<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Klejnot
Podtytuł Powieść
Wydawca Kurjer Warszawski, S. Lewental
Data wyd. 1898
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nastał listopad, tak zimny i błotnisty, że przerwały się stosunki dworów i wsi: drogi nie do przebycia, wodne szlaki opustoszały, kraj był czarny i ponury od ziemi do nieba. W Sokołowie ruszyła gorzelnia i robota się skupiła w obrębie dworu, dokąd ściągano opał i kartofle. Po krótkim dniu następowały wieczory bez końca, które pan Seweryn spędzał samotnie u komina, medytując, zapatrzony w żar i nie widząc dla trosk swych i kłopotów żadnéj nadziei, ani wyjścia.
Setny, tysiączny raz obracał w głowie swój budżet tegoroczny. Omłót zboża był fatalny i ceny nizkie, popytu na opasy żadnego, wódkę miał już zahaczoną na obrót gospodarski. A nad nim, jak miecz Damoklesa, wisiał Nowy Rok, termin podatków, raty bankowéj, ubezpieczenia od ognia, zasług służby i procentów od prywatnych długów.
Wszystkie te cyfry miał ogniem wyryte w mózgu, prześladowały go na jawie i we śnie. Wiedział, że i dziesiątéj części ciężarów nie pokryje z dochodu; musiał, jak zwykle, ratować się jedynym kapitałem, który majątek zjadał systematycznie co roku — sprzedażą lasu.
Co roku téż, korzystając z jego biedy i potrzeby, las ten zabierał Alter z Jeziora, za cenę, którą sam oznaczał, śmiesznie małą, ale z nim nikt nie konkurował. Sokołów w statutach żydowskich należał do niego.
Co rok pan Seweryn poprzysięgał, że raczéj duszę dyabłu zapisze, niż raz następny sprzeda las Alterowi, i co rok potrzeba gwałtowna, a brak kredytu zmuszały go do téj ostateczności.
Teraz znowu nadchodził ten czas dobrowolnéj zguby. Porąb był wytknięty; Alter już go znał; widzieli też inni, przezeń nasłani, by dawali niższą cenę; już ich pan Seweryn przegnał, już swą cenę postawił: 6,000 rubli, już Alter swoją naznaczył 3,500 rubli, i z tém się rozeszli.
— Niech się pan namyśli i obrachuje! — rzekł żyd, odchodząc, i więcéj się nie pokazał, wiedząc, że około Nowego Roku pan po niego sam przyśle.
Pan myślał i rachował, i dzień po dniu upływał bez żadnego rozwiązania kwestyi.
O pożyczeniu tak grubéj summy nie było nawet mowy. Żydzi okoliczni nie daliby grosza bez pozwolenia Altera; zresztą pan Seweryn żydowskich długów nie miał i nie mógł zaciągać; sąsiedzi byli sam w podobnych, jak on, opalach, oprócz Woyny i Zagrodzkiego, a tych-by Sokolnicki nie prosił, nawet gdyby szło o życie. Nie było ratunku, tylko przyjąć warunki Altera, a resztę: 2,500 rubli u niego dopożyczyć na przyszłoroczną wódkę. Gdy myśl pana Seweryna, po bezowocnem krążeniu i wynajdywaniu wyjścia, dochodziła do tego wyniku, brał swą znękaną głowę w dłonie i zcicha jęczał. W wielkim, pustym domu jęk ten rozlegał się i tłukł po ścianach, jak po piekielnéj drodze jęk Syzyfa.
Wtedy-to, w taki posępny wieczór, gdy wicher wył po kominach i myśli wyły w głowie, zjawił się w Sokołowie żyd z miasteczka, właściciel zajazdu i faktor, znany na całą okolicę.
Pan Seweryn przyjął go, od komina się nie ruszając, ani głowy nie podnosząc.
— Czego chcecie?
— Ja do pana ze złotym interesem przyjechał. Czy pan chce skrzynię pieniędzy?
Młody człowiek oczy podniósł.
— Tego się nie odmawia, tylko to zapewne nie prezent, więc za cóż mam to dostać?
— Za zgryzotę i stratę! Co długo mówić! Dam panu kupca na majątek.
Pan Seweryn głowę znowu spuścił i jął żar rozrzucać. Na czoło wystąpiła mu krew.
Żyd, ośmielony milczeniem, jął daléj mówić:
— To książę Adakale. Magnat, monarcha! On sam nie wie, co z pieniędzmi robić; on da panu trzykroć sto tysięcy na stół — od słowa! Czy pan wie, ile za Miernicę dał?
Pan Seweryn drgnął.
— Za Miernicę? Pana Ilinicza? Sprzedana? To nie może być!
— No, może to jeszcze sekret? Do wiosny pan Ilinicz jeszcze siedzi, ale już zadatek wziął i plac w miasteczku kupił, gdzie ma tartak stawiać. Ja już faktorne dostałem! Umówili się na 60,000 rubli. Śliczny grosz!
Pan Seweryn już milczał, jakby ogłuszony.
