Krwawa chmura/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krwawa chmura |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia M. Schmitt i s-ka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Opłaciwszy się szczodrze pośrednikowi, Wei-hsin Yang postawił wreszcie na swojem i przeniósł się pod koniec zimy do Moskwy, gdzie został przyjęty jako domokrążca przez wielką firmę chińską, handlującą „czesunczą“ i jedwabnemi materjami.
Nęciło go to ogromne miasto, o którego olbrzymich gmachach i niezliczonych świątyniach i pagodach tyle słyszał od pracujących z nim współrodaków. Opanowała go też żądza bogactw i łatwego zarobku, a że słyszał, iż Moskwa z bogactw słynie, zdawało mu się, iż wystarczy mu stanąć w jej murach, a już kieszenie jego napęcznieją złotem. Zresztą mógł sobie Wei-hsin Yang myśleć o tem co chciał i jak chciał, a jechał na Zachód, bo mu tak kazał instynkt, pędzący wszelkie stworzenia zawsze tam, gdzie mają się spełnić wyroki przeznaczenia.
Stanąwszy w Moskwie musiał w firmie złożyć opłatę i kaucję, co też ku pewnemu zdziwieniu urzędnika firmy, z kwot odziedziczonych po Yi-hang Mao, bez wahania i bez targu uczynił. Tak opłata jak i kaucja była dość wysoka i początkujących „chodjów“ rzadko stać było na złożenie kwoty stosunkowo znacznej, wobec czego biedacy, zanim jeszcze mogli zacząć pracować, już na samym początku zadłużali się, przez co stawali się niewolnikami firmy, wschodnim zwyczajem wyciskającej z nich bardzo wysokie procenty.
W zamian za złożoną kwotę Wei-hsin Yang otrzymał kwadratowy koszyk, ciężko i twardo wyładowany ubitemi sztukami gęstego jedwabiu a do tego cienki, stalowy, czworograniasty „arszyn“ o ostrych kantach, służący do odmierzania materji a także w razie potrzeby do obrony przed psami lub innymi napastnikami; we wprawnej ręce człowieka zdeterminowanego ta ostra, giętka sztaba mogła być straszną bronią. Zaznajomiwszy nowego „chodję“ z warunkami pracy, wyznaczono mu też mieszkanie w zajeździe chińskim przy ulicy Trubnej, oraz dzielnicę, w której miał pracować.
Zajazd brudny, smrodliwy i ciemny...
— Nie, nie, nie, nie brudny, kapitana... Kitajec nie brudna! Kitajec czysta i russki czysta, ale inaczej... Co u ruski czysta u Kitajec brudna, co u Kitajec czysta, u ruski brudna... Podłogę zadużo myć — wilgoć — kości bolą. Kitajec spać na ziemi, na słomiankach, tak czysto... Niema smrodu... Czasem opjum palić — zapach, dobry zapach, ciepło. Otwierać okna — nie nada, nie nada paszoł! Kitajec inny, ruski inny, u Kitajca „karosz“, u ruski nie „karosz“.
Tak tedy zamieszkał Wei-hsin Yang w „atmosferze“ chińskiej, wśród swoich ludzi. Zajazd roił się od włóczęgów i domokrążców jak i on, przeważnie jednak nie głodnych i cało i czysto ubranych, byli to bowiem nie robotnicy, lecz „chodje“, ludzie bardziej okrzesani i zarabiający — jak na Chińczyków — niezgorzej. Nie brakowało i między nimi złodziei, graczów, palaczów opjum, oszustów, bandytów i pijaków, zarażonych rosyjskim zwyczajem picia wódki, rozumie się też, że w murach zjazdu nieraz rozlegały się odgłosy bitek, zwykle prędko uśmierzanych, zaś ponieważ „chodje“ mieli swą organizację i swój sąd, po chińsku drakoński a bezapelacyjny i z natychmiastową egzekutywą, więc naogół panowała pewna dyscyplina i porządek. Na czele organizacji stał ponury i milczący Mandżur, olbrzym ogromnej siły i surowego wejrzenia; zajazdem zawiadywał zaufany domu handlowego stary, mądry Chińczyk, jeden z pierwszych swego czasu „chodjów“ w Moskwie, znający dobrze proceder, miasto i język rosyjski.
