Listy z Afryki/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z Afryki |
Wydawca | „Słowo“ |
Data wyd. | 1893 |
Druk | K. Rubieszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Z powodu wojny w kraju Massai, zaburzeń w U-Zagara i niepewności położenia we wszystkich odleglejszych okolicach, wycieczka nasza w głąb kraju musiała być znacznie ograniczoną. Powiedzieliśmy sobie jednak: pójdziemy, dokąd będzie można — i gdy wszystkie przygotowania zostały wreszcie ukończone, ruszyliśmy, nie zwłócząc.
Był to dla nas radosny dzień. Wstawszy bardzo rano, poszliśmy do sali jadalnej, gdzie ojciec Stefan, brat Oskar i inni misyonarze zgromadzili się, by zjeść z nami ostatnie śniadanie. Nasi murzyni czekali tymczasem na werandzie, każdy przed swoją paką. Jedni przywiązywali do nich grube kije bambusowe, drudzy sprzeczali się jeszcze o to, co który ma nieść, gadając przytem tyle, że cała weranda pełna była wrzawy. Misyonarze są to ludzie tak gościnni i serdeczni, że gdy po kilkudniowym pobycie u nich przyjdzie się z nimi żegnać, a zwłaszcza, gdy się ich żegna, odchodząc w kraje dzikie, między nieucywilizowanych ludzi, ma się takie tęskne uczucie, jakby się opuszczało dom rodzinny i bliskich. Łączy się do tego trochę niepokoju, przez który, sądzę, w ostatniej chwili wyruszenia każdy musi przejść, kto po raz pierwszy podejmuje taką podróż i nie wie, jak sobie da rady z własną karawaną, z ludźmi, których mu przyjdzie spotkać, z trudami i klimatem. Kto nawet u nas, w Europie, wyjeżdża po raz pierwszy w życiu za granicę kraju, ten także nie jest wolny od podobnego niepokoju, a cóż dopiero, gdy idzie o Czarny ląd, pełen rzeczy i stosunków nieznanych, w którym niema się innej nad sobą opieki i pomocy, prócz własnej głowy i własnych rąk.
Na szczęście, istnieje pewna — pocieszna, jak dawniej mówiono — zasada. Jest nią czysto nasze i swojskie: „jakoś to będzie!“ W życiu zwykłem, codziennem, wypływa ona z lekkomyślności i wprost do niej prowadzi, ale w pewnych wyjątkowych razach może się dobrze przygodzić.
A cóż dopiero mówić o chłopskiem przysłowiu: „Raz kozie śmierć“, które w naszej psychologii powszechnej odgrywa większą rolę, niżby się kto mógł spodziewać. Byle je sobie przypomnieć, animusz zaraz rośnie, jak na drożdżach i tak też urósł i nasz, gdy ostateczna nadeszła chwila.
Żegnamy się wreszcie z księżmi i wychodzimy na werandę. Bruno, dozorca karawany, poczyna krzyczeć: „Aya! Aya!“ (żywo). Na ów głos, paki podnoszą się na głowy i ruszamy — my naprzód, czarni za nami. Wkrótce karawana wyciąga się nakształt węża i pogrąża się w las palmowy.
Obaj jesteśmy w doskonałych humorach. Każdy z nas mówi sobie:
— Więc podróż naprawdę rozpoczęta, więc zobaczymy nareszcie Czarny ląd i doświadczymy, jak się podróżuje po Afryce; ujrzymy stepy, dziewicze lasy, wioski murzyńskie, ukryte w gąszczach, przypatrzymy się nieznanym ludziom i nieznanemu życiu!
Dla ludzi, mających jaką taką żyłkę podróżniczą, są istotnie niemałe ponęty. Łączy się do nich poczucie nieograniczonej swobody. Bo przecie, minąwszy Bagamoyo, będziemy już tylko na Bożej i własnej woli — i nakoniec, poczucie władzy. Przyjemność, jaka płynie z tego ostatniego poczucia, była dla nas czemś tak niespodzianem, że nie odrazu umieliśmy ją uświadomić. Jednakże tak jest! Życie ucywilizowane pochłania i niezmiernie wydelikaca tę chęć władzy, ale drzemie ona w duszy i budzi się przy pierwszej sposobności, a gdy się rozbudzi, człowiek najbardziej wykwintny, największy sceptyk i pesymista, czuje, że woli rozkazywać, choćby pod równikiem, w jakiej lichej wiosce murzyńskiej, niż słuchać w najwspanialszem z miast Europy. Taka jest natura ludzka.
Po pół godziny drogi mijamy ostatnie domy Bagamoyo. Jest godzina ósma rano, albowiem, jakkolwiek wstaliśmy bardzo wcześnie, marudziliśmy nieco przy śniadaniu i wyczekiwali na owego młodego porucznika, który miał nas odprowadzić do Kingani. Dopiero w ostatniej chwili przysłał on nam dwóch czarnych żołnierzy i wiadomość, że z powodów służbowych musi pozostać w Bagamoyo. Upał już jest wielki, na niebie ani chmurki, przy ziemi tylko trochę mgły. Wchodzimy na drogę, szeroką na metr, wydeptaną w czerwonym gruncie i porośniętą z obu stron haszczami znacznej wysokości, które tworzą jakby sztuczny, cienisty szpaler. Ale po pewnym czasie kończy się droga i szpaler, a z niemi wszelkie ślady kultury — i poczyna się okolica dzika.