Nie chciał wierzyć, nie mógł! Tam była jego siostra, która tak kochała Miernicę; majątek stara Ilinicza matka, sparaliżowana staruszka, utrzymała niegdyś w złych chwilach, kosztem młodości, zdrowia, krwawych łez i niestrudzonéj pracy.
A teraz precz ztamtąd pójdą! Jak Ilinicz im to powie, tym kobietom, jeśli to prawda! Ale to być nie może: żyd zmyśla, byle go obałamucić.
I nagle wściekłość go ogarnęła na tego zwiastuna złéj wieści, tego oszusta, Judasza.
— Więc jeśli książę Adakale nie wie, co z pieniędzmi robić, to mu sprzedaj swoją żonę i talmud Tora z waszéj bożnicy! Słyszałem, że da za to ładny grosz! Ale mojéj ziemi nie masz prawa mu stręczyć, bo nie jest na sprzedaż! Marsz!
I podniósł się z miejsca, z takim wyrazem oczu, że żyd bez pożegnania się wycofał.
Wtedy pan Seweryn chciał natychmiast do szwagra jechać dowiedziéć się choćby czego najgorszego, byle tylko miéć pewność; ale nie miał odwagi. Jeśli prawda, co mu da? Ratunku nie może, pociechy — nie potrafi, sam będąc zwątpieniem przejęty, potępienia — nie ośmieli się!
Został tedy, do głębi zbolały, znękany, słuchając jęku wichru i padających kropli zimnego deszczu po szybach. Gdy nad ranem pomyślał o spoczynku, przypomniał sobie, że w swoich dumaniach miewał pociechę od Szymona, a ten się od dwu tygodni wcale nie pokazywał. Było to dziwne: może był chory, a może i ten go opuścił, zobojętniał lub znalazł sobie w samotności rozrywkę.
Zaraz nazajutrz ruszył pan Seweryn na leśniczówkę. Na progu przyjęła go Semenicha, kłaniając się w pas, po chłopsku, lecz wyglądała bardziéj jeszcze ponura, niż zwykłe.
— Pan twój w domu?
— Jest, ale źle z nim.
— Cóż, chory?
— Zobaczy pan sam.
Seweryn, zaniepokojony, wszedł do mieszkania.
Jak u niego we dworze, tak i tu palił się ogień na kominie, a przy nim, na ławce, leżał Szymon tak mizerny i wynędzniały na twarzy, że do siebie nie był podobny.
Na widok dziedzica podniósł się, ale patrzył jak błędny, i nic nie rzekł.
— Co ci, Szymku? — zawołał przerażony Sokolnicki.
Łabędzki poruszył bez słowa ustami, twarz mu się skurczyła, usiadł napowrót, głowę ujął w dłonie, całe ciało mu drżało, i wreszcie, z jakimś dzikim wybuchem, jękiem zapłakał.
— Na Boga, co tobie? — powtórzył Sokolnicki, siadając przy nim i obejmując go za szyję.
— Umarła! — wyjąkał Szymon wśród łkania.
— Twoja żona! Biedaku! Jakże mi ciebie żal! Skąd? Jak? Tak niedawno był list od Natalki!
— Przeziębiła się. Przymierała głodem. Zapalenie płuc, i już jéj niema, niema! — powtórzył z jękiem.
Naprawdę Sokolnickiego bardziéj dotknęła jego rozpacz, niż sam fakt. To małżeństwo było dlań niczem niewytłómaczonem szaleństwem dwojga zapaleńców; było dla Szymona w szkołach kulą u nogi, potem dziwolągiem bez przykładu, i Sokolnicki dopiero teraz zrozumiał, po téj rozpaczy, miarę ukrytego uczucia w sercu kolegi.
— Któż cię uwiadomił? — zagadnął, nie wiedząc jaką znaleźć pociechę, i w głębi duszy rad z rozwiązania.
— Uwiadomiła Natalka, że zachorowała: wtedy właśnie oznaczałem porąb; potém przyszła wieść o pogorszeniu: miałem termin spraw w sądzie; chciałem pojechać ratować: — nie miałem czasu — i ot, tydzień temu przyszła depesza, że już po wszystkiém. Na wiosnę miała się doktoryzować: tyle przetrwała, przecierpiała, zniosła, i byłoż jéj ciężko tak odejść w przeddzień tryumfu!
— A zostawiłaż ci choć pożegnanie, choć wspomnienie?
— Nie wiem. Co mi po tém! Mnie jéj szkoda, nie siebie. Miała silną duszę i czysty w niéj klejnot, który nadewszystko kochała. Mój Boże! jak się musiała ze śmiercią mocować, jak musiała się bronić, walczyć! Gdy o tém pomyślę, to mi ból serce wygryza. Nie mogę wytrzymać z żalu. I już wszystko skończone!
— Opamiętaj się. Bogu ją zostaw: żalem ni rozpaczą nie wykupisz. Już jéj tam lepiej, niż nam tutaj, a kiedyś podobno mamy się odnaléźć. Toś ty ją tak bardzo kochał. Do czegoś ty podobny! Opamiętaj się! Czyś ty żył dla jednéj kobiety tylko? Czyś ty cel stracił i powołanie życia? Toć ja twój brat i troski moje wziąłeś za swoje!
