Kara Ben Nemzi/III/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Ben Nemzi |
Podtytuł | Opowieść wschodnia |
Część | III |
Rozdział | Pan i sługa |
Wydawca | Wydawnictwo „Powieści Karola Maya“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bristol“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III Cały tekst |
Indeks stron |
Bagdad!
Ile wspaniałych wizyj budzi ta nazwa w duszy człowieka, który nie zna ani Bagdadu, ani jego stosunków, i wyobraża sobie słynne miasto jedynie na podstawie bajek z tysiąca i jednej nocy. Ludzie Wschodu nazywają Kair „Bauwaabe esz Szark“ — Wrota Wschodu, a Bagdad — Nefs esz Szark“ — Dusza Wschodu. Określenie to było może słuszne przed laty, ale dziś straciło podstawy. Bagdad dzieli los wielu swych siostrzyc, których sława i piękność należą do przeszłości. Nawet na to, co udało się uratować z dawnych czasów, należy zdaleka patrzeć, zbliska bowiem wszystko wydaje się odrażające.
W czasach rozkwitu Bagdad liczył podobno dwa miljony mieszkańców, sto tysięcy świątyń i przeszło pięćdziesiąt tysięcy bazarów. Obecnie miasto liczy zaledwie osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców, posiada może trzydzieści świątyń i tyleż serajów dla karawan; a dawniej ilość serajów dochodziła do dwustu tysięcy. Jest to chyba wystarczające porównanie.
Dumna stolica Kalifów, która była niegdyś ośrodkiem ruchu mahometańskiego, straciła, mówiąc słowami poety perskiego: „piękność twarzy, czerwień policzków, blask oczu, gibkość postaci i wdzięk linij”. Kiedyś otaczał ją istny raj, dziś wznosi się wśród równiny, którą można porównać do wszystkiego — z wyjątkiem niebieskiego ogrodu. Tuż dookoła miasta jest trochę zieleni, ale o kilka kroków dalej rozpościera się kraj głuchy i wymarły. Przepływa przezeń Tygrys; nad rzeką wznosi się most długości jakichś dwustu metrów. Ruiny starego miasta i obwarowania leżą po zachodniej stronie rzeki. Nowa i większa część miasta mieści się na wschodnim brzegu. Trzeba przyznać, że dziś jeszcze miasto od strony rzeki wywiera niezłe wrażenie; wystarczy jednak wejść w ulicę, a złudzenie pryska. Rozpadły się mury, otaczające miasto; po świetnych budowlach kalifów pozostały mizerne szczątki. Wszystkie okna murowanych domów wychodzą na podwórza; w krzywych, wąskich, niebrukowanych ulicach widać tylko gołe ściany i wąskie zaryglowane drzwi. Najbardziej godne zwiedzenia są bazary; tworzą długie, sklepione krużganki, w których kupić można wszystko, co produkuje Wschód.
Latem jest tak gorąco, że mieszkańcy w dzień siedzą w chłodnych sardaubach, piwnicach, w nocy zaś sypiają na płaskich dachach domostw. Podczas stosunkowo chłodnej zimy członkowie rodzin zbierają się dokoła mangalu, kominka. Piece nie istnieją wogóle.
Bagdad został założony przez Al Mansura, drugiego kalifa Abbassidów. Za czasów Harun al Raszida miasto się powiększyło; zbudowano pierwszy most. Al Mostansir ufundował akademję chemji i medycyny, która kiedyś była wzorem dla wszystkich szkół mahometańskich; od szeregu lat stała się jednak punktem zbornym dla karawan. Jeszcze gorszy los spotkał miasto. Zburzył je książę mongolski Hulagu. Następców jego przepędził Timur, który zdobył Bagdad i zrównał z ziemią. Dla uczczenia zwycięstwa wzniósł szereg wież, używając jako fundamentów stu tysięcy głów pomordowanych mieszkańców. Po latach zdobyli Bagdad Osmanowie. Później miasto przeszło w ręce szacha perskiego Ismaela. Od czasu zwycięstwa sułtana Murada IV miasto znajduje się pod panowaniem tureckiem.
Z wspaniałych czasów Harun al Raszida nie pozostało niemal nic, z wyjątkiem pomnika żony jego Zobeidy, stojącego samotnie na wzgórzu na prawym brzegu rzeki. Niesłusznie nazwano al Raszida „sprawiedliwym“. Dziewięć razy pielgrzymował pieszo do Mekki, ale nie należy zapominać, że ułatwiał sobie te podróże, każąc wyścielać całą drogę miękkiemi dywanami i wznosząc na każdym postoju gospody. Kupował poetów, opiewających sławę jego imienia, był jednak znienawidzony przez poddanych. Nienawiść wzmogła się z chwilą, gdy własną siostrę, imieniem Abbasah, kazał wraz z dwojgiem dzieci zamurować żywcem. Al Raszid zdawał sobie sprawę z tej nienawiści. Bał się jej do tego stopnia, że z początku przeniósł swą rezydencję do Rakki nad górnym Eufratem, potem zaś przesiedlił się na płaskowzgórze północnej Persji, gdzie go też pogrzebano w miejscowości Chorasan. Syn jego Mamum lubił się również popisywać bogactwami. Na uroczystości jego zaślubin z Buran, córką wezyra Hassana Ibn Sahl, w weselnych salach płonęły tysiące świec z ambry, a setkom gości rozdzielono kule z piżma i ambry, zawierające kwity na drogie kamienie, domy i posiadłości ziemskie. Wspomnienia tych czasów żyją jedynie w uszach hakawatów, oficjalnych gawędziarzy. — Powodem upadku miasta był długi spór między wyznawcami Alego a jego przeciwnikami, który rozbił świat mahometański na dwa wrogie, dziś jeszcze walczące ze sobą obozy sunnitów i szyitów. — —
Przybywszy do Bagdadu, okazaliśmy na komorze celnej nasze papiery. Przed udaniem się w dalszą drogę, postanowiliśmy odwiedzić miejsce, w którem niegdyś, podczas bytności w Irak Arabi, leżeliśmy powaleni zarazą. Trzeba było przedewszystkiem pomyśleć o wyszukaniu mieszkania w mieście. W miejscu postoju karawan nie chciałem się zatrzymywać ze względu na brud i pluskwy; Halef uważał również, że będziemy jeszcze mieli dosyć sposobności do zapoznania się z „wdziękiem i czarem czworonożnych przyjaciół“. Europejczycy starają się zwykle korzystać w Bagdadzie z gościnności urzędników, przybyłych z Europy. Uważam, że nie jest to wskazane. Komu nie chodzi jedynie o powierzchowne poznanie kraju i narodu, kto ma zamiar zapoznać się ze wszystkiem gruntownie, ten musi zbliżyć się do mieszkańców, musi żyć ich życiem. Dlatego unikałem i unikam podczas mych podróży wielkich, wydeptanych szlaków, odrzucam balast europejskich nawyknień i nie szukam Europejczyków. Wymaga to wielu trudów, znajomości języków, gruntownego przygotowania, rezygnacji z wielu wygód i rozkoszy, jako też pewnej dozy odwagi. Można wtedy jednak osiągnąć szereg korzyści, niedostępnych na szerokim wygodnym szlaku. Złożenie wizyty paszy lub tutejszemu konsulowi załatwiłoby na miejscu sprawę, mieszkania, gdyż imię Kara ban Nemzi było dobrze znane w tutejszych sferach wojskowych i urzędniczych. Nie chciałem się jednak uzależniać od grzeczności innych i postanowiłem sam znaleźć odpowiednie locum dla nas i dla naszych koni. Nic więc dziwnego, że przy tej okazji przypomniałem sobie Polaka, oryginała, u któregośmy swego czasu mieszkali. Wątpiłem, czy jeszcze żyje, a jeżeli tak, czy mieszka nadal w Bagdadzie i w tym samym domu, co przedtem.