Takie nagłe przejścia od cywilizacyi do pustynnej głuszy widziałem już swego czasu w południowej Kalifornii, tylko, że tam pustynia pokryta jest kaktusami, tu zaś występują trawy, trzciny i krzaki. Idziemy dalej, ścieżką nie szerszą nad piędź, wydeptaną przez murzynów. Siecią takich ścieżek pokryta jest cała Afryka, nawet w najdzikszych swych częściach. Tworzą je karawany, w których ludzie chodzą zawsze jeden za drugim. Trawy wokoło nas są tak bujne, że przenoszą nasz wzrost i chwilami przesłaniają nam widok. W niektórych miejscach zastępuje je jeszcze wyższa trzcina, w innych mimozy, chwytające kolcami za ubranie. Oglądam się po za siebie i widzę naprzód kołyszącą się linię pak na głowach czarnych, za nią haszcze przydrożne, któreśmy już przebyli, w dali, hen, pióropusze palm przy misyi, już przysłonięte mgłą oddalenia, a obok nich, jakby plamy drgające i świetliste, utworzone przez odbicie się promieni słonecznych od białych domów miasta. Ale wkrótce wszystko to niknie nam z oczu — i gdzie spojrzeć, wszędzie jedno: krzaki i trawy, trawy i krzaki; nad tem kopuła nieba, niezmiernie głęboka i z powodu niskiego horyzontu rozleglejsza, niż gdzieindziej. Tu i owdzie na wyniesieniu potężne drzewo, stojące samotnie, jak nasze maćkowe grusze w polu — i pustka! Nie widać nigdzie roślin wielkolistnych, to jest palm, bambusów i arumów, więc okolica traci charakter podzwrotnikowy i wygląda, jak dzikie pastwisko. Próżno upatruję, czy z krzaków nie wychyli się głowa antylopy lub czy chwianie się traw nie zdradzi ucieczki jakiego większego zwierza. Nigdzie nic. Tylko stada drobnych ptasząt przelatują falistym lotem nad rozłogami; czasem przyjdzie powiew i pochyli zieloną ich toń, a ta zamigoce płowo i srebrnie pod słońce — wszędy przestronno i powietrznie. Koloryt okolicy zimniejszy tu, niż w Zanzibarze, bo składają się przeważnie na niego dwie barwy: zielona i błękitna. Słońce wybiło się już wysoko i pali niemiłosiernie. Na siatkowych podkoszulkach mamy tylko białe, płócienne katanki; nie niesiemy nic, prócz manierek z wodą, lunetek teatralnych i parasolek, bo strzelby niosą za nami murzyni, a mimo tego, jesteśmy zlani potem.
Cienia mało. Schodzimy zwolna coraz niżej, ponieważ zbliżamy się do łożyska Kingani. Kępy trzcin trafiają się coraz częściej, grunt poczyna pachnieć rozgrzanem błotem; wreszcie zatrzymujemy się nad obszerną kałużą, w której ginie nasza ścieżka.
Kilka minut odpoczynku. Kałużę przechodzi się w najszerszem odkrytem miejscu, bo w jednę i drugą stronę ciągnie się ona daleko, tworząc nieprzebyte, porośnięte trzcinami bagnisko. Z brzegu, na którym zatrzymaliśmy się, wygląda ona, jak zapadłe jeziorko. Śpiąca woda pokryta jest miejscami rzęsą, miejscami rośliną, podobną do naszego grzybienia, o liściach tarczowatych płaskich i prześlicznych liliowych kwiatach, które odbijają się w nieruchomej toni, jak w zwierciedle. Po brzegach stoi mur trzcin, między któremi kręcą się ptaki, wielkości naszych wróbli, upierzone fioletowo i czerwono. Czasem który usiędzie na smukłem źdźble, a ono ugina się pod nim i kołysze go, przyczem piórka mienią się metalicznie i migocą blaskiem drogich kamieni.
Siadamy na plecy askarisów i przeprawiamy się na drugą stronę. Woda dochodzi im do pasa, ale dno widocznie jest twarde, bo idą z łatwością. Po drugiej stronie ten sam obraz: trawy i trzciny! Jesteśmy już niedaleko Kingani, której wyglądam z niecierpliwością, będzie to bowiem, nie licząc Nilu, pierwsza rzeka afrykańska, jaką zobaczę.