Zapisany w poczet „chodjów“ Wei-hsin Yang nie zaraz zabrał się do roboty. Wymówił sobie czas na obejrzenie miasta, co zresztą leżało również w interesie firmy, i chodził po niem, oszołomiony ruchem, wrzawą, bogactwem sklepów, wielkością domów i rozległością placów. Błąkał się, jak w lesie, kierując się wyłącznie instynktem. Zimno było, na ulicach palono ogniska, których dym rozchodził się szeroko, zapachem swoim przypominając wieś. Co krok mijał długie karawany szerokich sani, wysoko naładowanych brzozowemi drwami. Niezliczone, malutkie saneczki jednokonne, pomalowane na wiśniowo lub brązowo, uwijały się żywo, wyorując głębokie bruzdy w brudnym, czarnym śniegu, powożone przez woźniców, przybranych w grube, czerwoną taśmą zciągnięte kożuchy i w futrzane czapki z czworokątnem aksamitnem denkiem. Za szybami wystaw piętrzyły się stosy jadła wszelakiego, ciasta białe, obsypane cukrem i owocami, bułki brązowe i różowe, mnóstwo słodyczy, drób, dziczyzna, ryby olbrzymie, łyskające złoto-srebrną łuską lub różowem, tłustem mięsem, piramidy wędlin, owoce, począwszy od południowych brzoskwiń, fig, winogron, czerwono-złotych pom-granatów, wreszcie pomarańcz ułożonych w przewiązanych wstążkami koszach, ubranych w zielone liście pomarańczowe, a skończywszy na mandżurskich, pięknie rumianych jabłkach, mandarynkach, złotych „kakach“ japońskich, czerwonych, wielkich japońskich malinach i dojrzałych bananach z dalekiej Formozy. Obojętnie mijał Wei-hsin Yang sklepy, wystawiające na podziw przechodniów drogocenne futra, na których się nie znał, lecz długo dumał przed sklepami jubilerów, podobnymi do ogromnych pieców, w których paliła się tęcza. Raz stanął przed wielką szybą, gdzie przez srebrzyste kwiaty lodowe, fantastycznymi bukietami i wieńcami rysujące się na szkle, przeglądały — jak małe, płomieniste, różnobarwne słońca — przecudne, japońskie złocienie i wspaniale rozkwitnięte róże. W zdumienie wprawił Wei-hsin Yanga widok tych kwiatów, rozwijających się tak pięknie w kraju zimy i mrozów i coś w rodzaju nieuchwytnego a niepokojącego pytania przemknęło mu przez mózg — ale oczywiście nie zastanawiał się nad niem i poszedł dalej.
Dokoła tonących w szarem niebie starych, posępnych i przyprószonych śniegiem wież kopuł cerkiewnych i czarnych dachów z hałaśliwem, niemiłem skrzeczeniem niby czarne, latające grzechotki, krążyły niezliczone stada kawek. A czasami gdzieś z wysoka, z wież, padała na rozdeptany brudny śnieg i brudny, czarny tłum w ulicach, jakaś skoczna piosenka dzwonów, wygrywających dziwaczne melodje.
Ciężko i źle było Wei-hsin Yangowi w olbrzymiem mieście, wśród strasznego mrowia snujących się wszędzie tłumów. Wszyscy ludzie byli do siebie podobni, zakutani w czarne szuby, grubi, o jednakich białych twarzach, szerokich i płaskich jak łopaty, tu i ówdzie kudłatemi brodami podkreślonych.
To ich podobieństwo do siebie i niezmierzone, ruchliwe, czarne mrowie przerażało Wei-hsin Yanga, i tak już oszołomionego zgrzytem, dzwonieniem i chrzęstem oblepionych ludźmi tramwajów, i rykiem uganiających po mieście samochodów.
