jej takt i miarę, porządek i ład w domu, powściągliwość, obejście, słowa.
Poza jej urokiem zniknęły nieprzyjemne cechy domu: moralne kalectwo braci, sztuczność sióstr, ironja wszystkich.
Tylko myślał z rozkoszą, jak ją stąd wyrwie i uszczęśliwi.
Wyjechał rozmarzony i całą drogę zwierzał się ze swoich planów Różyckiemu, który potakiwał wszystkiemu, bardzo z rezultatu jazdy zadowolony.
Zaopatrzył się w fotografję panny Zofji, w celu pokazania jej pannie Felicji i cieszył się, że jej tak dobrze usłużył.
Nagle w pół drogi, Kostuś się odezwał:
— Chciałbym bardzo zobaczyć się z panną Ritą. Panna Werbiczówna jednakże nie ma ani jej szerokiego poglądu, ani wybitnego rozumu.
— Et, brednie! — odparł Różycki. — Rita miałaby mnóstwo do nauki od panny Zofji, żeby nie wyobrażenie o swoim rozumie. Jurek, zawracajże do Jagodzina.
— Gdzie jeszcze? — zdziwił się Kostuś.
— A do Janickich. Przecie nie darowaliby mi do śmierci, że do nich nie przywiozłem kawalera. Mają trzy panny na wydaniu.
— Och! — stęknął Kostuś. — Ale już będą ostatnie, nieprawda?
— Tak. Potem już będziesz wybierał.
— Żeby je mieć wszystkie w Algierze, to wiek zbyłbym, jeżdżąc od jednej do drugiej. To bieda, że tylko jedną wybrać trzeba.
— A jabym ci pewnie i trzech nie żałował, tyle ich tu siedzi.
Jurek skręcił w lewo. Minęli parę wsi brudnych, kilka lasów sosnowych, kilkanaście mostów dziurawych i wreszcie wjechali między topole wysady dworskiej i na podwórze, otoczone krzewami.
Na widok zaprzęgu w domu powstał ruch i bieganina, w oknach ukazywały się i nikły różne głowy, słychać było wołanie.
Gdy jednak stanęli pod gankiem, nikt na spotkanie ich nie wyszedł i dopiero po kilku minutach oczekiwania wpadł do sieni chłopak służebny, zasapany i czerwony, i wprowadził ich do jadalni, gdzie resztki obiadu i herbaty łączyły się na stole w nieładzie zupełnie nieestetycznym.
Na bocznych stołach walały się książki i robótki, stały słoje i koszyki, zdradzające, że mieszkańcy pokoju tego używają do wszystkiego.
Ruch, wywołany przybyciem gości, trwał dalej, lubo stłumiony, i dochodził do nich w postaci dalekiego szmeru rozmów, bieganiny, suwania sprzętów i ciężkiego sapania chłopca kredensowego w sąsiednim pokoju.
— Panie się stroją. Musiały być przy zajęciu gospodarskiem w szatach niedbałych — szepnął Różycki.
Zatrzymał przebiegającego chłopca.
— Słuchajno, pan w domu?
— Ej, nie.
— Dawno wyjechał? Dokąd?
— Ja zapomniał. „Gdzieści“ daleko, będzie temu ze dwa tygodnie.
— Naturalnie, zgrywa się „gdzieści“ — zamruczał pan Erazm — a gospodarstwo na woli Bożej. Jakim cudem ci gracze trzymają się na świecie, kiedy powinni dawno chodzić z torbami?
— I co szczególniejsze w tym kraju — dodał Jamont — że bogaty i biedny, bankrut i kapitalista, wszyscy żyją na jedną skalę. Dużo widziałem, ale podobnej osobliwości nigdzie nie spotkałem.
Rozmowę przerwało wejście gospodyni domu.
Była to osoba jeszcze nie stara, ale zaniedbana, roztyła, kobieta, która już przestała myśleć i dbać o siebie.
Wypadła z serdecznością wielką i okrzykami.
— Co za miła niespodzianka! Co za rzadki gość! Nie wierzyłam oczom! Pan taki niełaskaw na nas, tak rzadko bywa.
Słowa były dla Różyckiego, ale spojrzenie ciekawe, niespokojne, pożądliwe, dla Kostusia.
Instynktem matki wietrzyła konkurenta, a zbyt była szczera i prosta, aby mogła ukryć radość z jego widoku.
Gdy pan Erazm dopełnił formy poznania, miała ochotę uścisnąć młodego człowieka, rozpadała się w uprzejmościach.
— Ale gdzież to panów wprowadzono? Proszę, proszę do salonu, zaraz podadzą herbatę. Mojego męża niema w domu, a moje panny przy robocie, bo teraz czas gorący. Ach, mój Boże! Panowie pewnie spragnieni po upale, zaraz każę podać owoców i konfitur. Józiu, Maryniu, Zosiu, chodźcież!
Mówiła bez ustanku, podniecona, szczęśliwa, widząc już w myśli chwilę oświadczyn i szycie wyprawy, a przytem trwożna, aby córki, pozbawione jej kierunku, nie ukazały się niedość elegancko ubrane, nie chybiły pierwszemu wrażeniu konkurenta.
Dogadzała też mu, nadskakiwała, znosiła przysmaki, patrzyła w oczy z uwielbieniem, rada odgadywać myśli i życzenia.
Kostuś był okropnie zażenowany, Różycki śmiał się w duchu, ubawiony setnie tą sceną.
Nareszcie ukazały się panny, postrojone ceremonjalnie, z minami, dostrojonemi do okoliczności: naiwności parafjalne, chcące udawać wysoki ton.
Matka rozkochanemi oczyma śledziła ich ruchy, badała stroje, uśmiechała się z lubością i ukradkiem szukała na twarzy Kostusia wrażenia.
Ładne to były dziewczęta. Dobrze zbudowane, zdrowe, twarzyczki różowe i białe, duże warkocze, szkodziło im tylko to właśnie, co one uważały za piękne. Więc zbyt strojne figury, sztucznie wyciśnięte, włosy uczesane w loki i figle, cera zbyt biała, ruchy nienaturalne.
Kłaniały się jak laleczki i siedziały rzędem na kanapie, nie śmiejąc śmielej odetchnąć, rączki trzymały złożone bezczynnie i wszystkie patrzyła na pana Erazma, broń Boże na Kostusia.
Były tak zabawne, że chłopak z trudnością hamował wesołość i miał złośliwą ochotę spłatania im jakiego figla, przestraszenia, coniebądź, byle obedrzeć raptem maskę i zobaczyć, jakie będą prawdziwe.
— Cóż panienki, jakie wasze gospodarstwo? — zagaił rozmowę pan Erazm.
Dwie zaśmiały się tylko, najstarsza, Józia, odpowiedziała:
— Et, jakie tam gospodarstwo; pan sobie z nas żartujesz.
— Za pozwoleniem. A któż tu gospodaruje?
— Tatko i mama — zaszczebiotała Józia.
— No, no, firma poważna. A kiedyż tatko wyjechał?
— Nie pamiętam. Przed paru dniami.
— A tymczasem swoje się robi. Wiem ja, wiem, że te białe rączki umieją dobrze pracować.
— Pan dobrodziej je zawstydzasz! — wmieszała się matka. — Jakżeby panienki mogły gospodarza zastąpić, zajmować się robotą męską? Nie pozwoliłabym nigdy na to. Dał mi Bóg dzieci nie na to, abym się niemi wysługiwała. Niech się bawią i hodują, póki w domu.
— Śliczne słowo pani dobrodziejki. Niech się hodują, a jeszcze lepiej, niech do końca życia nie będą zmuszone pracować. W naszym kochanym kraju udaje się to jeszcze dotychczas. Ot, już zagranicą cięższe warunki. Ten chłopak oto szuka żony i otwarcie się przyznaje, że ją bierze na ciężką pracę.
— Nie może być! — zdumiała matka. — A toż tam w Algierze, powiadają, daktyle i pomarańcze rosną, jak u nas pokrzywy.
— Rosną daktyle, ale nie rosną chłopi, i kto daktyla chce zjeść, musi go sam sadzić, pielęgnować, polewać, inaczej umrze z głodu.
— Ach, mój Boże! — jęknęła Janicka, rozdarta między namiętnością wydania córki zamąż a trwogą nad losem gospodarstwa bez chłopów.
Jednakże nie zaprzeczyła, gdy naiwnie rezolutna Józia wyraziła swoje zdanie:
— My też często polewamy grzędy w ogrodzie. To wcale nie ciężko i zabawnie.
— Ja raz wyhodowałam daktyla z pestki! — odezwała się druga z rzędu, Marynia. — Był już, ot, taki duży, ale — zachichotała — już go niema!
— Nie miał właściwego gruntu i klimatu — rzekł Konstanty.
— Ej, nie, ale go kot mamy wydrapał!
— A, zbójca! — roześmiał się Jamont, rad, że może wyjść z ciążącej mu powagi.
— Co to za napaść na mojego kota! — ujęła się matka. — On nigdy żadnych szkód nie robi.
Tu natychmiast chór głosików zaprotestował.
— Mama zawsze go broni. A któż pobił mlecznik onegdaj? A kto podarł poduszkę na kanapie? A kto się dobrał do wędliny?
— Oddać go pod sąd i powiesić! — zadecydował poważnie Różycki.
Tu panny, dla okazania dobrego serca, podniosły lament:
— Ach, nie, nie! Taki śliczny kotek!
— Moje dziateczki, one nie skrzywdziłyby muchy! — rozczuliła się matka. — Takie to łagodne, dobre! A możebyś co zagrała Józieńko? Pokaż, co umiesz!
— Ależ nie, proszę mamy, fortepian rozstrojony! — broniła się Józieńka.
— To nic, to nic, panowie wybaczą. Wiadomo, na wsi o stroiciela tak trudno! Ona gra, ładnie gra i śpiewu się uczyła. Mieliśmy zawsze rodowite Francuzki z muzyką i rysunkiem. A te dziewczątka takie pojętne, wszystko w lot objęły. Józia gra i śpiewa, Marynia każdy wzór skopjuje, choćby było na nim, nie wiedzieć ile, drzew i domów, a Zosia mogłaby nawet z Niemcem się rozmówić, a ciągle czytałaby tylko książki. Jużto na ich edukację niczego nie żałowaliśmy z mężem.
— Słusznie. Teraz na świecie bez nauki ciężko! — potwierdził Różycki. — A talenta uprzyjemniają bardzo życie wiejskie. Niech się pani nie droży, panno Józefo, i da nam przyjemność usłyszenia swojego głosu, który, wnoszę, jest srebrzysty.
Panienka po chwilowem certowaniu zbliżyła się do fortepianu, wezwała siostrę do pomocy i wreszcie rozpoczęła drżącym głosikiem jakąś piosnkę ukraińską, tak żałosną, że śpiący pod kanapą wyżeł zawył i został wśród oburzenia całej rodziny sromotnie wygnany do ogrodu.
Po tym epizodzie śpiew skończył się bez przeszkód, z wielką pochwałą i uznaniem gości, a rozkoszą pani Janickiej.
Następnie panna Marynia musiała przynieść swoje arcydzieło, ekran do kominka, wyszyty na kanwie z własnego jej rysunku. Przedstawiał bukiet róż z zagadkowym dodatkiem palącej się pochodni i motyla rozmiarów sójki.
Teraz już zupełnie szczerze zachwycał się Kostuś cierpliwością nad utworzeniem tak zawiłej i żmudnej kombinacji dla tak bezużytecznego sprzętu.
Chciała jeszcze rozkochana matka zaprodukować erudycję Zosi, ale ten punkt egzaminu i popisu chybił.
Dziewczyna oblała się szkarłatem, wyłamała palce ze stawów, kręciła się na krześle i nie powiedziała nic rozumnego ani cudzoziemskiego.
Potem gospodyni domu zaproponowała spacer i manewrowała tak, że Kostuś znalazł się na ścieżce sam z Józią.
Panienka miała minkę skromną i zażenowaną, on miał minę głupią i rzetelnie nie wiedział, co mówić.
Zaczął chwalić porządek ogrodu.
— Panie tem zapewne same się zajmują?
— Nie, ogrodnik — odparła. — My tylko pilnujemy kwiatków.
— Czy kwiaty tu przynoszą cokolwiek dochodu? — spytał praktycznie.
— Ach, któżby kwiaty sprzedawał? Hodują się do ozdoby.
— Panie macie pewnie dużo znajomych i wesołe stosunki?
— E, gdzież tam! — odęła usteczka. — Raz na rok trochę potańczymy. W naszych stronach tak mało młodzieży i ruchu! Panowie ciągle grają w karty. Żebym nie miała moich przyjaciółek, Świdnickich, to chyba wstąpiłabym do klasztoru.
Tu na zakręcie ścieżki spotkali mamę z panem Erazmem i Kostuś już się pilnował, aby ich nie stracić. Przyłączyły się też dwie młodsze panienki i już gromadą skierowano się ku domowi.
Podano znowu owoce i konfitury, a gdy Różycki kazał konie zaprzęgać, gospodyni przyjęła to jako osobistą obrazę.
— Ależ czy to się godzi, czy to po sąsiedzku odjeżdżać bez kolacji? Podanoby zaraz! Myślałam, że mili goście zostaną na noc. Niech pan się da uprosić, daruje nam ten wieczorek.