Wchodzimy w trawy jeszcze wyższe, całkiem zasłaniające świat. Dziwi mnie ciągle brak wszelkich zwierząt, ale we dnie, nawet w głębokich lasach afrykańskich, panuje wszędzie takie samo milczenie. Natomiast nocą niebezpiecznie byłoby przechadzać się po tych ścieżkach, choćby w towarzystwie i ze światłem. Lecz oto spotykamy jakieś żywe istoty, bo naprzeciw nadciąga karawana. Dziwny i oryginalny widok. Są w niej sami czarni. Na przedzie idzie murzyn, przybrany jakby w olbrzymią szarą perukę. Jest to przednia część puszystej i grzywiastej skóry pawiana. Murzyni noszą takie skóry na głowach jako strój; wyglądają w nim istotnie malowniczo, ale nadzwyczaj dziko. W obu rękach trzyma ów murzyn kij, rozszczepiony na końcu, z zatkniętym w rozszczepieniu listem. Trzyma go na wysokości twarzy, w sposób tak uroczysty, jakby szedł na czele procesyi. Przypuszczam, że czyni to tylko ze strachu na widok białych ludzi, wykazując się tym listem, jakby paszportem i że w razie deszczu chowa go jakoś lepiej. Za nim postępuje długim korowodem około ośmdziesięciu lub więcej ludzi, niosących kły słoniowe. Niektóre są tak ogromne, że dwóch murzynów dźwiga jeden. Karawana musi iść zdaleka, może aż od Wielkich jezior, bo ludzie wyglądają inaczej niż nasi, daleko bardziej dziko. Wydają się też niezmiernie lękliwi. Na okrzyk „nyuma!“ (zatrzymaj się!) cała karawana nietylko się zatrzymuje, ale zeskakuje z wąskiej ścieżki w trawę, czyniąc nam wolne przejście i zachowując postawy, pełne bojaźni i uszanowania. Być może zresztą, że gdyby spotkanie nastąpiło dalej, np. o jaki miesiąc drogi od Bagamoyo, nie okazaliby tyle grzeczności.
Przechodzimy zwolna, przypatrując się im ciekawie. Jest kilku przybranych w takie same wspaniałe skóry pawianów, jak i przewodnik; inni prawie nadzy, mają kawałki drzewa lub słoniowej kości w nozdrzach, uszach, wargach. Bierze nas ochota kupić parę takich małpich peruk. Ale nie ma możności: naszych perkalów, dopiero co zapakowanych, nie opłaci się odpakowywać, pieniędzy ze sobą nie mamy, a gdybyśmy wzięli skóry na kwitek od misyonarzy, u których została nasza gotowizna, czarni sądziliby, że im je poprostu odebrano. Mówiąc nawiasem, była to jedyna sposobność, bo takich pysznych pawianowych grzyw nie mogliśmy znaleźć później nigdzie, ani w karawanach, które spotykaliśmy w dalszym pochodzie, ani u Hindusów w Bagamoyo i Zanzibarze.
Gdym widział tych ludzi, przyszło mi na myśl, że jednak murzyni afrykańscy stanowią podatny żywioł dla cywilizacji. Dowodem nietylko powstawanie wielkich państw, jak Uganda i Unyoro, nietylko rolnictwo, którem od wieków zajmowała się większa część pokoleń, ale także wysoce rozwinięty ich instynkt handlowy.
Całą Afrykę przebiegają karawany czarnych, niosąc nad brzegi kość słoniową, kauczuk, piasek złoty i wszystko mniej więcej, co ląd wydaje. Murzyni nietylko handlują, ale rozumieją interesa handlowe. Jeśli bronią przejścia przez swoje terytorya, to głównie z obawy, by udział w handlu i korzyści z niego płynące, nie wymknęły się z ich rąk. Podobnego uzdolnienia próżnoby szukać u innych nieucywilizowanych ludów. W pospolitej mowie zwiemy murzynów dzikimi, tak, jak mieszkańców wysp oceanu Spokojnego, Australii, lub czerwonoskórych Indyan Ameryki. Tymczasem jest między nimi ogromna różnica, bo gdy te ostatnie ludy żyją tylko z żerowania i myśliwstwa, murzyni tworzą wszędzie mniej lub więcej zorganizowane społeczeństwa rolnicze, pasterskie lub handlowe. Tamci unikają cywilizacyi, kryjąc się w głębi lasów i stepów; ci jej szukają, przynosząc na brzegi płody swej ziemi. Tamci od niej giną; ci, dostawszy się w warunki zbyt trudne i złożone, cierpią może w pierwszych pokoleniach, w końcu jednak przyzwyczajają się do niej i uczą się rozszerzać z pomocą jej środków byt własny.
Powiedziałem już wyżej, że niema żadnych widoków, by narody europejskie, które dziś dzielą się Afryką, mogły skolonizować ją i pozakładać takie nowe państwa, jak naprzykład Stany Zjednoczone północnej Ameryki. Ale kto wie, czy nie potrafią uczynić tego na współkę z czarnymi. Klimat, który nie dozwala pracować białym ludziom, okaże się nierównie łaskawszym dla mieszańców — być więc może, iż kiedyś, po upływie wielu a wielu lat, powstaną tu państwa mulatów francuskich, niemieckich i włoskich — państwa, związane z metropolią, przystosowywujące naszą cywilizacyę do miejscowych warunków.
W podzwrotnikowej Ameryce klimat nie odpowiadał lepiej białym ludziom, niż afrykański, a jednak powstały tam państwa ucywilizowane, których mieszkańcy zdołali się zaaklimatyzować dlatego, że istnieje w nich znaczna domieszka krwi indyjskiej. Może taka będzie przyszłość owych kolonij angielskich, francuskich, włoskich i niemieckich w Afryce. Prawdopodobnie też metropolie potrafią uniknąć niemiłosiernego wyzysku kolonij i wytworzą taki wzajemny stosunek, by obie strony widziały korzyść w związku.