Brzemieniem kładły się na duszy ściany domów, mury starych klasztorów, niezrozumiałe słowa i ruchy ludzkie, w trwogę wprawiał śmiech głośny, piersiowy, brutalny, a kiedy nagle wieczorem wszystkie okna roziskrzyły się światłem, do niezliczonych, gorejących ślepi podobne, Wei-hsin Yang w panicznym nieledwie strachu zaczął zmykać do swego zajazdu i uczuł się szczęśliwym nad wszelki wyraz, znalazłszy się wreszcie wśród swoich.
, Właśnie kiedy przybył do Moskwy, Rosja od dłuższego już czasu prowadziła krwawą wojnę z Niemcami. Wei-hsin Yang wiedział o tem nietylko ze słyszenia. Po drodze widywał pułki syberyjskie, jadące na wojnę, widywał wielkie transporty dział a także rannych. Zaś ulice Moskwy roiły się od oficerów i żołnierzy. Na bulwarach i placach publicznych całymi dniami ćwiczono nieokrzesanych rekrutów w szarych płaszczach lub grubych, watowanych mundurach zimowych i w wysokich, białych czapach. Podzieleni na małe oddziałki pod kierownictwem podoficerów jedni nabijali broń, drudzy mierzyli do niewidzialnych nieprzyjaciół, inni rozsypywali się w łańcuch i brnęli przez zasypane śniegiem skwery. Przypatrywała się temu młodzież, przystawali przechodnie, przyglądał się też i Wei-hsin Yang. Choć bał się trochę wielkich, grubych żołnierzy, o krwią nabiegłych twarzach, choć drażnił go ich głos, ich uśmiech donośny — podobało mu się to. Nie rozumiał wprawdzie komendy, pierwszy raz widział musztrę, i zachwycało go, gdy bez zrozumiałej dla niego przyczyny, wszyscy żołnierze danego oddziałku naraz sztywnieli i zaczynali wykonywać tesame ostre, kanciaste ruchy. Wiedział do czego służy karabin i co znaczy strzelać — więc teraz, patrząc na żołnierzy, wyobrażał sobie, że i on wraz z nimi mierzy do kogoś, strzela i zabija. Wyobrażał sobie, jak on potrafiłby to robić i w duszy był idealnym żołnierzem.
Ale raz zobaczył coś, co go jeszcze więcej zajęło. Oto na skwerze stał człowiek-manekin, na którym żołnierze uczyli się kłuć bagnetem. Rozkraczeni drapieżnie doskakiwali do wypchanego słomą worka, kłując go długimi, cienkimi bagnetami w brzuch, w piersi, szyję i głowę. Wypchany manekin trząsł się i dygotał zupełnie na podobieństwo człowieka miotanego śmiechem. Jeden żołnierz kłuł obojętnie, poprostu, jakby cepem machał lub jakby, wiedząc, że to tylko słomiane straszydło, dziwił się, że mu w to bóść każą. Drugi uderzał bagnetem nieśmiało, nie tając tem, że boi się krwi i ran. Inny znów, splunąwszy w dłonie, mocno ujmował karabin i stawał przed manekinem zaczerwieniony, rzekłbyś, zawstydzony tem, iż przed ludźmi kazano mu zdradzać swą żądzę mordu. Jeszcze inny rzucał się na domniemanego wroga z furją i bił się z nim i kłuł go, przez zaciśnięte zęby wyrzucając przekleństwa. Raz zdarzyło się, że rekrut stanąwszy w bojowej pozycji i już mając cios zadać figurze, pobladł i mało nie zemdlał. Był to żyd. Żołnierze i widzowie wybuchnęli na widok tego przestrachu głośnym, grzmiącym śmiechem i nawet dzieci się śmiały, a starszy zwymyślał tchórza.
Temu ćwiczeniu Wei-hsin Yang chętnie się przyglądał, bo śmiesznie było patrzeć, jak bagnet zanurzał się w piersi słomą wypchane, lub rwał, szarpał i pokrywał je czarnemi, wystrzępionemi dziurami. Takich rzeczy w Chinach nigdy publicznie i tak dokładnie nie uczono.