— Niepodobna, łaskawa pani! Dziś jeszcze musimy być w miasteczku. Na mnie czekają interesy terminowe, a na niego ciotka.
— Dawno też nie miałem wieści od ojca — dodał Kostuś. — Spodziewam się zastać list w mieście.
— Ależ to krzywda taki zawód! Proszę chociaż obiecać, że panowie nas, wracając do Rogalów, nie miną. Doprawdy, nie mogę się pogodzić z myślą, że to tak krótko. Może chociaż panowie pozwolicie herbatki?
— Serdeczne dzięki! Wyjeżdżamy syci na dobę. Całuję rączki! Proszę mężowi zalecić, aby się ze mną na kontraktach nie rozminął. Liczę na jego pomoc w sprawie wspólnego ubezpieczenia od ognia.
Pożegnania ciągnęły się kwadrans, przeniosły się z salonu do jadalni, z jadalni do sieni, stamtąd na ganek.
Nareszcie goście siedli do powozu i ruszyli wśród ostatnich okrzyków pani domu.
Panienki wyglądały z za jej pleców.
Powóz był za bramą, gdy twarz jej straciła uprzejmy uśmiech.
Zwróciła się do córek i odsapnęła.
— Dzięki Bogu, że nie zostali na kolację; ani kawałka mięsa w domu! Byłam w takim strachu, że zanocują. Herbaty jak na jeden raz i świece wyszły.
— A w gościnnym pokoju suszy się mąka! — rzekła Józia.
— No, udało się! Byłyście dobrze ubrane, a jak prędko wyszłyście! Bardzo przyzwoity młody człowiek i przystojny. Różycki mi mówił, że chce się żenić koniecznie i na posag się nie ogląda, bo fundusz zebrał tam gdzieś we Francji. Uważałam, że bardzo się Józi przyglądał. Do twarzy było wam w tych sukienkach. Kto wie, może co z tego i będzie. Trzeba napisać kartkę, żeby ojciec przywiózł z miasta wina, żelatyny i wanilji. Niezawodnie wstąpią, wracając. Każemy zrobić lody.
— Mnie on wcale się nie podobał; głowę ma tak ostrzyżoną, jakby był łysy! — rzekła Marynia, ruszając ramionami.
— Może ładniej nosi włosy Stocki, albo Wojnicz? — ujęła się Józia za domniemanym konkurentem.
— A mnie się zdaje, że on drwił z nas! — ozwała się Zosia.
— Drwił? Czego? Cóż to? Zastali was przy jakiej prostej robocie, nieubrane? Albo nieporządnie podano konfitury? Chyba z ciebie mógł drwić, że siedziałaś jak trusia! Wstyd mi zrobiłaś! No, ale o ciebie mniejsza; starsze były zupełnie comme il faul. Lecz teraz moje panny dosyć gadania. Rozbierzcie się prędko i ruszajcie do roboty. Krowy nie dojone, ptactwo nie zebrane, ogórki trzeba polewać. Ja muszę pójść do żeńców. Ach, mój Boże, i masła przemywać nie skończyłam.
— A niechże się mama przebierze!
— Niema czasu! — rzuciła już z dziedzińca.
Zatrzymała się raz jeszcze przy bramie.
— Zosiu, Zosiu! Konfitury, co zostały, złóż do słoików i na kartce do miasta dopisz: kilka cytryn! Mogą się zdać.
A tymczasem siwki Różyckiego kłusowały raźno w stronę miasteczka.
— No, a tu w której się zakochałeś? — spytał pan Erazm Kostusia.
— Te stanowczo zostawię wszystkie miejscowym amatorom domowego drobiu! — odparł chłopak.
— To się na nich nie poznałeś. Dziewczęta poczciwe, pracowite, praktyczne, niezepsute, doskonałe będą żony i gospodynie.
— Te lalki, żywiące dla wszelkiej pracy pogardę?
— Ale, bajki, to taki szyk fałszywy, dziwactwo! Ręczę, że ledwie byliśmy za bramą, jedna poszła do obór, druga do ogrodu, trzecia na folwark. Sukienki same sobie szyją, nierzadko same w kuchni zajęte, obywają się bez służącej i klucznicy. Matka zastępuje gospodarza, bo mąż wiecznie na bryczce. Pracowite to jak mrówki, ograniczone, bo biedne, ale z gruntu zacne.
— I nawet ładne! — dodał Kostuś, ustępując wobec tych argumentów.
— Ta Józia w sam raz dla ciebie. Miałbyś skarb gospodynię!
Kostuś umilkł, zapalił papierosa i począł gwizdać.
— Nie — rzekł po namyśle — już wolę tę małą, która nie posiada talentów.
Pan Erazm zaśmiał się dyskretnie pod wąsami.
— Ten, to chyba starym kawalerem nie skończy. Ale czy nie przejdzie na islamizm, za to nie dam trzech groszy! — pomyślał w duchu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Było to podwórze bajecznie czyste i bajecznie kwieciste; podwórze panny Stefanji Jamontówny.
Spory plac chronił od ulicy mur iście klasztorny, opatrzony zamczystą furtą.
Poza tym murem rozlegał się turkot wozów i dorożek po okropnym bruku nędznej mieściny, szwargot żydowski i tupot nóg po drewnianych chodnikach.
Zresztą posiadłość za murem była cichą, uroczą oazą zieleni, czystości i porządku.
Nad gołębnikiem, który stanowił środek dziedzińca, unosiły się setki gołębi; studnię w jednym rogu oplatało dzikie wino; ścianę oficyny, która wychodziła frontem na drugą uliczkę, pokrywały morele i brzoskwinie, przetykane rozpiętemi w szpaler drzewami owocowemi i krzewami caprifolium. Ściana domu i ganek były także zielone i wonne, a giętkie, pnące gałęzie dosięgały prawie starego, dziwacznie łamanego dachu i zaglądały w okienka facjatek.
Przed domem, zakryte zielenią, ciągnęły się budowle gospodarskie i wielki ogród owocowo-warzywny, ale dziedziniec oddany był tylko kwiatom i wyglądał jak salon.
Trawnik przed domem, literalnie aksamitny, zdobiły bukiety róż sztamowych, przy domu rośliny w doniczkach cieszyły się słońcem lipcowem, po bokach, wzdłuż drogi żwirowej, oczy podziwiały grzędy letnich roślin ozdobnych, niezliczonych barw i woni.
Było to w godzinach popołudniowych i na trawniku toczyła się ożywiona walka krokietowa.
Sześć osób, podzielonych na dwie partje, bojowało zawzięcie wśród śmiechów, stuku kul i żartów.
Rita Różycka prowadziła jedną partję, a grać musiała za trzech, bo spólnicy jej, Adaś i Jadwiga Holanicka, okazywali rzadką niezręczność i zamiast pomocy, utrudniali jej tylko grę.
Ona grała po mistrzowsku, rzetelnie zajęta partją, zręczna, wesoła, snadź do gry tej wprawiona zagranicą.
W partji przeciwnej rej wiodła panna Zofja Werbiczówna, ale zadanie miała łatwiejsze, bo grający z nią Kostuś i Wiktor Tedwin mieli jakie takie o krokiecie wyobrażenie i przynajmniej starali się nie stać na drodze kuli Rity, która okropne szerzyła spustoszenia.
Kule zaś Adasia i Jadwisi co chwila dostawały się pod młotek przeciwników.
Partja dobiegała do połowy, wynikały spory i kwestje, zapał rósł i udzielał się nawet starszym, którzy spędzali czas poobiedni na ganku, rozmaicie zatrudnieni.
Siedziała tam panna Felicja, szyjąc zawzięcie i równie zawzięcie gawędząc z matką panny Stefanji, a swoją stryjenką, która, pomimo siedmdziesięciu lat, bez pomocy okularów naprawiała bardzo bogaty, złoty haft kościelny.
Piękna to była staruszka, postać matrony jakby z ram portretu staroświeckiego, srebrnowłosa, wysoka, o twarzy poważnej, a tak pogodnej, jak mogą być tylko twarze ludzi, którzy przeszli wszystkie męki i boje, oprócz męk zwątpienia i boju z sumieniem.
Obok niej siedziała córka, czytając ostatnie gazety.
Panna Stefanja Jamontówna była od panny Felicji o dziesięć lat młodsza, a wyglądała o dziesięć lat starszą. Włosy jej, gładko zaczesane, były siwe, rysy wyniszczone, oczy głęboko zapadłe, usta bez barwy.
Miała w wyrazie twarzy więcej niż matka stanowczości, ale zato uśmiech słodszy, wejrzenie żywsze, ruchy ujmujące.
Musiała być przedewszystkiem dobrą i dla ludzi względną, dlatego może, iż przeszła wszystkie słabości ludzkie, doznała wszystkich walk.
Odzywała się niekiedy, skoro znalazła coś zajmującego w gazecie, powtarzała to głośno, dodając swoją uwagę; od czasu do czasu odchodziła na chwilę do ogrodu lub do wnętrza domu; czasem na głośniejszą wesołość młodzieży spoglądała ku niej z dobrotliwym uśmiechem.
Gdy spór wynikł, zwykle sądziła Rita, cytując różnemi językami stosowne statuty krokietowe. Imponowała erudycją.
Bywało jednak, że to nie wystarczało. Przeciwnicy nie chcieli się godzić i na punkcie kwestji zbijała się cała gromadka.
Rita i Wiktor dowodzili najżywiej, panna Werbiczówna oglądała róże, Kostuś śmiechem drażnił strony sporne, Adaś patrzył przerażony, Jadwisia, milcząca, z pod brwi śledziła scenę i żeby nie strach i nieśmiałość, pewnie dopomogłaby drwiącemu Kostusiowi.
Wtedy nareszcie Rita, zmęczona, wzywała na plac pannę Stefanję.
Schodziła uprzejmie do nich, cierpliwie słuchała i z całą powagą wyrażała swoje zdanie, tak zwykle względne, że mu się poddawał bez protestu nawet piękny Wiktor.
Partja trwała przeszło godzinę i zbliżała się do kresu. Starsi odłożyli robotę, przyglądając się ciekawie.
— No, twoja kolej, Adasiu! — zawołała Rita — wygrywamy w trzech cugach. Zlituj się, zbierz uwagę! Mijasz tę bramę, krokietujesz kulę pana Jamonta i dochodzisz do słupa. Tylko śmiało!
— Ej, nie, to bardzo wydaje się łatwe! — zdecydował Adaś w przystępie zuchwałości.
— Teraz zginęliśmy! — jęknął Kostuś komicznie, patrząc na swoją kulę wystawioną na wszelkie napaści.
Rita założyła młotek na ramię jak karabin i już odczuwała przedsmak triumfu.
Adaś ujął oręż w ręce, długo się zamierzał, nareszcie posunął kulę.
— Malédiction! — wyrwało się mimowoli z ust Rity, Kostuś zaś wybuchnął śmiechem, a Wiktor bił brawo.
Kula Adasia ugrzęzła w środku bramy.
On sam przyjął to filozoficznie.
— Posunąłem za lekko! — rzekł, odchodząc na stronę. — Jestem zupełnie niezdatny, składam broń.
— Ach, żebym ja raz jeszcze przyszła do kolei! — westchnęła Rita. — Kto gra?
— Ja i kończę w dwóch pociągnięciach! — pochwalił się Kostuś.
— Jeśli pan, to nie tracę jeszcze nadziei.
— W pańskiem ręku nasz honor! — uśmiechnęła się panna Werbiczówna, obejmując komendę. — Krokietuj pan przedewszystkiem kulę czerwoną!
— Już ją mam! — zawołał chłopak, uderzając.
Zrobił punkt szczęśliwie.
— To twoja kula, Jadwisiu! — żartował. — Gdzież chcesz, abym ci ją odesłał? Do remizy? Tam w krzaki, czy może zupełnie na ulicę?
— Gdzie chcesz. Lepiej znasz te krzaki, niż ja, bo po nich często szukałeś swojej własnej kuli! — odcięła się dziewczyna, patrząc nieśmiało na Adasia.
Kostuś uderzył z całych sił po czerwonej kuli, aż zawarczała w pędzie.
Minęła trawnik, drogę i wpadła między grzędy kwiatowe pod oficyną.
I nagle rozległ się srebrny śmiech i głosik dziecięcy.
— Toci się, toci, toci kula!
— Teraz mijaj pan te dwie bramy! — komenderowała panna Werbiczówna.
Ale Kostuś, zamiast grać, podniósł oczy w kierunku szczebiotu.
Ujrzał okno oficyny otwarte, szczelinę w winogradzie i klematysach, a w tej szczelinie czarną główkę dziecka, tak małego, że ledwie sięgało futryny i oparłszy rączki na ramie, czyniło heroiczne wysiłki, by ujrzeć, gdzie się podziała kula czerwona.
Kostuś zagapił się i całkowicie o grze zapomniał.
— Co ty myślisz? Graj! — zawołał Wiktor.
— Zdaje mi się, że znam to dziecko! — odparł.
— Jakie dziecko? Ach, tam! To młoda latorośl lokatorów panny Stefanji. Skądże ich znać możesz?
— Śliczny dzieciak! — zauważyła panna Werbiczówna, rzuciwszy okiem w tę stronę.
— Panie Jamont, graj pan i kończmy! Wybieramy się na spacer łodzią — rzekła Rita.