Ale to odległa przyszłość. Tymczasem wracam na ścieżkę, wiodącą do Kingani. Dwie do trzech godzin drogi pieszej oddziela Bagamoyo od M’toni, to jest miejsca przeprawy na rzece. Przez cały ten czas nie spotkaliśmy w czasie pochodu ani jednej chaty murzyńskiej. W prawo i lewo, jak okiem sięgnąć, nie było najmniejszego śladu osad ludzkich. Nie wiem, czy tę pustkę należy przypisać niezdrowemu położeniu, czy też niedawnemu panowaniu Arabów i ustawicznym pościgom za niewolnikami; kraina zdaje się zresztą żyzna. Drzew mało; gdzieniegdzie tylko, jak wspomniałem, olbrzymie samotne boababy patrzą z góry na chwiejne morze traw i haszczów; natomiast bujniejszej trawy nie widziałem nawet w Nebrasce. Idzie się częstokroć, jak korytarzem, nie widząc nic przed sobą; im zaś bliżej rzeki, tem gąszcz większy, bardziej zbity.
Pilno nam było pod jakikolwiek cień, bo słońce poczęło już rzucać niemal prostopadle promienie. Koło jedenastej przybyliśmy wreszcie do M’toni. Na spotkanie nasze wyszedł biały człowiek, poborca u przeprawy. Mieszka on tu w sąsiedztwie kilku chat murzyńskich, nie widując całemi tygodniami Europejczyków. Gdyśmy przyszli, miał atak febry, co łatwo było poznać z wypieków na jego twarzy i błyszczących oczu. Przybycie nasze zdawało się jednak sprawiać mu przyjemność. Zaprosił nas niezwłocznie pod werandę i poczęstował kurą, którą wydobył z kociołka, zawieszonego nad ogniskiem. My wzajem częstowaliśmy go winem, które pił, jak człowiek, mający gorączkę.
Upał był coraz większy. Weranda poborcy składała się ze wspartego na czterech patykach trzcinowego dachu, mającego może dwa metry, nie dawała więc dostatecznej ochrony przed słońcem. Poborca spędzał jednak pod nią całe dnie, bo pod jego ceratowym namiotem był taki żar, że chwili jednej nie można było wytrzymać.
Namiot stał tuż nad brzegiem, niezbyt wysokim, ale schodzącym prostopadle w wodę, co utrudniało przystęp krokodylom. Jest ich tu widocznie bardzo dużo, bo gdy któryś z nas spytał Niemca, czyby nie można się w rzece wykąpać, ten w odpowiedzi porwał się za głowę i zapowiedział, że nie pozwoliłby na to, choćby mu przyszło użyć przemocy. Mówiąc nawiasem, przemoc nie była po jego stronie, mieliśmy bowiem w karawanie więcej ludzi, niż było ich w całem M’toni. Tymczasem rozbijano nasz namiot i składano obok niego paki. Namiot kupiłem jeszcze w Egipcie; był on płócienny, zatem bardziej przewiewny od ceratowych, które znów praktyczniejsze są z tego względu, że nie przemakają i nie stają się po dżdżu cięższe. W południowych godzinach bywa jednak i pod płótnem tak gorąco, że lepiej jest sypiać pod gołem niebem, w zaroślach lub w cieniu drzew.
Podczas śniadania kazałem małemu Tomaszowi filtrować wodę. Mieliśmy filtr Pasteur’a, złożony z trzech rur z białej glinki, zamkniętych gumowemi pistonami i połączonych, za pomocą mniejszych gumowych rurek, z jednej strony z flaszką, z drugiej z pompką. Rury owe, mające ściany bardzo parowate, zanurza się w wiadrze z wodą i za pomocą pompki wyciąga się z nich powietrze; wówczas woda, przenikając przez drobniuchne pory do środka, oczyszcza się i spływa kroplami do flaszki. Gdy mały Tomasz począł ciągnąć za rączkę pompki, nasi ludzie otoczyli go zaraz wkoło, dziwiąc się nieznanemu narzędziu i gubiąc się widocznie w domysłach, do czego ono ma służyć. Dopiero, gdy biała i brudna woda z wiadra okazała się we flaszce zupełnie czystą, zdziwieniu nie było końca. Tomasz pokazał w uśmiechu swoje zaostrzone zęby, inni stali pochyleni, z rękoma wspartemi na kolanach, wytrzeszczając oczy i przypatrując się przeciekaniu wody. Zdumienie rosło. Jedni uderzali się dłońmi po udach, drudzy wybuchali radosnym śmiechem. Nie wątpię, że wszyscy byli przekonani, iż to my wymyśliliśmy to cudowne narzędzie — i prawdopodobnie zyskaliśmy w tej chwili opinię nie byle jakich czarowników. Opinia taka podnosiła naszą powagę i mogła nam się przydać w przyszłych stosunkach z naszymi ludźmi.
Niemiec opowiadał nam tymczasem swoje dzieje. Jak wielu dziś ludzi, tak i on szukał chleba w Afryce. Dużo przebył i dużo widział. Służył pod Gordonem, potem był parę lat w państwie Kongo. Chorował na febrę nieskończoną ilość razy. M’toni nazywał podłą i najbardziej febryczną dziurą na świecie i w ogóle nie był zadowolony ze swego obecnego losu. O rzece Kingani wyrażał się z pogardą, zapewnił nas jednak, że hipopotamów zobaczymy w niej, ile sami zechcemy i że niech się tylko ściemni, usłyszymy z pewnością, jak uchodząc przed słoną falą, napływającą z oceanu w czasie przypływu, będą ciągnęły w górę rzeki.
