<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Jakim sposobem następca tronu mógł być jednocześnie w Sycylii i w Kalabrji.

— Czy W. K. Mość przypomina sobie JJ. KK. W W. panie Wiktorję i Adelajdę córki J. K. Mości króla Ludwika XV?
— Doskonale, biedne stare księżniczki, tem bardziej, że w chwili opuszczenia Neapolu, posłałem im 10 czy 12,000 dukatów, zalecając im aby wsiadły na ostatek w Manfredonia płynący do Tryestu, albo jeżeliby wołały, połączyły się z nami w Sycylii.
— W. K. Mość przypomina sobie także siedmiu oficerów stanowiących ich straż przyboczną, a szczególniej jednego z nich, pana de Boccheciampa, osobliwie zaleconego przez hrabiego Narbonne? — Wszystko to sobie przypominam.
— Jeden z nich — W. K. Mość zapewne przypomina sobie ten szczegół — był dziwnie podobnym do następcy tronu.
— Do tego stopnia, że na pierwszy rzut oka, ja sam się omyliłem.
— A więc, Najjaśniejszy Panie, w dzisiejszych okolicznościach, przyszła mi myśl zużytkowania tego nadzwyczajnego podobieństwa.
Król patrzył na kardynała wzrokiem człowieka nie domyślającego się jeszcze, co usłyszy, ale mającego taką ufność w opowiadającym, że z góry go już podziwia. Ruffo, mówił dalej:
— W chwili wyjazdu, wezwałem do siebie Cesarego, a ponieważ wątpiłem, aby książę Kalabrji zgodził się na odgrywanie roli czynnej, w takiej wojnie jaka się obecnie przysposabia, nie objawiając mego projektu Cesare’mu na którego odwagę wiedziałem, iż mogę liczyć, albowiem jest korsykaninem, powiedziałem mu, że bez wątpienia nie przez prosty przypadek, lecz z wielkiemi zamiarami co do jego osoby, natura obdarzyła go tak niezwykłym podobieństwem do następcy tronu.
— I cóż odpowiedział?
— Muszę mu oddać sprawiedliwość, że ani chwili się nie zawahał. Jestem, powiedział, prochem tylko w odgrywającym się dramacie; ale moje i moich towarzyszów życie, jest na usługi króla. Co mam czynić? — Nic, odpowiedziałem. Daj tylko sobą powodować. — Czy mamy postępować według jakiego przepisu? — Będziesz towarzyszył JJ. KK. W W. księżniczkom do Manfredonii; skoro wsiędą na pokład statku, wy będziecie postępować wschodniem wybrzeżem Kalabrji aż do Brindisi. Jeżeli w ciągu drogi nic wam się nie wydarzy, weżcie w Brindisi łódkę, lub jakikolwiek mały statek i udajcie się do Sycylii; jeżeli przeciwnie spotka was coś nadzwyczajnego, jesteś odważnym i rozumnym, korzystaj z okoliczności: los twój i twoich towarzyszy — los o jakim nie śmiałeś marzyć nawet, jest w waszych rękach.
— Czy miałeś względem nich jaki zamiar?
— Bez wątpienia.
— A więc dlaczego, znając ich odwagę nie objawiłeś im swojego zamiaru?
— Bo na siedmiu, jeden mógłby mnie zdradzić; a któż może zaręczyć że na siedmiu jeden nie zdradzi? Król westchnął.
— Ale przedemną, rzekł, nie masz powodu ukrywania tego zamiaru.
— Tem więcej, Najjaśniejszy Panie, ciągnął dalej Ruffo, że zamiar się udał.
— Słucham więc.
— A zatem, Najjaśniejszy Panie, siedmiu młodzieńców wiernie wykonało dane polecenia. Umieściwszy obie księżniczki na pokładzie statku, udali się wybrzeżem południowem Kalabrji, gdzie ich oczekiwał jeden z moich agentów, z którego strony również nie obawiałem się zdrady, tak samo bowiem jak oni, o niczem nie wiedział.
— Jesteś stworzonym na pierwszego ministra, kochany Ruffo, nie małego państwa jak Neapol, ale mocarstwa wielkiego jak Francja, Anglia lub Rosja. Mów dalej, mów, słucham. Zobaczymy kto był tym agentem i co miał uczynić? Jak wielkim mistrzem jesteś w polityce, kochany kardynale i co za nieszczęście żeś nie miał we mnie pojętniejszego ucznia!
