Jerozolima/Część I/Wyjazd

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Jerozolima
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Felicja Nossig
Tytuł orygin. Jerusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wyjazd.

Pewnego pięknego poranku w lipcu wyruszył z ingmarowskiego dworu długi pochód taczek i wozów ciężarnych. Byli to podróżnicy jerozolimscy, którzy pokończyli nareszcie swe przygotowania i rozpoczęli swoją podróż długą jazdą do stacyi kolei żelaznej.
Gdy długi ten pochód przejeżdżał przez wieś, przybył także przed ubogi dworek, zwany „bagnem Michała“.
Mieszkali tu źli ludzie, wyrzutki społeczeństwa, ludzie, którzy rodzą się w chwili, gdy Bóg oko swe odwróci od ziemi i zajęty jest innemi rzeczami.
Była tam cała zgraja obdartych i brudnych dzieci, którzy za przechodzącymi wołali brzydkie słowa; była tam także stara babka, która siedziała zwykle pijana w rowie, i był mąż z żoną, którzy się zwykle kłócili i tłukli.
Nikt nie widział ich nigdy pracujących i trudno było powiedzieć, czy więcej żebrali niż kradli, czy też odwrotnie.
Ale gdy teraz pochód przejeżdżał koło te nędznej ubogiej chaty, która wyglądała tak, jak wyglądać musiało miejsce, gdzie od wielu lat wiatr i niepogoda hulać mogły bez przeszkody, stała babina trzeźwa i porządnie ubrana na tem samem miejscu przy drodze, gdzie zwykle siedziała chwiejąc się i bełkotając pijana, a czworo dzieci stało spokojnie przy niej, i wszyscy pięcioro byli umyci, uczesani i wedle możności porządnie ubrani.
Gdy ludzie jadący w pierwszym wozie ujrzeli je, zwolnili w biegu i przejeżdżali bardzo powoli; to samo uczynili i inni, jechali tak powoli, że konie ledwie posuwały się naprzód.
I wszyscy podróżni zaczęli nagle gwałtownie płakać; dorośli płakali i łkali z cicha, ale dzieci wybuchnęły głośnym płaczem i krzykiem.
Podróżnicy jerozolimscy sami później nie rozumieli, dlaczego nad niczem nie płakali tak gorzko, jak nad żebraczką Leną, która stała na drodze taka biedna i zgrzybiała. Ale i dziś jeszcze łzy mają w oczach, opowiadając o tem, że stara pijaczka w dniu owym odmówiła sobie wódki i wyszła z umytemi i uczesanemi dziećmi, aby oddać im ostatnie pozdrowienie.
Gdy cały pochód przejechał, zaczęła i żebraczka Lena płakać! „Oni jadą do nieba, aby być z Panem Jezusem!“, mówiła dzieciom. Wszyscy jadą do nieba, tylko my musimy tu zostać przy drodze“.
Gdy długi pochód taczek i wozów ciężarnych przejechał już połowę wsi, przybył do długiego tratwowego mostu, który chwiał się nad rzeką.
Trudno było przejeżdżać przez ten most. Naprzód prowadziła pochyłość w dół do wody, a potem kilka stromych stopni do mostu, który musi leżeć wyżej, ażeby łodzie i tratwy mogły pod nim przejeżdżać, a z drugiej strony droga tak nagle podnosi się w górę, że ludzie i zwierzęta drżą na samą myśl, że muszą się tam dostać.
Most ten jest dla ludzi we wsi ciągłym kłopotem. Deski gniją i muszą być wciąż odnawiane. Gdy tają lody, trzeba czuwać dniem i nocą, aby most nie rozerwało w kawałki, a gdy na wiosnę wzbiera, odrywa wielkie kawały mostu i ponosi je aż do wodospadu przy tartaku w Bergsan.
Ale mieszkańcy we wsi dumni są z swego mostu i szczęśliwi jego posiadaniem. Gdyby nie most musianoby zawsze mieć łódź lub tratwę, aby z jednego brzegu dostać się na drugi.
Most jęczał i uginał się pod ciężarem, gdy podróżnicy jerozolimscy przejeżdżali tędy, a woda wnikała między deski i obryzgiwała nogi koniom.
Odjeżdżającym żal było rozłączyć się z ukochanym swym mostem. Myśleli o tem, że było to coś, co do wszystkich wspólnie należało.. Domy, dwory, pola i lasy rozdzielone były między rozmaitych właścicieli, ale most ich był wspólną własnością i dla wszystkich było bolesnem, że musieli go opuścić.
Czyż jednak nie mieli niczego więcej, coby było wspólną ich własnością? Czy nie mieli kościoła, który leżał tam po drugiej stronie mostu, między brzozami? Czy nie mieli pięknego białego budynku szkolnego i plebanji?
A jakąż jeszcze mieli tu wspólną własność? Wszak i tę piękną naturę, która roztaczała się przed nimi. Wspaniały obraz potężnej rzeki, płynącej tak spokojnie i lśniąco między grupami drzew i daleki widok wzdłuż doliny aż hen — po błękitnawe góry.
Wszystko to należało do nich, wszystko to zapuściło swe korzenie w ich dusze, i nigdy już nie mieli tego zobaczyć!
Gdy byli już na środku mostu, zaintonowali jedną z pieśni Moody i Lankey:

„My się kiedyś znów spotkamy,
My się kiedyś znów spotkamy,
Tam, w królestwie Bożem tam!“

Na moście nie było żywej duszy, któraby ich mogła słyszeć. Śpiewali więc błękitnym górom, zielonym wodom i kołysanym wiatrem drzewom swego kraju rodzinnego.
Nigdv już nie mieli ich zobaczyć i ze ściśniętych płaczem gardzieli, wyrywał się śpiew pożegnalny.
„O piękna wsi rodzinna, miłe dwory połyskujące biało i czerwono wśród brzozowych gaików, zielone łąki i urodzajne niwy, i gąszcze leśne i pastwiska, i ty długa dolino przerznięta rzeką — słuchajcie nas! Módlmy się, abyśmy się z wami jeszcze zobaczyli! Módlmy się, abyśmy was w niebiesiech jeszcze ujrzeć mogli!“

∗             ∗

Gdy długi korowód taczek i wozów ciężarnych minął most, zbliżył się do cmentarza.
Na cmentarzu leżała duża, płaska, od wieku zwietrzała bryła skalna; nie było na niej ani nazwiska, ani roku, ale wiedziano od wieków, że pochowanym był tam chłop z rodu Ljungardów.
Pewnego razu, gdy Ljung Björn Olofson, który teraz wyjeżdżał do Jerozolimy, i brat jego Per byli jeszcze dziećmi, siedzieli oni na tem kamieniu i bawili się razem.
Z początku bawili się zgodnie, ale w końcu posprzeczali się o coś, mówili sobie brzydkie słowa i krzyczeli.
Zapomnieli o tem, o co się posprzeczali ale nigdy niezapomnieli tego, że w chwili, gdy sprzeczka ich była najgwałtowniejsza, usłyszeli z pod kamienia, na którym siedzieli, powolne, ale wyraźne pukanie.
Obaj natychmiast umilkli. Ujęli się za ręce i odeszli z cicha, i ile razy siadali na tym kamieniu zawsze myśleli o tem.
Gdy Ljung Björn przejeżdżał teraz przed cmentarzem, ujrzał brata swego Pera siedzącego na kamieniu z głową opartą na dłoni.
Ljung Björn zatrzymał konia i dał znak towarzyszom, aby nań czekali.
Zlazł z wozu, przeskoczył przez mur cmentarny, poszedł do kamienia i siadł obok brata.
Per Olofson rzekł: „Sprzedałeś dwór swój Bjőrnie“. — „Sprzedałem“, odrzekł Björn, „ofiarowałem Bogu całe moje mienie“. — „Tak, nie było to jednak tylko twoje mienie“ rzekł brat z cicha. — Jakto, czy nie było moją własnością?“ — „Nie, było własnością całej rodziny.“
Ljung Björn nic nie odpowiedział, lecz czekał w milczeniu; jeżeli brat usiadł na tym kamieniu, to niesie mu słowa pokoju, tego był pewnym; i nie bał się tego, co mu brat miał powiedzieć.
„Dwór twój ja odkupiłem napowrót“, rzekł po chwili brat.
Ljung Björn drgnął. „Czy nie mogłeś przenieść tego, aby przeszedł w obce ręce?“
„Nie jestem o tyle bogatym, ażebym był mógł z tej tylko przyczyny to uczynić“, odrzekł brat.
Björn spojrzał na niego pytająco. „Uczyniłem to abyś miał gdzie powrócić.“ Björn był rozczulony i zaczął łkać. „I ażeby dzieci twoje miały gdzie wrócić.“ Björn objął ręką szyję brata i pieścił go. „I uczyniłem to także dla mojej miłej bratowej“ rzekł Per; „dobrze będzie, jeżeli będzie wiedziała, że ma dom i ojczyznę, które w każdej chwili na nią czekają. Stara wasza ojczyzna stoi każdej chwili otworem dla każdego z was, ktoby chciał powrócić.“
„Piotrze,“ rzekł Björn, „siadaj na wóz i jedź do Jerozolimy, ja zaś zostanę w domu. Ty bardziej zasługujesz na to, aby żyć w ziemi obiecanej, niżeli ja.“ — „O nie,“ odrzekł brat z uśmiechem, „rozumię wprawdzie, co myślisz, ale ja jestem tu bardziej na miejscu.“ — „A ja sądzę że ty byłbyś na miejscu w samem niebie,“ rzekł Björn. Oparł głowę na ramieniu brata. „Musisz mi teraz wszystko przebaczyć,“ rzekł.
„Powstali obaj i podali sobie ręce na pożegnanie. „Tym razem, nic do nas nie pukało,“ rzekł Per gdy wstali. „Dziwne to przecie, że przyszło ci na myśl usiąść na tym kamieniu,“ rzekł Björn. — „Trudno nam było w ostatnim czasie żyć z sobą w zgodzie“. — „Czy sądziłeś, że byłem dziś usposobiony do sprzeczki? — „O nie, ale gniew mnie porywa, gdy myślę o tem, że mam cię stracić.“
Wyszli obaj na gościniec, i Ljung Per uścisnął silnie dłoń żony Björna. „Odkupiłem dwór Ljunga,“ rzekł do niej „i mówię ci to teraz, abyś wiedziała, że masz tu coś, do czego każdej chwili możesz powrócić.“
I najstarszemu dziecku uścisnął rękę. „Pamiętaj o tem, mały, że masz tu dwór i dom, do którego możesz powrócić, jeżeli kiedy zatęsknisz do ojczyzny.“
Szedł potem od jednego do drugiego, aż doszedł do małego Eryka, który miał ledwie dwa lata i nie rozumiał co stryj mówił. „Nie zapomnijcie o tem, dzieci, ażebyście opowiedzieli kiedyś Erykowi, że ma on tu dwór i dom, gdzie może powrócić, skoro zatęskni do domu.“
Długi pochód ruszył w dalszą drogę.