W M’toni jest szalupa żelazna, którą się przeprawiają karawany, idące w głąb lądu lub wracające do Bagamoyo. Przeprawa kosztuje jednę pezę, równającą się mniej więcej francuskiemu sou. Karawany, idące z wnętrza lądu i nie mające gotowizny, płacą za powrotem. Przez rzekę przeciągnięta jest lina i wzdłuż tej liny posuwają łódź, zatem przeprawa odbywa się bez wioseł, których M’toni wcale nie ma. Ponieważ mieliśmy pozwolenie na wycieczkę tą szalupą, więc owi askarisowie, których dał nam porucznik v. Bronsart, przynieśli za nami wiosła i obsady. Ale że w południowych godzinach niepodobna puszczać się na rzekę, więc postanowiliśmy rozpocząć polowanie o trzeciej. Tymczasem o trzeciej pokazało się, że askarisom sprzykrzyło się czekać i że nie mówiąc nic nikomu, wrócili sobie do Bagamoyo, razem ze wszystkiemi przyrządami. Poborca zredagował zaraz do porucznika v. Bronsart obszerny raport, z którym wysłałem jednego z naszych ludzi. Biedni askarisowie wrócili nazajutrz świtaniem, z minami bardzo rzadkiemi. Poborca utrzymywał, że obaj dostali w Bagamoyo kije.
Ale polowanie pierwszego dnia przepadło. Później przekonałem się, że chcąc polować na „kiboko“ (hipopotamy), nie potrzeba wcale łodzi. Dość jest iść brzegiem w górę, albo w dół rzeki, by widzieć głowy, wychylające się z wody. Jestto nawet lepszy sposób, bo hipopotamy płoszą się i usuwają przed łodzią, tak, że strzela się do nich zwykle o sto lub więcej metrów, idąc zaś brzegiem i ukrywając się w krzakach, można strzelać bliżej i widzieć dokładniej, co się ze zwierzyną stało. Prawda, że częstokroć błotnisty brzeg utrudnia posuwanie się naprzód.
Pierwszy dzień zeszedł mi na przypatrywaniu się Kingani. W M’toni jest ona mniej więcej szerokości Sekwany. Białe jej wody posuwają się dość leniwie. Jak cała okolica, tak i rzeka, niema charakteru egzotycznego. Wystawiałem sobie, że ujrzę wody, ujęte w ramę dziewiczych lasów, palmy, przeglądające się w toni, ljany, zwieszone w kwiecistych festonach nad falą, wielkie liście i różnobarwne ptaki, pływające po powierzchni — wszystko zacieśnione, dziwne, wybujałe. Tymczasem nic z tego. Rzeka płynie w pustej okolicy, wśród dość niskich, choć spadzistych brzegów, pokrytych krzami blado-zielonej barwy. Brak temu afrykańskiego kolorytu, chociaż słońce pali niemiłosiernie; brak także podzwrotnikowej bujności, bez której nie umiemy sobie wyobrazić rzek strefy gorącej. Krze są wprawdzie wysokie i bardzo gęste, gdzieniegdzie poplątane i zbite, ale zawsze są to zarośla, nie drzewa — że zaś na całym widnokręgu nie widać nic innego, więc okolica czyni wrażenie ubóstwa, połączonego z dzikością i pustką.
Jest jakaś wyraźna sprzeczność między tym straszliwym upałem, jaki panuje przez cały dzień, a bladym kolorytem kraju. Wydaje się, jakby te rzeczy nie przyszły jeszcze do równowagi i jakby ta pierwotna ziemia wychyliła się tak niedawno z łona błotnistych wód, iż nie zdołała dotychczas ubarwić się drzewami i kwieciem.
Natomiast jest w Kingani jakiś urok tajemniczości. Gdy się patrzy w górę rzeki, ma się wrażenie, że ta leniwa fala nadchodzi z jakiejś mrocznej krainy, leżącej po za granicą znanego świata. W miejscach niższych woda zalewa zarośla, tworząc pod ich sklepieniem całkiem niedostępne, ciemne łachy, doły i drzemiące jeziorka, prawdziwe mateczniki dla wszelkiego rodzaju gadów o bezmyślnych czaszkach, przygasłych oczach, a straszliwych paszczach — dla krokodylów, żółwi i pytonów, które tam wśród śmiertelnych wyziewów lęgną się, grzeją, drzemią i pożerają wzajemnie. Szczególniej drugi, północny brzeg Kingani, jest tak niski, że w czasie pory dżdżystej stanowi jedno wielkie jezioro — w najsuchszej zaś tylko ludzie bywali zdołają tamtędy dobrze przeprowadzić.