— Ten agent, którego W. K. Mość na moje wstawienie się mianowałeś przed rokiem intendentem, mieszkał w mieście Montejosi, które naturalnie musiało znajdować się na drodze naszych awanturników. Napisałem do niego że J. K. W. książę Kalabrji postanowiwszy chwycić się ostatecznego środka aby odzyskać królestwo swojego ojca, udał się na statku do Kalabrji z księciem Saskim, swym konetablem i swym wielkim koniuszym i prosiłem go, aby czuwał nad nimi jako wierny poddany, w wypadku gdyby zamiar ich nie powiódł się; ale także aby im dopomagał wszystkiemi siłami w razie gdyby była najmniejsza nadzieja powodzenia. Otrzymał polecenie, ażeby objawił tajemnicę tej wyprawy przyjaciołom, których mógł być pewnym. Miałem krzesiwko i krzemień, oczekiwałem iskry.
— Krzemień nazywał się de Cesare, to już wiem; ale jak nazywało się krzesiwko?
— Buonafede Gironda, Najjaśniejszy Panie.
Nie trzeba zapominać o żadnem z tych nazwisk, Eminencjo, gdyż wiem o tem, że jeżeli kiedyś będę musiał karać, będę także wynagradzał.
— Jak przewidywałem, stało się. Siedmiu młodzieńców przebyło przez miasto Montejosi, główne miejsce okręgu naszego intendenta; zajechali do nędznej oberży i po obiedzie wyszli na balkon. Prefekta uprzedzono o ich przybyciu; liczba siedm obudziła w nim myśl, że to mógł być książę Kalabrji, książę Saski, konetabel Colonna, wielki koniuszy Boccheciampe i ich orszak. Z drugiej strony zupełnie inna pogłoska krążyła po mieście: mówiono że siedmiu młodzieńców byli agentami jakobinów, przybywających celem propagandy demokratycznej na prowincji. Ponieważ prowincja nie jest usposobienia demokratycznego, czterysta lub pięćset osób zgromadzonych na placu chciało się źle obejść z naszymi podróżnymi, gdy nadszedł prefekt Buonafede Gironda, to jest człowiek o którym mówiłem. Wysłuchał on krążące pogłoski i odpowiedział że do niego, pierwszej władzy w okręgu, należało upewnić się o tożsamości ludzi przebywających w głównem miejscu jego zarządu i dla tego uda się do nieznajomych i wybada ich; mieszkańcy miasta będą więc wiedzieli za dziesięć minut czego się trzymać. Młodzi ludzie opuścili balkon i zamknęli okno, bo nie trudno było im domyślić się że jakaś nieznana przyczyna sprowadzała na nich burzę, która wkrótce wybuchnie, kiedy oznajmiono im odwiedziny intendenta. Oznajmienie to zamiast ich uspokoić, powiększyło jeszcze niepokój. Zdaje się że we wszystkich drażliwych okolicznościach de Cesare głos zabierał; gotował się więc zapytać prefekta o przyczynę złych zamiarów mieszkańców Montejosi, kiedy ten wszedł i twarz w twarz z nim się znalazł Na widok Cesarego wszystkie domniemania Buonafede potwierdziły się. Nie ulegało wątpliwości że siedmiu podróżnych byli to właśnie ci, których mu poleciłem, i że stał on w obec następcy tronu. To też mimowolnie zawołał: — Następca tronu! J. K. M. książę Kalabrji! De Cesare zadrżał. Okoliczność niespodziewana i trudna do uwierzenia którą mu przepowiedziałem i zaleciłem korzystać z niej, była to niewątpliwie ta właśnie w której się obecnie znajdował; ten los niespodziewany, niesłychany o jakim nie śmiał marzyć nawet, sam mu się narzucał, chodziło tylko o korzystanie z niego. Spojrzał na swoich towarzyszów, szukając w ich wzroku przyzwolenia, a ośmielony danym znakiem, za całą odpowiedź, postąpił jeden krok ku intendentowi z najwyższą godnością podał mu rękę do ucałowania.
— Ale wiesz Eminencjo, że ten twój de Cesare jest dzielnym człowiekiem.