Nietylko ja przypomniałem sobie naszego miłego uprzejmego gospodarza. Gdyśmy sprowadzili konie z kelleku na brzeg, Halef rzekł:
— Tratwa nie przedstawia dla nas obecnie żadnej wartości. Nikt jej nie kupi. Najlepiej będzie tratwę zostawić tutaj; niech ją sobie bierze, kto chce. Dokąd zwrócimy się teraz, sihdi?
— Chciałem spytać cię o to samo.
— Przyszła mi pewna myśl do głowy. Mam nadzieję, że ci się to spodoba. Pamiętasz, u kogośmy wtedy mieszkali?
— Oczywiście.
— Możeby się tam zwrócić?
— Myślałem o tem samem. Cieszyłbym się bardzo, gdybyśmy odnaleźli tego człowieka.
— I jego sługę, którego był niewolnikiem, — roześmiał się Halef.
Kto czytał moją książkę Z Bagdadu do Stambułu, ten pamięta zapewne grubasa-służącego, który w oryginalny sposób pełnił swą powinność. Przypuszczałem, że nie żyje, gdyż już wtedy wykazywał z nadmiaru tuszy skłonności do apopleksji. Mieliśmy dużo wolnego czasu, więc można było na wszelki wypadek odszukać dom, w którym kiedyś mieszkał Polak ze swym sługą, i dowiedzieć się, kto go zamieszkuje obecnie. Dosiedliśmy więc koni i ruszyliśmy w kierunku domostwa. Stało w palmowym ogrodzie, w południowej części miasta. Mimo upływu lat, odnaleźliśmy je bez trudu. Tym razem nie zatrzymaliśmy się przed wąską furtą, lecz przed bramą, mieszczącą się po drugiej stronie ogrodu. Zsiadłszy z koni, zaczęliśmy dobijać się do bramy. Po długiem oczekiwaniu rozległy się powolne, ociężałe kroki. W bramie, którą po chwili otworzono, znajdował się mały otwór. Przez ten otwór ujrzeliśmy długi, ostry, ostrzejszy jeszcze niż dawniej, nos i starą bladą twarz. Z pod wielkich okrągłych okularów spojrzała na nas para wyblakłych oczu. Padło pytanie, wypowiedziane cienkim, drżącym głosem.
— Czego tu chcecie?
Poznałem go odrazu. To nasz były gospodarz, oficer turecki, polskiego pochodzenia. Nie nosił wtedy okularów. Od tego czasu bardzo się postarzał. Nie poznaje mnie z pewnością. Ponieważ zapytał po arabsku, odpowiedziałem w tym samym języku:
— Mieszkasz sam w tym domu?
— Poco ci ta wiadomość potrzebna? — rzekł z niedowierzaniem.
— Bo chciałbym tu zamieszkać.
— Nie mam miejsca dla obcych ludzi.
— Zapłacimy.
— Nie mam zamiaru wynajmować mieszkania. Widzę zresztą, że macie konie, dla których niema u mnie pomieszczenia.
— W takiem podwórzu? Pod dachem zmieszczą się więcej, niż dwa konie.
— Do licha! Znasz to podwórze? W takim razie tem bardziej nie należy ci ufać.
Chciał zasłonić otwór. Wziąłem go za rękę i rzekłem:
— Możesz nam ufać. Jesteśmy uczciwi ludzie. Przynosimy ci pozdrowienia.
— Pozdrowienia? Od kogo?
— Czy nie pamiętasz, że niegdyś mieszkał u ciebie pewien perski książę z dwiema żonami i orszakiem służby.
— Owszem — odparł pośpiesznie. — Był też pewien effendi z Niemiec wraz z towarzyszem Arabem.
— Ten effendi zwał się Kara ben Nemzi?
— Tak. Znasz go?
— Znam i przynoszę od niego pozdrowienia.
— Żyje jeszcze? Bawił u mnie niedługo, ale pokochałem go bardzo. Powiedz, gdzie teraz przebywa i jak mu się powodzi!
— Czy nie będzie lepiej, jeśli ci odpowiem w mieszkaniu?
— Oczywiście! Wejdźcie więc do ogrodu. Otworzę bramę.
Prawdopodobnie mieszcząca się po przeciwnej stronie furtka była częściej używana, niż brama. Musiał natężyć wszystkie siły słabych drżących rąk, aby przekręcić klucz w zamku. Gdy mu się to wreszcie udało, skrzydło bramy nie chciało ustąpić, więc musiałem je pchnąć. Brama się wreszcie otworzyła. Ujrzeliśmy starca w tych samych co dawniej olbrzymich pantoflach i w wystrzępionym znoszonym kaftanie. Zasunąwszy bramę, zaryglowałem ją i wręczyłem mu klucz.
— Chodźcie na podwórze! — rzekł i podreptał na swych cienkich nogach przez ogród w kierunku żłobów. Umieściwszy przy nich konie, udaliśmy się do sieni, z której prowadziły znane nam z dawnych czasów schody. Otworzył drzwi, mieszczące się po prawej stronie. Weszliśmy do bibljoteki, która wyglądała tak samo, jak przed laty. Wezwawszy nas do zajęcia miejsca na kanapie, klasnął w dłonie wschodnim zwyczajem. Czekałem z natężeniem, kto się zjawi na to wezwanie. Oczyma duszy ujrzałem potwornie grubego Ganimeda, który wypijał wino swego pana i wodą napełniał jego flachy.
Gospodarz musiał jeszcze kilka razy klasnąć w dłonie. Wreszcie, kiedym mu zawtórował, otworzyły się drzwi i ujrzałem w nich... Tak to był sługa we własnej osobie! Utył tylko niewiarogodnie. Policzki zwisały jak worki, pod oczami widniały krwią nabiegłe fałdy, że źrenic prawie nie było widać.
Podbródek, okalający twarz, ważył przynajmniej na oko niemniej, niż bulońska świnka. Głowę okrywał fez, usiany tłustemi plamami, z których po wygotowaniu zebrałby się niechybnie funt baraniego łoju. Jedynym ubiorem tej żywej beczki był podarty kaftan, wyświecony do niemożliwości. Z pod materji rysowały się słoniowate ramiona i łapy. A brzuch — — biada! A nogi? Tkwiły te nogi w pantoflach podobnych do czółen. Ruchów, które wykonywał, nie można było nazwać chodem — raczej sztywnem przepychaniem się naprzód. Pot spływał mu z czoła, choć jedyną pracą, jaką wykonywał, było otwieranie najwyżej dwojga drzwi. Nic dziwnego, że sam gospodarz musiał nam otworzyć bramę. Grubas był jednak miłym, sympatycznym poczciwcem. Spytał przyjaznym, napół poufałym, napół uniżonym tonem:
— Czego chcesz, effendi! Znowu klaskałeś na mnie. Czy dasz mi kiedyś spokój? Rozkazuj jednak; spełnię, co każesz.
— Kawy i tytoniu — brzmiała odpowiedź pana. — Widzisz przecież, mam gości.
— Kawy? Allah, Allah! — westchnął grubas, łypiąc oczyma.
— Czego stękasz? — Ruszaj się! Istnieje przecież zwyczaj częstowania gości kawą.
— Wiem o tem, effendi. Zwyczaj zwyczajem, ale trzeba mieć... kawę!
— Przecież przedwczoraj wziąłeś ode mnie sześć piastrów na kupno kawy.
— Tak, i przysięgam ci na wszystkich proroków i kalifów, żem kupił, co poleciłeś.
— Gdzież się ta kawa podziała?
— Wyszła.
— Wyszła? Przecież ze względu na stan swego wzroku nie wypiłem ani jednego łyku?