Słońce staczało się zwolna ku haszczom; rzeka przybierała barwę świecącej miedzi. Nasi ludzie stali wzdłuż brzegu, rozproszeni na małe grupy, rozprawiając głośno, jak zwykle rozprawiają murzyni. Ponieważ horyzont jest tu wyjątkowo niski, przeto niemal całe ich postacie rysowały się na tle nieba, skutkiem czego wydawali się bardzo wysocy. Poszedłem do namiotu, by wydać na wieczerzę, przy której kucharz nasz, M’sa, miał po raz pierwszy popisać się ze swoim kulinarnym talentem, ale wróciłem niebawem na brzeg, gdyż w jednej z grup poczęto wołać: „Mamba! mamba!“ (krokodyl). Przy wieczornem świetle nie mogłem nic dojrzeć, choć murzyni pokazywali mi palcami miejsce, w którem krokodyl miał się znajdować. Widziałem tylko coś, jakby ciemną plamę przy brzegu, ponieważ jednak słońce już zachodziło i krze nadbrzeżne rzucały wydłużone cienie na rzekę, cała jej powierzchnia popstrzona była w pasy ciemne, złotawe i miedziane. Miałem żywną ochotę strzelić po raz pierwszy w życiu do krokodyla — ale tymczasem świat zmierzchł nagle, rzeka zagasła i noc nadeszła tak szybko, jak tylko pod równikiem nadchodzi.
Poborca czuł się bardziej chory i poszedł pocić się pod namiot, co mu zresztą musiało pójść łatwo, gdyż gorąco tam było, jak w łaźni. My dwaj zasiedliśmy do wieczerzy, złożonej z konserwów i herbaty, gdy naraz, od rzeki, doszedł nas plusk wody i chrapanie. To hipopotamy usuwały się już w górę rzeki przed napływającą z oceanu słoną falą. Porwawszy strzelby, pobiegliśmy do worów z solą, złożonych nad samym brzegiem i zasiadłszy na nich, staraliśmy się coś rozeznać w ciemności. Przez chwilę panowała zupełna cisza, potem znów rozległo się chrapanie i ciężkie oddechy, podobne do stękania. Zdawało się to bardzo blisko, zaledwie o kilkanaście kroków, ale noc była bezksiężycowa, wszystko zlewało się w wielkie ciemne masy i żadnych określonych kształtów niepodobna było wyróżnić. Przy brzegach czarno było, jak w piwnicy, środkiem leżały na rzece wielkie żelazne plamy, po których przebiegały od czasu do czasu nieco błędne błyski, spowodowane widocznie przez ruch fali, poruszanej przez hipopotamy. Plusk wody i stękania rozlegały się w głębokiej ciszy coraz wyraźniej. Czuć w nich było ociężałość i lenistwo wielkich mas mięsa; zdawało się, że olbrzymie zwierzęta stękają z wysilenia i że z trudem przychodzi im dźwigać swoje ogromy w górę rzeki. Z początku słyszeliśmy te odgłosy tylko w dwóch miejscach, potem nadpłynęło widocznie jeszcze kilka hiposów, bo pomruk i westchnienia odzywały się ze wszystkich stron i trwały ciągle, jakby cała gromada uznała za stosowne nie posuwać się dalej. Siedząc na worach i tamując oddech, wpijaliśmy chciwie oczy w ciemność, by choć cokolwiek rozeznać. W błotach, po drugiej stronie, zagrały chóry żab jakiemś dziwnem rzechotaniem, podobnem do głosów ludzkich. Była to, jakby niespokojna, spieszna rozmowa we wsi, w której się coś stało, ale nikt nie wie dobrze co i jeden przez drugiego gorączkowo wypytuje. Można było przysiądz, że się słyszy podniesione głosy ludzkie. Chwilami rozmowa milkła, jakby się zmieniała w nasłuchiwanie — i czyniła się cisza, którą znów przerywało ciężkie stękanie olbrzymich płuc. Było w tem coś potężnego i wychodzącego po za wszelkie warunki, w jakich się człowiek zwykle obraca. Miało się wrażenie jakiejś przedpotopowej, nieprzygotowanej jeszcze pod życie ludzkie krainy, w której wszystko jest dziwne i potworne.
Wpadłem na myśl, czyby nie można strzelać, oświeciwszy rzekę za pomocą drutu magnezyowego, którego duży zwój wzięliśmy ze sobą, mówiono mi bowiem, że hipopotamy nie lękają się światła. Pomysł jednak okazał się do niczego. Drut rozbłysnął wprawdzie na sekundę jaskrawem białem światłem, ale, ledwie zapalony, odrywał się od zwoju, padał na ziemię i gasł, poczem właśnie czyniło się jeszcze ciemniej. Przesiedziawszy na worach jeszcze ze dwie godziny, wróciliśmy wreszcie do namiotu, który oświecony wewnątrz, wyglądał zdala, jak papierowa chińska latarka. Na wstępie wyrzuciliśmy ropuchę, która, siedząc między łóżkami, na worku podróżnym, patrzyła na nas osowiałemi oczyma, jakby niezadowolona z naszego widoku. Pod namiotem duszno było nie do wytrzymania. Popodnosiwszy brzegi i urządziwszy przewiew, położyliśmy się spać, ale komary, które już nad rzeką zasmakowały widocznie w naszej krwi, nie dały nam oka zmrużyć. Gdy i zgaszenie latarni nie pomogło, wyszedłem przed namiot, gdzie przynajmniej przeciągał od czasu do czasu wiatr. Kilka razy zbliżyłem się jeszcze do rzeki, by posłuchać hipopotamów, poczem zasiadłem na myśliwskiem krzesełku, przed namiotem, z postanowieniem spędzenia w ten sposób nocy.
