Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga druga/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Noc poślubna |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po upływie kilku minut poeta nasz znalazł się w małej, w stylu gotyckim sklepionej izdebce, zamkniętej i dobrze opalonej; siedział przy stole w bliskiem sąsiedztwie małej wiszącej spiżarni, z której w razie potrzeby można było wydobyć zapasy; przed sobą widział wygodne łóżko; pozatem znajdował się w towarzystwie ślicznej dziewczyny. Przygoda graniczyła z czarami. Zaczął się zupełnie poważnie uważać za bohatera baśni czarodziejskiej; od czasu do czasu rozglądał się, jakby szukając, czy wóz ognisty, ciągniony przez dwa smoki, który go wywiózł z podziemi piekła do tego raju, jest jeszcze w pobliżu. Niekiedy znowu patrzył uparcie na dziury swego spencerka, aby nie stracić poczucia rzeczywistości i gruntu realnego pod nogami. Rozum jego, błądzący w krainie wyobraźni, w tem miejscu słabą nitką trzymał się rzeczywistości.
Młoda dziewczyna zdawała się zupełnie nie zwracać na niego uwagi; krzątała się po izbie, tu poprawiła stołek, przemówiła do kózki, a od czasu do czasu robiła swą skrzywioną minkę. Wreszcie usiadła przy stole i Gringoire mógł się jej swobodnie napatrzeć.
Kochany czytelniku, byłeś kiedyś dzieckiem, i może jesteś na tyle szczęśliwym, że możesz nim być i obecnie. Zapewne nieraz (co do mnie całe dnie i to najpiękniejsze spędziłem na tej zabawie) biegałeś od krzaku do krzaku, nad brzegiem bystrego strumyka, w słoneczny dzień, za piękną zieloną lub błękitną jednodniówką, która uciekała przed tobą w szybkich zygzakach, przysiadując to tu, to tam na krawędzi kwiatu lub gałązki. Przypominasz sobie zapewne, z jaką ciekawością myśl twoja i wzrok podążały za brzęczącemi skrzydełkami, mieniącemi się purpurą i lazurem, to niknącemi, to znów ukazującemi się. Ta powiewna istota na tle migającego drżenia skrzydełek wydawała ci się urojoną, wyśnioną, nieuchwytną i niewidoczną. A kiedy wreszcie jednodniówka spoczęła na chwilę na szczycie trawy i ty z zapartym oddechem mogłeś przyglądać się skrzydełkom z gazy, długiemu jakby z emalji ciału, dwom kryształowym kuleczkom, czy nie odczuwałeś wtedy zdziwienia i obawy, że ten delikatny owad zniknie za chwilę jak cień lub sen? Uprzytomnij sobie te wrażenia, a łatwo zdasz sobie sprawę z tego, co czuł Gringoire, kiedy patrzał na żywą i tak blisko niego siedzącą postać Esmeraldy, którą dotychczas widział w wirze tańca, śpiewu i gwaru.
Ciągle jeszcze pogrążony jakby we śnie, błądząc oczyma za cyganką, mówił do siebie.
— To jest zatem ta „Esmeralda“! Niebiańska istota! Tancerka publiczna! Tak wysoka i tak niska zarazem! To ona, która dziś rano zadała cios śmiertelny djalogowi, wieczorem zaś uratowała mi życie! Mój zły duch! I mój dobry anioł!... Śliczna kobieta! słowo daję!... i która musi być we mnie zakochaną na zabój, kiedy wzięła mnie w tym stanie. Ależ, — powiedział powstając z owem poczuciem prawdy, która stanowiła istotę jego charakteru i filozofji, — przecież jestem jej mężem.
Z myślą tą w głowie i oczach zbliżył się do młodego dziewczęcia z miną tak pewnego swej pozycji kochanka, że cyganka cofnęła się mimowoli.
— Czego to chcecie odemnie? — zapytała.