Szymon, skurczony, znękany, nawet głowy nie podniósł:
— Ja już i panu służyć nie będę. To może ja nieszczęście przynoszę i odbiegła mnie wszelka moc i otucha. Od tygodnia tu leżę bez snu i jadła, bez woli i siły. Niech mnie pan uwolni. Jam do niczego nie zdatny.
— A słyszałeś ty, że Miernica sprzedana?
Szymon, głowę podniósł i słuchał, jak słucha ranny żołnierz pobudki apelu.
— A wiesz ty, że Sokołów podobny los czeka, jeśli ty mnie odstąpisz? — mówił daléj ponuro Seweryn.
Szymon się wstrząsnął.
— Nie może być! — wyjąkał — a zresztą co ja pomogę, ja, nędzarz i taki znękany!
— Więc ja ciebie mam krzepić? Ja? — ciebie! Tyś mnie dotąd jak tonącego nad wodą utrzymywał, płynąc za dwóch przeciw prądowi. Czy mnie rzucisz na pastwę Altera i księcia Adakale? Wiesz, i jam tygodniami rozpaczał i rozmyślał, i może Ilinicz najlepszą drogą obrał. Czy warto walczyć i życie na to zmarnować?
Opuścił głowę na ręce i umilkł.
Ale Szymon był już ze swego osłupienia wstrząśnięty i zerwał się:
— Nie, ja nie chcę tak! nie chcę! — zawołał.
— Czego nie chcesz?
— Ustąpić tak z placu — żywym! Ja nie chcę być gorszym, słabszym od niéj. Nie, nie! Niech mi pan daruje. Nim-em ją poznał, wyście już byli. Nauczyliście myśléć, czuć, daliście światło, ideał. Wyście starsi w méj duszy! Miernicę trzeba ratować, Sokołowa nie damy. Pan sam-by téj straty nie przeżył! Nie, nie... trzeba walczyć. Czy pan mówił z panem Iliniczem?
— Nie, i nie chcę! Jeśli to fałsz, wstyd mi to zarzucić; jeśli to prawda, nie chcę pierwszy słyszéć! Ty jedź i spytaj!
— Nie, to tylko może uczynić panna Barbara. Do niéj trzeba o pomoc i radę się udać. Zaraz niech pan tam jedzie! Ja o Sokołowie muszę myśléć. Czy Alter nie daje 6000 za las?
— Ani rubla po nad pierwszą cenę.
— Więc nie dostanie lasu! Pieniądze będzie pan miał jutro.
— Majaczysz!
— Nie, kupuję ja las u pana, kontrakt na moje imię.
— Jeśli to nie złudzenie, to odżyję cudem... znowu za rok! — uśmiechnął się smutno pan Seweryn.
— Za rok skończymy sprawę o służebności z Omelną i weźmiemy tysiące za siano!
— Już mój ojciec umarł, oczekując tego końca! — gorzko odparł Sokolnicki.
— A pan go dożyje!
— Zobaczymy! Ty mnie zawsze nad wodą utrzymujesz. Dzięki ci! A teraz, słuchaj-no, czy u ciebie nie zachowują zwyczaju gościnności? Nie dasz mi co jeść?
Szymon zawołał swéj gospodyni o obiad i kazał chłopcu konia zaprzęgać.
— Dokąd jedziesz? — zagadnął go Sokolnicki, siadając do stołu, rad, że go przecie wyrwał rozpaczy.
— Wstyd mi wyznać. Od tygodnia nie byłem po za drzwiami. Cała otucha, że mój szwagier czuwa nad kolegami gajowymi.
— Cóż Dubinki na ten skandal?
— Sądny dzień się dział, ale Hipek zbił Morskich, postrzelił Makarewicza i zapowiedział, że gdy go spalą, Dubinki nie przetrwają nawet tygodnia. Teraz niby cicho; ale wrą ci tam, i naturalnie, odgrażają się bardziéj na mnie, niż na Hipka.
— Bój się Boga! Oni cię uśmiercą!
— Jak przeznaczone — odparł spokojnie Szymon. — Z wiosną radzę panu wziąć Hipolita do dworu na magazyniera.
Pau Seweryn milczeniem zbył propozycyę. Pomimo całéj wiary w Szymona, miał słabość do ekonoma i już dał mu się namówić na pozostawienie przyszłego zięcia na straży śpichlerza.
Po bardzo pierwotnym obiedzie rozjechali się.
Łabędzki zlustrował las i o zmierzchu stanął w Bobrówce. Hipolit był w lesie; na progu chaty, która już wyglądała porządniéj, przyjęła brata Weronka.
Była to dziewczyna małomówna i dzika, doskonała towarzyszka dzikiego chłopca, pracownica niestrudzona, rządna gospodyni.
W izbie były już sprzęty codziennego użycia, piec i ściany obielone, szyby w oknach, chleb w dzieży, garnek u ognia. Tylko nigdzie nie było łóżka, ni pościeli.
Zwrócił na to uwagę Szymon.
— Gdzież sypiasz? — spytał.
Dziewczyna poczerwieniała nagle, ale śmiało spojrzała mu w oczy.