W całem M’toni nie było już ani jednego światła, nie licząc lucioli, które obficie pojawiły się nad brzegiem i latały w ciemności, jakby gwiazdki błędne. Rozmowa żab trwała ciągle. Ludzie nasi leżeli pokotem przy namiocie, z głowami wspartemi na pakach. Mimo upału, była w powietrzu taka wilgoć, że ubranie na mnie stało się mokre. Tkwi w tej wilgoci ckliwy zapach błota, które nocą oddaje cały żar, jaki wchłonęło we dnie. Oddycha się tu z trudnością, tętna biją ciężko — i mimowoli czuje się, że tu febra krąży nad człowiekiem, jak sęp nad trupem.
Koło północy rzeka i błota poczęły dymić, wstała mgła i przesłoniła cały świat. Zapaliwszy fajkę, której dym zniechęcał nieco komary, starałem się uporządkować wrażenia. Nagromadziło się ich sporo! Pożegnanie się z misyonarzami, pochód na czele karawany przez ową niską, podobną do dzikiego pastwiska okolicę, przybycie do M’toni, następnie Kingani, noc, hipopotamy — i to wrażenie jakiejś potwornej, przedpotopowej krainy! Nie mogłem w żadnym razie powiedzieć: Diem perdidi. Myślałem też, jak bardzo odżywczą rzeczą są podróże, nietylko dlatego, że w ów dzbanek życiowy, napełniony najczęściej octem i żółcią, wkłada się nowe a przyjemne wrażenia, ale jeszcze i z tego powodu, że człowiek przyprowadza do równowagi swe siły fizyczne i umysłowe. W naszych miastach żyjemy życiem przeważnie umysłowem, zatem nader jednostronnem, książki, wrażenia od sztuki, krytyka i refleksya — oto zaklęte koło, w którem się świat nasz kręci. Wobec tego czynności nasze zewnętrzne stają się niemal automatyczne. Wstajemy rano, ubieramy się, spożywamy śniadanie i obiad, nie myśląc o tem zupełnie, jak automaty, w sposób wiecznie jednaki i jednostajny. Cierpi na tem zdrowie, żywotność i energia, a nawet i siła umysłu. Szczególniej wszelkiego rodzaju artystom przynosi taka jednostronność ogromne szkody, żyjąc bowiem tylko książką i refleksyą, dochodzą do tego, że w końcu nie otrzymują żadnych bezpośrednich wrażeń. Mógłbym wskazać całe tuziny poematów lub powieści, w których i natura i namiętności odczuwane są jedynie przez książki, jako sposoby literackie. Ile jest warta taka sztuka, czerpana nie z żywych źródeł, ale z drugiej ręki, nie potrzeba mówić. Trudno jest doradzać komuś podróż na anemię talentu i nie myślę tego czynić, ale to pewna, że zapobiega ona automatyzmowi fizycznemu i umysłowemu, daje bowiem codzień inne warunki, zmusza do energii, styka bezpośrednio z naturą i z pierwotnymi ludźmi, których namiętności nie są spowite w konwencyonalne powijaki.
I wreszcie wypoczywa. W miastach człowiek się przeciwstawia otoczeniu — na morzach zaś i w lasach stapia się z niem. W wyrażeniu, że szum drzew i fale morza kołyszą i koją, jest mniej retoryki, niżby się mogło zdawać. Lasy, stepy i ocean są w stosunku do duszy ludzkiej rodzajem nirwany...
Na podobnych rozmyślaniach, przerywanych drzemką, zeszła mi znaczna część nocy. Wreszcie znużenie mnie zmogło, więc rzuciwszy się na łóżko pod namiotem, zasnąłem, na wzgardę moskitom, smacznie i twardo, choć nie na długo, bo o świcie mieliśmy ruszyć na rzekę. Wsiedliśmy do łodzi właśnie, gdy słońce wyjrzało od strony Bagamoyo na widnokrąg. Dzień czynił się pogodny; mgła znikła bez śladu; gładka toń mieniła się w odbłyski stalowe i różane, jakiemi mieni się muszla perłowa. Potem przyszły poranne promienie słońca, jasne, jakby wykąpane, rozpaliły w skry wielkie krople rosy na trawach i ozłociły rzekę. Kraj, w rzeźwem świetle porannem, wyglądał weselej, niż poprzedniego dnia. Na brzegach, w miejscach, gdzie woda była płytka i cicha, czaple i inne jakieś ptaki, całkiem białe, może warzęchy, przechadzały się poważnie, przeglądając się w przeźroczu. Na niektórych krzakach, pochylonych nad wodą, zwieszały się całe grona gniazd tkaczów, których tyle tu jest wszędy, ile u nas wróbli. Całe ich stada przelatywały z brzegu na brzeg, błyskając pod słońce żółtemi piórami.