— Zaczekaj jeszcze, N Panie. Intendent podnosząc się prosił, aby mógł być przestawionym księciu Saskiemu, konnetablowi Colonna i wielkiemu koniuszemu Bocchecciampe; sam on wskazywał mniemanemu następcy tronu, jak miał nazywać swoich towarzyszów i jak ich tytułować. Me wycia tłumu nie dozwoliły dokończyć prezentacji. Trzy lub cztery kamienie wybiły szyby i upadły u nóg książąt i intendenta. Ten ostatni otworzył okno, wziął de Cezarego za rękę i przedstawiając go zdumionemu ludowi dobrem porozumieniem intendenta królewskiego z wysłańcami jakobinów, krzyknął głosem górującym nad tłumem: — Niech żyje król Ferdynand! Niech żyje nasz następca tronu Franciszek! — Łatwo osądzisz, N. Panie, jakie wrażenie wywarł na tłum ten okrzyk i to zjawienie. Kilku mieszkańców którzy byli w Neapolu i widzieli księcia Kalabrji, poznali go a raczej sądzili że go poznają. Niezmierny okrzyk: „Niech żyje król! Niech żyje następca tronu!“ odpowiedział na okrzyk intendenta. De Cesare odkłonił się bardzo po książęcemu. W pośród nieustających gwałtownych okrzyków, dwa albo trzy głosy zawołały: „Do katedry! Do katedry!“ Nic tak nie rozwesela ludu jak Te Deum. To też tłum powtórzył jednym głosem: „Do katedry! Do katedry!“ Dziesięciu posłańców odłączyło się i poszło do arcybiskupa uprzedzić go aby był gotowym do odśpiewania Te Deum. Nakoniec wśród ogromnego natłoku ludu, domniemany książę udał się do kościoła niesiony na rękach tłumu przy ogólnem uniesieniu. — Dobrze pojmiesz, N. Panie, że po odśpiewaniu Te Deum, jeżeli jeszcze istniały jakie podejrzenia, takowe upadły. Któż mógłby wątpić o następcy tronu jeżeli sam Bóg znał go i pobłogosławił? Ta szczęśliwa wieść z szybkością błyskawicy rozbiegła się po wioskach. We wszystkich miejscowościach dokąd doszła, wybrano deputowanych, którzy nazajutrz przybiegli do Montejosi złożyć hołd fałszywemu księciu.
De Cesare przyjął ich z wrodzoną sobie godnością, oświadczył im że przybywa z twego polecenia, N. Panie, dla odzyskania królestwa, i że polega na odwadze i szlachetności tych, którzy kiedyś mają być jego poddanymi.
— No, no, powiedział król, to wszystko wskazuje niepospolitego człowieka, i przekonywam się że nic nadto dla niego nie uczyniłem, dając mu mundur porucznika.
— Czekaj, N. Panie, najlepsze jeszcze pozostaje do opowiedzenia. W ciągu dnia nadeszła wiadomość do Montejosi, że księżniczki francuzkie które chciały udać się do Tryestu, skutkiem niepomyślnych wiatrów musiały wpłynąć do portu Brindisi. Trzeba się było odważyć na krok stanowczy, zamykający usta największym sceptykom i niedowiarkom: to jest złożyć wizytę Paniom, szczerze opowiedzieć im położenie i skłonić je do uznania siebie za księcia. Lubiły one dosyć dowódzcę straży, i o tyle były przywiązane do I. I. K. K. Mości Sycylijskich, że ani chwili nie wahały się obciążyć kłamstwem sumienia w ich interesie. Zaszedłszy tak daleko, de Cesare postanowił poprowadzić rzecz do końca. Tego samego wieczora udano się do Brindisi, oznajmiając że następca tronu chce odwiedzić swoje dostojne kuzynki, księżniczki Francji. Nazajutrz całe miasto Brindisi wiedziało o przybyciu księcia, a władze przybyły powitać go do pałacu don Francesca Errico, gdzie raczył zajechać. Około południa, wśród natłoku ludu, naszych siedmiu młodzieńców skierowało się ku portowi, postępując za następcą tronu i oddając mu wszelkie należne hołdy. Księżniczki były na pokładzie statku, nie chcąc wylądować. Widząc swoją straż przyboczną okazały wielką radość, de Cesare zaś prosząc o chwilę rozmowy na osobności, przybył do nich, podczas kiedy sześciu towarzyszów pozostało na pomoście z panem de Châtillon, dawnym swym znajomym. Księżniczki dowiedziały się o obecności następcy tronu w Kalabrji, ale nie przypuszczały że tym następcą był de Cesare. Opowiedział im zaszłe zdarzenia i zapytywał czy ma dalej przeprowadzić lub zaniechać. Ich zdaniem należało korzystać ze szczęścia jakie los nastręczał, a na uwagę de Cesarego, że może W. K. Mość uzna niewłaściwem iż on udaje się za następcę tronu, a następca tronu, że się udaje za niego samego, zobowiązały się sprawę tę załatwić z W. K. Mością i księciem Kalabrji. De Cesare przejęty radością, prosił wtedy księżniczki o dowód szacunku który w oczach publiczności potwierdziłby ich kuzynostwo. Księżniczki zgodziły się, powróciły z nim na pomost, podały rękę do ucałowania, i doprowadziły dostojnego gościa aż do schodów statku. Tam de Cesare miał zaszczyt ucałować je obydwie.