— Wy się mnie pytacie, zachwycająca Esmeraldo? — odpowiedział Gringoire tonem tak namiętnym, że sam się zadziwił, słysząc swe słowa.
Cyganka otworzyła szeroko oczy.
— Nie rozumiem, co chcecie przez to powiedzieć.
— Jakto! — odparł Gringoire, zapalając się coraz to bardziej i uważając, że chodzi teraz tylko o pokonanie wstydu niewinnej dziewczyny z Placu Cudów, — czyż nie należę do ciebie, słodka kochanko? a ty do mnie?
I bezceremonjalnie chwycił ją w pół.
Gorsecik cyganki wysunął się jak węgorz z jego uścisku. Odskoczyła w kąt izdebki, pochyliła się, a następnie wyprostowała z małym sztyletem w ręku; — wszystko to tak szybko, że Gringoire nie zdołał spostrzedz, skąd sztylet wyjęła; — stała przed nim, podraźniona i dumna, z rozwartemi ustami i wzdętemi chrapkami, zarumienioną twarzą i błyszczącemi oczami. Równocześnie i mała kózka stanęła przed nią i pochyliła groźnie swe dwa małe, bardzo ostre i pozłocone rogi ku Gringoire’owi. Wszystko to stało się w oka mgnieniu.
Dziewczyna zmieniła się w osę, pragnącą jedynie kłuć swem żądłem.
Filozof nasz stał oniemiały i spoglądał osłupiałym wzrokiem to na kozę, to na młodą dziewczynę.
— Najświętsza Panno! — rzekł wreszcie, kiedy przyszedł nieco do siebie i odzyskał mowę, — ależ to dwie energiczne istoty!
Cyganka ze swej strony przerwała milczenie.
— Jesteś widać niezwykłym głupcem!
— Daruj, dobra dzieweczko, — mówił Gringoire, uśmiechając się, — ale dlaczego wzięliście mnie za męża?
— Miałam zostawić cię na szubienicy?
— Ach tak? — odpowiedział poeta, nieco rozczarowany w swych miłosnych nadziejach, Zatem, wychodząc za mnie, nie miałyście innej myśli, jak tylko uratować mnie od szubienicy?
— A jakąś inną myśl miałam mieć?
Gringoire zagryzł wargi.
— Trudna rada, nie mam takiego powodzenia w miłości, jak przypuszczałem. — rzekł. — Ale w takim razie poco potłukliśmy ten biedny dzbanek?
Tymczasem jednak Esmeralda trzymała jeszcze ciągle sztylet, a koza rogi w postawie gotowej do odparcia ataku.
— Panno Esmaraldo! — mówił poeta, — ułóżmy się. Nie jestem pisarzem sądowym z Châtelet i nie będę was z tego powodu szykanował, że nosicie przy sobie sztylet i to w obrębie Paryża, wbrew rozkazom i zakazom marszałka. Wiecie jednak zapewne, że przed tygodniem Noël Lescrivain został skazany na zapłacenie grzywny dziesięciu soldów paryskich, za noszenie sztyletu? Przysięgam wam, na wszystkich świętych i na miejsce moje śród nich, że bez waszego zezwolenia i zachęty nie podejdę zbyt blisko do was, ale dajcie mi co zjeść.
W gruncie rzeczy Gringoire, podobnie jak pan Despréaux „był bardzo mało lubieżnym“. Nie posiadał tego sposobu bycia rycerskiego i żołnierskiego, który szturmem bierze dziewczęta. W sprawach miłości, podobnie jak i w innych okolicznościach był zwolennikiem wyczekania i środków połowicznych; dobra zaś wieczerza w miłem towarzystwie wydawała mu się, zwłaszcza gdy był głodnym, wspaniałą przerwą między prologiem a dalszym ciągiem miłosnej przygody.