∗             ∗

A gdy długi korowód taczek i wozów ciężarowych minął cmentarz, napotkał po drodze wielką gromadę krewnych i przyjaciół, którzy chcieli raz jeszcze pożegnać odjeżdżających.
Zrobili tu długi przystanek, gdyż wszyscy chcieli raz jeszcze podać sobie ręce i powiedzieć sobie kilka słów na pożegnanie.
Gdy potem przejeżdżali przez wieś parafialną była cała droga gęsto obsadzona ludźmi, którzy chcieli widzieć odjeżdżających.
Na wszystkich terasach stali ladzie; wychylali się z okien, powyłazili na ploty, a ci co mieszkali dalej, stali na pagórkach i wzgórzach i kłaniali się i wywijali rękami w powietrzu.
Długi pochód przejechał powoli przed gromadą ludzi, aż doszedł do domu wójta Sarsa Klementsona. Tu zatrzymał się, i Gunhilda zeszła z wozu, ażeby się pożegnać z rodzicami.
Gunhilda mieszkała na dworze ingmarowskim od chwili gdy postanowiła wyjechać do Jerozolimy. Sądziła, że to będzie lepiej, niżeli żyć w ciągłej niezgodzie z rodzicami, którzy nie mogli pogodzie się z myślą, że córka ich opuści.
Gdy Gunhilda zsiadła z wozu, ujrzała, że cały dom był jakby wymarły. Nikogo nie było widać przed drzwiami, ani u okien.
Chciała otworzyć bramę, ale ta była zamknięta. Wtedy przelazła przez parkan i dostała się na podwórze; ale i drzwi wchodowe były zamknięte i zasunięte na rygiel.
Gunhida poszła do drzwi kuchennych, ale tu rygiel zasunięty był z zewnątrz; wzięła wtedy patyk i udało się jej podnieść zasuwkę. W ten sposób weszła do domu.
W kuchni nie było nikogo, w sali również było pusto, a w izbie toż samo.
Gunhilda nie chciała odejść, nie zostawiwszy rodzicom znaku, że była, aby się z nimi pożegnać. Zbliżyła się do biurka i otworzyła górną płytę, bo wiedziała, że ojciec trzymał tam atrament i pióra.
Nie mogła znaleźć atramentu, szukała zatem po szufladach i półkach. Wtem ujrzała małą skrzynkę, którą dobrze znała. Należała ona do jej matki; matka otrzymała ją w ślubnym podarunku od ojca, i gdy Gunhilda była małem dzieckiem, było to dla niej największym zachwytem, gdy mogła widzieć tę skrzyneczkę.
Była ona na biało polakierowana i miała na wieku malowaną girlandę kwiatów, na wewnątrz zaś namalowany był obraz pasterza, który gra na fujarce, otoczony białemi owieczkami. Gunhilda otworzyła skrzynkę, aby raz jeszcze widzieć pasterza.
W skrzyneczce tej matka jej chowała dawniej najdroższe dla siebie rzeczy. Trzymała tu wytarty pierścień zaręczynowy swej matki, wysłużony zegar swego ojca i własne złote kulczyki.
Ale gdy Gunhilda otworzyła skrzyneczkę, widziała, że pamiątek tych nie było tam już, a na ich miejscu leżał jeden tylko list.
List ten był od niej samej. Przed kilku laty Gunhilda odbyła podróż do Mory, i na jeziorze Sylja okręt ich rozbił się, kilku podróżnych utonęło, a rodzice słyszeli, że i Gunhilda straciła życie.