— Tu na ławce — odparła — a Hipolit w czółnie.
Nad ławką tą wisiała strzelba nabita.
— Dobrze tak — rzekł Szymon, po głowie ją gładząc.
— Cóż, nic ci nie brak? Nie nudno?
— Oj, nudno, bo lnu nie mam do przędzenia.
— A za ludźmi nie tęskno?
— Nie. Żeby oni wszyscy przepadli!
— Antolka was nie odwiedza?
— Płynęła kiedyś pod chatą i kamieniem wybiła szybę, i tyle.
— A matka?
— Była dwa razy i wyklinała przeze drzwi. Makarewicz codzień się zjawia i strzela do chaty. Wczoraj strzeliłam i ja przez okno. Uciekł.
— Nie straszno ci?
— Nie. Żywcem mnie nie wezmą, a nim mnie zabiją, każdego, co się ośmieli, uśmiercę. Więc niech oni się boją. Żeby doczekać się ślubu, to sama pierwsza do Dubinek pójdę. Skrzynię moją muszą mi oddać. Tyle lat przędłam i tkałam, nie im, lecz sobie i mężowi.
— Hipolit prędko wróci?
— Nie, zanocuje w borze. Onyśko dziś ma Alterowi sąg drzewa wydać. Hipek ma ich złowić i fury do dworu zawrócić.
— To dobrze! Ja tu u was konia zostawię, a czółno wasze wezmę. Lekkie ono?
— Ciężkie i dziurawe. Daleko ci?
— Do chłopskich Dubinek.
— To weź mnie z sobą, będę wodę wyczerpywała i pomogę wiosłować! Czyś ty nie chory, żeś tak wychudł i zczerniał?
— Troskę miałem, ale niema czasu o tém mówić i myśleć. Służba przedewszystkiém! Jedźmy!
Noc tymczasem zupełnie zapadła i na mniéj bystrych strugach mróz już poczynał ścinać wodę.
— Może już ostatni raz płyniemy przed zimą — rzekła Weronka — po wsiach już ludzie czółna pod szopy pochowali.
Zaczęła wyczerpywać wodę i spytała nieśmiało:
— Co teraz z Dubinkami będzie?
— A cóż! Dałem im termin do Bożego Narodzenia, by zgodę uczynili i podpisali. Jeśli się nie upokorzą, po Nowym Roku będę wyroki wykonywał.
— Makarewicze i Morscy do ugody nie dopuszczą. I co oni z sobą zrobią potem?
— Czemu o tém pierwéj nie pomyśleli!
— Mnie ino szkoda starego Adama i Antolki.
— Za tę szybę co ci wytłukła! — rzekł gorzko.
— Ona jest zła jak jędza, ale pracowita, honorna, i prawdę w oczy powie, a nie oszuka nawet na żart. My z nią przyjaciółki były aż dotychczas, a że widziałam, jak pracuje, żal, gdy na dziady zejdzie za cudze grzechy. Adam najmniéj winien!
— A nasz pan co winien, że go do ruiny doprowadzają? A nad nim kto litość ma! Czy myślisz, że on nie pracuje, dlatego, że sam nie orze i nie kosi? A każdy go szarpie i krzywdzi. Dubinki muszą zginąć, i wszyscy tam winni!
— A matka? — szepnęła cicho.
— Matka u ciebie znajdzie schronienie, jeśli u mnie nie przyjmie. Ale ja nie oszczędzę tam w tém gnieździe zbójców!
— A ty-byś nie był krzyw, żebyśmy ją przyjęli?
— Uchowaj Boże, ale tylko ją, nie Morskich.
— Tych niech ziemia pochłonie!
— Otóż i Dubinki! Czółno na piasek wyciągnij i chodźmy. Do Wilków mam interes.
— Długo zabawisz? Na wieczornicę jedziesz?
— Nie, do baby mam sprawę.
Poszli w ulicę wioskową, pustą i głuchą. Ludzie jednakże czuwali jeszcze, bo świeciły czerwono ognie po chatach.
U Wilków, jak zwykle, było pełno w izbie. Przeciągłą, tęskną pieśń śpiewały prządki, gdy Szymon stanął w progu.
— Sława Bogu! — pozdrowił Makara, który u progu plótł kosz na ryby. — Cóż u was słychać?
— Po staremu tymczasem! — odparł chłop przyjaźnie. — A co? Może znowu do szlachty ruszymy!
— Nie, do baby mam interes.
— Baba w swéj chatce już spoczywa. Słabuje od tygodnia. Tekla, zaprowadź pana do baby!
Dziewczyna zerwała się od kądzieli. Miejsce jéj natychmiast zajęła Weronka, rada, że może prząść choć trochę.
Kobiety pozdrowiły ją, jak znajomą. Była przecie bajką okoliczną.
— A wy zaraz do roboty! — zagadnęła któraś.
— To tak z uciechy, żem len zobaczyła! Swego nie mam — odparła ze smutnym uśmiechem.
— To-ście tak zostali bez nijakiego dobra?
— A ot! jak stoję! Dobrze, żem z duszą uciekła.