Kostuś, przywołany do porządku, żywo się zwrócił, machnął młotem i chybił bramę.
Z desperacją młotek cisnął i ręce załamał.
— Moja kolej! — triumfująco zawołała Rita.
— Teraz stanowczo przegraliśmy! — zdecydowała spokojnie panna Werbiczówna.
— Mam nadzieję, gram! Czyja to żółta kula? Tedwina! Już ją mam, niech spocznie poza szrankami, tam! Teraz tę zieloną, pana Jamonta, pod ganek. Teraz mam jedną bramę, drugą, trzecią i oto słup. Skończyłam.
— Ależ pani grasz po mistrzowsku! — rzekła panna Werbiczówna. — Ani jednego chybionego kroku.
— Zagranicą często się w to bawimy. Tam każda zabawa połączona jest z ruchem na powietrzu.
— Tam masz pani pole do wprawy, a tu do popisu — rzekł Wiktor. — My mało czasu mamy do zabaw, a to wymaga ciągłego ćwiczenia. Będąc w szkole, uchodziłem za mistrza we wszelakim sporcie.
— Ja jednak pójdę do ciotki Stefanji spytać, co to za dziecko! — odezwał się Kostuś.
Żartowano z niego, kierując się do ganku.
Tam na schodach, jak zwykle nic do siebie nie mówiąc, siedzieli Adaś i Jadwisia.
Rita usiadła przy bracie.
— Wygrałam partję! — oznajmiła. — No, przyznaj, że dokonać tego, w spółce z dwojgiem zakochanych, to trzeba mieć talent, z powołaniem połączony.
Mówiła zcicha, ale Adaś ze strachem spojrzał ku Jadwisi, czy nie dosłyszała.
— Czy ci się podobała? — spytał szeptem nieśmiałym.
— Bardzo! Będziesz szczęśliwy, braciszku. Cóż, porozumieliście się już?
— Nie; boję się ją narazić. Tyle czasu ją kształcę, może pomyśleć, że chcę korzystać z jej wdzięczności. Będzie może skrępowana fałszywem poczuciem zobowiązania. A może ona wcale mnie nie chce?
— Bój się Boga, czy oślepłeś i zmysły straciłeś! Toć dziewczyna tylko ciebie widzi i chodzi jak błędna.
— To niczego nie dowodzi. Tyle razy ją uczyłem, przestrzegałem, moralizowałem. Ona widzi we mnie guwernera tylko. Przecież to moje dzieło!
— Przepowiadam ci, że to dzieło rychło ciebie będzie uczyło i moralizowało. Czy chcesz, abym ja ją wybadała?
— Dobrze, Rito, tylko ostrożnie! Jeżeli zrozumiesz, że mnie nie kocha, powiesz mi. To jej oszczędzi fałszywej pozycji.
— Dziś zatem wieczorem otrzymasz wyrok.
Adaś w milczeniu ucałował dłoń siostry.
Tymczasem Kostuś dotarł do panny Stefanji i zagaił bez wstępu:
— Kto to u ciotki mieszka w oficynie?
— Dużo osób, mój drogi. Aptekarz z rodziną, sędzia, modniarka, szewc, dwie panny, utrzymujące pensję...
— Więc czyje to dziecko?
— Jakie dziecko?
— Śliczny, czarnowłosy drobiazg w tem oknie.
— Ach, tam! To pokoik ze sklepem korzennym, który sama prowadzę. Mieszka tam szwaczka, sublokatorka mojej sklepowej. Niedawno osiadła.
— A jak się ona nazywa?
— Sklepowa? Marta Bielawska.
— Cóż cię to tak obchodzi? — wtrąciła panna Felicja.
— Ależ nie sklepowa, ale szwaczka!
— Tego nie wiem. Możemy posłać z zapytaniem.
— Ja wiem, Stefciu — odezwała się pani Jamont. — Jest to wdowa po inżynierze Wojakowskim. Biedaczka, pracuje ciężko na chleb.
— Ano, to trzeba jej dopomóc — odparła córka. — Doprawdy, ostatniemi czasy byłam tak zajęta tym sklepem, że nie myślałam o niczem.
— Wojakowska. Hela Ogrzanowska! — zawołał piękny Wiktor. — A to niespodzianka! Odnajduję dobrą znajomość. Pójdę zaraz skonstatować, czy zbrzydła. Dziwna rzecz, że mi nie dała wiedzieć o sobie.
W tej chwili Rita zwróciła się ku werandzie, spojrzała na Kostusia, potem na Tedwina i rzuciła szyderczo:
— Zapewne nie miała panu nic do powiedzenia.
— A tak, nic nowego! — odparł cynicznie. — Znamy się tak dawno i tak dobrze.
Ciemny rumieniec pokrył twarz Konstantego. Milczał, skubiąc wąsy.
On się wcale swoją znajomością nie pochwalił.
Piękny Wiktor żegnał się tymczasem.
— Może wyjdziesz także? — rzekł do kuzyna półgłosem. — Te baby tu wściekle nudne. Pójdziemy po zajazdach, zobaczyć, jak idą kontrakty. Grają pewno grubo i przyjechały aktorki.
— Nie chce mi się, zostanę! — mruknął Kostuś.
— Chodź! Odszukam Józefa i poślę go z kartką do Wojakowskiej. Zaprowadzę cię do niej wieczorem na herbatę.
— Nie chcę, nie chcę! — wstrząsnął się chłopak z obrzydzeniem.
— To siedź w tej kapitule! Ja mam jej dosyć.
Raz jeszcze zdaleka złożył ogólny ukłon i zniknął za furtą.
Rita skinęła na Kostusia.
— Doprawdy, pan na serjo wierzysz w absurda pięknego Wiktora.
— Wierzę we wszystko złe! — odparł tonem grobowym.
— To wierz pan zatem logicznie i w kłamstwo elegantów ograniczonych. Chodźmy we dwoje pod to okno, poznajomimy się z dzieciakiem. Ciekawa jestem, czy pana pozna.
— Nie chcę, mam wstręt do tej kobiety.
— Niema co mówić, miluchny z pana będzie mąż z taką zazdrością.
— Pani wierzyłbym nieograniczenie.
— Bagatela! Dziękuję za łaskawe uznanie, ale już dawno wykreśliłam się ze szrank. Czy ładna ta wdowa?
— Ładna! — mruknął niechętnie.
— Inteligentna?
— Owszem!
— To nie powinna pana poślubiać!
— Dlaczego? — spytał z budzącem się zajęciem.
— Bo pan się w niej na umor rozkochasz, a wtedy nie dasz nawet spokoju cieniom Wojakowskiego.
— Bez racji nikogo nie podejrzywam.
— Jakież pan masz przeciw niej dowody?
— Takie jak pani: wewnętrzne przekonanie. Może się założymy, że dziś wieczorem Wiktor będzie u niej na herbacie?
— Dobrze, założymy się. O co?
— Dasz mi pani realny dowód swojej sympatji.
— Zgoda! A pan spełnisz moje trzy żądania.
— Z całą ochotą — zaśmiał się — bo pani przegrasz!
Podali sobie prawice.
Panna Felicja przyglądała się im dyskretnie.
— Dzięki Bogu, musieli się porozumieć! — szepnęła do panny Stefanji, oczami wskazując tę parę.
— Z Ritą? Wątpliwe! — odparła panna Stefanja. — To byłoby zupełną niespodzianką.
— Podobała mu się bardzo; ciągle są z sobą.
— Ma dobry gust! Tutejsza młodzież nie lubi Rity. Byłby to dla was świetny los, ale, o ile ją znam, wątpię, czy się zdecyduje.
— Dlaczego? Czy Kostuś jest złą partją?
— Owszem; ale nie sądźmy wedle starego porządku rzeczy. My dwie zostałyśmy staremi pannami; ja dlatego, że mnie nikt nie wziął, ty, bo nie mogłaś na jednego się zdecydować. Okoliczności nami kierowały. Dzisiaj są panny, które nie idą zamąż, bo nie chcą. Rita zdaje mi się taką.
— To byłoby fatalne. Marzyłam o niej dla Kostusia.
— Dobrze wybrałaś, ale mnie się widzi, że twój Kostuś wcale serjo nie traktuje tej kwestji. Bawi się tylko i oszukuje ciebie. Tobie się zdaje, że nie odstępuje Rity; ja uważam, że zaleca się do Werbiczówny. Czy się go spytałaś, na którą się zdecydował?
— Nie, bo tego nie spostrzegłam. To byłoby okropne! Ale on już taki zawsze, to do niego podobne. Co on nas zdrowia kosztował! Gotów znowu spłatać figla. Jak to dobrze, że mnie ostrzegłaś! Wezmę go na spytki.
Porwała się z miejsca i zeszła na podwórze.
Rita z panną Werbiczówną oglądały jakąś osobliwą różę; Kostuś już pocieszony po wdowie, opowiadał coś żywo pannie Zofji.
Panna Felicja wzięła go bez ceremonji pod ramię i uprowadziła na stronę.
— A co, oświadczyłeś się Ricie? — spytała.
— Już z dziesięć razy!
— Więc skończone?
— Kiedy ona mnie nie chce.
— Więc pocóż tkwisz przy niej?
— Bo mi z nią dobrze.
— Ależ ty się żenić przyjechałeś! Miesiąc już bawimy napróżno!
— Jak to napróżno? Odsiaduję parafję, inaczej mi żaden ksiądz ślubu nie da.
— Aleś ty się jeszcze na żadną nie zdecydował!
— Ja jestem nawet na wszystkie zdecydowany. Cóż robić, gdy mnie żadna nie chce!
— I słusznie. Żadna nie zechce, widząc, że się do wszystkich umizgasz. Ale ja na to patrzeć nie mogę i zapowiadam ci, że, jeśli sam wyboru nie uczynisz, poproszę pana Erazma, aby się za ciebie oświadczył jednej z Janickich i sama do nich pojadę, a o wszystkich twoich sprawkach doniosę ojcu. Tego już za wiele! Co ty robisz!
Wykrzyknik ten stosował się do tego, że Kostuś, słuchając perory, dobył z kamizelki złotą sztukę stufrankową, wyrzucił ją w górę, a gdy upadła na ziemię, nogą przykrył.
— Ja, ciociu, wybieram! — odparł spokojnie. — Głowa, czy napis? Werbiczówna, czy Rita?
— Janicka! — rzekła gniewnie panna Felicja, odchodząc do ganku.
Kostuś podniósł monetę trochę niespokojny.
— Gotowa doprawdy wziąć na kieł. O, ja nieszczęsny! Czemu się to człowiek nie rodzi żonaty! Dzięki Bogu, nieba mi zsyłają pana Erazma. Muszę ciotkę uprzedzić.
Istotnie dzwonek u furty zajęczał, a w niej ukazała się najpierw pani Zofja Holanicka, za nią Różycki.
Kończyli ożywioną rozmowę i stanęli za furtą.
Kapelusz pani Zofji był na bakier, twarz wzburzona, suknia wysoko podpięta, mantyla, zapewne z wyprawy jeszcze, przekręcona z fantazją na ramię.
Trzymała w ręku woreczek skórzany, ozdobiony kanwowym wizerunkiem pelikana, rozdzierającego piersi, pod pachą miała oprócz tego zagadkowy przedmiot, objętości dyni.
Słuchała pana Erazma, potakując grzecznie.
— Ależ i owszem, i owszem, bierz ją pan sobie, bardzo mi to przyjemnie, z całą wiarą oddaję, zgadzam się na wszystko. Tylko, mój łaskawco, poratuj mnie, oswobódź od tego kontraktu! To ruina taka sprzedaż! Masz pan wszystkie papiery, może się uda wykręcić bez odstępstwa... Bo gdzie ja nieszczęsna dostanę tyle pieniędzy w tak krótkim, czasie? Moi dłużnicy chybili na kontrakty. Co to za czasy, gdzie sumienie!
To mówiąc, cisnęła do siebie kanwowego pelikana.
— Zrobię wszystko, a w potrzebie założę swojemi pieniędzmi. Mam tedy słowo łaskawej pani w moim interesie?...
— Słowo, słowo, najuroczystsze! Zaraz o tem powiem stryjence i Stefci.
Pan Erazm posunął galanterję do końca. Ujął dłoń szanownej właścicielki pelikana i udał, że całuje rękawiczkę bawełnianą.
Potem już razem ruszyli do ganku.
— Stryjek! Nareszcie! — powitał go serdeczny okrzyk Rity.
— Ach, panie, muszę panu coś powiedzieć! — zawołał Kostuś strapiony.
— Czy mój ojciec dziś nie myśli do domu odjeżdżać? — spytała panna Zofja.
— Ależ nie! — odparł, witając się spiesznie. — Właśnie dziś wieczorem mamy z nim agitować w kwestji wzajemnego ubezpieczenia. Wpadłem tylko na chwilę. Dotychczas kupiłem tylko woły i sprzedałem konie na jarmarku. Liche ceny i liche kontrakty! Dotąd własnych interesów nie rozpocząłem, a tu jeszcze mamy sądzić kompromis Zawirskiego z Mankiewiczem. Mnóstwo roboty! Przyszedłem panie powitać i zabrać cię z sobą — dodał w stronę Kostusia.
— To dobrze, pójdziemy. Tylko niech pan trochę umityguje moją ciotkę!
— Coś zbroiłeś! Czy niema tu Adasia, Rito?