— Nie gniewaj się, effendi! Jestem niewinny, ale właśnie ze względu na stan swego wzroku muszę pić kawę; chodzi mi o doskonalenie wzroku, bym ci mógł służyć sumiennie i wiernie.
— Sześć piastrów w ciągu dwóch dni?
— Cóż można dostać za sześć piastrów? Idąc po kawę, muszę dwa razy wstąpić do kahwedżi[1], aby się pokrzepić. W drodze powrotnej to samo. W rezultacie, na kupno kawy pozostają tylko dwa piastry. Cóż można za to otrzymać? Widzisz, effendi, jestem niewinny!
— A jednak muszę swych gości poczęstować kawą!
— Tak, musisz. Daj mi więc sześć piastrów.
— O jazik! — O biada! Jeżeli cię poślę, wstąpisz znowu cztery razy do kahwedżi i wrócisz dopiero wieczorem z binnem[2] za dwa piastry. Tracę głowę; nie wiem, co począć.
Ponieważ słowa te wypowiedziane były częściowo do służącego, częściowo zaś do mnie, odrzekłem pojednawczo:
— Nie martw się, effendi! Zaopatrzyliśmy się w dostateczny zapas kawy; pozostało nam jeszcze nieco w kulbakach. Towarzysz mój zejdzie na podwórze i przyniesie trochę kawy.
— Dzięki ci, panie! Zdejmujesz mi kamień z serca i ratujesz od hańby, że nie mogłem swych gości poczęstować brunatnym trunkiem gościnności. Zato będziesz mógł wypalić ze mną nieco najlepszego tytoniu, jaki mamy w Bagdadzie. Przynieś żywo tszibuki!
Grubas, do którego słowa te zostały wypowiedziane, łypnął znowu oczami i zawołał żałośnie:
— Tszibuki? Allah ’l Allah! O tytoniu, tytoniu!
— Nie jęcz — zwijaj się!
— Proszę cię, effendi, zbierz zmysły! Poco mam się śpieszyć, jeżeli i tak nic nie poradzę. Tytoniu niema.
— Niema...? To niemożliwe! Jakżeto? Przecież nie paliłem przez cały ostatni tydzień!
— Ja również nie paliłem, effendi.
— Wszak przedwczoraj, gdyś chodził po kawę, miałeś także przynieść tytoniu. Dałem ci dziesięć piastrów.
— To prawda, otrzymałem dziesięć piastrów.
— No więc, gdzież jest tytoń?
— O tytoniu! Allahi, Wallahi, Tallahi!
— Gadaj! Muszę poczęstować mych gości tszibukiem.
— Racja, effendi, musisz! Proszę więc o dziesięć piastrów, a załatwię sprawę.
— Jeszcześ nie kupił tytoniu?
— Nie.
— A gdzie pieniądze, które ci dałem?
— Effendi, wiesz dobrze, że palę rzadko, gdyż porcja naszuk, tabaki, jest mi milsza od fajki duchan, tytoniu. Ale byłem winien duchachniemu[3] dziesięć piastrów za tabakę. Nalegał, groził, więc mu wreszcie spłaciłem dług.
— Tak? Zamiast nabić mi tszibuki, użyłeś tych pieniędzy dla swego nosa!
— Effendi, nie gniewaj się, pomyśl chwilę, a zrozumiesz, że jestem niewinny! Czyż mogłem dopuścić, aby sprzedawca tytoniu opowiadał po kawiarniach, że służący tak dostojnego pana, jak ty, nie jest w stanie płacić swych długów? Czy można było dopuścić, abyś się z tego powodu musiał rumienić przed ludźmi? Jeżeli przywołasz wszystkie siły swej mądrości, powiedzą ci one, że nie myślałem o szczęściu swego nosa, lecz jedynie o tem, aby opinja twoja nie została na szwank narażona. Jestem przekonany, że nie wątpisz już o mojej niewinności!
Spasione niewiniątko spojrzało na swego pana z takim wyrzutem, a pan obrzucił je tak bezradnem spojrzeniem, żem rzekł:
— Nie martw się o tytoń, effendi! Pod tym względem jestem również zaopatrzony. Twój służący... jakże mu na imię?
— Kepek.
— A więc niechże ten twój Kepek przyniesie tszibuki, a towarzysz mój pójdzie tymczasem po kawę i tytoń.
— Jakżeś łaskawy, o panie! Tylko dzięki twojej uprzejmości jestem w stanie spełnić wobec was obowiązki pana domu.
Halef oddalił się, Kepek pozostał. Wzruszywszy kilka razy grubemi ramionami, opuścił dolną wargę i ukazał nam z pod niej ostatni ze swych trzydziestu dwóch zębów.
— Czego chcesz jeszcze? — zapytał gospodarz.
— Mówisz o tszibukach, effendi, a zapominasz, że mamy tylko jeden i palimy z niego do spółki.
— Były przecież dwa!
— To dawne czasy. Jednego wszak używałem do rozdmuchiwania ognia w kominku, więc zczasem nieco się przypalił.
— Czy tszibuk powinien służyć za miech kowalski?
— Nie. Na dowód jednak swej niewinności muszę ci przypomnieć, że nie mogę się schylać, a tszibuk nie odczuwa żadnych bólów, gdy go trzymam nad ogniem. Zrozumiesz to chyba, effendi!
— Idź więc i przynieś fajkę!
Mogę chyba nie podkreślać, że ten stosunek między panem a służącym bawił mnie szczerze. Pobłażliwość pana musiała mieć podstawę. Przypomniałem sobie słowa gospodarza, wypowiedziane podczas naszej pierwszej bytności: „Służył u mnie, kiedy jeszcze byłem oficerem. Może opowiem wam kiedyś, dlaczego tak pobłażam temu człowiekowi. Wyświadczył mi wielkie usługi.“
Kepek znaczy „koniczyna“. Doskonałe określenie! Przecież istnieją stworzenia, które się tuczy kepekiem. Przypomniałem sobie słowa, które kiedyś wypowiedział effendi: „Sam wszystko zjada i wypija, a ja dostaję resztę.“ — Nic więc dziwnego, że pan w przeciwieństwie do sługi był chudy, jak szczapa.
Zjawił się wreszcie Halef z kawą i tytoniem. Przyniósł również nasze fajki, wybawiając gospodarza z ostatniego kłopotu, gdyż w przeciwnym razie musielibyśmy wszyscy trzej palić z jednego tszibuka.
Po jakimś czasie zjawiła się znowu „koniczyna“. Sapiąc, jak miech kowalski, wręczył swemu panu fajkę. Dokonawszy tego ciężkiego dzieła, grubas ulotnił się, przymykając drzwi. Byłem przekonany, że stanął pod niemi, nie chcąc się przemęczać na wypadek, gdyby się panu zachciało znowu klasnąć w dłonie. — Cóż się stanie z kawą? Widocznie o niej zapomniał, wsunąwszy pod olbrzymi kaftan woreczek z ziarnami, przyniesionemi przez Halefa.
Napchawszy tszibuki tytoniem i zapaliwszy je, były oficer rzekł:
— A więc przynosicie mi pozdrowienie od perskiego księcia, którego zowią Hassanem Ardszir-mirza. Był to wielki, bogaty pan; może należał nawet do rodziny szah-in-szaha.
Gruby Kepek wysunął głowę i rzekł:
— Tak, musiał to być wielki pan; wyjeżdżając, dał mi jako bakszysz trzy złote tumany.
Gospodarz, nie skarciwszy go ani jednem słowem, ciągnął dalej:
— Pewne powody skłaniają mnie do odmawiania gościny Persom. Ale przed tym człowiekiem otworzyłem podwoje swego domu, ponieważ sprowadził go Kara ben Nemzi, którego pokochałem z pierwszego wejrzenia.
Grubas wsunął znowu głowę i zawołał:
— Mnie również bardzo się podobał, ponieważ dał mi bakszysz w wysokości dwóch złotych tumanów.