Gunhilda odgadła teraz, że matka jej była tak uszczęśliwiona listem, w którym Gunhilda doniosła jej, że została uratowaną, że wyjęła wszystkie inne rzeczy z pamiątkowej skrzyneczki i włożyła tam ów list, jako najdroższy swój skarb.
Gunhilda zbladła śmiertelnie, i serce jej skurczyło się z bólu.
„Teraz wiem, że zabiję moją matkę.“ rzekła.
Nie myślała już o tem, aby napisać parę słów, lecz spiesznie wybiegła z domu. Usiadła znów na wóz, ale nic nie odpowiadała na pytania, czy zastała swych rodziców. Przez całą drogę siedziała nieruchomo, z rękami złożonemi, patrząc przed siebie. „Zabiję moją matkę. „Wiem, że matka moja umrze,“ myślała.
„Dla mnie nie ma już w życiu szczęśliwego dnia. Wolno mi wprawdzie dostać się do ziemi świętej, ale zabijam moją własną matkę.“

∗             ∗

A gdy długi korowód taczek i wozów ciężarowych miał już za sobą dolinę i wieś, doszedł do gaju brzozowego.
Tu po raz pierwszy podróżnicy jerozolimscy spostrzegli, że odprowadzało ich kilka osób, im nieznanych.
Jak długo podróżni byli jeszcze w obrębie wsi, byli tak zajęci żegnaniem się i polecaniem pozdrowienia innym, że nie mieli czasu zwrócić uwagę na jakiś obcy wózek, ale teraz w lesie wszyscy go spostrzegli.
„Wózek ten raz wyprzedzał inne wozy i był na czele pochodu, to znów zatrzymywał się aż wszystkie przed nim przejechały.
Był to zwykły wóz roboczy, używany powszechnie. Ale właśnie dlatego trudno było poznać do kogo należy, a koń był również nieznany.
Wóz powoził staruszek, całkiem pochylony o rękach pomarszczonych i długiej białej brodzie. Nie był nikomu znany, to rzecz pewna.
Ale obok niego siedziała kobieta, która niektórym zdawała się znajomą. Twarzy jej wprawdzie nie było można widzieć, bo miała czarną chustkę na głowie i przytrzymywała ją tak starannie rękami, że nawet oczu nie było widać.
Niektórzy usiłowali z wielkości i postawy kobiety poznać, kim jest, ale ani dwóch zdań nie było zgodnych.
Gunhilda powiedziała natychmiast że to matka jej, ale żona Izraela Tomasona utrzymywała, że jest to jej siostra.
I każdy z osobna miał specyalne domysły, o tem, kto na wozie tym siedzi. Tims Halfvor sądził, że to córka Ingmarów Ewa, której nie wolno było jechać z nimi do Jerozolimy.
Wóz towarzyszył im przez całą drogę, ale ani razu kobieta owa nie odsunęła z twarzy chustki.
Dla jednych z jadących, była to osoba, którą kochały, dla drugich taka, której się bali, ale prawie wszystkim zdawało się, że jest to ktoś, kogo z sobą nie wzięli.
Kilkakrotnie gdy droga była dość szeroka, wóz przejechał przed całym szeregiem wozów, potem zatrzymał się i czekał, aż wszystkie go minęły.
Wtedy nieznajoma zwracała się twarzą do odjeżdżających i wpatrywała się w nich, że jednak nikomu nie dawała znaku, więc nikt nie mógł poznać, kto to taki.
Odprowadziła odjeżdżających aż na stacyę kolei żelaznej; tam spodziewali się iż ujrzą jej twarz. Ale gdy zeszli z wozów i oglądnęli się za nią, znikła im z oczu.