— Zapewne czyta w salonie.
— Sprowadź go, mam mu parę słów powiedzieć.
— Panie Erazmie, prosimy! — wołano z ganku.
Różycki ruszył do starszych.
— Witam panie! Przedewszystkiem interesy. Zbierałem, panno Stefanjo, na organy i obleciawszy wszystkie zajazdy, wycisnąłem siedmdziesiąt rubli; a oto mój dodatek.
Położył na stole paczkę asygnat, a jedną tęczową wsunął pod spód.
— Ofiarniejsi już się zgrali do nitki, — dodał — a skąpi dowodzą, że organy aż nadto dobre. Drugim razem niech mnie pani raczej samego obciąża podatkiem, niż używa za poborcę. Ile czasu i pięknych słów straciłem napróżno, a ile krwi sobie popsułem, to nieobliczone!
— Stokrotnie przepraszam pana!
— To nic, nie o to mi chodzi; przywykłem do tego przez całe życie, gadam dla ulżenia zgryzocie. Byłem też w zarządzie miejskim i wyprocesowałem pani tę dodatkową opłatę; pomylili się w rozkładzie. A ot papier od znajomego, także załatwiony.
— Dziękuję panu serdecznie!
— Panie Erazmie, mam i ja interes — wtrąciła panna Felicja — ale to na osobności!
— Służę pani! — odparł, wchodząc za nią do domu.
Zabawili chwil kilka w jadalni, szepcząc konfidencjonalnie.
Gdy wrócili, pani Jamont spojrzała na nich z uśmiechem. Spojrzenie to Różycki przejął i rzekł również z uśmiechem:
— Tak, tak, szanowna pani. Słusznie się pani śmiejesz, tylko nie ze mnie samego! Nie moja wina, że zamiast własne dzieci, na starość musimy żenić braterskie. Oto, co mogą kaprysy kobiece i plotki ludzkie!
Przyjął z rąk panny Stefanji kieliszek wina i dodał:
— Żal poniewczasie nic nie wart. W ręce pani, panno Felicjo, za pomyślność przybranych dzieci!
Wypił, pocałował ją w rękę i począł się żegnać.
— Idę na ciężką bitwę: prosić, błagać współbraci, aby zechcieli nie dać się obdzierać. Do widzenia państwu! Zapraszam się jutro na obiad!
Był już na dziedzińcu, gdy się obejrzał.
— Ależ jeszcze, Adaś! Chodź tu, chłopcze!
Wziął synowca pod rękę i odprowadził parę kroków na stronę.
— Załatwiłem twoje małżeństwo. Pani Zofja się zgadza i błogosławi i naturalnie nie daje posagu. Ale o to mniejsza. Zebrało się u mnie znowu trochę, to dla niej przeznaczę, aby wam nic nie brakło. Wyprawą zajmie się Rita. Ślub za rok, a przez ten czas dziewczynę oddamy też Ricie; niech jadą razem zagranicę i dokończą już bez ciebie edukacji. Omówiliśmy i tę kwestję zgodnie z matką.
Adaś słuchał, bliski mdłości i płaczu.
Zrazu nie rozumiał, potem ogarnęła go rozpacz.
— Stryju, co stryj zrobił! — jęknął.
— Co? Może się już rozmyśliłeś? Nie kochasz jej?
— To nie, ale...
— Kiedy nie, to poco mnie straszysz! Zrobiłem, co się należało i co było moim obowiązkiem. Wszystkie twoje „ale“ załatwiaj z panną i z Ritą; ja na nic nie mam czasu. No, bądź szczęśliwy, chłopaku! A pamiętaj, że od tej chwili stajesz się człowiekiem, głową przyszłej rodziny. Trzeba ci być trzeźwym, stałym, spokojnym, a nie chorobliwie wydelikaconym marzycielem i utopistą. Kochaj i myśl zdrowo!
Na zakończenie tej nauki życiowej, pan Erazm chłopaka uścisnął i oczami poszukał Kostusia.
— Chodźmy! — zawołał.
Odrazu, ze szczytu czystości i elegancji, znaleźli się w szczycie brudów i dzikości.
Ulicę źle brukowaną, smrodliwą, bramowały domostwa drewniane, pomalowane w kolory niemożliwe.
Były żółte z zielonemi okiennicami, były czerwone w białe paski, naśladujące cegłę, były niebieskie z pomarańczowemi gankami.
Wszystkie zaś te barwy skupiały się dokoła cerkwi, zajmującej plac na środku ulicy.
Wzdłuż tych domów biegł chodnik drewniany, o tyle czysty, o ile dziurawy, po którym we wzruszającej harmonji snuli się żydzi, chłopi, psy i jeszcze czwarty gatunek istot bezrogich.
Kurz brunatny, woni bardzo stanowczej, kłębił się w powietrzu, napełniając gardło i nozdrza.
Wydostali się na plac, zatłoczony szczelnie bydłem, końmi i wozami.
— Oto masz targowisko jarmarczne, a na prawo ulicę główną!
Kostuś spojrzał ciekawie, ale ujrzał ten sam drewniany chodnik, te same pstre domy, a w głębi kościół.
— Zaczynamy pielgrzymkę po zajazdach od tego, w którym sam mieszkam. Te wszystkie domy, to hotele o bardzo skromnych nazwach. Ja mieszkam w Europejskim, czyli mówiąc wprost, u Kiwy.
Z chodnika weszli na ganek, który gęsto zapełniała służba przyjezdnych obywateli.
Jurek Rogalski powstał na widok swojego pana i rzekł:
— Mandel, faktor, czeka; przyprowadził dwóch oficjalistów dla nas.
— Powiedz mu, niech ich dla siebie schowa, gdy będzie potrzebował. Pan komisarz jest?
— Jest, proszę pana. Ten bułanek, cośmy kupili, ma ułogę.
— Ten od pana Tedwina?
— Ale! I wołów naszych nie chcą puścić na rogatce, powiadają, co chore.
— Tam do licha! — burknął Różycki, otwierając spiesznie drzwi.
Znaleźli się w długim, brudnym i ciemnym kurytarzu, na który wychodziły drzwi od wszystkich stancyj; w głębi były drugie drzwi, wiodące na podwórze.
Korytarz ten był natłoczony żydami, faktorami, i służbą, poszukującą posady.
Różycki ofuknął kilku faktorów i skierował się w głąb korytarza. Kostuś spojrzał po obecnych i spytał żydka-służącego:
— Czy pan Holanicki tu mieszka?
— Pan Zygmuś? Un stoi w pierwszym numerze! Tam wszystkie panicze zeszli się na karty. Może panicz czego potrzebuje? — spytał, głos zniżając.
Zanim Kostuś mógł odpowiedzieć, tubalny głos Zygmusia rozległ się z sąsiedniego pokoju:
— „Miszurys“, kanaljo, pójdź tu, do nogi!
Żydek skoczył i znikł za drzwiami.
Kostuś ujrzał przez szparę pokój pełen dymu i mężczyzn w negliżach. Ruszył do Różyckiego.
Ten już był w swojej stancji, gdzie za samowarem siedział stary rządca i pykał fajeczkę.
— A co? Złapali nas na bułanka? — zagadnął pryncypał.
— Złapali i jeszcze się śmieją. A za świadectwo na woły chcą dwadzieścia pięć rubli. Powiadają, że chore! Ot, rozbój!
— Dać! Za dwadzieścia pięć rubli czterdzieści chorych wołów uczynić zdrowemi, to bezcen. Zróbcie to jednak zaraz, panie Wincenty, bo byki gotowe nam poginąć!
— Idę, panie! — rzekł rządca, chowając fajeczkę do kieszeni.
Wtem na progu ukazał się chłop z biczem, zziajany, czerwony jak upiór.
— Proszę pana, niema naszych byków!
— Otóż masz! — burknął Różycki. — Gdzież one?
— „Pouciekali!“ — mówił człowiek zdyszany. — My tam stali przy rogatce, a tu jeden z tych, co tam siedzą, od policji, nastraszył na śmiech nasze byki, a że to zbierane i spaśne, tak het zadarły ogony i poleciały jak wściekłe na wszystkie strony. My zaczęli krzyczeć i zganiać, to Wasyla wzięli do kozy, że robi nieporządek i mnie też łapali, ale ja w tłum wpadł i uciekł.
— Rany pańskie! — jęknął rządca, szukając czapki.
— Weź Jurka z sobą, panie Wincenty! Byki znaczne, odnajdą się, ale spać dzisiaj nie będziecie.
Rządca wybiegł z chłopem, a Różycki rzekł:
— Ten stary dotąd nie może się nauczyć wydajać pieniędzy na koszta. Ileż razy srogo to odcierpiał, bez żadnej nauki i poprawy! Ma za swoje! Tyle lat siedzi tutaj, a praw dotąd nie zna!
— A jeśli woły poginą? — zawołał oszołomiony Kostuś.
— To zapiszę je pod rubrykę rozchodów rządowych i kupię drugie. Ale przecież wszystkie nie przepadną, zginą może dwa, trzy; sto dwadzieścia rubli.
Przez drzwi wsunęła się ruda broda faktora.
— Może jasny pan potrzebuje leśniczego, a może lokaja? Ja mam bardzo porządne ludzie.
— Wiesz dobrze, że nigdy służby na jarmarkach nie rekrutuję.
— Nu ja wiem, ale może się zdarzyć wypadek. Jest u mnie i szafarka młoda, jest i praczka, co z panią Zawirską do Warszawy jeździła!
— Idź do djabła!
— Bardzo porządne kobiety i delikatne! — dodał żyd już z poza drzwi.
Nie upłynęło minuty, drugi się wsunął.
— Może jasny pan chce żyto sprzedać? Teraz dobra cena, bo gadają o wojnie z Angliki!
— Ażeby te Angliki was wszystkich powytłukali, szarańczo chananejska!
— Nu, to może jasny pan da próbkę tego żyta.
— Dam próbkę cierpliwości, jeśli cię za drzwi nie wyrzucę. Nie mam żyta!
— Jakto niema! Żeby ja tyle wnuków się doczekał, ile pan ma wagonów! Po dziesięć złotych dadzą za parę w Rogalach. Ja zaraz kupca sprowadzę.
— Kłaniaj mu się ode mnie i powiedz, że może przyjechać po Nowym Roku. Tymczasem wynoś się!
Żyd zniknął, ale za jego plecami stał trzeci i wtargnął do stancji.
— Jasny panie, ja już znalazł kupca na bułanka: to młody pan Zawirski czwórkę zbiera. Ja jemu kunia pokazał, un nic nie zna, un gotów dać dziesięć rubli odstępnego. Pytał, jaka cena?
— Niema ceny! Ja kalekie konie często dostaję, ale nigdy jeszcze ich nie sprzedałem. Marsz!
— Zamknę drzwi — rzekł Kostuś.
— Nic nie pomoże, wlezą oknem! — odparł Różycki, porządkując jakieś papiery i coś spiesznie notując.
— Naco oni służą, ci faktorzy, z czego żyją?
— Służą, aby nas doreszty demoralizować. Wytworzyło ich legjon nasze lenistwo, niezaradność i brak solidarności. Teraz pasiemy własną krwią tych pasożytów i znajdujemy, że to bardzo wygodne i użyteczne.
— Niech pan tego o sobie nie mówi!
— Tak, nie wiem, kto kogo bardziej nie cierpi: ja ich, czy oni mnie; ale cóż z tego za korzyść? Przez całe długie życie nie znalazłem czynnego naśladowcy, chyba puste łajanie.
Żydek-służący zajrzał przez drzwi.
— Pan Werbicz już trzy razy pytał się za pana.
— Idę właśnie do niego. Chodź, zaczyna się walka.
Werbicz mieszkał naprzeciw.
Gdy weszli do pokoju, znaleźli przy drzwiach pełny tuzin żydów, a za stołem, z nieodzownym samowarem gospodarza lokalu, słuchającego cierpliwie ich gawędy.
Mógł słuchać cierpliwie, bo głowę miał pełną fatalnych cyfr i zagadnień finansowych, nie dających się w żaden sposób pomyślnie rozwiązać. Nie zadawał sobie fatygi ani uważać, co mu gadają, ani ich za drzwi wyrzucić.
Rozjaśniła mu się twarz na widok sąsiada.
— Myślałem, że już nie przyjdziesz.
— Jakże! A nasze ubezpieczenie?
Werbicz ręką machnął.
— Nic z tego nie będzie.
— Co? Odmawiasz pomocy?
— Ja nie, ale słyszałem, co o tem mówią.
— Może ich Janicki przegada.
— Prawda! Janicki się zgrał i teraz się odgrywa. Nie dostaniemy go aż chyba nad ranem.
— Gdzież pójdziemy?
— Niedaleko. Starsi grają w kwaterze Zawirskiego, a młodzież u Holanickiego. Zebrali się wszyscy: Stoccy, Tedwinowie, Płonkowscy, jest nawet stary Jawornicki. Zawirski przywiózł syna, który już w Malewiczach osiada.
— A ty już załatwiłeś swoje interesa?
— Mniej więcej; trochę zostało na jutro. Mogę ci służyć — odparł ponuro.
Wstał i zabierał się do wyjścia, gdy czarny faktor się odezwał:
— Proszę jasnego pana, Wolko za chwilę przyjdzie.
Różycki żywo się obejrzał.
— Sprzedajesz zboże? — spytał.