Cyganka nie odpowiedziała nic. Skrzywiła ironicznie usteczka, odrzuciła jak ptak w tył główkę i wybuchnęła głośnym śmiechem; mały sztylecik znikł tak szybko, że Gringoire nie mógł zauważyć, gdzie osa schowała swoje żądło. W chwilę potem zjawiły się na stole chleb żytni, kawałek słoniny, kilka suszonych jabłek i dzban piwa. Gringoire zabrał się łakomie do jedzenia. Ktoby słyszał teraz, jak raźno uderzał jego żelazny widelec o gliniany talerz, mógłby przypuścić, że cała miłość Gringoire‘a zmieniła się w apetyt.
Młoda dziewczyna siedziała naprzeciw niego i przypatrywała się w milczeniu temu, co robił; widocznie zajęta innemi myślami, uśmiechała się czasami, głaszcząc równocześnie swą piękną rączką główkę mądrej kozy, leżącą pieszczotliwie na jej kolanach.
Żółta świeca oświetlała tę scenę żarłoczności i marzenia.
Kiedy Gringoire zaspokoił na tymczasem wymagania swego żołądka, poczuł coś jakby wstyd fałszywy, zobaczył bowiem, że na stole pozostało tylko jedno jabłko.
— Nie jecie nic, panno Esmeraldo? — zagadnął.
Zaprzeczyła ruchem głowy i utkwiła swój wzrok marzący w sklepienie izdebki.
— Czemże jest ona zajęta, do djabła — myślał Gringoire, patrząc w miejsce, w które utkwiony był wzrok cyganki. — Chyba uwagi jej nie przykuwa ta maska karła, umieszczona u wiązania sklepienia. Do djabła, jestem przecież piękniejszym od niego.
Podniósł głos swój:
— Panno!
Zdawała się nie słyszeć go.
Powtórzył jeszcze raz głośniej:
— Panno Esmeraldo!
I teraz napróżno. Duch młodej dziewczyny odleciał gdzieś daleko, a głos Gringoire’a nie miał dość mocy, aby go przywołać z powrotem. Na szczęście przyszła mu z pomocą koza. Zaczęła targać zlekka swą panią za rękaw.
— Czego chcesz, Dżali? — zapytała żywo cyganka, jakby zbudzona nagle ze snu.
— Pewnie jest głodna, — odezwał się Gringoire, zadowolony, że może nawiązać rozmowę.
Esmeralda zabrała się się do kruszenia chleba, który Dżali wdzięcznie jadła z ręki.
Gringoire zaś nie pozwolił jej teraz zatonąć znowu w marzeniach. Zaryzykował drażliwe pytanie:
— Zatem nie chcecie mnie jako małżonka?
Młoda dziewczyna spojrzała mu w oczy i odpowiedziała:
— Nie!
— Jako narzeczonego? — ciągnął dalej Gringoire.
Skrzywiła usta i odpowiedziała:
— Nie!
— Jako przyjaciela? — ciągnął Gringoire.
Przyjrzała mu się jeszcze raz i rzekła po krótkim namyśle:
— Może.
To „może“, tak cenione przez filozofów, dodało Gringoire’owi otuchy.
— Czy wiecie, co to jest przyjaźń? — zapytał.
— Tak, — odpowiedział cyganka, — to znaczy być bratem i siostrą; dwie dusze, które opowiadają sobie, nie zlewając się jednak ze sobą, dwa palce u ręki.
— A co jest miłość? — pytał dalej Gringoire.
— Ach! Miłość! — rzekła, i głos jej drżał, a oczy nabrały blasku. — Znaczy, być dwojgiem, a jednak jednem. Mężczyzna i kobieta łączą się w anioła. To jest niebo.
Tancerka uliczna, kiedy mówiła to, była tak piękną, że Gringoire nie mógł od niej oderwać oczu, a piękność jej doskonale harmonizowała ze wschodnim żarem jej słów. Uśmiech igrał na jej dziewiczych, różowych, lekko rozchylonych usteczkach; na pięknem, pogodnem czole odbijała się powaga jak oddech na tafli zwierciadła; z pod jej rzęs długich, czarnych i spuszczonych promieniował po całej twarzy ów idealny wdzięk, jaki widzimy na obrazach Rafaela.