A potem żołnierze wracali do koszar. Oddziały ich, zwarte i równo ustawione, wyglądały jak czworokątne, sunące naprzód głazy. Te głazy huczały pieśnią, wesołą, skoczną, rozpryskującą się nieraz w śmiech i głośne gwizdanie. Wei-hsin Yang tak bał się tego hukania i gwizdu, że aż dusza w nim zamierała ze strachu, i wydawało mu się czasem, że to lawina szara, niesiona przez szatanów, wali na niego — a nie wiedział, że ci żołnierze, to tylko tacy sami jak on, oderwani od swej ziemi parobcy, którzy w ulice kamiennego miasta śpiewem swym gromkim wnosili swą mocną, tryumfującą pieśń, owianą naśladowaniem słowików i skowronka, pieśń o czarnych chatach wsi, o czerwonych spódnicach dziewcząt, wabiących z leszczyny, o wiośnie, o zabawach młodzieży i o dostatkach żniw.
Zaś w piękne, słoneczne południa pokazywały się długie korowody niezliczonych rannych. Jedni na osłabionych karkach nieśli głowy olbrzymie, owinięte szczelnie białymi bandażami, drudzy powiewali pustymi rękawami, inni kuśtykali na kulach najrozmaitszych systemów. Byli oni jakby przesyceni zapachem krwi, lekarstw, machorki, obozowego dymu z mokrych, czerwonemi iskrami strzelających drew. Choć na ich piersiach lśniły srebrne i złote medale i krzyże na czarno-żółtych wstążeczkach, twarze były posępne, blade i smutne, jakby zabite czemś nieodwołalnem. I tak szły te krwawe drwiące procesje kaleków, potrząsających nerwowo głowami, kuśtykujących i kulejących na dziwne łamane, krótkie, nierówne rytmy a na czele ich widać było pielęgniarki, w połyskujących czarnych kurtkach skórzanych i w zawojach na głowach, syte kobiety o naróżowanych, pospolitych twarzach, pachnące jodoformem i perfumami a wymachujące rękami jak chłopi lub prości żołnierze.
Zdziwiło Wei-hsin Yanga, że choć w Moskwie samej wojny nie było, w środku miasta sterczały jakieś zwaliska i ściany domów osmalone, czarne, jakby pożarem zniszczone. Naliczył ich niemało, a nielada musiał je zniszczyć pożar, bo domy były kamienne i wysokie, mocne jak twierdze. Dziwił się więc, aż dopiero od swoich rodaków dowiedział się przyczyny tego zniszczenia. Oto w jakiś czas po wybuchu wojny ludność Moskwy zbuntowała się i zaczęła gromić sklepy i domy cudzoziemców, a potem rzuciła się wogóle na domy bogatsze, grabiąc i paląc.
— Zaczęło się to niedaleko nas — opowiadał zarządzający zajazdem stary Chińczyk. — Na wiosnę „w maju miesiace“, jak oni mówią[1] zaczął się naród burzyć. O co? Nie wiem. Mówili, że o chleb, ale chleba było dość, więc nie o chleb. Zebrało się mnóstwo ludzi tu, na „Trubnoj płoszczadi“. Czego chcieli? Hałasowali. Policmajster wjechał między nich, mówił, uspokajał. Zaczęli na niego rzucać kamieniami, ranili — uciekł. Dlaczego nie przyszło wojsko? Nie wiem. Nie przyszło. Wówczas oni rzucili się na sklepy cudzoziemców a zwłaszcza Niemców.
— Niemców bili z początku — odezwał się któryś z przysłuchujących się rozmowie „chodjów“.
— Ale ich bili dobrze! — rzekł drugi. — Ja wtenczas jeździłem po „daczach“[2], widziałem jak przyszli do Łosiny Ostrowskiej. Szli jak wojsko — jeden na przodzie, dowódca. — Wy russkij? — pytał właściciela domu. — Da. — Pokażitie bumagi!
— Tsss hi hi hi! — rozległ się cichy chichot Chińczyków. — Oni zawsze „bumagi“! Jeden na tysiąc czytać umie, a zawsze bumagi!