Werbicz unikał jego oczu.
— Tak, cokolwiek, na żniwa! — odparł wymijająco.
Kostuś uczuł się zbytecznym.
— Pójdę tymczasem do Zygmusia! — rzekł.
Gdy zostali sami, Różycki drzwi szeroko otworzył i bez słowa wskazał je żydom, potem je za ostatnim zamknął na klucz.
— Ile ci dają za zboże? — spytał.
— Rubel trzydzieści para.
— Ile zadatku?
— Tysiąc.
— Stracisz połowę. To niepodobna.
— Kiedy muszę! — mruknął Werbicz. — Procenty nadchodzą. Tobie samemu pięćset.
— Wykreśl! Mogę dwa miesiące poczekać.
— Podatki, żniwo, dzieci! Nie mogę czekać ceny.
— W takim razie ja ci tę cenę dam i jutro pieniądze wręczę, sprzedam zaś razem ze zbożem i wtedy potrącę sobie tylko procent. Napisz prędko kontrakt.
— Dziękuję ci! Który to raz ty mnie ratujesz!
— To nie ratunek, to lekcja arytmetyki, ale ciebie nigdy przekonać nie mogę.
— Tak. niepojętny jestem! — uśmiechnął się Werbicz, starając się wykrzesać wesołość. — Ale wiesz co, mówią o wojnie z Anglją. Kto wie, co z tego wyniknie.
Ale Różycki się spieszył, więc tylko ręką machnął i ku drzwiom się skierował.
— Kończmy z tą sprawą ogniową!
W progu milcząco uścisnęli sobie dłonie i wyszli na kurytarz.
Usłużny faktor otworzył im drzwi pokoju frontowego, w którym okiennice były zamknięte, a sztuczną noc oświetlało kilkanaście świec, umieszczonych na zielonych stolikach.
Przy każdym stole skupiała się gromadka mężczyzn, nie widzących nic i nikogo, prócz kart, które powoli w prawo i w lewo rzucał jeden siedzący.
Rozległy się krótkie okrzyki, urywany śmiech, przekleństwo, szelest kart i asygnat.
Czasem ktoś zgrany odchodził z placu bitwy, zaglądał na inne stoły, przeciągał się i zbliżał do samowara, który obsługiwało dwóch drabów liberyjnych, roznosząc przytem nieustannie przekąski i napoje.
Przy stole z samowarem siedział jeden tylko biesiadnik, ale okazały.
Był to człowiek stary i potwornie otyły.
Rysy ginęły w obrzękłości tłuszczowej, głowa ginęła w ramionach, cielsko ogromne zapełniało całą kanapę.
Tak wyglądał nestor powiatu, pan Jawornicki, bogacz, żartowniś staroświeckiego pokroju, powaga, raz na rok ukazująca się wśród współobywateli.
Gospodarz lokalu, pan Zawirski, mało grał, zajęty przyjmowaniem coraz nowych gości.
Człowiek pięćdziesięcioletni, ubrany elegancko, z pierścieniami na palcach, w złotych okularach, łysy, nadęty, był uosobieniem pychy i próżności.
Przed kilku laty bankrut, ożenił się z wdową bezdzietną, ułomną i miljonową i nagle z obmokłego żórawia przedzierzgnął się w pawia.
Osiadł w majątkach żony, zimę spędzał w mieście, latem jeździł zagranicę, uprawiał tylko stosunki wyborowe, bawił się sportem, wszelkie inne zajęcia uważając za niegodne swojej wielkości. Wyszedł z dawnego koła, ignorował dawnych sąsiadów i znajomych, nie pokazywał się prawie w stronach rodzinnych.
Teraz musiał przyjechać i skarbić sobie łaski współobywateli. Chodziło mu o kompromis z sąsiadem, sprawę, zagrażającą Malewiczom, i chodziło o zainstalowanie syna z pierwszego małżeństwa, który był trochę ograniczony, a bardzo romansowy, wskutek czego często go kompromitował w mieście.
Zawirski więc stał się znowu popularnym, przypominał sobie każdego, ściskał, całował, składał wizyty, a zjechawszy do miasteczka, skarbił sobie serca zbytkowną gościnnością i rzucaniem hojnie pieniędzy żony.
Na widok wchodzących, Różyckiego z Werbiczem, powitał ich nadzwyczaj uprzejmie.
Byli to właśnie kompromisarze jego sprawy, mającej się nazajutrz rozstrzygać.
Różycki zaraz z progu spojrzał po obecnych i skrzywił się, widząc tak zajadłą grę w karty. Wróżyło to bardzo źle. Janickiego stanowczo nie można było liczyć jako adwokata. Grał, cały blady, z ogniem złowieszczym w zaczerwienionych oczach, pochłonięty doszczętnie namiętnością.
Nie zaczepiając graczów, usiedli przy stole Jawornickiego wraz z Zawirskjm, który wnet kazał dać zakąskę.
— Witam, witam! — ozwał się olbrzym tubalnym głosem — proszę do towarzystwa na podwieczorek.
Podwieczorek był to rondel zrazów, które nakształt jagód czy cukierków, niknęły w paszczy tłuściocha.
Różycki odmówił wszelkiego posiłku. Werbicz przyjął herbatę z cytryną.
— Co? Może zrazika ze mną? — huknął Jawornicki.
— Jutro nie żyłbym po tym specjale; jadam tylko raz na dobę — rzekł Różycki.
— Dlatego to co roku jeździsz pić Karlsbad. Zła teorja! Moje zrazy i tańsze, i smaczniejsze od zupki sprudlowej.
— Ja zaś trzymam się zasady, że trzeba utrzymywać nogi ciepło, głowę chłodno, a żołądek pusto — rzekł Werbicz.
— Już to wy wszystko lubicie mieć pusto! — zaśmiał się tłuścioch. — Ja, starej daty człowiek, lubię mieć wszędzie pełno i ciepło.
Poklepał się po brzuchu i po piersi, którą wydymał z lewej strony gruby pugilares.
— Cóż, panie, co pan myślisz o naszym interesie? — zagadnął go niecierpliwy Różycki.
— O interesie? Chcesz u mnie kupić tryki?
— Ależ nie! Mówię o wspólnem ubezpieczeniu.
— Ja się do tego nie mieszam. Ja starej daty człowiek, a to wszystko nowomodne figle. Ja się w żadne obrony przed wolą bożą nie bawię. Jest święcony wianeczek, jest chleb świętej Agaty, a jeśli Bóg ogień dopuści, jest drzewo w lesie, jest słoma na polu, jest majster we wsi, no i trochę grosza w zapasie, to się i odbuduję bez obcej pomocy. Co ma mi kto wglądać w pogorzel, liczyć straty i dawać jak jałmużnę zapomogę? Ja nie lubię, żeby się do moich interesów wtrącano.
— Ależ nie chodzi o ratowanie pana! Jest u nas większość takich, którzy nie mają ani drzewa w lesie, ani zapasu w kantorku. O nich trzeba myśleć.
— A cóż to, oni małoletni, czy nam oddani na opiekę? Czemuż nie mają drzewa i zapasu? Gdzież podzieli to, co im rodzice zostawili?
— Gdzie? O tem można długo mówić, ale wiemy wszyscy: Concordia res parvae crescunt.
— Oho, panie Erazmie, musisz mieć dukaty — zaśmiał się tłuścioch, mrugając jowjalnie oczkami — kiedy tak dobrze znasz ich godło.
Kilku graczów zbliżyło się do stołu i zawtórowało.
Jeden się odezwał:
— Moja folwarczyna figa; ubezpieczam w gminie.
— Mój szwagier jest w „Jakorze“, to baby wygnałyby mię z domu, żebym go opuścił — rzekł drugi.
— A mnie „Warszawskie“ robi takie ulgi, że doprawdy wstyd byłoby go opuścić — dodał trzeci.
— At, przywykło się do czegoś jednego, to poco szukać nowości? — machnął ręką jakiś zgrany, kiwając na faktora, z którym się też zaraz za drzwi wynieśli.
— Dawniej mniej ludzie myśleli o drugich, mniej radzili nad poprawą, nie gadali o jakiejś ekonomji i ludzkości! — huknął Jawornicki.
— A płacić temu czy tamtemu towarzystwu, to przecie zawsze trzeba płacić!
— Można nie płacić wcale! — rzekł Werbicz, gdy Różycki, zniecierpliwiony, gryzł wąsy i tłumił złość. — Można ubezpieczać się wspólnie w naturze.
To zaciekawiło nawet Jawornickiego.
Werbicz cierpliwie wykładał.
— Możemy dwojako się stowarzyszyć: albo spalonemu składa się pieniądze wedle oceny i rozkładu wszystkich dominjów, albo rozkłada się na pozostałych produkty, które mają poszkodowanemu dostawić.
— Co? Mają mi nakazywać, czem mam brata ratować? — oburzył się Jawornicki. — A któż wie, co u mnie w spichrzu i stodole? Ja sam poszlę, na będę mógł, i basta!
— Ależ to będzie chryja z rachunkami! Ozłocicie chyba człowieka, który się tem zechce zająć! — zawołał Tedwin.
— Ja się tem zajmę bezpłatnie! — rzekł Różycki.
— No, to chyba. Ty masz pewnie dwie portmonetki! — zaśmiał się Jawornicki.
— Do czego pan to mówisz?
— Do tego, że był raz agent, któremu zabrakło pieniędzy premjowych, a stało się to z tej racji, iż miał tylko jedną portmonetkę, na cudze i na swoje!
Ogólny śmiech przyjął ten koncept.
Różyckiemu rozdęły się nozdrza, ale się pohamował, a Werbicz dalej mówił:
— Naturalnie rozdział się zrobi wspólnie, wedle ilości i gatunku ziemi, za zgodą każdego członka, który stosowną deklarację podpisze. Następnie w razie pożaru, rozdzieli się stratę stosownie do odległości, warunków i możności.
— Utopja! — machnął ręką Tedwin. — Zresztą ja do tego nie potrzebuję należeć, bo oddawna zaprowadziłem u siebie ubezpieczenie miejscowe. Każdy folwark składa do ogólnej kasy roczną premję i zebrał się już kapitał olbrzymi.
— Gdzie? U ciebie, czy w Anglji? — spytał Jawornicki.
— Mogę przedstawić księgi.
— To czemu tego kapitału nie ruszyłeś w zaprzeszłym roku, jak ci się tartak spalił, ale dobierałeś w banku?
— Bo zakłady przemysłowe nie należą do gospodarstwa.
— Aha, to wedle ekonomji!
— A ja przystępuję do udziału! — odezwał się Zawirski, pobrzękując brelokami. — Malewicze zapiszcie, proszę, i naznaczcie sami wysokość opłaty. Wszelkie dzieło publiczne zwykł jestem popierać, mając po temu środki. Żeby nie zbytnia odległość, załączyłbym i moje majątki wileńskie.
— Ho, ho masz już majątki w gubernji wileńskiej! Nauczże nas, w jaki sposób je nabyłeś. To sztuka! — zawołał Jawornicki.
— Wziąłem po żonie.
— Umarła?
— Co znowu? Żyje!
— No, to jakże możesz brać spadek po żyjącej? Co żony, to nie męża. Proś Boga o dzieci, bo inaczej to jesteś takim właścicielem, jak kij na gruszce.
Zawirski poczerwieniał, wydął wargi, zmrużył oczy, ale milczał, bo stary był superarbitrem jutrzejszego kompromisu i miał córkę jedynaczkę.
Wzruszył więc tylko z politowaniem ramionami i zwrócił się do Werbicza.
— Kiedy rzecz się ułoży, liczcie na mnie.
— Aha, ułoży się! — mruknął Różycki, widząc, że przy stole zostali znowu we czterech, gdyż reszta obstąpiła szczelnie zielone stoliki.
Wtem drzwi skrzypnęły dyskretnie, a Jawornicki, śmiejąc się, ramiona wyciągnął.
— A, a, a, szanownego pana Józefa witam. Gdzież to bywałeś? U panienek?
— Nie, u chłopczyków, visa à-vis! — odparł wesoło głosik Józefa Jamonta.
— Cóż, jakże tam idzie? Ostro?
— Nieźle: pięć tysięcy leży na stole. Szalenie idzie karta pańskiemu synowi! — zwrócił się do Zawirskiego.
Zerknął na graczów, potem na zakąski, połknął ślinę i dalej opowiadał:
— I pan Zygmunt szczęśliwy, tylko nasz Wiktor nie w tonie. Ale to sobie wynagrodzi wieczorem.
— Co? Gdzie? — pytał ciekawie tłuścioch, gdy Tedwin ojciec ani się obejrzał.
— Będziemy en bonne fortune! — szepnął Józef.
— Opowiadajże, opowiadaj! Siądź tu bliżej!
— W gardle mi zaschło od kredy i dymu.
Zawirski dał znak służbie. Wnet na stole zjawiło się kilka butelek, do których miłośnie zaśmiały się oczka Józefa.
Był już cięty, bo spojrzał odważnie na Różyckiego.
— A co? Bułanek się udał! — zaśmiał się.
Pan Erazm nie raczył odpowiedzieć. Ziewnął nerwowo i trącił Werbicza.
Pożegnali Zawirskiego i wyszli.
Jawornicki poił Józefa i wyciągał z niego wszystkie wybryki młodzieży.