Mówił prawdę. Opłaciła mu się wtedy gościnność, ponieważ Hassan Ardszir-mirza obdarowywał wszystkich niezwykle hojnie.
Spasiona twarz zniknęła znów za drzwiami, a gospodarz ciągnął dalej:
— Dziwnym człowiekiem był też Inglizi[4] Dawid Lindsay, który ustawicznie rozprawiał o wykopaliskach. Musiał być jednak niezwykle bogaty; słyszałem, że kupił cały ogromny majątek księcia.
W drzwiach zjawiła się znowu głowa Kepeka:
— Tak, był bardzo bogaty. Jako bakszysz zostawił mi złotego lira inglizi, za którego zapłacono mi sto dwadzieścia piastrów.
— A więc razem otrzymałeś trzysta sześćdziesiąt piastrów bakszyszu. Czyś je dotychczas zachował? — zapytał pan.
— Nie.
— Gdzież są?
— Wyszły, ulotniły się z aromatem tabaki.
— Tyle pieniędzy na tabakę?
— Nie gniewaj się, effendi, nie wzruszaj się bez powodu! Jeżeli policzysz, ile czasu upłynęło od tej chwili, zrozumiesz, że jestem niewinny.
Po tych słowach znowu skrył głowę.
Halef, nie mogąc się opanować, zapytał gospodarza:
— Czy nigdy nie słyszałeś o tych, którzy u ciebie mieszkali?
— O Persach i o Angliku nic; o tamtych dwóch trochę. Żyję bardzo samotnie, rzadko opuszczam ten dom. Kepek jednak, wychodząc po zakupy, wstępuje do czterech kawiarni, o których niedawno opowiadał. Bywalcy kawiarniani opowiadają tam sobie cuda o dawnych czasach. Gawędzą też często o wielkich wodzach i bohaterach. Toczą się również rozmowy na bieżące tematy, zwłaszcza jeżeli chodzi o sprawy, rozgrywające się w naszej okolicy. Kepek słyszał kilkakrotnie opowiadania o emirze z Almanji i jego towarzyszu Arabie. Są to niezrównani strzelcy i najsławniejsi wojownicy, jak długa i szeroka Dżezireh[5]. Przed ich walecznością, sprytem i bronią drżą wszystkie ludy, mieszkające między granicą a pustynią. Kara ben Nemzi posiada podobno zaczarowane strzelby, które strzelają bez naładowania. Mówią, że nigdy nie chybia. Uważam to za legendę. Fakt jednak powstania takiej legendy jest dowodem, że Kara ben Nemzi i jego nieodstępny przyjaciel to niezwykli ludzie.
Przy tych słowach na twarzy Halefa odmalował się wyraz zachwytu. Oczy mu zajaśniały. Zapytał triumfującym głosem:
— Halef? To pełne imię? Nie znasz jego pełnego imienia?
— Owszem. O ile sobie przypominam, brzmi ono Hadżi Halef Omar.
— O nie, to tylko początek! Najsławniejszy ten wojownik pośród wszystkich plemion Haddedihnów zwie się Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah. I to jeszcze nie wszystko! Ze względu na niezliczoną ilość przodków i praprzodków mógłby powiększyć to imię tak dalece, że sięgałoby od ziemi aż po niebo i od nieba po ziemię.
Starzec znał bezwątpienia beduińską zasadę, według której należy szanować człowieka stosownie do długości jego imienia. Wiedział również z pewnością i o tem, że każdy, kto pragnie nadać swej osobie autorytet, zwykł nawet doczepiać do imienia tyle fikcyjnych imion, ile tylko zdoła spamiętać. Z tego też powodu nie zdziwił się uwadze Halefa i rzekł:
— Chciałbym wiedzieć, czy to prawda, że ten Halef był kiedyś biednym, nieznanym człowiekiem, i że dzięki waleczności awansował na naczelnego szeika Haddedihnów.
— Tak, prawda, mogę to nawet udowodnić, — odrzekł Halef. — Czy poznałbyś tego zwycięzcę bohaterów, gdyby się znowu zjawił u ciebie?
— Wątpię. Wzrok mam wyczerpany.
— A po głosie?
— Nie wiem. Trzeba długo z człowiekiem przebywać, aby jego głos zapamiętać, a ten Hadżi Halef Omar przebywał u mnie niezbyt długo. Nie wpadł mi zresztą do tego stopnia w oko, aby twarz i głos jego wryły mi się w pamięć.
— Nie wpadł ci w oko? Co słyszę! Pozwól, że nie będę krył się ze zdumieniem. Przecież oblicze niezrównanego szeika Haddedihnów cechuje tak niezbadana głębia wyrazu, że można nią obdzielić całą karawanę bohaterów. Wszyscy wojownicy wrogich plemion, wszystkie dzikie drapieżne zwierzęta gór znają rysy jego twarzy i uciekają, gdy go tylko ujrzą lub posłyszą. A ty, któremu przypadł wielki zaszczyt poznania go w tym domu i nasycenia się wspaniałością jego zalet, mogłeś o nim zapomnieć? Zdumiewa mnie to niezmiernie. Spójrz na sławnego emira Kara ben Nemzi effendi! On powie ci również, że nawet słabość twej pamięci...
Gdy mały samochwał wymienił nieopatrznie me imię, gospodarz zdumiał się i przerwał:
— Powiedziałeś: emir Kara ben Nemzi effendi. Czy dobrze zrozumiałem?
— Allah, Wallah! — roześmiał się Halef nieco zakłopotany. — Istotnie, mój sihdi wypadł mi z ust. Przypatrz mu się. Nie poznałeś go również!
— Maszallah! — Bóg czyni cuda! A więc to wy obaj? Tyś Hadżi Halef Omar, a on Hadżi Kara ben Nemzi z Dżermanistanu?
— Tak, to my. Nie można nas z nikim pomieszać.
— Witam was z całego serca i oświadczam, że wszystkie pokoje mego domu i wszystko, co posiadam, oddaję do waszej dyspozycji!
Podbiegł do nas, uścisnął nas za ręce. Radosne to powitanie było tem bardziej wzruszające, że za pierwszej bytności byliśmy jego gośćmi bardzo niedługo. Miałem więc wrażenie, że radość jego płynie z innych jeszcze pobudek.
Po chwili drzwi otworzyły się naoścież; wszedł przez nie Kepek i pośpieszył do nas w największem tempie, na jakie mu tusza pozwalała. Wyciągnąwszy ku nam obie ręce, zawołał tubalnym głosem:
— Hamdulillah za wielką radość, którąście mi dziś zgotowali! Jak już słyszałeś, mój emirze, nie zapomniałem o dwóch złotych tumanach, któreś mi ofiarował. Weszły wprawdzie do mego nosa pod postacią tabaki, ale nie zginęły, o nie! Spłynęły aż do serca. Od tego czasu marzyliśmy, by was znowu ujrzeć i wtajemniczyć w pewną sprawę, nad którą napróżno się głowimy.
A więc jest i specjalny powód do radości! Stosunek między panem a służącym był tak serdeczny, żem bez wahania uścisnął ręce grubasa, co z powodu ich rozmiarów i zawartości tłuszczu niełatwem było zadaniem.
— Tak, tak, — rzekł gospodarz. — effendi, chcę cię prosić o radę. Tyś jedyny człowiek, któremu mogę się zwierzyć.
— Chętnie ci służę. Ale dlaczego właśnie na mnie padł wybór?
— Uważam, że ty jeden potrafisz mi dopomóc. Wszystko, co mi o tobie opowiadano, i czegom się dowiedział od Kepeka, utwierdza mnie w przekonaniu, że nie napróżno zwrócę się do ciebie. Uszczęśliwia mnie wasze przybycie, ponieważ przywracacie mi utracony spokój serca.