— A i sława wam, żeście koniokrada nie chcieli.
Kobiety poczęły między sobą szeptać, radzić, potem po jednéj wysuwać się za drzwi. Wracały jednak po chwili i każda coś niosła ukrytego w fartuchu.
Tymczasem piękna Tekla wyprowadziła Szymona na podwórze i, gdy już byli zupełnie sami, rzekła:
— Dawno-ście, panie, naszych pieśni nie przyjeżdżali słuchać. Zda się lata minęły!
— Nie było czasu na pieśni! — westchnął.
— Oczy wam posmutniały, widzę. Bodajże ten dobra nie znał, kto was stroskał, panie-sokole! A u nas wieczorem bez was, jak ta ruta pod śniegiem! I u nas troska! Słyszeli wy?
— Nie; może Ihnata do wojska wzięli?
— Gorzéj! Słychać, że ten się w okolicy pojawił.
— Kto?
— A ów-że, mój tatko nieszczęsny!
— Nie może być! Uwolnili go?
— Nie, uciekł! Gadają, co u Makarewiczów w Dubinkach się pokazał i po lasach się włóczy. Baba z tego i choruje. Mój Boże, jak on tu kiedy przyjdzie!
— Nie ośmieli się złego uczynić. Zresztą was tyle ludzi: nie dacie baby!
— To pewnie! Ihnat i Maksym wartują nocami w jéj chacie i do Ułasa baba chodziła.
— A cóż Ułas pomoże?
— On wszystko wié. Powiedział, że jéj krzywda się nie stanie, ale grosze kazał schować.
— To pewne, że na pieniądze najłacniéj się ułakomi. A ty się jego nie lękasz?
— Nie! Ja-bym chciała go zobaczyć! Może nieszczęsny. Ja-bym jego stała prosić o babę.
Przeszli podwórze i w głębi weszli do małéj staréj chatki, w któréj mieszkała sama baba i złożone były skarby całéj rodziny.
— Kto tam? — spytała przeze drzwi stara.
— Pan komisarz do was! — odparła Tekla.
Odsunięto skobel i Szymon wszedł do izdebki, która wraz ze ścianami wsunęła się prawie zupełnie w ziemię. Okna były zasłonięte matami ze słomy, u komina baba przędła.
— Myślałam o was, panie, i chciałam jutro do was pójść. Siadajcie pod obrazami. Dobry gość! Teklo, daj zakąskę!
Szymon odetchnął z ulgą, czując, że interes pójdzie gładko.
— Słyszę, chorujecie, babo! — rzekł.
— Nie choroba, ale zgryzota. Wiecie nowinę? Liszka z katorgi uciekł i po lasach chodzi!
— Może bajki są? Trzeba policyę uwiadomić!
— Nie bajki, bo Ułas już o nim wié, a policyę po co uwiadamiać? Żeby go szukali! Aha, a któż go wyda, żeby życie stracić? Nie, uchowaj Boże, zwierza rozdrażnić. Co ma się stać, to się stanie. Moja dola nieszczęśliwa!
— Nie damy was, babo!
— Ja o siebie się nie boję. Ułas prawi, że mi nic nie będzie. Ale — tu się obejrzała wokoło — grosza się zebrało, i tego trzymać nie można.
— Dużo macie?
— Sama nie wiem. Już trzy lata nie liczyłam. Zebrałam na radę synów, gdzieby je schować, ale oni powiadają: jak umrzesz, babo, wtedy nasze głowy o to będą boleć, a pókiś żywa, to sobie sama radź! Ustym mówi, żeby ziemię kupić, aleć to nie w tydzień zrobić! Trzeba szukać, chodzić, a tu grosze mnie palą! Więc ja was prosić chcę: weźcie wy je na przechowanie! Ot, z tém ja do was myślałam iść.
— Tak-że mi ufacie, babo! Ja-ż, biedny sługa, ziemi, ni chaty nie mam, żeby wam pewność dać! A jak umrę?
— Wilczyca wie, kto majątek ma — odparła baba, wrzecionem dotykając jego piersi. — A jak śmierć na was, to ja wiem, że i z grobu przyjdziecie, i we śnie mi powiecie, gdzie je odbiorę. Nijakiéj trwogi nie mam.
— Długo mam je trzymać?
— Aż się z tym uspokoi, albo aż Ustym ziemię dobrą znajdzie.
— Niech będzie wasza wola! Dziękuję wam za wiarę.
— Sobie dziękujcie, nie komu. Tekla, zarygluj drzwi i zaświéć mi do schówki!
Szymon ciekawie śledził jéj ruchy.
Gdy dziewczyna zapaliła smolną drzazgę, baba odjęła w kącie parę cegieł w podłodze i wydobyła z otworu jeden garnek duży i dwa małe. Oba były obwiązane szmatami. Postawiła je na stole i rzekła do Szymona:
— Rachujcie! To najstarsze jeszcze dziad zbierał. Same białe! Ustym kiedyś przesuszył i mówił, że jest piętnaście setek!
Szymon począł liczyć, układając po sto, ciężkich, starych rubli. Baba przypatrywała się robocie, podparłszy brodę pięścią.