Na korytarzu Werbicz ramionami ruszył.
— Chodźmy spać — mruknął — nic nie zrobimy.
— Wstąpię jeszcze do chłopców — odparł Różycki.
Po ich wyjściu Tedwin się odezwał:
— Różycki zaczyna się bawić w apostoła.
— A poprosić go o pożyczkę na mały procent, to zawsze odmówi — mruknął ktoś drugi.
— Aha, dobrodziejstwa chce robić naszą kieszenią!
— Chce mu się dostać do gazet w Warszawie!
— U nich wszystkich w rodzie jest jakiś bzik. On zamłodu objeździł uniwersytety zagraniczne; synowce jego uczeni jak rabini; panna nie podobna do kobiety. Damy sobie radę bez niego.
— Zagranica dała nam kartofle, to dosyć! — huknął Jawornicki.
— Słyszę, ten jego synowiec, muzyk, zamyśla o córce pana dobrodzieja! — szepnął mu Józef.
— Co? A on mi naco? Na mełameda do chederu żydowskiego! Nie dla psa kiełbasa! Mnie gospodarza trzeba, a nie muzykanta!
Spojrzał na Tedwina, czy go słucha, ale przemysłowiec nie miał zwyczaju słuchać, gdy nie mówiono o nim i jego fabrykach.
Józef tylko aluzję zrozumiał i w lot podjął:
— Wiktor nasz taki! — szepnął.
Jawornicki chrząknął, mrugnął i zrobił na dłoni ruch liczenia pieniędzy.
— Rozumiem. Niech pan liczy na mnie! — rzekł, śmiejąc się słodko.
Na tem się skończyła rozmowa o wspólnem ubezpieczeniu. Wrócono do porządku dziennego.
Tłuścioch słuchał ploteczek Józefa, gracze zatopili się w kartach. Zawirski wciąż kogoś witał, gościł, przeprowadzał.
A Różycki tymczasem wszedł do stancji młodzieży.
Tu panowała też noc, uczyniona z dymu, kurzu i natłoku.
Drzwi do sąsiednich numerów były pootwierane, ale pomimo to, czy z powodu gorąca, czy dla wygody, większość młodzieży była w wielkich negliżach i wciąż narzekano na upał.
Gęsto bo było jak w ulu i każdy robił co, mu się podobało.
Ludwik Tedwin wymyślał po furmańsku czarnemu faktorowi, trzymając go za brodę; ktoś na brzegu stołu, zarzuconego odzieżą, jadł spóźniony obiad; dwóch się myło przy pomocy żydka lokaja i swoich stangretów.
Stefan Holanicki, siedząc na oknie, próbował harmonji, gwiżdżąc jakąś arję; młody Stocki umawiał kandydata na strażnika; ktoś drugi godził kucharza; Wojnicz targował się z żydówką o żelazo do pługów; każdy był zajęty, rozbawiony i krzyczał jak w lesie.
U samych drzwi młody Zawirski stał z faktorem i dwiema dziewczynami w różnych spódnicach i przypatrywał się im przez szkiełka.
Gra w karty toczyła się na łóżku, na którem wylegał się Zygmunt Holanicki; stół reprezentowała poduszka, na której bez ceremonji pisano węglem, ołówkiem lub atramentem.
Tam panował zgiełk najdoskonalszy, śmiechy, drwiny z przegrywających, koncepty, niemożliwe do powtórzenia.
Różycki, nawykły do tego widoku i obyczajów, zaraz na wstępie zaczepił Zawirskiego.
— Żebyś włożył i drugą parę szkieł, dziewczęta pozostaną szpetne — rzekł żartobliwie.
Ale już go spostrzeżono i zaczęto witać.
Ludwik Tedwin z zadowolenia aż uwolnił brodę faktora ze swej dłoni i zbliżył się z uśmiechem.
— A co? Podobno obejrzałeś pan bułanka?
— Nie ja, moi ludzie. Ja się na kalectwach końskich nie znam.
— Cha, cha, cha! Dobrodzieju, łaskawco, że mnie od niego uwolniłeś! Znany był jak zły szeląg i Stocki poszedł ze mną o zakład, że go nikomu nie wsadzę!
— Bodaj to specjalność! — zaśmiał się Różycki dwuznacznie.
Witał się dalej, zajrzał na łóżko i wyjmując asygnatę czerwoną, przykrył ją kartą.
— O, i rogalskie pieniądze dziś zobaczę! — zaśmiał się Zygmunt, trzymając bank.
Rzucił karty, przegrali wszyscy, Różycki wygrał. Ludwik zbliżył się także.
— Zygmuncie, a trzymaj się ostro! — zawołał.
— To wasza spółka? — spytał pan Erazm.
— Tak! Trzy tysiące w banku.
— No, mnie tyle nie trzeba; odegram tylko bułanka.
Postawił trzy razy, sto rubli zgarnął i odszedł.
— Ależ pan jesteś szczęśliwy! — rzekł mu Kostuś, wychodząc z sąsiedniego pokoju.
— Cóż chcesz? Jestem starym kawalerem, muszę w karty wygrywać.
— Lepiej panu idą karty, niż ubezpieczenie! — odezwał się piękny Wiktor z przekąsem.
— Nie żartuj z ognia!
— Moja mama kpi sobie z ognia! — rzekł Zygmunt. — U nas budowle tem ubezpieczone, że dachów już niema, a ściany tylko gdzie niegdzie. To, panie, rozum!
— A jednakże kobiety prędzej przyjęłyby nasz projekt! — rzekł pan Erazm.
— Oho, kobiety lubią przyjmować nasze projekty! I ja wolę kobiety! — odparł Zygmunt.
Śmiech ogromny napełnił stancję.
W tej chwili wpadł Janicki, blady, niespokojny.
— Niema tu Różyckiego? — zagadnął.
— Czego chcesz? Jestem!
Odprowadził go na stronę.
— Mój drogi, pożycz mi sto rubli na minutę.
— Dobrze, ale rozpłacisz się i pójdziesz do mnie spać. Zamkną cię na klucz.
— Nie żartuj! Nie mam czasu, właśnie mi zaczęła karta iść.
— No, to nie dam!
Odwrócił się do niego i zbliżył do Stefana.
— Poszedłbyś, chłopcze, na rzekę i pomógł paniom wiosłować. Wybierają się na spacer.
— Co ja tam będę z babami robił! — mruknął Stefan, biorąc nową harmonję od żyda handlarza.
Po chwili jednak dodał:
— Jabym poszedł, ale boję się panny Rity; ona się ze mnie śmieje!
— Przywidziało ci się coś. Owszem, bardzo cię lubi.
— Albo to prawda? — mruknął nieufnie dziki chłopak.
W tej chwili drzwi się otwarły i ukazała się w szczelinie głowa Adasia.
Zajrzał dwa razy, zakrztusił się i cofnął; nareszcie przemógł się i wszedł.
Miał minę zakłopotaną, ale spostrzegł Konstantego, stryja i nabrał odwagi.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! I ty tu? — zawołał Różycki.
— Ach tak, stryju, panie mnie przysłały!
— Ślicznie, ślicznie, zaczynaj służbę, rekrucie! A czegóż panie chcą?
— To panna Jadwiga...
I chłopak oblał się szkarłatem na uśmiech stryja, zająknął się, ale już jego ucho muzykalne posłyszało fałsze harmonji i zbliżył się do Stefana.
Zatrzymał się jednak i wrócił do stryja.
— Ależ ja z pośpiechu nie przywitałem się z gospodarzem lokalu! Powiedziano mi, że Stefana tu znajdę, a nie spytałem, czyj to numer.
— I ja nie wiem, i nikt z gości zapewne. Nie staraj się i ty dowiadywać, bo nie dowiesz się do jutra.
— Ależ oni krzyczą, muszą być nietrzeźwi!
— Nie, oni odbywają kontrakty.
— Boże, jak to dobrze, że ja nie mam majątku, jeśli kontrakty są obywatelskim obowiązkiem!
Spojrzał przerażony po otoczeniu, jakby ogłuszony, potem opamiętawszy się, zwrócił się do Stefana.
— Mój drogi, siostra cię prosi do panny Stefanji.
— Siostra? Widzieliście tę błaźnicę! Będę może jej słuchał. Powiedz jej, że nie myślę iść!
— Ależ, Stefanie, popłyniemy łodzią! Chcemy, żebyś był z nami i pomógł wiosłować.
— A cóż to, Jaga raptem siły straciła, czy sukcesję wzięła, że nie raczy sama wiosłami machać? Tylko jej nie pomagaj, zobaczysz, jąka mocna! Patrzajcie, hrabiankę udaje!
— Głowa ją boli i prosi, żebyś wyręczył.
— Wierzysz łgarstwom; nigdy jej głowa nie boli. A moje więcierze zimą pokryjomu wytrząsać w nocy to umie! Zresztą głową wiosłować nie będzie. Kupiłbym tę harmonję. Ile chcesz za nią? — spytał żyda.
— Siedm rubli.
— Poszedł won! Dam cztery.
— Nu, u mnie za tę cenę niema! — rzekł żyd obrażony, zbierając instrumenty do chusty.
Pożądliwe oczy Stefana śledziły jego ruchy. Marzył o tej harmonji długo, ale zebrał na nią tylko pięć rubli. Ile na te pięć rubli nocy nie dospał, nóg schodził, prochu zmarnował i matki naoszukiwał, tegoby nie zliczyć. Teraz trzeba było rozstać się z tem marzeniem.
Gdy żyd instrumenty schował, chłopak westchnął nieznacznie, potem zaczął gwizdać przez zęby.
— Mądra Jaga! — mruknął po chwili. — Dobry Stefan do wioseł, a żeby mi dała pieniędzy, to nie. Prosiłem wczoraj o trzy ruble, a wiem, że ma, bo sprzedała przed wyjazdem jakiś medaljon, który miała od ciotki Matyldy. Powiada, że jej potrzebne. Ciekaw jestem naco, kiedy niedawno trzewiki dostała? Teraz ja nie chcę; powiedz jej to odemnie!
Adaś wyszedł i po minucie wrócił.
— Panna Jadwiga kazała ci wręczyć trzy ruble — rzekł cicho.
Stefan obejrzał papierek nieufnie, jak lis gałki z trucizną.
— To nie te, tamte widziałem, były trzy pojedyncze — rzekł. — Ty pewnie swoje dajesz, to ja nie chcę.
— Ależ gdzie tam! Musiała rozmienić.
— No, to powiedz: dalibóg! Bo ja cudzych pieniędzy nie chcę, nie brałem i brać nie będę.
I Adaś powiedział: dalibóg, zaczerwieniony, dumny, przekonany, że już ma do tego prawo.
Różycki, niby rozmawiając ze Stockim, scenę tę śledził jednak uważnie i uśmiechał się.
Teraz już Stefan śmiało wziął pieniądze i odwołał żyda, który niedaleko odszedł od progu.
Zaczęło się znowu próbowanie, Adaś został wezwany do rady i z cierpliwością anielską przebierał harmonje. Nareszcie wybór zrobiono i Stefan dobył pieniądze z wytartej portmonetki własnego wyrobu.
Dobry humor mu wrócił.
— No, to już teraz pójdziemy! — rzekł Adam.
— A, niech tam! Pójdę, niech się błaźnica nie męczy, ale wezmę z sobą harmonję, dobrze?
— Dobrze, dobrze!
Stefan zaczął szukać czapki, kupił papierosów mniej smrodliwych i nareszcie wyszli w przykładnej zgodzie.
— Szkoda, że nie masz siostry i że jesteście cioteczni — rzekł Różycki do Konstantego. — Ten Stefan zdałby ci się w Algierze.
— On mnie już pytał, czy mamy tam rzekę i ryby. Niedaleki jest od dezercji z Pryskowa! — odparł Kostuś.
— I wierz mi, zabierajcie go, bo tu się zmarnuje, a teraz jeszcze to dobra rada! Zostajesz? — spytał.
— O, nie, mam tego dosyć!
— Wyglądasz struty. No, chodź do mnie, odpoczniesz.
Byli przy progu, gdy naraz dwa zgiełki się podniosły. Jeden pochodził z dalszych stancyj, a epilogiem jego było ukazanie się kandydatki na klucznicę do Zawirskiego, którą wyrzucał za drzwi czarny faktor, gdy jej towarzyszka coś dowodziła żywo, a kilkoro młodzieży śmiało się homerycznie. Drugi zgiełk powstał u graczów i górował nad nim bas Zygmunta.
— Trzysta tysięcy djabłów! Spółka, to spółka! Boisz się stracić, to zabieraj swoje i idź mi z oczu, bałwanie! A ty, Wiktorze, nie przekreślaj swoich rachunków, bo ci je na łbie skopjuję!
— Reguła każe zmieniać karty! — krzyczał Józef.
— Reguła każe płacić przegraną, a ja mam pełną torbę twoich kwitków! Ty się nie odzywaj!
Józef schował się za plecy Wiktora, który zgrany był i wściekły.
— Ja nie mogę grać w takiem towarzystwie! — syknął.
— Nie możesz, to marsz!
I Zygmunt, porwawszy swój but, fabryki Szmula z Pryskowa, cisnął nim na kuzyna.
Ten się uchylił i Józef dostał obcasem w nos tak gwałtownie, że aż mu się krew rzuciła.
— A to co?... — wybełkotał oburzony.