— A mnie siłę zdrowego trawienia — dodał Kepek melancholijnie. — Żołądek mój wchłaniał dawniej wszystko, czem go karmiono. Od pewnego jednak czasu odmawia mi posłuszeństwa i z trudem zmuszam go jedynie do pochłaniania nieodzownej dozy pokarmu. Czuję, że umieram powoli śmiercią głodową; jestem przekonany, że Allah przysłał cię do Bagdadu, emirze, poto, abyś mnie ratował.
Już dawno miałem ochotę odpowiedzieć śmiechem na skargi, ale opanowałem się i nie zdradziłem nawet mrugnięciem oka. Pan, również nie okazując współczucia dla biadań sługi, rozkazał:
— Musimy dowieść, jak bardzo obydwaj goście są nam mili i pożądani. Kepek, żywo, biegnij na jednej nodze i każ przygotować jadło! Godzina obiadu dawno już minęła.
„Żywo, biegnij na jednej nodze!“ Świetne wezwanie pod adresem niepospolitego grubasa. Nie ruszył się z miejsca. Wskazał tylko ze zdumieniem na głowę i spojrzał z wyrzutem na swego władcę.
— No, naco czekasz? — zapytał pan. — Nie wiesz, co się robi, gdy do domu zawitają tak mili goście?
— Owszem, wiem doskonale.
— Śpiesz się więc i przygotuj posiłek!
— O Allahu, o Mohammedzie! Śpieszyć się, gdy pośpiech nic zmienić nie może?!
— Dlaczegóż to?
— Z powodu zupełnego braku zapasów. Gdy nic niema, nie można nic ugotować.
— Nic niema? — zapytał ze zdumieniem.
— Nic, absolutnie nic!
— Przecież przedwczoraj, gdym cię posłał po kawę i tytoń, przyniosłeś pół barana?
— Tak jest.
— I kurę?
— Nie, koguta. Delikatnego, smacznego kogucika.
— A ryż, masło, pomidory, korzenie?
— Tak.
— A mąkę?
— Całą okkę.[6]
— W takim razie masz wszystko niezbędne do przygotowania smacznego obiadu!
— O effendi, raczysz żartować! Wszystko, coś dotychczas wyliczył, zjedzone.
— Nie może to być! Któż mógł tyle spałaszować?
— Ja.
— Ty? Przecież nie masz żołądka wieloryba!
Grubas przybrał tęskną minę i rzekł:
— Effendi, niechaj ci Allah przebaczy, że mnie porównywasz z tym potworem morskim. Czyś nie słyszał, com niedawno powiedział? Sławny emir Kara Ben Nemzi i szeik Hadżi Halef Omar słyszeli mnie dobrze. Zaświadczą więc, że prawie nic nie jem, ponieważ biedny mój żołądek jest słaby i cienki, jak pęcherz, który każdej chwili może pęknąć.
— Przy tej słabości żołądka pochłonąłeś pół barana, młodego koguta i okkę mąki? O tem, coś dla mnie zostawił, nie warto nawet mówić!
— Allah! Spowijasz mą duszę w zasłonę smutku. To, com uczynił, uczyniłem ze szczerej miłości do ciebie. Baran, który poniósł śmierć przed kilkoma dniami, zapachem swoim domagał się pogrzebu. Miałem pozwolić, abyś go jadł?
— Dlaczegoś kupił cuchnącego barana?
— Kiedy jeszcze nie cuchnął, nie było mnie u kassaba[7].
— Trzeba było kupić świeżą sztukę.
— Nie było żadnej. Wszystkie połcie mięsa w tej jatce cuchnęły.
— Dlaczegoś nie poszedł do innego kassaba?
Grubas łypnął znowu oczkami, rozejrzał się ze zdumieniem dookoła, złożył ręce, że aż huknęło, jakby kto palnął z sześciu moździerzy, i rzekł:
— Niechaj mnie Allah chroni! Pójść do innego kassaba? Popatrz na mnie, effendi! Czy jestem chartem, że mi każesz gnać od rzeźnika do rzeźnika? Pomyśl o tem, że umrę, jeżeli mi oddechu zabraknie. Wiesz również dobrze, że musiałem pójść nietylko do rzeźnika, ale i wstąpić do kilku dekahkinów[8]. Skądże starczyłoby mi czasu na wszystko, skoro musiałem jeszcze wypić cztery filiżanki kawy?
— Mogłeś raz odstąpić od swego zwyczaju.
— O nie, effendi, tak być nie może! Dziś przekonałeś się, jak ważne są te moje wizyty w kawiarniach; dzięki nim mogę ci komunikować wszystkie nowinki. Gdybym ci ich nie znosił, nie dowiedziałbyś się niczego o tych dwóch dostojnych mężach. Przyznajesz więc, że zarzut był niesłuszny i że jestem niewinny.
— Dobrze, dobrze, nie chcę na ten temat dyskutować; byłem jednak przekonany, że mięso wystarczy na cały tydzień i...
— Na cały tydzień? Co ci też wpada do głowy! Jeżeli pół barana ma wystarczyć na cały tydzień, cóż ma przypaść na jeden dzień? A jeżeli mięso przy kupnie trąci padliną, czyż po upływie tygodnia będzie pachniało myrrą? Już teraz było nie do przełknięcia. A jednak ugotowałem je i zjadłem z samozaparciem, abyś ty na swem zdrowiu nie stwierdził smutnych skutków. I oto, zamiast pochwały, zbieram wyrzuty. Niełatwa to rzecz być jednocześnie służącym i kucharzem człowieka, który twierdzi, że pół barana wystarczy na cały tydzień!
Starego wzruszyła widocznie ta filipika. Odrzekł miękko i łagodnie:
— Dajmy już spokój baranowi! Ale dlaczego kogut znikł tak szybko z widowni?
— Proszę cię, nie wspominaj o kogucie! Widocznie tak było przeznaczone w księgach. Zabito go w tym samym dniu, co i barana. Kupiłem go jednocześnie z baranem, zaniosłem do domu i ugotowałem na tym samym ogniu. Trzeba więc było spożyć go z baranem. A zresztą, kogut uchronił mnie od śmierci. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że gdy baran przeszedł przez drogę swego przeznaczenia, żołądek mój znalazł się w stanie tak opłakanym, żem już myślał o opuszczeniu ziemskiej powłoki i powiększeniu grona przodków. Nie lękam się śmierci, tęsknię do wiecznych radości raju, pomyślałem jednak, co się z tobą stanie, gdy cię opuści jedyna podpora dni twoich. Po długich walkach wewnętrznych postanowiłem wytrwać przy tobie, nie bacząc na to, że mnie tak często zasmucasz zbyt skwapliwemi wyrzutami. Musiałem więc przezwyciężyć zły stan trawienia i powołałem do życia napół odumarły żołądek, rzucając mu na pastwę młodego koguta. Wszystko poszło składnie. Z radości obdarowałem swój żołądek porcją świeżo upieczonego chleba, której nie możesz mi odżałować. Ganisz mnie za to, żem ciebie i siebie uratował. Jestem niewinny jak kozioł, posądzony o spożycie wielbłąda, wtenczas gdy to było sprawką lwa.
Oto wszystko, co ci mogę powiedzieć, effendi. Czyń teraz, co ci się podoba!
Starzec, wzruszony oracją „jedynej podpory swych dni“, skinął dobrotliwie głową i rzekł:
— Nie chcę cię zasmucać i cofam wyrzuty, ale to nie zmienia sytuacji. Nadeszła pora posiłku, a w domu nic niema.
— O Allah, Allah! Jakaż to słabość pamięci, jaki brak koniecznej przytomności umysłu! Jeżeli usłuchasz mej rady, wszystko skończy się pomyślnie.
— Cóż mi radzisz?