— Ależ wiesz, Eminencjo, że ten twój de Cesare jest najdzielniejszym z najdzielniejszych.
— Tak, N. Panie, dowodem tego, że towarzysze nie śmiąc przedłużać przygody, opuścili go i popłynęli do Korfu.
— Tak, że..?
— Tak, że de Cesare i Boccheciampe, to jest książę Franciszek i jego wielki koniuszy są w Tarencie z 300 do 400 ludźmi, i że cala ziemia Bari powstała w ich i w twojem imieniu.
— Otóż to są obfite wiadomości, Eminencjo! Czy nie możnaby skorzystać z nich?
— Naturalnie, i dla tego to właśnie tu przybyłem.
— I przybywasz pożądany, jak zawsze Więc słucham, bo jakkolwiek jestem filozofem, nie gniewałbym się, gdybym mógł wypędzić Francuzów z Neapolu i powiesić kilku jakobinów na placu Mercato Vecchio. Co należy czynić kochany kardynale aby to osiągnąć? Słyszysz Jowiszu? Będziemy wieszać jakobinów. Ah! Ah! to będzie śmieszne!
— Co należy czynić?
— Tak, pragnę wiedzieć.
— A więc N. Panie, należy mi pozwolić dokończyć tego co rozpocząłem: to wszystko.
— Kończ Eminencjo, kończ.
— Ale sam N. Panie!
— Jakto sam?
— Tak, to jest bez pomocy żadnego generała Mack, żadnego Pallavicini, żadnego Maliterno, żadnego Romana.
— Jakto! Ty sam chcesz odzyskać Neapol?
— Tak, sam mając de Cesarego za porucznika, a poczciwych Kalabryjczyków za armię. Urodziłem się pomiędzy nimi, znają mnie, moje nazwisko a raczej nazwisko moich dziadów, jest czczonem w najodleglejszych chatach. Powiedz tylko tak, N. Panie, daj potrzebną władzę, a przed upływem trzech miesięcy z 60,000 ludzi będę u bram Neapolu.
— A jakim sposobem zbierzesz 60 tysięcy ludzi?
— Ogłaszając wojnę świętą, wznosząc lewą ręką krzyż, w prawej trzymając miecz, grożąc i błogosławiąc. To co zrobili Fra Diavolo, Mammone, Provino w Abruzzach, w Kampanii i w Terra del Lahore, ja równie dobrze zrobię w Kalabrji i w Bazylikacie.
— Ale broń?
— Tej nam nie zabraknie, choćbyśmy mieli tylko tę którą odbierzemy jakobinom. Wreszcie czyż każdy kalabryjczyk nie posiada strzelby?
— Ale pieniądze?
— Znajdę je w kasach prowincjonalnych. Na to wszystko potrzebuję tylko zezwolenia W. K. Mości.
— Mego zezwolenia? Niech żyje św. Januarjusz! Nie, mylę się, św. Januarjusz stał się renegatem. Mego pozwolenia, masz je. Kiedy rozpoczynasz wyprawę?
— Od dziś. Ale znasz moje warunki, N. Panie?
— Sam, bez broni, bez pieniędzy, czy nie tak?
— Tak N. Panie. Czy znajdujesz że jestem za nadto wymagającym?
— Nie, na Boga!
— Ale sam z nieograniczoną władzą: będę twoim namiestnikiem, twoim alter ego N. Panie.
— Będziesz tem wszystkiem, i zaraz dziś oświadczam zgromadzonej radzie że taka jest moja wola.
— W takim razie wszystko przepadło.
— Jakto, wszystko przepadło?
