Kuzyn Michał/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kuzyn Michał |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Oskar Stanisławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani d’Infreville zbyt była przenikliwą ażeby nie miała dostrzedz, że jéj przyjaciółka odgadła przyczynę wzruszenia, którego Walentyna przed chwilą utaić nie mogła.
Po chwili namysłu i milczenia Florencya rzekła do Walentyny:
— Pojmuję to doskonale, że rozmaite zdarzenia tego pierwszego dnia w którym ujrzałaś naszego kuzyna Michała, uczyniły na tobie moja biedna przyjaciółko, żywe wrażenie; znalazłaś go mężczyzną rzadkiéj piękności, umysł jego był wyższym, ponieważ zdawał się wywierać pewien wpływ na jednym z łudzi najznakomitszych naszej epoki, i nareszcie to coś wiedziała o względności Michała dla jego staréj mamki, wszystko to dowodziło ci tkliwości i wspaniałomyślności jego serca... Niestety! nie potrzeba ci było tyle na raz jeden przedmiotów ażeby obudzić twoje zajęcie w tem smutnem położeniu w jakiem się naówczas znajdowałaś.
— To też... Florencyo... jeżeli mnie nie usprawiedliwiasz... to przynajmniéj pojmujesz jakim sposobem to uczucie mogło powstać w mojem sercu.
— Nie tylko pojmuję, ale usprawiedliwiam cię nawet... Przejęta zgryzotą i upokorzeniem od męża doznawanem, zostawałaś w okropnem położeniu! Jakże nie miałaś szukać rozrywki i pociechy jakiejkolwiek?
— Nie potrzebuję ci wspominać, że całą noc, mimowolnie myślałam o Michale.... Nazajutrz, jak tylko mogłam najspieszniéj, pobiegłam znowu do okna; dzień był prześliczny; Michał, równie jak w wilią przepędził go cały w galeryi, leżąc na swoim dywanie, paląc, marząc, czytając i zachwycając się, jak mi to późniéj powiedział, szczęściem istnienia. Tego dnia, ujrzałam przybywającego do niego człowieka, ubranego czarno, i mającego pod pachą ogromny portefel; nie wiem dla czego, lecz zdawało mi się przy pomocy mojéj perspektywy, że to był jakiś ajent lub pełnomocnik; rzeczywiście wydobył on z portefelu jakieś papiery; chciał je odczytać Michałowi, lecz ten odebrał je od niego i nie czytając wcale podpisał, poczem pełnomocnik wydobywszy z kieszeni paczkę biletów bankowych oddał je Michałowi, prosząc go ażeby je przeliczył, czego ten jednak nie uczynił, okazując mu tym sposobem ślepe zaufanie.
— Z tego wszystkiego, pokazuje się, — rzekła Fiorencya, — że nasz kochany kuzynek nie dba wcale o swój interes.
— Aż nadto... na jego własne nieszczęście...
— Czyliżby jego majątek?...
— Dowiesz się o wszystkiem... tylko miéj jeszcze chwilkę cierpliwości; w ciągu tego dnia, który przeszedł jak wszystkie inne, na zupełnej bezczynności, służąca Michała przyniosła mu list jakiś; przeczytał go. Ah! Florencyo, nie widziałam nigdy ażeby politowanie mogło tkliwiej wyrazić się na twarzy człowieka! Oczy jego napełniły się łzami; otworzył stolik w którym zamknął bilety bankowe, i dał jeden mamce. Pierwszem poruszeniem tej zacnéj kobiety było rzucić się na szyję Michałowi. Nie wysławisz sobie, z jakiem roskosznem wzruszeniem zdawał się odbierać te pieszczoty prawie macierzyńskie.
— Dobre i szlachetne serce, — rzekła Florencya rozrzewniona.
— Słońce zaszło już od dawna, kiedym mogła zamknąć się w pokoju i powrócić nareszcie do mego ulubionego okna... — mówiła dalej Walentyna. — Szukałam właśnie oczyma Michała, gdy w tem ujrzałam jakąś młodą kobietę wchodzącą do galeryi... i biegnącą prosto do niego.
— Ah! biedna Walentyno!