— Brakuje pięć — rzekł wreszcie Szymon.
— Uschły się! — rzekła z całą wiarą baba, nie przypuszczając, że Ustym mógł się pomylić lub wziąć sobie tych kilka sztuk.
Położyła napowrót cegły i poszła w drugi kąt, gdzie pod ławą, w rogu, rozpoczęła znowu grzebanie w ziemi. Teraz wydobyła garnczek żelazny.
— Tutaj żółte są, co je dziad przyniósł z wojska. Nie pomnę liku. O tych i Ustym nie wié.
Szymon policzył półimperyały. Było ich siedemdziesiąt.
Potém baba otworzyła skrzynię i przyniosła w chustce gruby zwit assygnacyi.
— To już synowskie zarobki! Z temi biéda: już dwa razy myszy popsuły chustkę. Flisacką słoninę czują!
Szymon daléj rachował. Oparta o róg stołu, przypatrywała mu się Tekla, tak zadumana, że zapomniała zgasić drzazgę dymiącą. Oczy jéj nie schodziły z twarzy lacha, i czasami poruszały się usta bez słów, a w spojrzeniu tém była wielka smętna czułość.
Na pieniądze nie zwracała żadnéj uwagi, tylko czasem wzrok jéj padał na obrączkę złotą na jego palcu — i wzdychała ciężko.
Szymon zrachował i spojrzał na babę.
— Jest tedy sześć tysięcy sto siedemnaście rubli. Wystawię wam kwit, babo! — rzekł, sięgając do kieszeni po notatnik i ołówek.
— Nie! Papieru nikt nie zrozumie. Ot, weź tę laskę. Złam ją na dwoje, na trzy boki wygładź i napisz wszystko. Na jednéj stronie nakarbuj białe, na drugiéj żółte, na trzeciéj te papierowe. I na drugiéj połowie laski to samo! Ten kawałek ja schowam, a ten drugi ty schowaj. Tak będzie cała prawda i tak każdy zrozumie.
— Więc jak mi przyślesz te karby, to znak, że mam oddać pieniądze? — spytał ubawiony.
— A jakże! A żeby kto nie dopisał, broń Boże, więcéj i ciebie nie skrzywdził, to masz u siebie drugi znak. Trzeba je odymić jeszcze dla bezpieczeństwa, żeby na nowo nic nie można było pisać. Ot tak! — i wyciągnęła laskę nad ogniskiem.
— To jeszcze mało, babo. Na wypadek mojéj śmierci ja jeszcze wam jeden znak dam. Ot! weźcie ten pierścionek. Jakby mnie nie stało, poślijcie go z tym rachunkiem do pana w Sokołowie. Ja mu powiem, co to znaczy.
— Jak sobie chcecie; ino gdzie ja pierścień schowam? Złoty on: jeszcze kto ukradnie.
— Dajcie mnie, babo! Ja schowam! — zawołała Tekla nagłe.
Baba popatrzała ostro na nią.
— Złote pierścienie nie dla czesnéj, chlopskiéj dziewki! — rzekła surowo. — Nie tobie je nosić i chować!
Tekla poczerwieniała.
— Ja wiem, babo. Chciałam schować! Nikt-by go u mnie nie zobaczył i nikt-by nie wziął.
Szymon położył swą obrączkę na stole i nagle powracająca fala żalu go ogarnęła. Objął głowę rękami i patrzał na ten drobiazg, tak marny a taki dlań drogocenny, i czuł, że go łzy dławią w gardle. Nie słyszał rozmowy kobiet.
Tekla spostrzegła wyraz jego twarzy i w chwili, gdy stara wyciągnęła rękę po obrączkę, zatrzymała ją za rękaw.
— Babo, nie rusz tego! — szepnęła.
Wilczyca spojrzała na Szymona, cofnęła rękę i pokiwała głową.
— Ale, on nieswoje ma oczy! — rzekła — a jaż nie uważałam? Co tobie, sokoliku?
I z prostotą pierwotną położyła mu swą twardą dłoń na głowie.
Szymon się ocknął, przetarł oczy i żałośnie na nią spojrzał.
— Pochował ja, babo, swoją dumkę serdeczną. Za serce mnie żal ukąsił i zadumałem się...