Zygmunt obejrzał się i rzucił mu pięciorublówkę.
— Na, masz na plaster!
Chwila ciszy, a potem śmiech ogromny pokrył cały wypadek.
— Och, czemu ja tam nie stałem! — rzekł żydek lokaj, podając Józefowi miskę z brudną wodą.
— Chodźmy! — rzekł Różycki, przełykując ślinę, jakby go zanudziło nieznośnie.
Kostuś bez ceremonji splunął.
Na progu pan Erazm raz jeszcze spojrzał na towarzystwo i rzekł głucho:
— Oto masz, jak wygląda lew w sieci.
Przecisnęli się przez tłok na korytarzu i odetchnęli wreszcie w mieszkaniu Różyckiego.
— Czy się zgrałeś, żeś taki osowiały?
— Nie, ale odnalazłem swoją wdowę!...
— Czy chcesz, abym się za ciebie oświadczył?
— Nie, nie chcę tej kobiety! Wiktor tam do niej idzie dzisiaj na kolację. Już posyłał na zwiady Józefa.
— Idzie, a przyszedł, a był, to jeszcze różnica. Zresztą, jeżeli kobiety nie chcesz, to poco się alterujesz? — dodał drwiąco.
— Bo panna Rita mi ją wmawia.
— No, to i wmówi, bądź pewny! Czemuż więc tu siedzisz? Idź, odnów znajomość i uprzedź Wiktora!
— Kiedy ja jestem pewny, że ona go kocha!
— Ładny gust, ani słowa!
— A pan już dzisiaj do panny Stefanji nie wstąpisz?
— Nie. Mam kompromis, sprawę pani Zofji i historję z bykami. Idź sam, chłopcze, i zdecyduj się wreszcie na którą, bo mi już panna Felicja poleciła oświadczyć się za ciebie Janickiemu.
— Nie, nie chcę, żadnej nie chcę!
— Żadnej nie, ale jedną wybierz. Ledwie umitygowałem twoją opiekunkę i wyprosiłem tydzień zwłoki.
— Otóż to, że ja i ciotki się boję, więc zostanę u pana i posłucham kompromisu.
— Nie wiele się zbudujesz.
Różycki ustawił wokoło stołu krzesła, wyszukał kałamarz, rozłożył papiery i usiadłszy, dumał ciężko, zapewne nie nad własnemi biedami.
W tej chwili wsunął się do izby i stanął u progu stary szlachcic w starej kapocie. Trzymał się pochyło, zbiedzony, pokorny, raz wraz spoglądając zpodełba i wyłamując palce ze stawów.
Różycki się nań obejrzał.
— A, jesteś Mancewicz. Dobrze!
Ton był niezbyt uprzejmy; szlachcic westchnął.
— Wzdychaj, wzdychaj! — burknął pan Erazm. — I jabym wzdychał, żebym był takim infamisem, jak ty!
Po tem mało obiecującem zagajeniu rozmowy wstał i zbliżył się do interesenta, piorunując go wzrokiem.
— I powiedz mi, za kogo ty mnie masz, żeś mnie zrobił swoim arbitrem? Może wyobrażasz sobie, że ci daruję taki honor! Przeczytałem papiery sprawy i będę prosił, żeby ci nie darowano ni dnia ni grosza. To zgroza, żeby takie infamisy lat tyle męczyli porządnego obywatela!
— Najłaskawszy panie — jęknął Mancewicz — człowiek ogadany gorzej zabitego, a biedny zawsze nie ma racji!
W tej chwili wszedł Werbicz, ale Różycki nań nie zważał i aż sapał z oburzenia.
— Biedny! A procesować pana Zawirskiego możesz! A worywać się w jego grunta masz czem... a stawiać folwarki masz za co! Poczekaj, nauczę cię używać mnie za swego arbitra.
— Mój drogi, — szepnął Werbicz po francusku — powoli, rozważnie. Przejdźmy sprawę porządnie. Pamiętaj, że sądzimy biednego i bogacza.
Różycki się żachnął, ale pohamował.
— Kostusiu! — rzekł. — Pójdź, proszę, poproś tego grubego Jawornickiego. Powiedz, że potrzebny do kompromisu.
Jamont zastał grubasa przy kolacji. Na wezwanie do pracy, skrzywił się:
— A niechby mi tam przygotowali papiery do podpisu. Przyjdę, jak przekąszę.
Po chwili jednak dźwignął się i wstał.
— At, gotów mnie Zawirski posądzić o opieszałość. Sprawy publiczne przedewszystkiem.
W korytarzu zawołał swego lokaja.
— Iwaś! A daj tam co wypić!
Wszedł do stancji Różyckiego i obejrzał się, za fotelem wreszcie ulokował się na łóżku. Za nim Iwaś wniósł tacę, pełną butelek.
— A to co znowu? Wynoś! — oburzył się pan Erazm.
— Za pozwoleniem, ja chcę pić! — zatrzymał go Jawornicki. — Wy sobie gadajcie, ja wysłucham, osądzę, ale gardło odwilżyć muszę. No, panie Erazmie, w czem jest rzecz?
Pan Erazm chmurny wskazał palcem na szlachcica.
— Ten oto zdał się na mnie, że go będę bronił, a sprawa jest taka:
Ojciec jego był strażnikiem w Malewiczach. Musiał tęgo kraść, bo kupił sobie w sąsiedztwie kawał ziemi, który obudował bardzo porządnie.
Przytem wokoło straży dobył z pod lasu szmat pola, kosił łąki, trzymał bydło. Dobrze mu się wiodło.
Stary marszałek Zawirski mało w to wglądał, aż po jego śmierci syn, a obecny właściciel, obejrzał się, że trzyma rabusiów, nie służbę i kazał im ze straży ustąpić.
— Jak Boga kocham i uwielbiam, tak prawda, że mi nieboszczyk pan tę ziemię podarował — jęknął Mancewicz.
— Kłamiesz, a po pierwsze Boga ani kochasz, ani uwielbiasz, co się dalej pokaże.
Kłamiesz, bo nieboszczyk wcale cię w łasce nie miał, a gdyby i uniósł się szczodrobliwością, toby to synowi powiedział, bo nagłą śmiercią nie umarł, a syn nie zataiłby.
Zresztą tę bajkę o darowiźnie wymyśliliście dużo później, bo zpoczątku prosiliście łaski i zwlekaliście z opróżnieniem straży pod różnemi pozorami.
— Mój drogi — wtrącił zcicha Werbicz — nie mamy racji zaprzysięgać, że nie darował. Ci dawni magnaci miewali dzikie fantazje.
— Za pozwoleniem! — zaśmiał się Jawornicki. — Wytłumaczcie mi przedewszystkiem, który z was broni sprawy szlachcica, a który Zawirskiego, bo słuchając was, zupełnie odurzałem!
— Nie będę kłamał. Mówię, co wiem i w co wierzę! — odparł Różycki.
— A ja się lękam skrzywdzić ubogiego — rzekł Werbicz. — Zawirski ma za sobą wyroki i moc, może być wspaniałomyślnym. Lepiej uniewinnić dziesięciu winnych, niż skazać jednego niewinnego! To moja maksyma.
— Słuszna, chrześcijańska! — mruknął Jawornicki, sącząc złotawy napój z kieliszka.
— Mój Boże, cośmy wycierpieli! — jęknął Mancewicz. — Wygnano nas ze straży w mroźną noc, siłą, jak zbójców! A my tyle lat wiernie służyli dworowi. Bodajem wrósł w ziemię, jeślim kiedy co złego panom uczynił!
— Dzięki Bogu, że waszych zaklęć niebo nie słucha — zaśmiał się szyderczo Różycki — a to mielibyśmy tu w stancji, u Kiwy, wrosłego w ziemię człowieka.
— Mój przyjacielu! — rzekł Werbicz — pan Zawirski nie chce twej zguby, ale twoim uporem naraziliście go na wielkie straty. Pięć tysięcy rubli kosztuje proces.
— I kosztowałby drugie tyle, żeby synków tego dobrodzieja nie złowiono na gorącym uczynku, jak podpalali folwark Malewicki. Wtedy złożyli broń. Słuchajno, stary! Kupiłeś majątek, tytułujesz się obywatelem, w tym kraju my giniemy, wy zajmujecie nasze miejsca. Śliczna młoda szlachta i właściciele ziemscy! Całe szczęście, że są kategorje, bo inaczej, jeśli wam dalej pozwolę tak dokazywać, zrobicie z tego kraju tatarszczyznę. Dzięki Bogu, żem stary i że tej waszej gospodarki nie zobaczę u siebie.
— W miłosierdziu pańskiem moja nadzieja! — jęknął Mancewicz, padając do nóg Werbiczowi i Jawornickiemu.
— Bądź dobrej myśli, mój człowieku! Nie wyzyskamy naszej przewagi! — rzekł Werbicz, a grubas dodał ze śmiechem:
— Jesteście szelmy, ale że się lubicie pieniać, to znak, żeście polska szlachta. Tak, tak, to tradycja szanowna, stara! Idź, idź! Nie zawiedziesz się, żeś swój sąd wybrał.
Mancewicz wyszedł. Jawornicki mrugnął na kolegów.
— To oni umieją podpalać. A niechże was! Pocom ja wlazł w ten kompromis! Z takimi ostrożnie, mówię wam! Niech ich djabli wezmą, gotowe nieszczęście! Iwaś, daj mi fajkę!
Iwaś wsunął się natychmiast. Gęsty kłąb dymu otoczył grubasa. Kazał się obstawić poduszkami i pykał zwolna.
— No, mówże panie Erazmie!
— Co mam mówić? To zgroza, żeby takie łotry dziesięć lat drwili z prawa i sądu i męczyli słusznego właściciela. Powinni zapłacić koszta, wynieść się natychmiast ze straży i pokwitować z pretensji.
— No, no, tak ostro! A czegóż on prosi?
— Mało co taki tam prosi. Chce zboże zebrać, budowle zebrać i kosztów nie zapłacić!
— Naprawdę, i on jest zrujnowany procesem — wtrącił Werbicz. — Zawirski bogaty, on nędzarz!
— Co to ma do rzeczy? — oburzył się Różycki. — Tu chodzi o sprawiedliwość, a nie o bogactwo.
— Pewnie, pewnie — bąknął sennym głosem Jawornicki. — Szlachcic gałgan, ale z nim ostrożnie! Podpala folwarki. Radźcie, żeby był i wilk syty i koza cała, i piszcie wyrok. Tyle czasu pracujemy, a jeszcze nie jadłem kolacji.
— Piszcie, ja nie będę maczał pióra. Dość będzie mi wstydu, gdy u spodu takiego wyroku będzie moje nazwisko — mruknął Różycki.
Werbicz westchnął i wziął się do pisania.
Ciszę pokoju przerywało skrzypienie jego pióra, ciche gwizdanie Różyckiego i chrapanie tłuściocha. Tak! Nestor powiatu zasnął na stanowisku posług obywatelskich z czystem sumieniem spełnienia obowiązku.
Kostuś, o stół oparty, słuchał i patrzał.
W tej chwili ogromny hałas powstał w korytarzu.
— Co to? Pożar? — zaniepokoił się Kostuś.
— Ej, nie! To młodzi wstają od kart.
Jamont wyszedł na korytarz.
Istotnie fala młodzieży wychodziła ze stancji Zygmusia.
Zmęczeni, wyczerpani, ochrypli, prostowali członki, radząc, co dalej robić.
— Wróćcie i odegrajcie! — wołał szyderczo Zygmunt, zbierając pieniądze.
Ale nikt się nie kwapił.
— Chodźmy, obejrzmy! Co mamy czas tracić!
Kostuś dojrzał na ganku Józefa z Wiktorem, szepczących tajemniczo.
Na nich zwrócił uwagę.
Tłum młodzieży wylał się na ulicę i ruszył na prawo.
— Wiktor! — ktoś krzyknął — Chodźże do cyganek!
— Mam coś lepszego, solo! — odparł.
— Jabym cię posolił! — huknął Zygmunt. — Pieprzu ci brak i bobkowych liści, wołowino!
Żart ten bogatego dziedzica Wiktor zbył milczeniem. Odprawił Józefa i poszedł gwiżdżąc w stronę dworku panny Stefanji.
Za nim, jak cień, ruszył Kostuś.
Rozminęli się niepostrzeżenie.
Jamont otworzył furtkę, wszedł na dziedziniec pusty, oświetlony księżycem, pełen woni i ciszy.
Wśliznął się cichaczem na ganek, okryty dzikiem winem i rozejrzał się wokoło.
Przez oświetlone okno domu widział ciotkę i pannę Stefanję, zajęte robotą i rozmową w salonie; nieco w bok widział okno swej wdowy zamknięte. Maszyna do szycia terkotała wewnątrz, ale firanki były zasłonięte.
— Nic nie zobaczę i nie posłyszę! — mruknął z niechęcią.
Ale w tej chwili maszyna ucichła, lampa zgasła i w otwierającem się oknie stanęła Wojakowska.
Wychyliła się nieco i całą piersią zaczerpnęła powietrza, potem, splótłszy ręce nad głową, stała chwilę, wpatrzona w księżyc, zadumana i smutna.
— O, gdybym ją miał!
Zaszemrała krew w głowie Kostusia.
Wtem kobieta drgnęła i zwróciła się półtwarzą do pokoju, opuszczając ręce.