— Okropny cios dotknął serce moje... Była to niedorzeczność, szaleństwo, bo przecież nie miałam żadnego do niego prawa;... lecz wrażenie to było mimowolne; oddaliłam się natychmiast od okna... rzuciłam się na krzesło... i zakrywszy twarz rękoma długo płakałam... potem ogarnęło moje jakieś bolesne marzenie; w dwie godziny potem, usłyszałam nagle przegrywkę na fortepianie, a wkrótce potem dwa głosy zachwycającéj harmonii, zaczęły śpiewać ów namiętny duet Matyldy i Arnolda z Wilhelma Tella.
— Więc to był Michał!
— Tak jest... on... i ta kobieta.
Trudno byłoby wyrazić w jaki sposób Walentyna wymówiła te wyrazy: I,... ta kobieta!
Po chwili smutnego milczenia dodała:
— Noc była spokojna, cicha; to dwa głosy dźwięczne, pełne ognia, zdawały się do nieba podnosić, jakby śpiew szczęścia i miłości; przez jakiś czas słuchałam ich mimowolnie...
ale w końcu tak mi to było przykro, że nie mając odwagi oddalić się, zakryłam uszy rękami;... potem, wstydząc się tej śmiesznéj słabości,... i chcąc w saméj boleści znaleść jakiś gorzki urok... słuchałam znowu; lecz śpiew już ustał... Zbliżyłam się do okna;... kwiaty ogrodu napełniały powietrze balsamiczną wonią,... świeżość nocy była roskoszna;... najmniejszy powiew wiatru nie poruszał drzewa;.... wątłe światło, jakby blask alabastrowéj lampy przedzierał się przez spuszczone story galeryi;... zupełne milczenie panowało czas jąkiś, potem słyszałam szelest piasku skrzypiącego pod stopami Michała i téj kobiety; noc była dosyć jasna, widziałam oboje. Przechadzali się zwolna, trzymając się czuło pod ręce;... nagle zatrzasnęłam okno; zabrakło mi sił, i noc przepędziłam okropną. Ah! Florencyo, ileż to nowych, gwałtownych strasznych namiętności zbudziło się we mnie przez te dwa dni! Miłość, żądza, zazdrość, nienawiść, wyrzuty, tak... wyrzuty... gdyż od tej chwili czułam, że niezwalczona siła popychała mnie do méj zguby... i że upadnę w téj walce; znasz energię, siłę mego charakteru... Energia ta i siła... nie odstąpiły mnie w téj miłości nieszczęsnéj... Cóż ci mam więcej powiedzieć?... Długo broniłam się mężnie... lecz kiedy niecne i grubiańskie postępowanie mego męża przywiodło mnie do rospaczy, zdawało mi się że wszystkie węzły zerwane zostały między nami... i ślepo oddałam się namiętności która mnie trawiła.
— Przynajmniéj, byłaś... szczęśliwą, Walentyno... bardzo szczęśliwą...
— Naprzód były to roskosze nieba jakkolwiek zaćmione nieco wspomnieniem téj kobiety, z którą Michał rozłączył się już od dawna. Była to sławna śpiewaczka, znajdująca się teraz, ile mi się zdaje, we Włoszech... Znalazłam go takim jakim go sobie marzyłam, umysł wzniosły i czarujący, serce wyborne, delikatność nadzwyczajna, wesołość i dobry humor niezmienne... tkliwość namiętna, względność, grzeczność... słowem wszystko jednoczył w sobie... Jednak stosunki nasze dopiero dwa miesiące trwały; ubóstwiałam Michała, a byłam najnieszczęśliwszą w świecie istotą.
— Biedna Walentyno! jakimże to sposobem? Stosownie do tego co mi opowiadasz, Michał musiał jednoczyć w sobie wszystkie przymioty mogące uczynić cię szczęśliwą?
— Tak jest, — odpowiedziała Walentyna z westchnieniem; — lecz te wszystkie przymioty były w nim sparaliżowano przez jednę nieuleczoną wadę, przez...
I Pani d’Infreville zatrzymawszy się nagle, zadrżała.
— Walentyno, czemuż nie kończysz? — Zapytała Florencya spoglądając na nią z zadziwieniem, — dla czegóż to milczenie. Mów, zaklinam cię. Czyliż nie posiadam całej twojéj ufności?
— Alboż nie dałam tego dowodów, składając ci moje wyznanie?
— Tak... o! tak! Ale dokończ.
— Zresztą, — rzekła pani d’Infreville po chwili milczenia, — ty zrozumiesz moje wachanie. Oto! wszystko co było dobrego, doskonałego, wzniosłego, tkliwego w Michale, było zepsute przez nieuleczoną jego opieszałość.