— Oj, sokole, jeszcze ci wiosna nie minęła, jeszcze ty nie wiesz, co znaczy pochowanie! Dumka serdeczna to czeremszyny kwiat i kukułcze po gaju kukanie: obleci, gdy letnia przyjdzie pora, i znowu za rok powróci na mały czas. Mały-bo czas wiośniany, a długi znój letni. Ze znoju życie i chleb, z wiosny ino pieśni. Nie taki ty, żeby tobie pieśń wystarczyła. Nie dumaj i nie smuć się po wiośnie! Są inne zęby, co duszę kąsają na śmierć, że już potem nie ożyje. A wiesz ty jakie? Kąsa na śmierć człowieka dobrego wstyd, choroba i śmierć. Wstyd go przed Bogiem pochowa, choroba od ludzi go odtrąci, a śmierć ziemią jasne oczy przysypie. Od tego niema poratowania, ale pókiś czesny, zdrów i żywy, to głowy nie spuszczaj, za siebie nie patrz... przed tobą wszystko jeszcze. Na wiosnę znowu czeremszyna zabieli gaje, i pieśni po rosie polecą, i znój letni potem ci czoło obleje. O pochowaniu nie godzi ci się myśleć i robaka hodować w sercu! Jeśli cię ludzie ukrzywdzili, to ludzie drudzy ci oddadzą; jeśli Bóg cię uderzył, nie masz gdzie iść na sąd, więc się przeżegnaj, czerwoną kitajkę za siebie rzuć i idź daléj, byle prosto. Wszystko się wróci! Ty rozumny i nauczny, ale ty baby zawsze słuchał. Posłuchajże i ten raz. W pierścieniu tym troska twoja leży. Nie wezmę ja go, bo takie rzeczy brać nie służy, ale i ty go nie bierz i nie patrz nań! Za wioską woda bieży, za czółno swe to rzuć, jako minione, a szukaj przed sobą doli. Może na cię czeka już za pierwszym rzecznym zakrętem. A jeśli nie dola, to czeka cię trud, znój, bój: a do tego siły trzeba, nie dumki!
Szymon słuchał z uwagą téj zdrowéj, prostéj logiki i uczuwał trochę wstydu dla swéj osobistéj troski wobec obowiązków. To prawda, miał przecie pracę, najlepszą pocieszycielkę i towarzyszkę.
Więc spojrzał z wdzięcznością na babę i rzekł:
— Wasza prawda i święte słowa! Pot lepszy od łez, a czarna ziemia pod sochą zdrowsza od kwitnącéj czeremszyny. Tak-ci będzie! A teraz ja o jeszcze jedną radę was spytam.
— Jako synowi poradzę — rzekła baba życzliwie.
— Z Melnicką wsią chciałbym ład zrobić o te łąki, i rają mi ludzie z Mikitką Czarnonosem się umówić, a on gromadę nakręci, jak zechce.
— Nakręci, ale i odkręci! To krzywy człowiek.
— Ale Ułasa posłucha?
— Jak żyd rabina.
— Tak mi Arechta radził. Ino strach mnie oblatuje, co ja z temi łąkami zrobię, jak do nas przejdą, a potem kto gromadę zbuntuje, i kosić nie zechcą. Może trawa zeschnąć nietknięta, bo nasi chłopcy tam nie pójdą, ze strachu przed omelańcami.
Baba zamyśliła się, coś rachując w pamięci. Sięgnęła do worka na ławie i rzuciła na stół garść pszenicy; zaczęła ziarna mozolnie rachować i układać w kupki, mrucząc przytem różne męskie i żeńskie imiona.
Wreszcie rzekła:
— Jeśli pan z tych łąk przez lat trzy odda za robotę połowę siana, to ja tam poślę cały swój ród i wszystek sprzężaj!
Teraz Szymon począł rachować, ale w mniéj skomplikowany sposób, bo w notatniku.
— Zgoda! — rzekł — jeśli resztę siana kupicie wy także, na miejscu.
— Za grosze? — przeciągle, wahająco odparła baba.
— Połowę na odrobek. Dacie chłopców na zimę do gorzelni i furmanki do zwózki drzew.
— A pan narzuci kilka fur gałęzi na opał.
Zaśmiał się. Robił bardzo zły interes, ale tylko w ten sposób mógł wprowadzić dwór w używalność łąk i ustrzedz stogi od podpalania. Tylko chłop chłopa dopilnuje.
— Zgoda! — rzekł, podając babie dłoń.
Umowa była zawarta. Szymon zanotował ją sobie w notatniku, westchnął i zaczął pieniądze zbierać do kobiałki z łyka, którą mu Tekla podała.
— Procentu nie chcecie, babo? — spytał.
— Nie, ja tego nie rozumiem. Słup (kapitał) schowacie, słup oddacie! A pilnujcie od myszy, bo one i do skrzyni się dobiorą!
Szymon gorzko się uśmiechnął!
Babę rozłakomił interes z sianem. Pomyślała chwilę i rzekła:
— Do Ułasa ziemianki ztąd niedaleko. Może chcecie interes z Mikitką skoro załatwić, to zanocujcie u mnie, a ja Ihnata do Mikitki poślę, by u Ułasa jutro się stawił. Tak-ci wam się fatyga oszczędzi i czas, bo lada dzień rzeki staną, a nim lód człowieka utrzyma, to i parę dni, albo i tygodni zejdzie. A ziemną drogą do Ułasa nie dojechać, bo wkoło opary — chyba mróz śmiertelny ześle Pan Bóg, a w tym roku będą śniegi w człowieka, ale mrozu nie będzie. Żyta nie sprzedawajcie, panie, bo puste wyjdą zagony na wiosnę.
— Zkąd prorokujecie, babo?
— Ot, z siedm dziesiątków lat i dobréj pamięci.
— Jeśli wasza dobra wola, to zrobię, jak mówicie, ino siostrę do Bobrówki z czółnem odprawię.
Ciężką kobiałkę zarzucił przez ramię i wyszedł.