Gringoire mówił w dalszym ciągu:
— Jakim trzeba być, żeby się wam podobać?
— Trzeba być mężczyzną.
— A ja, — mówił, — czemże jestem?
— Mężczyzna ma hełm na głowie, szpadę w ręku i złote ostrogi na piętach.
— Zatem, — rzekł Gringoire, — niema mężczyzny bez konia. Czy spodobał się wam już ktoś?
— Kocham!
— Kochacie?
Stała chwilę zamyślona; potem dodała z naciskiem:
— Wkrótce przekonasz się, czy nie jestem kochaną.
— Dlaczego nie dzisiejszej nocy? — odparł teraz czule poeta, — dlaczego nie ja?
Spojrzała na niego wzrokiem poważnym.
— Nie potrafiłabym kochać mężczyzny, któryby mnie nie umiał obronić.
Gringoire zarumienił się i nie odpowiedział nic. Zrozumiał, że cyganka robi aluzję do drobnej usługi i pomocy, jaką jej wyświadczył swym krzykiem przed dwoma godzinami. Przypomniał sobie teraz wypadek, który skutkiem innych wydarzeń tego wieczoru zatarł się w jego pamięci. Uderzył się w czoło.
— Macie słuszność; od tego powinienem był zacząć. Wybaczcie mi moje głupie roztargnienie. W jaki sposób wydobyłyście się ze szponów Quasimoda?
Na to pytanie cyganka zadrżała.
— Ach! ten wstrętny garbus! — rzekła i zasłoniła twarz rękoma.
Dreszcz przeszedł po jej ciele.
— Wstrętny rzeczywiście, — mówił Gringoire, zmierzając do celu, — ale jak wyrwałyście się jemu?
Esmeralda uśmiechnęła się, westchnęła i milczała dalej.
— Czy wiecie, dlaczego szedł on za wami? — ciągnął dalej Gringoire, chcąc inną drogą powrócić do swego pytania.
— Nie wiem, — odpowiedziała dziewczyna. I dodała szybko: — Ale powiedźcie mi, dlaczegóście wy szli za mną?
— Przyznam się, — rzekł Gringoire — że sam nie wiem.
Nastała cisza. Gringoire posuwał nożem po stole. Młoda dziewczyna uśmiechała się i zdawała się widzieć coś przez ścianę.
Nagle zaczęła śpiewać głosem prawie nieartykułowanym:
Quando las pintadas aves
Mudas estan, y la tierra...[1]
Naraz umilkła i zaczęła pieścić Dżali.
— Ładne zwierzątko, — rzekł Gringoire.
— To jest moja siostra, — odpowiedziała.
— Dlaczego nazywają was Esmeraldą? — zapytał poeta.
— Nie wiem.
— Ale przecież!
Wyciągnęła z zanadrza rodzaj małego podłużnego woreczka, zawieszonego na szyi na sznurze ziaren adrezarachu; woreczek ten miał silną woń kamfory. Pokryty był zielonym jedwabiem i zawierał wielki, zielony paciorek szklanny, imitujący szmaragd.
— Być może, dlatego, — rzekła.
Gringoire chciał dotknąć woreczka. Cofnął się jednak.
— Nie dotykaj tego, bo to jest amulet. Mógłbyś uszkodzić czar, albo czar mógłby ci przynieść nieszczęście.
Ciekawość poety zaostrzyła się.
— Od kogo otrzymałyście go?
Położyła palec na ustach i schowała amulet na piersiach. Próbował pytać ją dalej, ale nie odpowiadała mu prawie.
— Co oznacza słowo „Esmeralda“?
— Nie wiem tego, — mówiła.
— W jakim to języku?
— Zdaje mi się, że to wyraz egipski.