— To jak ja, — zawołała Pani de LucevaJ, i ty lękałaś się powiedzieć mi o tem...
— Nie... nie... Florencyo, twoja opieszałość, twoje lenistwo są powabne.
— Pan de Luceval nie podziela wcale tego zdania, — rzekła młoda kobieta uśmiechając się nieznacznie.
— Lenistwo twoje nie ma przynajmniéj, ani dla twego męża, ani dla ciebie przedewszystkiem, żadnych złych skutków; lenistwo to stanowi twą roskosz, i nikt na niem nie cierpi... Ale w Michale miało ono skutki fatalne: naprzód pozostawił swoje interessa majątkowe ich własnemu biegowi nie chcąc się niemi nigdy zajmować; pełnomocnik jego, człowiek przeniewierczy, zachęcony tem niedbalstwem, nie poprzestając na haniebnem okradaniu go, wciągnął go w operacye niekorzystne dla siebie, zgubne dla Michała, który brzydził się najmniejszem utrudzeniem umysłowém dla sprawdzenia jego rachunków; cóż ci mam więcéj powiedzieć? w obecnéj chwili nie wiem czy mu jeszcze pozostało tyle ażeby mógł wyżyć w sposób jak najumiarkowańszy.
— Mój Boże! biedny chłopiec! jakże to smutno! Ale czemuż twój wpływ nie zdołał pokonać tego nieszczęsnego lenistwa?
— Mój wpływ, — rzekła Walentyna uśmiechając się z goryczą — jakiż wpływ można wywrzeć na podobny charakter? Rozumowanie, naleganie, przestrogi, prośby, wszystko rozbija się o tę bezwładność zadowoloną i pogodną zawsze. Gdyż u Michała nigdy nie usłyszysz słowa surowego lub gniewnego, unika on zniecierpliwienia lub gniewu jak trudu jakiego; zawsze spokojny, uśmiechający i czuły, odpowiada na najrozsądniejsze upomnienia, na najtkliwsze błagania, żartem lub pocałunkiem... Tak to żartując z moich próśb, przyszedł do położenia które mnie trwogą za niego przejmuje; gdyż mogąc żyć aż dotąd w tem niedbalstwie, w téj bezczynności którą nad wszystko ceni, gdy upadek jego nastąpi, niezdolnym będzie znaleść dosyć odwagi, dosyć siły ażeby się wydobyć z tak smutnego położenia.
— Masz słuszność... Walentyno... jest to rzecz nierównie ważniejsza aniżeli myślałam.
— To rzecz ważna... o! bardzo ważna, — odpowiedziała młoda kobieta z drżeniem, — gdyż nie znasz okropnéj myśli która mnie jak mara jaka ściga...
— Co mówisz?
— Michał posiada umysł bardzo trafny i posiada zbyt wielki rozsądek ażeby się mógł mylić względem przyszłości swojéj; wie on dobrze. że gdy ostatniego wyda luidora, nie może się znikąd spodziewać pomocy, a tem mniéj od siebie samego...
— O czemże on tedy myśli?.
— O czem! — powtórzyła Walentyna z drżeniem...
Poczem westchnęło głęboko i dodała głosem wzruszonym:
— O czem myśli?... on się zabije...
— Wielki Boże!.. czy ci to wyznał?
— O! nie, — odpowiedziała Walentyna ze smutkiem i większą jeszcze goryczą; nie, nie śmiał uczynić mi takiego wyznania... ponieważ odkrycie to sprowadziłoby... jak to powszechnie mówią, gwałtowne!: scenę z mojéj strony, sprowadziłoby łzy, żale, wyrzuty bez końca... Nie, on mi nie wyznał że się zabije przez lenistwo, jak dotąd żył przez lenistwo... lecz pewnego razu wymknęło mu się śród śmiechu jak gdyby z rzeczy najprostszéj w świecie to dziwne zdanie: Szczęśliwi umarli... wieczni próżniacy...
— Ah! Walentyno... to myśl okropna!
— A jednak, widzisz, ja zmyślą tą żyję, — rzekła nieszczęśliwa kobieta zalewając się łzami. I ta trwoga która nad mojemi wszystkiemi panuje myślami, nad każdym moim krokiem, ja muszę ukrywać ją przed nim, bo gdyby mnie widział smutną, roztargnioną, wiesz ty coby on mi powiedział z tkliwym swoim i ujmującym uśmiechem?