— Naturalnie. W radzie mam tylko samych wrogów. Królowa nie lubi mnie, pan Acton nie cierpi mnie, milord Nelson nienawidzi mnie, książę de Castelcicala wstręt do mnie czuje. Gdyby mnie więc nawet inni ministrowie podtrzymywali, zawsze przeciwko mnie jest większość... Nie, nie tak trzeba, N. Panie.
— A zatem jak?
— Bez rady państwa, bez innego zezwolenia prócz woli króla, bez innego poparcia, tylko z pomocą Bożą. Czy potrzebowałem czyjej pomocy dla dokazania tego, co już uczyniłem? Nie więcej będę jej potrzebował do ukończenia rozpoczętego dzieła. Nie mówmy ani słowa o naszym planie, zachowajmy tajemnicę. Jadę bez rozgłosu do Messyny z moim sekretarzem i kapelanem, przebywam cieśninę, i tam dopiero oświadczam Kalabryjczykom po co przybyłem do Kalabrji. Wtedy rada państwa zbierze się bez W. K. Mości lub z W. K. Mością. Ale już będzie zapóźno. Będę sobie drwił z rady państwa. Postąpię na Cosenza, rozkażę Cesaremu połączyć się ze mną, a za trzy miesiące, jak to powiedziałem W. K. Mości, będę pod murami Neapolu.
— Jeżeli to wszystko wykonasz, Fabricio, mianuję cię pierwszym ministrem na całe życie i odbieram memu niedołędze Franciszkowi tytuł księcia Kalabrji a tobie go daje.
— Jeżeli tego wszystkiego dokonam, ty N. Panie uczynisz, jak robią wszyscy Królowie dla których się inni poświęcają: będziesz usiłował jak najprędzej zapomnieć. Bywają przysługi tak wielkie że tylko niewdzięcznością można je opłacić, ta którą ja oddam, właśnie do rzędu takich się liczy. Ale cel mój jest wyższym nad bogactwa i zaszczyty. Jestem chciwy sławy, rozgłosu: chcę być umieszczony w historji jako Monk i Richelieu zarazem.
— A ja będę ci dopomagał całą moją władzą, chociaż nie bardzo wiem, czem ci panowie są albo byli. Więc kiedy chcesz wyjechać?
— Dziś jeszcze, jeżeli W. K. Mość zezwoli.
— Jakto, jeżeli zezwolę? Dobry sobie jesteś. Popycham cię, popycham rękami i nogami. Ale jednakże nie zamierzasz pojechać bez pieniędzy?
— Mam około tysiąca dukatów, N. Panie.
— A ja powinienem mieć dwa do 3 tysięcy w mojem biórku.
— To jest wszystko czego mi potrzeba.
— Poczekajno. Nowy mój minister skarbu, książę Luzzi oznajmił mi wczoraj, że markiz Francesco Taccone przybył do Messyny z 500,000 dukatów, które podniósł u Backerów w zamian za bilety bankowe. Polecam ci Backerów, Eminencjo; kiedy powrócimy do Neapolu, i ty będziesz pierwszym ministrem, ich zrobimy ministrami finansów.
— Dobrze, N. Panie. Ale powróćmy do 500,000 dukatów.
— Czekajże, podpiszę rozkaz odebrania ich od Taccone. To będzie twoja kasa wojskowa.
Kardynał roześmiał się.
— Z czego się śmiejesz?
— Śmieję się że W. K. Mość nie wie, iż 500,000 dukatów nigdy nie odbyło podróży z Neapolu do Sycylii, nie zginąwszy po drodze.
— To być może. Ale przynajmniej Danero, generał Danero, gubernator Messyny, odda do twego rozporządzenia broń i amunicję potrzebną dla twego nielicznego oddziału z którym masz wyruszyć w pochód.
Król wziął dwa arkusze papieru, napisał i podpisał dwa rozkazy.
Tymczasem kardynał wyjął trzeci papier z kieszeni, rozłożył go i podsunął pod oczy króla.
— Co to jest? zapytał król.
— To mój dyplom na namiestnika i alter ego.
— Czy sam go zredagowałeś?
— Aby nie tracić czasu, N. Panie.
— A że ja nie chcę opóźniać twego wyjazdu.
I król położył rękę pod ostatnim wierszem.
Kardynał zatrzymał go w chwili, gdy chciał podpisać.
— Naprzód przeczytaj, N. Panie, powiedział.
— Przeczytam później, rzekł król. I podpisał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.