— Daj znowu pieniędzy, a pójdę i przyniosę, co należy.
— I przed wieczorem nie wrócisz.
— No tak, muszę przecież zajrzeć do moich czterech kawiarni i opowiedzieć, że przybył do nas nieporównany emir Kara Ben Nemzi effendi oraz Hadżi Halef Omar. Będę musiał odpowiedzieć na tysiące pytań, trudno więc będzie wrócić przed zachodem słońca.
Gdyby w Europie jakiś służący odważył się na taką zapowiedź, uważanoby go za warjata, ale dziwaczny Kepek sądził, że miał pełne prawo zajadać, kiedy my głodowaliśmy, i ani myślał o zrezygnowaniu z włóczęgi po kawiarniach. Bezgranicznie pobłażliwy pan jego nie wiedział, jak się zachować. Wyręczył go Halef. Byłem z tego obrotu sprawy zadowolony, ponieważ sam nie miałem ochoty karcić oryginalnego grubasa. Mój mały Hadżi stracił cierpliwość. Wstając, klepnął niewiniątko po plecach, i zawołał:
— Wybacz mi, przyjacielu połowy barana i całego młodego koguta! Czy nie byłbyś łaskaw powiedzieć, kto tutaj jest właściwie panem domu?
— Effendi, któremu służę.
— Ach, więc jesteś jego sługą?
— Tak.
— Któż powinien być posłuszny, sługa, czy pan?
— Oczywiście, sługa.
— Pięknie, mój ty najżarłoczniejszy kucharzu na ziemi! A więc nie wolno ci robić, co ci się podoba, a musisz spełniać to, czego wymaga gościnność twego pana. Postaraj się tedy jak najprędzej, aby jego goście mieli co do ust włożyć. Później będziesz mógł pójść do kawiarni. Nie mam prawa do rozkazywania tobie, ale jeżeli — uważaj, co teraz powiem, — jeżeli piśniesz choćby jedno słówko, że jesteśmy w Bagdadzie i zamieszkaliśmy w tym domu, będziesz jutro rano trupem Kepeka, mordowanego powoli i okrutnie przez całą noc!
Przerażony grubas cofnął się o kilka kroków z szybkością, jakiejbym się po nim nie spodziewał. Blednąc aż po koniuszczki włosów, jęknął:
— Powoli i okrutnie... mordowanego... trupem...?
— Tak — odparł Halef bardzo poważnie.
— Ależ... dlaczego martwy... dlaczego zamordowany... dlaczego trup...?
— Posłuchaj! Mamy wrogów, ścigają nas, będą nas szukać w Bagdadzie. Jeżeli nas znajdą, dojdzie do walki. My dwaj zwyciężymy, ale dom, w którym mieszkamy, rozpadnie się w gruzy, a mieszkańcy jego zostaną zamęczeni na śmierć.
— Zamęczeni... na śmierć...! Niechaj Allah strzeże mnie przed djabłem, przed śmiercią, i przed wszystkimi ludźmi, którzy mnie chcą pozbawić życia! Przez cały czas waszego pobytu nie wstąpię nawet do kawiarni. Będę milczał; nie zdradzę nikomu, gdzie przebywacie. Najchętniej zostałbym w domu i nie wychodził poza granice naszego ogrodu.
— Doskonały pomysł! Jestem gotów udać się sam do miasta po zakupy. Chodź ze mną do kuchni!
Gdy się oddalili, gospodarz zapytał:
— Hadżi Halef Omar przesadził z pewnością. Naprawdę macie wrogów, którzy was ścigają?
— Spotkaliśmy ludzi, którzy odnieśli się do nas tak wrogo, że musieliśmy im dać pokosztować bata. Są to Persowie.
— Czy być może?
— Tak. Dyszą żądzą zemsty. Skoro się dowiedzą, że jesteśmy w Bagdadzie, będą nas szukać. Halef przesadził, aby twemu służącemu napędzić strachu. Mam wrażenie, że twój Kepek nie cierpi na nadmiar odwagi.
— Mylisz się, effendi. Piastował godność onbaszi, kaprala, należał do cenionych nieustraszonych podoficerów. Przy tej okazji komunikuję ci, że nazywam się Ozorski i dosłużyłem się w wojsku rangi bimbaszi, majora. Kepek postarzał się i rozleniwił. Dawniej był zwinny, ruchliwy, zawsze gotów do zwady; dziś, dzięki niesłychanej tuszy, trudno wprost uwierzyć w jego bujną przeszłość. A może pod wpływem miłości i opieki, którą mnie stale otacza, stał się dziś ostrożniejszy, niż dawniej. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że z szablą w ręku nieraz oswobadzał mnie z rąk wroga i świadczył mi usługi, dzięki którym patrzę przez szpary na jego słabostki i braki. Jestem przekonany, że i dziś w razie konieczności postawiłby swe życie na kartę. Jest mi wierny jak pies. Zna się na kuchni, więc zastępuje kucharza. Sam nieprawdopodobnie żarłoczny, karmi mnie resztkami, ale to mi wystarcza. Co do kawy, to gotuje dwa rodzaje: dobrą mocną — dla siebie, mdłą jak lura — dla mnie, twierdząc, że mocna kawa źle wpływa na nerwy. Do kroćset! Mówię o kawie, a zapomniałem, że nam jeszcze nie podał! Jakie niedbalstwo względem gości! Niech nam przyniesie kawy!
Klasnął w dłonie raz, drugi, dziesiąty, — grubas się nie zjawił. Dopiero, gdym walnął w dłonie tak mocno, że zaczęły mnie palić, wtoczył się powoli, mrucząc z niechęcią:
— Znowu! Ledwie zdążyłem udzielić wskazówek temu analfabecie Hadżi Halefowi, który w dodatku śmieje się, zamiast ich słuchać z powagą i godnością, a już muszę lecieć. Czegóż chcecie?
— Kawy! — odparł pan.
— Kawy? Nie mam jeszcze kawy; Hadżi przyniesie. Sam płaci za wszystko, więc mu powiedziałem, aby i o kawie nie zapomniał.
— Przecież masz trochę kawy!
— Gdzie?
— Nie wiem, gdzieś ją podział, ale wiem, że Hadżi wyjął ziarna z kulbaki.
Przypomniałem grubasowi, że ukrył kawę na własnej piersi.
Kepek zaprzeczył jednak ruchem głowy i rzekł z nieprawdopodobnym spokojem:
— Tak, włożyłem ją tam, ale zdążyłem już wyjąć.
— Gdzież jest?
— Ukryłem.
— Pocoś ukrył?
— Aby nikt nie znalazł.
— Więc w rezultacie chcesz zachować tę kawę dla siebie?
— Tak. Przyznasz chyba, emirze, że mam do tego pełne prawa. Za kilka dni obchodzę id el milad — święto urodzin. Mam zamiar zaprosić kilku znajomych. Są to wytrawni znawcy kawy, a ponieważ spostrzegłem, że twoja kawa jest lepsza od tej, którą zwykł kupować mój effendi, zatrzymam ją na dzień urodzin, a wam ugotuję tę, którą przyniesie Hadżi, Nieco cierpliwości! Wróci wkrótce.
— Dlaczego właśnie twoi goście mają pić moją doskonałą kawę?
— Jakże możesz o to pytać, emirze! Według jednego z najważniejszych przepisów koranu należy zawsze czcić gości tem, co najlepsze i najsmaczniejsze.