— I ja tak myślałem, — rzekł Gringoire. — Wy nie jesteście chyba z Francji?
— Nie wiem tego.
— Czy rodzice wasi żyją?
Zamiast odpowiedzi zaczęła śpiewać starą arję:
Ojciec mój jest ptakiem,
Ptaszyną moja matka,
Bez łodzi pędzę morskim szlakiem,
Przez morze płynę ja bez statku.
Ptaszyną moja matka,
Ojciec mój jest ptakiem.
— Niezła odpowiedź — rzekł Gringoire. — W jakim wieku przybyłyście do Francji?
— Byłam wtedy małem dzieckiem.
— Do Paryża?
— Zeszłego roku. Gdyśmy wjeżdżali przez bramę papieską, ujrzałam w powietrzu pieżgę leśną; było to pod koniec sierpnia; powiedziałam wtedy: będziemy mieli ostrą zimę.
— Rzeczywiście była bardzo mroźna, — rzekł Gringoire, ucieszony, że rozmowa zaczyna się kleić, — stale chuchałem w dłonie. Zatem posiadacie dar przepowiadania przyszłości?
Znowu powróciła do swych lakonicznych odpowiedzi:
— Nie!
— Czy człowiek, którego nazywacie księciem Egiptu, jest naczelnikiem waszego plemienia?
— Tak.
— Ten, który dawał nam ślub, — zauważył nieśmiało poeta.
Cyganka zrobiła ustami swój uroczy grymasik.
— Nie wiem nawet, jak się nazywasz.
— Moje nazwisko? Ależ owszem: Piotr Gringoire.
— Znam ja pewne nazwisko o wiele piękniejsze, — rzekła.
— Niedobra dziewczyno! — odpowiedział poeta. — Ale to nic nie szkodzi, nie pogniewamy się o to. Zobaczycie. Może mnie nawet polubicie, kiedy poznacie, mnie bliżej; pozatem powiedziałyście mi tak szczerze historję swego życia, że muszę wam opowiedzieć również swoją. Musicie zatem wiedzieć, że nazywam się Piotr Gringoire i jestem synem dzierżawcy opłat sądowych w Genewie. Ojca mego powiesili Burgundowie, matkę zaś zakłuli Pikardczycy przed dwudziestu laty w czasie oblężenia Paryża. Zostałem zatem sierotą w siódmym roku życia; miejsce podeszew pod stopami zastępował mi bruk paryski. Nie wiem, w jaki sposób przeżyłem od siódmego do szesnastego roku życia. Tu przekupka jaka dała mi śliwkę, tam znowu znalazłem skórkę chleba; nocą wpadałem w ręce straży miejskiej, która zamykała mnie do więzienia, gdzie znajdowałem nieco słomy, na której mogłem się przespać. Mimo to, jak widzicie, wyrosłem na mężczyznę wysokiego i zgrabnego. Zimą grzałem się na słońcu w przedsionku Hotel de Sens; i śmiesznem wydawało mi się, że ognie świętojańskie palą w czasie kanikuły. W szesnastym roku życia zapragnąłem obrać sobie jaki zawód. Z kolei próbowałem wszystkiego. Byłem żołnierzem, ale nie byłem dość odważnym. Byłem mnichem, ale nie byłem dość pobożnym, a pozatem nie umię pić. Z rozpaczy wstąpiłem do terminu u cieśli, ale okazałem się za słabym. Najwięcej skłonności czułem do bakalarstwa; co prawda nie umiałem czytać, ale to mi nie przeszkadzało. Wreszcie po pewnym czasie zauważyłem, że zawsze brak mi czegoś; a ponieważ czułem, że do niczego nie nadaję się, zostałem poetą. Jest to zawód, którego można się zawsze chwycić, będąc włóczęgą, a zawsze to lepsze niż kraść, co mi doradzali niektórzy moi przyjaciele, żołnierze. Szczególnym trafem zetknąłem się pewnego pięknego dnia z Dom Klaudjuszem Frollo, czcigodnym archidjakonem przy