Ktoś drzwi otworzył i zcicha się odezwał:
— Pozwoli pani siebie powitać?
— Wolałbym, żeby to pan uczynił w dzień! — odparła spokojnie. — Dziecko moje śpi i nie chciałabym go rozbudzać.
— Zachowam wszelkie ostrożności — odparł już wyraźniej głos Wiktora. — W dzień nie ośmieliłem się złożyć wizyty, aby nie narazić pani na plotki.
— Spóźniona ostrożność. Nie można być więcej skompromitowaną, jak ja przez pana! — odparła kobieta zimno i pogardliwie, zbliżając się do stolika i zapalając lampę.
— Ktoś mnie oczernił!... — oburzył się.
— Nikt! Pan sam siebie wobec mnie. Powiedział pan, że byłam pańską kochanką. O tem wie cały świat.
— Inaczej do mnie mówiłaś, gdyśmy się widzieli raz ostatni, Helo! — szepnął czule.
— Nie pamiętam już... i tak daleko są te czasy ode mnie, że nawet nie czuję już żalu do pana.
— Kochałaś mnie, mówiłaś! Ja pamiętam.
— Mówiłeś to sam pan zapewne.
— Nie przeczę. Jesteś tak piękna, panujesz dotąd nad memi nerwami! Ludzie nas rozłączyli... Cierpiałem tyle! Tyle lat.
— Ja zaś codziennie Bogu dziękuję, że to już minęło.
— Czyż bezpowrotnie?
Kobieta, zapaliwszy lampę, zamknęła okno i zapuściła firankę.
— Pogodzą się! — mruknął Kostuś. — Pójdę i pogruchocę mu kości przynajmniej.
Wstawał już, gdy go do miejsca przykuł gwar u furtki.
Była to Rita ze swem towarzystwem, wracająca ze spaceru po rzece.
Słychać było jej wesoły głos, żegnający pannę Werbicz i zalecający ją opiece Stefana, i bas tegoż:
— Przeprowadzić mogę, ale dalibóg nie wiem poco. Taka dorosła panna, a to miasteczko. Niema tu ani wilków, ani głębokich rowów. Chyba ona się prosiąt boi.
Rozeszli się.
Na podwórze weszła Rita, za nią Adaś z Jadwisią. Ona, coś nucąc, weszła do domu, nie widząc ukrytego w cieniu Kostusia. Tych dwoje pozostało u schodów.
— Panno Jadwigo. Muszę pomówić z panią! — rzekł nieśmiało Adaś.
Jadwisia skamieniała. Myśl jej jak błyskawica przeszła wypadki dnia. Pewnie coś zrobiła monstrualnie niestosownego, pomyślała, drżąc w nadziei krytyki i jego niezadowolenia.
— Pan ze mnie był niekontent! — szepnęła.
Nie wiadomo, które z dwojga było bardziej zalękłe i onieśmielone.
— Nie, pani! — odparł wreszcie chłopak zmienionym głosem. — Ale mimowoli stało się dzisiaj nieszczęście. Co sobie pani myśli o mnie?
— Ja... o panu... pan wie! — wybąkała dziewczyna.
— Rozumiem, że ma mnie pani za egoistę i wyzyskiwacza, ale słowo daję, nie ja to uczyniłem!
Jadwisia osłupiała zupełnie, ale nabierała pewności, że nie będzie strofowana.
— Ja nie wiem, co pan chce powiedzieć!
— Więc pani jeszcze nie wie. Chwała Bogu! Dzisiaj stryj mój oświadczył się za mnie matce pani i zostałem przyjęty...
Jadwisia podniosła oczy.
— To wiem. Mówiła mi matka. Ale dlaczego to pan nazywa nieszczęściem?
— Pani nie rozumie. Ja nie mogę się żenić z panią, to niegodziwe, ja nie chcę!
Dziewczyna zbladła jak ściana. Chwilę pozostała bez ruchu, jakby trafiona śmiertelnie; potem zagryzła usta, nozdrza się jej rozdęły, odrzuciła głowę dzikim ruchem.
— Jak pan nie chce, to nie! — mruknęła głucho. — Ja dotąd sama w to wierzyć nie mogłam. Myślałam, że śnię. Ktoby mnie chciał... jeszcze tembardziej pan... co mnie zna tak dobrze i Prysków...
Dokończyła bardzo cicho i nagle spytała:
— Więc pan już do nas nie przyjdzie?
— Nie mogę.
— I już mnie pan dalej uczyć nie będzie?
— Nie. Skończone wszystko.
— Skończone wszystko! — powtórzyła machinalnie.
Nagle dzika jej natura znów się wzburzyła.
— Podli ludzie! Co ja im szkodziłam? Jabym ich potruła teraz wszystkich. Będę ich nienawidzieć do śmierci! Takbym się mściła!...
— Za co? — spytał niespokojnie.
— Za to, że... — zatrzymała się nagle. — Et, nie powiem. Pan już mnie uczyć, ni kierować nie będzie. Jutro powiem matce, że nie pójdę za pana, i będzie pan znowu wolny. Tylko, czy kto w to uwierzy, że ja nie chcę.
Nawał wrażeń zmieniał ją zupełnie. Nigdy przez całe życie nie powiedziała tyle odrazu.
Usiadła na schodkach i objąwszy głowę rękami, zapadła w zwykłą swą ponurość.
Adaś usiadł obok i chwilę milczeli.
— Gdy się już rozstaniemy i gdy umrę, niech pani mnie dobrze wspomni! — szepnął. — Gdym panią poznał, na Boga, nie myślałem, że się tem skończy. Nie byłem winien jednej złej myśli i gdyby nie stryj, długobym może nie przejrzał, że źle robię. Człowiek, gdy kocha, jest ślepy, i ja ślepy byłem. Niech mi pani daruje!
— Co takiego? — podniosła głowę. — Jak ja mogę panu co darować. Pan wie, że gdyby mnie pan i bił i zabił nawet, tobym od pana wszystko złe przyjęła. A ja miałam tylko dobre! Ja nawet teraz dziękuję panu.
— I niech mnie pani o rachunek nie posądza! Nie chciałem, nie myślałem korzystać z pani, nie marzyłem o żadnej nagrodzie, której wart nie jestem. Duszę pani chciałem wykształcić dla Boga, dla kraju, nie dla siebie.
— Poco mi pan to mówi? Ja przecie nie tyle nierozsądna, żebym sobie wyobrażała, że mnie pan pokochać może. Mnie, dziką dziewczynę z Pryskowa! O, żeby mnie pan pokochał!
Wzdrygnęła się cała na tę myśl.
— Żem panią pokochał, odchodzę! — rzekł wstając. — Bom nie wart pani młodości i życia! Rozumie mnie pani? Można pomyśleć, że za tę naukę, za to zajęcie roić mi się zacznie po głowie nagroda cudna! Nie, ja nie sięgam po żadną nagrodę, niczego od życia nie pragnę, bom śmierci przeznaczony, bom chory bez ratunku. Jeszcze lat parę, a umrę — a przed panią życie.
Dziewczyna wstała także, ponura, zacięta w sobie, dzika.
— To fałsz! Pan mnie nie kocha, bo to niemożebne. Co pana może do mnie zniżyć? To fałsz, ażeby mnie pan kochał!
Oczy jego zapytały ją, więc odparła:
— Żeby mnie pan kochał, pozwoliłby mi pan ze sobą razem umrzeć! Ale pan nie umrze, tylko pan tak mówi, żeby mnie się pozbyć! To dobrze, już odejdę. Niech panu będzie wszystko dobre za mnie!
Wyciągnęła do niego ręce i łzy jej się rzuciły do oczu ciche, żadną siłą już nie powstrzymane.
Adaś się zachwiał.
— Nie płacz! — szepnął mimowoli.
— Kiedy nie mogę! — wyjąkała. — To boli, jak śmierć!
Chłopak miał szczytne zamiary, ale w tej chwili poświęcenie przeszło jego siły.
Jedna chwila i wszystko zapomniał: i zmorę śmierci, i wyrafinowaną delikatność, i lęk wyzysku tej młodości — wszystko.
Postąpił krok i objął dziewczynę, tuląc do piersi.
— Nie płacz! — powtórzył głucho.
Jadwisia oparła mu głowę na ramieniu i łkała długą chwilę. Przeskok był zbyt gwałtowny. Oboje raz pierwszy kochali i pierwszy to był ich pocałunek w życiu, który zamienili w wielkiem, uroczystem milczeniu.
Adaś zbladł pod wrażeniem; poczuł w sobie wielką siłę i moc życia. Ona, wczoraj dziecko, dojrzała nagle i już nie dzika i ponura, ale poważna i rozjaśniona dziwnie, uchyliła się i spojrzała mu w oczy; zrozumiała, że teraz już nic ich nie rozdzieli, że go jej teraz nikt nie odbierze.
Usiedli na schodach, trzymając się za ręce.
Nie mówili nic do siebie, aż wreszcie on się odezwał:
— Teraz takbym żyć chciał. I muszę!
— Ja pana nie dam śmierci! — szepnęła z budzącą się znowu wrodzoną dzikością.
Kostuś wszystkiego wysłuchał i cierpliwie doczekiwał końca. Ale zakochani wcale nie myśleli o rozstaniu, a jego położenie na ganku było bez wyjścia.
W salonie Rita z panną Stefanją prowadziła żywą rozmowę i tamowały mu odwrót przez dom, na ganku narzeczeni zagradzali mu drogę do furty.
— Chyba tu zanocuję, bo ich nie przeczekam — pomyślał z desperacją.
Wreszcie zdecydował się na krok stanowczy.
Powoli, ostrożnie wysunął się ze swej kryjówki i nie troszcząc się o Adasia i Jadwisię, jął schodzić ze stopni.
Udało mu się. Siedzieli spokojni, zapatrzeni w księżyc, zasłuchani w swe szczęście.
Był już w połowie podwórza, gdy na szelest kroków Adaś się obejrzał.
— To ty, Kostusiu? — spytał.
— Ja. Wracam do kwatery.
— Zaczekaj, pójdziemy razem.
Ani się spytał, skąd się ukazał tak nagle. Po chwili dopędził go za furtą i poszli w milczeniu. Na głównej ulicy wpadli w tłum młodzieży, wracającej od cyganek; wrzało tam, jak w ulu. Obadwa przyspieszyli kroku, opędzając się od zaczepek i grubych żartów.
Ale na ganku Kostuś się zatrzymał. Siedział tam na ławce piękny Wiktor i palił cygaro.
— Cóż, zabawiłeś się? — spytał go Jamont.
— Gdzie?
— A u pani Wojakowskiej.
— Cóż to? Szpiegujesz mnie? Trzeba było wcześniej.
— Nie szpieguję, ale okno było otwarte i... widziałem!
— Więc pocóż jeszcze w oczy leziesz? Widziałeś, to ci na zdrowie!
Zygmunt stał we drzwiach i zaśmiał się:
— Baby zawsze żółć poruszą. Chodźcie! Dam wam sodowej wody z cytryną.
— Idź do djabła! — burknął Wiktor.
Usunęli się co rychlej. Zygmunt wciągnął ich do siebie.
— Coś taki blady? — rzekł do Adasia. — Masz, napij się wina!
— Dziękuję ci! — rzekł chłopak serdecznie.
— Ot, nie dziękuj, a pij! Coś mi plotła mama, że ty się żenisz z Jagą. Czyś zwarjował?
— Dlaczego?
— Bo to idjotyzm. Pasujecie do siebie, jak księżyc do rzeszota. Tyle lat tułacie się nocami po zborze, a teraz sobie ją bierzesz! Pijże... takiś biały!... Ale widzę, żeś człowiek porządny. Daj łapę, dziękuję ci za dziewczynę!
Adasiowi krew uderzyła do twarzy na tę brutalną pochwałę, ale podał rękę i wypił kieliszek wina.
Wypadł na korytarz jak z pod pręgierza.
Weszli do swej stancji. Obok pan Erazm mieszkał.
— To wy, wagabundy! — wołał do nich. — O tej porze porządni ludzie już śpią.
— Czemuż więc pan jeszcze czuwa? — odciął Kostuś.
— Ja ledwie załatwiłem żyda pani Zofji. Uf... otom się zmachał!
— Woły się znalazły?
— Tak. Ale parobek dotąd w kozie. Oduczą go na przyszłość pilnowania pańskiego dobra.
Adaś przykładnie ukląkł do pacierza. Kostuś rzucił się na posłanie.
Po chwili pan Erazm drzwi przymknął i rzucił na stół zeszyt papieru.
— Kostusiu, to dla ciebie. To mój plan wspólnego ubezpieczenia. Zabierz, może zużytkujesz u Kabylów, bo tutejsze towarzystwo jeszcze doń nie dorosło.
Potem rzucił na stół drugi arkusz.
— I to dla ciebie: kopja wyroku kompromisu. Możesz podać do humorystycznych gazet. Epilog zaś taki, że Zawirski oburzony; Mancewicz jeszcze nie kontent; Werbicz jeszcze bije się ze skrupułami, czy nie za ostro osądził; Jawornicki dumny ze swego wyroku i rozumu, a szlachcic niezawodnie kogoś z nas podsmali. Dobranoc wam! Zasypiam na laurach! Jurek, przynieś mi szumiących proszków z apteki!
Zatrzasnął drzwi na stałe.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.