— Jeśli się pokazało, że właściciel „russkij„, dowódca szedł dalej. Widziałem, jak krzyczeli. — Ten „russkij“ miał niemieckie nazwisko, ale dowódca obrócił się tylko do nich, krzyknął: — Małczat! Nie szumi! — Ucichli i poszli dalej. A jeśli Niemiec był — z początku nie robili ludziom nic, a tylko niszczyli wszystko — sprzęty i dom.
— Mówią, że policji i żandarmów było między nimi dużo.
— Między buntownikami! — zdziwił się Wei-hsin Yang.
— Oni zawsze tak. Bez żandarmów i policji niczego nie umieją. Nawet jak bunt, to muszą być żandarmi i policja.
— Ale nie samych tylko Niemców bili — zaczął opowiadać drugi „chodja“. — Oni — głupcy. U nich kto nie „russkij“ to Niemiec. Widziałem jak mordowali Anglika. Topili go w Moskwie-rzece; z pół godziny. Nurzali go w wodzie, a kiedy tracił przytomność, wyciągali go na brzeg, cucili — i znów do wody. Nie lubią prędkiej śmierci!
Chińczycy roześmiali się.
— O, przez kilka nocy paliły się ognie nad miastem! — mówił znów zarządzający. — Na miljony towaru wyrzucili ze składów na ulice — sukna, butów, futer, jedwabi, fortepianów. Z początku nie brali nic, niszczyli tylko, po kostki nurzano się w cennych rzeczach — ale potem rabowali jak kruki.
— Tak lepiej. Niszczyć szkoda.
— Lepiej. Tylko, że potem przyszło wojsko, zaczęło strzelać i też rabowało. Bardzo źle było, bardzo źle. Głupi naród — wszystko ma, a zły jest i dziki.
I jak z rękawa posypały się dziwne i straszne opowieści u Rosjanach, ich dzikich zwyczajach, o wyzysku, jakiego się dopuszczała policja, o katowaniu aresztowanych i więźniów, o okrucieństwach wojsk w zdobytych krajach. O przekupstwie sędziów, urzędników i policji we własnym kraju, o torturach i dziesięciu tysiącach rodzajów śmierci, przewidzianych subtelnie przez kryminalne prawo chińskie za różne zbrodnie „chodje“ oczywiście nie myśleli i nie mówili. Zato wiedzieli dużo o różnych rzeczach, o których z pewnością nie śniło się policji moskiewskiej, bo oni, włóczęgi i domokrążcy, widzieli i wiedzieli niejedno. I ktoby, ich tak słyszał, opowiadających sobie potwornie przekręcane, z iście wschodnim romantyzmem przystrojone historje z podziemi i rynsztoków moskiewskich, przeraziłby się, widząc, jak gwałtowny i nieugaszony żar się w nich jednak tli. Wreszcie rozmowa zeszła na to, ile „chodja“ może zarobić rocznie i jak długo musi pracować, aby módz wrócić przynajmniej zamożnym do Chin.
To ostatnie pytanie zadał Wei-hsin Yang.
Zarządca zajazdu pomyślał chwilę, pyknął ze swej malutkiej fajeczki, przyjrzał się uważnie młodemu „chodji“ i rzekł z lekkim odcieniem szyderstwa:
— A jak liczysz? Ze sznurem czy bez?
— Ze sznurem?
Wei-hsin Yang zdziwił się. Jaki sznur? Nigdy o żadnym sznurze nie słyszał!
Towarzysze jego uśmiechali się tajemniczo. W końcu stary zarządca położył kres tym niezrozumiałym żartom:
— Ile możesz zarobić rocznie — to się da obliczyć, ale to nie jest ważne, bo to woda, płynąca przez palce. A ile zdołasz przywieźć do domu i kiedy — to zależy od tego właśnie, ile i kiedy zdołasz.