∗             ∗

Podczas gdy długi korowód taczek i wozów ciężarowych przejeżdżał przez wieś, nie widziano nigdzie, ażeby ktoś kosił łąkę, lub obracał siano, lub układał je w sterty.
Tego dnia spoczywała wszelka robota; ludzie stali po drodze, albo wyjeżdżali w niedzielnych strojach, ażeby odprowadzić podróżnych. Jedni jechali milę, inni dwie mile, a wielu odprowadziło ich aż na stacyę.
Jak długo pochód przejeżdżał przez wieś parafialną, spostrzeżono, iż jeden tylko człowiek był przy robocie, a tym był Gabryel Hök Matts Erykson.
Nie wyszedł na łąkę z kosą, bo koszenie uważał sobie raczej za odpoczynek, niż robotę, lecz zabrał się do wyłamywania z gruntu kamieni, tak jak to czynił za młodu, gdy uprawiał swoje pustkowie.
Gabryel Mattson widział ojca w przejeździe z wozu swego. Hök Matts pracował na polu motyką, wyłamywał kamienie i układał je w mur, nie podnosił oczu, lecz poglądał gorliwie na swe kamienie, miedzy którymi były tak ciężkie, iż Gabryelowi zdawało się, że ojciec pod ich ciężarem upadnie. Ale on rzucał je na mur kamienny z taką mocą, że krawędzie rozpryskiwały się i iskry leciały.
Gabryel siedział na wozie ciężarowym, ale konie jego były bez dozoru, gdyż Gabryel nie mógł oczu odwrócić od ojca.
Stary Hök Matts pracował wciąż zawzięcie. Znoił się tak, jak wtedy, kiedy mu się syn urodził i ojciec musiał dołożyć sił, aby powiększyć swój majątek.
Smutek wbił mu się głęboko w serce, ale Hök Matts wyłamywał coraz większe kamienie, które wlókł potem pod mur.
Wkrótce po odejściu pochodu, nadciągnęła gwałtowna burza i lunął deszcz rzęsisty. Ktokolwiek był na dworze, ratował się rychło pod dach. Zrazu Hök Matts chciał się schronić, ale wnet namyślił się i został na dworze. Nie miał odwagi przerwać robotę.
W południe córka jego wyszła z domu i wołała go na obiad. Hök Matts nie czuł wielkiego głodu, ale myślał, że nie zaszkodziłoby coś zakąsić. Ostatecznie jednak nie poszedł, nie miał odwagi przerwać robotę.
Zona jego odprowadziła syna na stacyę; późnym wieczorem wróciła sama. Wyszła do męża, aby mu powiedzieć, że syn już odjechał. On jednak wciąż jeszcze manipulował motyką i męczył się z kamiennemi bryłami, nie przerywając pracy ani na chwilę, aby posłuchać co mu opowiadała.
Sąsiadom wpadło to w oko, że Hök Matts pracuje cały dzień. Przychodzili i przypatrywali się, postali chwilkę a wróciwszy do domu opowiadali: „On wciąż jeszcze na dworze, pracował cały dzień bez przerwy“.
Wieczór zapadł, ale przez krótki czas jeszcze światło dzienne walczyło z ciemnością, a Hök Matts wciąż pracował. Zdawało mu się, że ból go powali, jeżeli przestanie pracować, jak długo mu jeszcze sił starczy.
Zona jego wyszła znów i przypatrywała mu się. Całe pastwisko było już wyrównane a obok stał wysoki mur kamienny; ale ten człowiek wciąż jeszcze znosił kamienie, które zaprawdę przeznaczone były dla siły olbrzyma.
Od czasu do czasu przychodził ktoś sąsiadów, aby widzieć, czy Hök Matts jeszcze pracuje; ale nikt do niego nie przemówił.
Wnet ściemniło się już tak, że nie można było już widzieć; słyszano tylko, że wciąż pracuje, a gdy zrzucał kamienie na mur, leciały dokoła niego iskry.
Nagle jednak, właśnie, gdy chciał znów motykę wetknąć w ziemię, wypadła mu z rąk, a gdy się po nią schylił, upadł sam na ziemię. Leżał tak na polu i zanim mógł powstać z ziemi, zasnął.
Wkrótce potem wszedł do domu. Nic nie mówił, nie myślał nawet o tem, aby się rozebrać, rzucił się tylko na ławę drewnianą i natychmiast usnął.