W izbie prządki daléj śpiewały, a Weronka oddała Tekli pełne wrzeciono.
— Wracamy? — spytała brata.
— Ty sama wracaj; ja tu zanocuję.
Dziewczyna wstała odważnie, nie protestując. Noc była czarna, wicher zimny, czółno ciężkie i dziurawe, a przed nią droga długa po zdradnych głębiach. Otuliła się chustką i wzięła wiosło z kąta.
— Ostańcie zdrowi.
Wtedy kobiety chatne, a potem i inne prządki, sięgnęły do fartuchów i każda dała jéj kosę (zwitek) lnu.
— Naści na gospodarstwo! — mówiły życzliwie.
Weronka, zakłopotana, nie umiała dziękować. Z pełnemi rękoma lnu stała bezradna i tylko powtarzała:
— Oj, tyle, tyle!
— Chłopa masz dużego! Wiele trzeba! — śmiały się kobiety.
— Dziękuję wam! Dosyć, dosyć! Bodajże wam len za to urodził, jak las! Doprawdy, i nie doniosę do czółna!
Szymon patrzał rozrzewniony. Ilekroć oburzony bywał na lud za jego ciemnotę, dzikość i nieuczciwość, tyle razy sceny podobnéj ofiarności godziły go z nim.
— Dajże! Ja ci pomogę! — rzekł.
I wyszli obładowani lnem.
— A bacz-no, Weronka! — rzekł po drodze — Szlachcianki z Dubinek nie obdarzą nigdy chłopianki, ani ugoszczą. Za despekt sobie to mają! A przekonasz się, jakem ja się przekonał, że ci ludzie prośćsi są w duszach, niźli ci, co klejnot ino malowany zachowali, a sami w błocie siedzą! Nie straszno ci będzie saméj płynąć?
— Nie, ino marudnie! — odparła, otulając się od wichru.
Wtem człowiek zaczerniał przed nimi.
— Kto idzie? — spytał Szymon.
— To ja, Hipolit.
— A to tak Onyśkę i Altera łapiesz?
— Jużem złapał! Fura u was na podwórzu.
— A tuś czego? — żartem spytał Szymon.
— Chciałem wam oznajmić, że Liszka po naszych lasach się kręci.
— Aż tak pilno! No, wracaj że do domu, a może i Weronkę zabierzesz?
— Można! — odparł Hipolit lakonicznie.
— Naści też i len, którym ją baby obdarzyły.
— Nie trza było brać! My nie żebraki! — mruknął szlachcic.
— Głupiś! Gdyby nie godziło się brać, to-bym go nie niósł. Cham jest, kto odrzuca dar dobrego serca.
Hipek coś zamruczał, ale wziął len.
— No, to jedźcie z Bogiem! — rzekł Szymon, zawracając.
Oni zostali sami; Hipek się odezwał:
— Tom strachu zażył, gdym cię nie zastał! Gdyby nie koń Szymona, to-bym Dubinki podpalił.
— Głupiś! Żywéj-by mnie nie wzięli! A żeś tu trafił?
— Domyśliłem się, że Szymon u Wilków. On nie taki cnotliwy, jak siostra.
— Milcz głupi! On nie taki rozpustny, jak Dubinieccy! Jemu głupstwa nie w głowie, ino obowiązek!
— Niech-ta sobie! Dubiniecki ci zły, ale len żebraczy do wody wrzucę.
— Tylko spróbuj, a pójdziesz po niego na dno i w zębach przyniesiesz! Tu, ot, go połóż i bierz się do wiosła. A to czyja pławica?
— Onyśki. Szelma w niéj uciekał, gdym furę złowił, i wyparł się, że właśnie i on złodziejów pilnował.
— A koń czyj?
— A czyjżeby? Makarewicza.
Odbili od brzegu i Weronka rzekła:
— Prosiłam Szymona za twoim dziadkiem.
— Wstydu ci Pan Bóg nie dał prosić i prosić.
— Antolczynéj pracy mi szkoda.
— Głupia ona! Szymona kąsa i kąsa, a ja co innego wiem.
— I ja wiem — odparła Weronka. — Oj, ta głupota gorzka jéj, gorzka!
Głosy utonęły we mgle. Słyszał je jednak Szymon, który po namyśle za nimi poszedł do rzeki i po chwili wahania się złotą obrączkę daleko w fale cisnął, potem z ostatniem westchnieniem odszedł.
U Wilków trwała wciąż wieczernica i pieśni. Czysty, silny głos Tekli przodował.
Szymon usiadł w kącie i słuchał.
Słuchał przeciągłéj pieśni o umierającym kozaku, do którego przychodzą trzy kochanki dziewczyny. I żegna go jedna, obiecując kurhan usypać, i żegna go druga, obiecując łzami murawę hodować, i żegna trzecia:

Nieznajoma nikomu,
Ni jemu, ni w domu;
Usta jego całowała
I tamże przy nim skonała.

Szymon oczy podniósł na Teklę, ale ona utkwiła wzrok w ogień, i pełne łez były, i wtedy nagle przypomniał sobie owych kilka słów o Antolce Adamowéj, i zamyślił się: coby znaczyły...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.