Wałęsając się po mieście, znalazł się Wei-hsin Yang pewnego razu wśród ogromnych zabudowań zamku cesarskiego. Wiedział, co to za zamek, bo mu go pokazywano i opowiadano mu o nim, a choć mówiono też, że każdemu dostęp do zamku jest dozwolony, Wei-hsin Yang przez długi czas omijał go z zabobonną trwogą. Bał się krwawego i strasznego ducha, który wśród ścian tych miał błądzić. Raz jednak ośmielił się i wszedł za ludźmi i sankami, które wjeżdżały we wrota otwarte i przez nikogo nie strzeżone. Idąc nieśmiało znalazł się w dużym, pustym i cichym dziedzińcu. Jeden jego bok wyłożony był staremi, spiżowemi działami, zwalonemi na kupę jak drwa, na działach były różne herby, orły jednogłowe, dwugłowe i półksiężyce. Nieco dalej, stały nowe działa, wzięte w nowej wojnie, pręgowate, dziwne, złośliwe choć potrzaskane potwory, plamiste jak pantery, jedne długie, jadowicie wyciągające przed siebie zielonkawe paszcze, inne krótsze, pękate i sierdziste, a jeszcze inne bardzo krótkie, lecz rozżarte i wściekłe nawet w milczeniu, prosto w niebo rozdziawiające w chamskim proteście swe brutalne pyski. A tuż widać było stojące u stóp wysokiej dzwonnicy czarne działo olbrzymie, stare, pięknie ozdobne, lecz okrągłe jak rura, a dalej dzwon nieopisanej wielkości, wzrastający ciężarem swym w ziemię, a tak wielki, iż swobodnie za wygodną chatę mógł służyć.
Podziwiając te różne nieznane sobie cuda Wei-hsin Yang chodził po posępnem podwórzu, rozbrzmiewającem głucho krokami straży, niskimi, spiżowymi jękami starych dzwonów i krzykiem kawek. Właśnie zaczął opukiwać wielki dzwon, ciekawy, jaki też dźwięk on może wydać, gdy w tem ktoś, dość mocno trącił go w ramię. Chińczyk odwróciwszy się drgnął. Błysnął mu przed oczami bagnet żołnierza. Żołnierz był mały, ale barczysty, ospowaty i zezowaty, z jasnym, aż białym wąsikiem i miną groźną i nieprzyjemną.
— Ty dokąd leziesz, mordo chińska! — odezwał się pogardliwie i wyniośle. W Car-Dzwon pukać ci się zachciało? Ubirajsa k czortu — a to ja w ciebie zapukam, że jękniesz!
Wei-hsin Yang nie tylko domyślił się, iż każą mu się oddalić, ale na sam widok żołnierza z całą przyjemnością i jak najszybciej zamierzał to zrobić. I byłby uczynił najlepiej, gdyby odrazu był dał znać nogom. Znalazłszy się jednak twarzą w twarz z tak wielkim dostojnikiem, przypomniał sobie przepisy etykiety chińskiej i zaczął się żołnierzowi kłaniać i zapewniać go o swym szacunku, o czci jaką ma dla niego, o swem uwielbieniu...
Żołnierz oglądnął się i naraz z całej siły trzepnął Chińczyka pięścią w lewą szczękę.
Wei-hsin Yang trzymając się za policzek w dzikich podskokach wybiegł z podwórza.
Powiadają, że z Kremlu rozlega się przecudny widok na rzekę-Moskwę i dzielnicę zwaną „Zamoskworieczjem“. Jeśli tak, warto się tu było na chwilę zatrzymać, zwłaszcza, że chylący się ku zachodowi dzień był pogodny i grał przepyszną łuną wieczorną. Rzeka z pewnością wyglądała jak strumień płynnego złota, a dalej masa piętrzących się białych domów za nią...
Ale Wei-hsin Yang nawet okiem na tę idyllę wieczorną nie rzucił. Jemu w oczach gwiazdy tańczyły.
Zaś żołnierz, który przecież znalazł w nudnych godzinach warty jakąś rozrywkę, chodził dalej po pustem podwórzu i uśmiechał się z zadowoleniem.
Podegrzał trochę „niechrysta“, podgolił „kitajską mordę“.