∗             ∗

Długi pochód taczek i wozów ciężarowych doszedł nareszcie do dworca kolei.
Była to niedawno utworzona linia kolejowa a budynki kolejowe były zupełnie nowe.
Stacya leżała na wielkiem wykorczowanem z drzew miejscu, w śród najgłębszego najciemniejszego lasu. Nie było ani wsi, ani pól, ani ogrodów daleko dokoła, ale mimoto stacyę założono w wielkim stylu, w nadziei, że wkrótce rozwinie się w tej samotnej i pustej okolicy znaczniejszy ruch kolejowy.
Dokoła budynku stacyjnego ziemia była zrównana, była tu szeroko kamieniami wysadzana ścieżka, olbrzymie magazyny na towary i obszerne, puste miejsca żwirem zasypane.
Kilka sklepików, atelier fotograficzne, kilka warsztatów i hotel, okalały już place żwirowe ale reszta nieskończenie wielkiego placu stała jeszcze pustkowiem.
Dalelf przepływał i tu. Z dzikiem hukiem wypadał z ciemnego lasu i tworzył cały szereg małych, szumiących wodospadów. Podróżnicy jerozolimscy nie mogli uwierzyć, iż była to ta sama szeroka, majestatyczna rzeka, z którą pożegnali się tego ranka.
Nie było tu wesołych dolin, po których wzrok mógł bujać swobodnie, wszędzie tu horyzont ścieśniony był wzgórzami, porosłemi ciemnemi jodłami.
Gdy w tem miejscu ponurem, rodzice zaczęli wysadzać z wozów małe dzieci, które miały z nimi jechać do Jerozolimy, dzieci zatrwożyły się i zaczęły płakać. Przedtem dzieci cieszyły się bardzo tem, że miały jechać do Jerozolimy, ale już przy pożegnaniu z wioską rodzinną płakały gorzko, a tu na dworcu były całkiem zrozpaczone.
Dorośli jednak byli ogromnie zajęci pakunkami, które musiały być szybko nadane. Wszyscy zabrali się do wyładowania wozów i nikt nie miał czasu oglądać się za dziećmi.
A dzieci skupiły się razem: stały w gęstej gromadce i naradzały się.
Za chwilę starsze wzięły za rączki młodsze i zaczęły oddalać się od stacyi, idąc zawsze parami, jedno większe, jedno małe. Szły tą samą drogą którą przybyły przez morze piasku, przez pustkowie i most nad rzeką, aż weszły w ciemny las.
Wkrótce jedna z kobiet przypomniała sobie dzieci. Otworzyła kosz z zapasami i chciała dzieciom dać coś do zjedzenia.
Wołała, ale nie otrzymała odpowiedzi. Dzieci znikły; posłano kilku mężczyzn, aby szukali za niemi.
Mężczyźni szli śladami, które małe nóżki zostawiły po sobie w piasku, i gdy weszli w las, spostrzegli dzieci.
Szły powoli, długim szeregiem, parami zawsze jedno większe z jednem małem.
Mężczyźni zaczęły biedz, aby dzieci dogonić.
Dzieci próbowały uciekać, ale najmniejsze nie mogły dotrzymać kroku, potykały się i upadały na ziemię.
Dzieci więc zatrzymały się, spłakane i nieszczęśliwe.
„Ależ dzieci, dokąd idziecie?“ zapytał jeden z ludzi wysłanych.
Wtedy najmłodsze wybuchnęły głośnym płaczem a najstarszy z chłopaków rzekł:
„Nie chcemy jechać do Jerozolimy, chcemy wrócić do domu!“
I długo potem jeszcze, gdy już dzieci sprowadzono napowrót do stacyi i wsadzono do wagonów, dzieci wciąż płakały i krzyczały:
„Nie chcemy jechać do Jerozolimy, chcemy wrócić do domu!“

Koniec tomu pierwszego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Felicja Nossig.