„Biedna moja Walentyno, po co ten smutek? Nie jesfeśmyż młodzi, szczęśliwi i kochający się wzajemnie? Myślmy tylko o szczęściu... Kocham cię tyle ile cię kochać mogę i umiem; przyjmij mnie więc takim jakim jestem... jeżeli zaś nie, jeżelim cię mimowolnie zasmucił, jeżeli ci się już więcéj nie podobam... porzuć mnie, poszukaj sobie lepszego, i zostańmy przyjaciółmi... W mojem rozumieniu miłość powinna tylko być radością, szczęściem, czułością i wypoczynkiem!... Powinna ona być pięknem jeziorem zawsze świeżem i spokojnem, w którem odbijają się najpowabniejsze obrazy życia. Po co ją zaciemniać, po co ją mącić wstrząśnieniami i niespokojnością? Nie możnaż się kochać spokojnie? Słuchaj, mój aniele, używajmy w pokoju naszej młodości; kto w swojem życiu przeżył dziesięć dni szczęścia zupełnego, pogodnego, ten może umrzeć mówiąc: dzięki ci Boże!!... My przeżyliśmy sto i może więcéj dni takich!... i żyć jeszcze możemy tysiące jeżeli tylko zechcesz... gdyż ja ciebie uwielbiam, moja Walentyno; zresztą, nie jestżem ja zbyt leniwym ażeby być niestałym? Nie mógłbym bez trwogi, pomyśleć o szukaniu nowéj miłości...”
— Tak jest... — dodała Walentyna z coraz większym bólem i zapałem* gdy tymczasem Florencya zdawała się być w głębokiem pogrążona zamyśleniu — w ten to sposób Michał zapatruje się na miłość! Te przejścia z radości do łez, te nieokreślone trwogi, te zazdrości szalone, lecz okropne, które potępiają przeszłość... przyszłość nawet... które niepokoją i dręczą serce... tak jest, te gwałtowne uniesienia... te wybuchy namiętności... wywołują tylko uśmiech na ustach Michała.... Byłoby to dla niego utrudzeniem gdyby ich miał doznawać; ja, ja sama tylko doświadczam całéj ich boleści... Jego ociężałość, nie mogę bowiem powiedzieć obojętność, gdyż powiedziawszy prawdę, on mnie kocha jak umie i jak kochać może, jak to sam powiada!... jego niedbalstwo w miłości boli mnie... oburza mnie... przywodzi mnie do rospaczy; lecz powściągam się i cierpię, gdyż mimowolnie ubóstwiam go takim jakim jest; lecz to jeszcze nie wszystko: zdaje on się wcale nie domyślać podejść, trwóg, obaw przez które codziennie przechodzić muszę, gdyż ażeby przepędzać z nim całe godziny, niekiedy całe dnie nawet, muszę gromadzić kłamstwa na kłamstwa... zdawać się niemal na łaskę moich służących i wynajdywać za każdym razem nowe pozory do moich częstych wydaleń; a kiedy wracam... ah! gdybyś ty wiedziała Florencyo... jak okropny ciężar obarcza moje serce... kiedy po długiem oddaleniu wyciągnę rękę ażeby zastukać do drzwi moich, mówiąc sobie... wszystko może odkryte! A kiedy stanę przed moim mężem... spojrzeć mu w oczy... czytać z jego twarzy czy nie ma jakiego podejrzenia, drzeć, lecz drzeć wewnętrznie, na jego najmniéj znaczące pytanie, udawać spokojną, obojętną kiedy mnie największa trwoga dręczy i pali... A potem, i to już ostatnia jest boleść, ostatnia podłość... udawać uśmiechającą, nadskakującą nawet, dla męża którym się brzydzę... Tak,... muszę mu pochlebiać, bo go się lękam!... i ponieważ usiłuję zmylić jego podejrzenia udając wesołą i uprzejmą... Rozumiesz ty to?... niekiedy muszę być wesołą... kiedy tymczasem śmierć gnieździ się w méj duszy... Słuchaj Florencyo... to piekłem jest takie życie... a jednak... okropnem byłoby dla mnie wyrzec go się na zawsze.
— Ah!... Walentyno... — zawołała pani de Luceval, rzucając się w objęcia swéj przyjaciółki, — dziękuję ci... dziękuję... droga przyjaciółko... dziękuję!
Pani d’Infreville zdumiona postępkiem i słowy Florcncyi, przyjęła jéj uściski z wzruszeniem i zadziwieniem.