Ściągnąwszy groźnie brwi, odparłem:
— Właśnie dlatego, że przepis ten jest mi znany, i dlatego, że znam cały szereg innych przepisów, odnoszących się również do spraw gościnności, dziwię się niepomiernie, że śmiesz pozbawiać mnie własnej kawy i proponujesz wzamian gorszą. Twoi goście są gośćmi służącego, który był dawniej onbaszim, my zaś gościmy u twego pana, który piastował godność bimbasziego. Któż jest dostojniejszy, on, czy ty? Zabierz się więc natychmiast do gotowania mojej kawy; pamiętaj, aby była mocna i smaczna, jak przystoi dla dostojnych panów! Ostrzegam cię przy tej okazji przed Hadżi Halefem Omarem. Przywykł do starannej i skrupulatnej obsługi — nie znosi lekceważenia. Ponadto chętnie jada smaczne potrawy i pija smaczne napoje. Kto tego nie przestrzega, tego zwykł bardzo prędko uczyć moresu. Strzeż się jego gniewu! Jest to wolny ben Arab. Na najmniejszy objaw lekceważenia potrafi odpowiedzieć razami lub nawet nożem.
Nie ulegało wątpliwości, że grubas już dawno nie słyszał takiej perory. Pochyliwszy się nisko, rzekł pokornie:
— Dzięki ci, emirze, żeś zwrócił moją uwagę na niebezpieczne właściwości szeika. To istny satrapa! Zaraz przyniosę kawę, ugotowaną z twoich ziaren. Woda już się gotuje, a kawę zmełłem w hon el bonn[9].
— Już? Przygotowałeś ją dla siebie, a my mieliśmy czekać?
— Wstrzymaj się od wyrzutów, emirze! Chcąc poczęstować moich gości, musiałem jej skosztować. Teraz, po twej nauce, wiem, jak się zachować. Aromat kawy złagodzi twój gniew, odświeży zmysł powonienia. Idę, biegnę!
Zaczął przebierać nogami, jak rowerzysta. Uśmiechnąłem się pod wąsem. Pan jego roześmiał się na całe gardło i rzekł:
— Wiem dobrze, żem go rozpuścił, jak dziadowski bicz. Traktuję go, jak się w Europie zwykło traktować małe pieski lub kanarki. Im bardziej się rozzuchwalał, tem większą czułem doń słabość. Dopiero ty nauczyłeś go moresu. Jestem pewien, że skutki niezadługo się okażą.
Miał rację; grubas wrócił prędzej, niż się można było spodziewać, i postawił kawę na stoliku.
Po chwili rzekł melancholijnie:
— Oto jest! Oświadczam, że nawet nie skosztowałem. W przyszłości będę ją sam gotował, choćby nawet błogi aromat miał mnie pozbawić spokoju duszy. Jeżeli jednak, mój emirze, Allah w swej łaskawości natchnie cię myślą, że i ja powinienem wypić filiżankę tego napoju, nie zapomnij mnie o tem zawiadomić.
Po tych słowach oddalił się. W lepszych domach Wschodu zwykło się podawać kawę w filiżankach. Duże naczynia należą do złego tonu. Nasz poczciwy Kepek nie pomyślał o tem i przyniósł pełną rakwę[10]. Byłem z tego zadowolony, ponieważ nie lubię ustawicznego kręcenia się służby z filiżankami. Miałem również wrażenie, że gospodarz, korzystając z nieobecności służącego, zechce podzielić się ze mną informacjami, o których wspominał. Siedzieliśmy przez długą chwilę w milczeniu. W przerwach między jedną filiżanką a drugą zaciągałem się wonnym papierosem. Wreszcie starzec rzekł:
— Byłeś już w Persji?
— Byłem.
— Powiedz mi więc, czyś słyszał o pewnej Gul-i-Sziraz[11]?
— O gul-i-Sziraz? Oczywiście! Róże z Szirazu są sławne, choć muszę przyznać, że hodowla róż w Rumili zachwyca mnie bardziej.
— Nie o to mi chodzi. Nie mam na myśli hodowli róż; mówię o określonej róży, którą z niewiadomych mi powodów nazwano Gul-i-Sziraz.
— O takiej róży nie słyszałem. Jest mi nieznana.
— To bardzo smutne.
— Mieszkasz tu od lat, ja zatrzymałem się na Wschodzie przejazdem, a ty wręcz sądzisz, że znane mi jest to, o czem sam nie masz pojęcia?
— Pytanie to dowodzi, iż nie jesteś poinformowany, co i jak o tobie mówią. Opowiadania, krążące tu na temat emira Hadżi Kara Ben Nemzi effendi, upoważniają mnie do przypuszczenia, że wiesz o wszystkiem.
— Iście wschodnia przesada. Europejczyk umie poprostu więcej od niewykształconego ben Araba. Oto wszystko.
— Wiem o tem równie dobrze, jak i ty. Cieszysz się jednak tak niezwykłą opinją, że jestem skłonny spodziewać się po tobie nieprzeciętnych zalet. Czy Hadżi Halef Omar jest twym przyjacielem, czy sługą?
— Przyjacielem.
— W takim razie musi być wtajemniczony we wszystko, co się odnosi do waszej dotychczasowej podróży?
— Tak. Nie mam przed nim żadnych tajemnic.
— Odłożę więc rozmowę, aż powróci. Tymczasem możemy się posługiwać twą mową ojczystą.
Zgodziłem się bardzo chętnie, ale przyjemność ta nie trwała długo, gdyż zjawił się Halef i zameldował:
— Przyniosłem, co można było wpobliżu znaleźć. Powinno to starczyć na parę dni, chyba że gruby Ojciec Obżarstwa zje wszystko przez jedną noc, ratując się przed śmiercią. Pozwólcie, że się zapytam, kto to będzie gotował i smażył?
— Oczywiście, Kepek, — odrzekł bimbaszi.
— Allah ’l Allah! Czy znasz swoją kuchnię? Kiedyś tam był po raz ostatni?
— Przed laty. To królestwo Kepeka; nie wpuszcza mnie do niego.
— Byłem tego pewien. Dlatego wpadłem w taką pasję, gdy zaczął mówić o czystości życia i apetyczności potraw. Dałem mu godną odprawę. Ze strachu usadowił się na ziemi z takim hukiem, że myślałem, iż ziemia się wali.
— A potem? — spytał starzec, nieco zaniepokojony. — Cóż robi teraz?
— Nie martw się! Siedzi sobie najspokojniej; wstanie dopiero wtedy, gdy mu pomogę. Dozwól mu siedzieć, dopóki nie wrócę. Pozwolisz, że zapytam, czy wolno mi wypowiedzieć swoje szczere zdanie?
— Ależ, proszę bardzo!
— W takim razie muszę ci oświadczyć, że nie masz pojęcia, w jaki sposób przyrządzano i gotowano potrawy. Gdyby mnie zmuszono do zjedzenia choćby jednego kąska, pochodzącego z opasłej ręki tego Dżedd el Wasacha[12], brzuch mój przenicowałby się jak worek przy wysypywaniu pieniędzy.
Obawiając się, że rozgniewa naszego gospodarza, dałem mu znak, aby się miarkował. Nie bacząc na to, ciągnął dalej:
— Mój sihdi kiwa na mnie, abym milczał. Skoro jednak pragniesz dzielić się z nami stołem, muszę ci oświadczyć, że przez cały czas naszego pobytu będę sam w chukuhme el matbach[13]. Nie chcę opisywać tej kuchni, bo mi brak słów, ale te naczynia, te naczynia!... W kącie stoi wiadro z wodą, w którem Kepek myje twarz i ręce; tej samej wody używa do gotowania. Na dnie wiadra leży gruba warstwa szlamu. Gdy usiadł, obezwładniony lękiem, wylałem mu całe wiadro na głowę...
— Źle postąpiłeś! — zawołał bimbaszi. — Jeżeli zachoruje i...