kościele Notre‑Dame. Spodobałem mu się i jemu to zawdzięczam, że jestem dziś prawdziwym uczonym, który zna całą łacinę, od książki Cicerona „O obowiązkach“, aż do „Księgi umarłych“ Ojców Celestynów; któremu nie jest obcą ani scholastyka, ani poetyka, ani rytmika, ta mądrość nad mądrościami. Jestem mianowicie autorem djalogu, który dziś odegrano w wielkiej sali pałacu sprawiedliwości z nadzwyczajnem powodzeniem wobec nieprzeliczonych tłumów ludności. Napisałem również książkę o komecie z r. 1465, z powodu której pewien człowiek zwarjował; książka ta ma sześćset stron. Miałem też wiele innych sukcesów. Będąc przez krótki czas stolarzem artylerji, pracowałem przy sporządzeniu armaty Jana Maugue, która jak wiadomo, pękła w czasie próby, zabijając czterdzieści ośm osób. Widzicie zatem, że jestem wcale niezłą partją małżeńską. Umiem też wiele ciekawych sztuczek, których wyuczę waszą kozę, n. p. naśladować biskupa paryskiego, tego przeklętego faryzeusza, którego młyny opryskują wodą przechodniów, idących mostem obok kół młyńskich. Pozatem będę miał dużo pieniędzy za swój djalog, o ile mi za niego zapłacą. Krótko mówiąc, jestem na wasze rozkazy; ja i mój duch, moja wiedza i moja uczoność; gotów jestem z wami, panno, żyć, jak sobie będziecie życzyły; zbliska czy zdaleka, świątobliwie, albo grzesznie, jako mąż i żona, jeśli się na to zgodzicie; lub też jako brat i siostra, jeśli to wam będzie lepiej odpowiadało.
Gringoire zamilkł i czekał na skutek, jaki wymowa jego wywarła na młodej dziewczynie. Ta jednak patrzyła w ziemię.
— Febus, — wymówiła półgłosem. Potem zwróciła się do poety. — Febus, — co to znaczy?
Gringoire, który nie rozumiał dobrze, w jakim stosunku do jego mowy pozostawało to pytanie, nie rozgniewał się wcale, że może znowu zabłysnąć przed nią, tym razem uczonością. Odpowiedział więc zadowolony:
— Jest to łacińskie słowo, które oznacza „słońce“.
— Słońce, — powtórzyła.
— Tak się nazywał pewien bardzo piękny łucznik, który był bogiem, — dodał Gringoire.
— Bogiem! — powtórzyła cyganka, a w głosie jej brzmiała nuta zadumy i namiętności.
W tej chwili odwiązał się jeden z naramienników Esmeraldy i upadł na ziemię. Gringoire schylił się żywo, by go podnieść, a gdy wyprostował się, nie znalazł już ani cyganki, ani kózki. Posłyszał tylko zgrzytnięcie rygla. Głos ten dochodził od drzwiczek prowadzących zapewne do sąsiedniej izdebki, zamykających się od wewnątrz.
— Czy mi zostawiła przynajmniej łóżko? — rzekł do siebie filozof.
Obszedł celkę dokoła. Z pomiędzy sprzętów za łóżko mogła posłużyć jedynie długa, drewniana skrzynia, której wieko pokryte było do tego rzeźbami i które Gringoireowi, kiedy położył się na niej, dostarczyło omal tego samego wrażenia, jakiego doznawał Mikromegas ułożywszy się na Alpach.
— Niech i tak będzie, — mówił, lokując się jak mógł najwygodniej, — trzeba się pogodzić z losem. Jednak szczególna to noc poślubna. A szkoda! W tych zaślubinach przy pomocy rozbicia dzbanka było coś tak naiwnego i przedpotowego, że mi się to wcale podobało.