— Nie lękaj się! — przerwał Halef. — Ta kąpiel wyjdzie mu na dobre. Dowodem, że chciał jeszcze wody, jest fakt, iż z przerażenia rozdziawił gębę, jak wrota; niestety, wiadro było już puste. Potem rzuciłem okiem na tangarę[14] z gliny, w której zwykł gotować jarzyny i mięso. Całe dno pokryte było na palec grubą warstwą brudnego tłuszczu. Kepek wyjaśnił mi z całym spokojem, że tłuszcz ten służy mu jako pasta do obuwia. Wyskrobałem naturalnie tłuszcz i wysmarowałem mu oblicze.
— Niech cię Bóg ma w swej opiece! Jeśliś rzeczywiście tak postąpił, to Kepek...
— Nie kłopocz się, effendi! — przerwał Halef. — Nic złego mu się nie stało. Zdjął spokojnie tłuszcz z twarzy; zachowa go z pewnością jako pastę. W swej gorliwości odkryłem również miklaję[15] z miedzi, na której zwykł tobie, effendi, smażyć mięso. Gotował się na niej marham[16] na wyniszczenie bakków[17], które się rozmnożyły w jego łóżku. Posmarowałem go nieco tą maścią. Potem...
— Wstrzymaj się! — przerwałem. — Nie chcę słyszeć nic więcej. Pójdziesz i kupisz potrzebne na dziś statki; darujesz je później grubasowi. Mam nadzieję, że dzięki temu odzyskasz jego sympatję.
— A więc mogę się uważać za władcę kuchni?
Gospodarz skinął na to głową, poczem Halef oddalił się. Major był niesłychanie zakłopotany i zbity z tropu. Starał się osłabić wrażenie słów Halefa zapomocą wyjaśnień. Nie sprzeciwiałem się, udając, że wierzę, iż główną przyczyną niechlujnego gospodarstwa jest zła sytuacja finansowa. Rozmawialiśmy na temat mojej i jego ojczyzny, którą kochał gorąco. Zapytał, czy zamierzam dziś wyjść z domu. Gdym zaprzeczył, udaliśmy się do ogrodu i przekonałem się przy tej okazji, ze koniom naszym nie zbywa na niczem. Po powrocie do domu zatrzymaliśmy się pod kuchennemi drzwiami. Wśród trzasku ognia i dźwięku naczyń rozlegał się głos grubasa:
— Czcigodny szeiku Haddedihnów uważaj, by salsa[18] nie wykipiała, bo szkoda każdej kropelki. Widzę, żeś prawdziwy aszszi el aszsziji[19], i cieszę się jak sułtan myślą o tych potrawach.
Bimbaszi uśmiechnął się; ja również byłem zadowolony z dobrych stosunków, jakie między nimi zapanowały. Weszliśmy do pokoju. Po niedługim czasie wtoczył się Kepek i rzekł do swego pana:
— Effendi, uczta wkrótce się zacznie, a Hadżi twierdzi, że jestem mu w kuchni zawadą. Czy wolno mi usiąść tutaj, jak zwykle, gdy nie mam nic do roboty?
Starzec obrzucił mnie pytającem spojrzeniem. Uświadomiwszy sobie, jak często ci dwaj samotni ludzie siadają razem, już choćby dlatego, że są skazani na obcowanie wyłącznie ze sobą, postanowiłem nie wprowadzać żadnych zmian. Odpowiedziałem więc onbasziemu, który wyglądał teraz znacznie czyściej:
— Siadaj.
Warto było patrzeć, jak się sadowił! Naprzód odwrócił się do ściany i oparł o nią rękami, potem opuścił się wolno, nie pochylając się wcale. Wreszcie padł na poduszkę, jak kłoda. Musiałem zebrać wszystkie siły, by nie wybuchnąć śmiechem. Brzuch grubasa wyglądał jak napęczniały balon. Sapał onbaszi jak miech kowalski, usiłując zakryć nogi przykrótkiemi połami kaftana. Po jakimś czasie westchnął i rzekł z uśmiechem ulgi:
— No tak! Nie podniosę się stąd, zanim się nie najem dosyta.
— Jesteś głodny? — zapytał pan.
— Czy głodny? Allah w’ Allah! Odczuwam większą udrękę, niż głód. Kiedy się widzi szeika Haddedihnów z wielkiego plemienia Szammarów uwijającego się zręcznie i apetycznie po kuchni, wszystkie wody ziemi i nieba spływają do gęby. Znam się na tem doskonale! Chciałbym patrzeć bez przerwy, jak gotuje, i jeść, jeść ustawicznie, jak szalony!
Mlasnąwszy językiem, ciągnął dalej z błogim wyrazem twarzy:
— Zresztą, nie jest taki zły, jak mi się wydawało z początku. W pierwszej chwili traktował mnie obcesowo. Później jednak pokazał mi cudowne naczynia i oświadczył, że daruje mi wszystkie. Nic więc dziwnego, że gniew mego serca zmienił się w rozczulenie. Przyniósł wody, rozpalił ogień, nastawił mięsa i jarzyny. Potem znowu poszedł po wodę, przyniósł kawał mydła i zabrał się do szorowania mej osoby. Z początku wydało mi się to zbyteczne, później jednak poczułem dlań wielką wdzięczność. Umywszy mnie dokumentnie, pomógł wstać i raczył polecić mi pieczę nad ogniem, aby się ryż nie przypalił. Podczas tego zajęcia dusze nasze coraz bardziej zbliżały się do siebie. Zauważyłem, żem go polubił. A gdy mi dał do pokosztowania kawałek maszwi[20], nie mogłem się powstrzymać od uściskania tego wspaniałego szeika. Na to poprosił mnie uprzejmie, abym się udał do was i czekał w spokoju ducha na dalsze specjały.
Wypowiedział to wszystko z błogim wyrazem twarzy. A gdy w drzwiach zjawił się Halef z kilkoma garnkami w ręku, twarz grubasa rozpromieniła się jeszcze bardziej. Halef wracał jeszcze kilka razy do kuchni. Wreszcie cały serir i podłoga zostały pokryte produktami jego sztuki kulinarnej. Po drugiej stronie, przed grubasem, widniała olbrzymia góra ryżu i mięsa; byłem pewien, że wystarczy mu na dziś i jutro. O, jakże się myliłem! Po krótkim stosunkowo czasie góra znikła, a „koniczyna“ zaczęła wodzić tęsknym wzrokiem w naszą stronę. Wzrok ten mówił wyraźnie: „dajcie mi jeszcze!” Halef spełnił tę niemą prośbę z takim zapałem, że poczułem niejakie obawy o stan zdrowia grubasa. Nadeszła wreszcie jednak chwila, w której sam zrozumiałem, że nawet największy otwór można zasypać po brzegi. Pogładziwszy się pieszczotliwie po tej części ciała, którą przedtem porównałem do balonu, onbaszi westchnął głęboko i rzekł:
— Dajcie już spokój, nie mogę więcej! O przekleństwo dosytu, o ciasnoto brzucha! Dlaczegóż człowiekowi jeszcze ślinka idzie do ust, kiedy już gardło nie chce nic przełknąć? Niemasz na świecie doskonałości! Pocieszam się jednak nadzieją, że nasz wspaniały szeik Haddedihnów uda się dziś jeszcze raz do miasta i odwiedzi rzeźnika. Jeżeli tego zaniecha, obawiam się, że jutro nic pożywnego nie dostanie.
Halef był jeszcze bardziej rozradowany, niż nienasycony grubas. Otrzymał przecież w formie opróżnionych garnków wspaniały dowód uznania dla swej sztuki kulinarnej. Pocieszył Kepeka nowiną, że zamówił już dalszą porcję mięsa, którą rzeźnik przyśle wieczorem.
Halef mówił prawdę: przed wieczorem zjawił się wyrostek przysłany przez rzeźnika. Byłem już przesycony mięsem. Niewiadomo, czy będę miał okazję zakosztować go jutro. Może ruszymy w drogę, choć nie jest wykluczone, że pod wpływem opowiadania bimbasziego pozostaniemy tu dłużej. — — —