Ciężka, żelazna szalupa posuwała się zwolna, chociaż płynęliśmy w dół rzeki. Przez czas jakiś nie widzieliśmy nic, prócz ptaków, gdy nagle, na jakie sto metrów przed łodzią, z gładkiej powierzchni buchnął naprzód słup rozpylonej wody, i tuż potem ukazała się czarna, ogromna, jak kufer, głowa. Po strzale moim, prawdopodobnie chybionym, głowa ta znikła pod wodą, lecz po kilkunastu minutach ta sama, lub inna, znów ukazała się na powierzchni. Przywitaliśmy ją nowemi wystrzałami, poczem, zaledwie zdążyliśmy nabić, ukazały się dwie naraz, w znacznej jednak odległości. Kazaliśmy naszym wioślarzom posuwać się jeszcze wolniej i czynić mniej hałasu, wiosła bowiem chrobotały głośno przy żelaznej łodzi.
Rzeka rozszerzała się coraz bardziej, a nakoniec wpłynęliśmy na wody, rozlane tak szeroko, że tworzyły jakby rodzaj jeziora, na którem już zdala ujrzeliśmy całe stado hipopotamów. Odległość była jeszcze tak znaczna, że miałem czas wziąść szkła teatralne, które przez całą podróż nosiłem na sobie i przypatrywać się do woli.
Głowy leżały płasko, jedne profilem, drugie zwrócone wprost ku nam. W jasnem świetle widać je było doskonale. Gdyby nie grzmiące oddechy, których odgłos dochodził aż do nas i nie rozpylone wodotryski, wybuchające co chwila z nozdrzy, można było, patrząc gołemi oczyma, wziąść te głowy za odłamy czarnych skał, wystających nad wodę. Zbliżyliśmy się jeszcze bardziej. Zwierzęta wreszcie zwróciły na nas uwagę, bo w stadzie uczynił się ruch. Niektóre głowy zanurzyły się cicho pod wodę, inne obróciły się ku łodzi, chrapiąc i strzygąc uszyma. Posuwaliśmy się teraz bardzo powoli, by drganie łodzi nie przeszkadzało w strzelaniu. Miałem ze sobą szpringerowski sztucer, kaliber 12, w którego lewą lufkę wkładałem pocisk ekspansywny na wypadek, gdybym na brzegu lub na mieliźnie ujrzał całe zwierzę i mógł strzelać pod łopatkę — a zaś w prawą, kulę, zakończoną stożkiem stalowym. Do głów można strzelać tylko taką, gdyż ekspansywna rozwija się na skórze, nie przebijając kości.
Gdy więc chwila odpowiednia nadeszła, strzeliłem do najbliższej głowy z prawej lufki, tym razem z lepszym, niż sądziłem, skutkiem, albowiem zwierzę poczęło burzyć po wystrzale wodę. Przechyliwszy się nieco przez burtę, przypatrywałem się skutkom strzału, gdy zaszedł epizod, który mógł przybrać niebezpieczny dla nas obrót.
Z pod wody wychyliła się tuż przy nas potworna głowa z otwartą paszczą i podniosła się, jakby chcąc chwycić kłami za burtę. Trwało to jedno mgnienie oka, tak, że miałem zaledwie czas zmierzyć. Na nieszczęście, mając myśl nabitą tem, że do głowy można strzelać tylko kulą stalową, pociągnąłem za cyngiel wystrzelonej przed chwilą lufki, gdy zaś Tyszkiewiczowi, siedzącemu z drugiej strony, szerokość łodzi nie pozwoliła strzelić, napastnik uszedł bezkarnie. Uczuliśmy tylko silne wstrząśnienie łodzi, o której wręgę potwór otarł się pod wodą grzbietem, widocznie w tym celu, by ją przewrócić. Wynurzył się on następnie o kilkadziesiąt kroków prawie do połowy ciała i wówczas posłałem mu natychmiast kulę, po której schował się już na dobre.
Gdybyśmy, zamiast w ciężkiej i żelaznej szalupie, siedzieli w jakiej lekkiej i wywrotnej pirodze, prawdopodobnie cała podróż nasza skończyłaby się w Kingani, do brzegów bowiem było po obu stronach dość daleko — a przytem w wodach tych znajduje się mnóstwo krokodylów. Nie widzieliśmy wprawdzie podczas tej wycieczki ani jednego, poborca jednak zaręczał, że niepodobieństwem byłoby dopłynąć do brzegu bez spotkania się z niemi.
Po dwóch jeszcze strzałach do „kiboko,“ zabraliśmy się do powrotu z powodu innego niebezpieczeństwa. Oto, gdy słońce wzniesie się już wysoko, promienie jego tak palą i odbicie się ich od wody tak jest rażące, że łatwo dostać uderzenia słonecznego. Godzina była dziesiąta, po której w Afryce trzeba już znajdować się pod dachem namiotu lub w cieniu drzew. W czasie pochodów nie idzie się także dłużej; zwykły dzień karawany obejmuje czas od piątej rano do dziesiątej; przez resztę dnia należy stać i chować się przed słońcem. W razie konieczności jednak, można uczynić drugi marsz od czwartej do szóstej.
W czasie powrotu poborca opowiadał nam, co wiedział o hipopotamach. Strzał do tego zwierzęcia wydaje się łatwy, a jest trudny, bo naprzód odległość na wodzie łudzi oko, a powtóre, głowa leży zawsze płasko, nie przedstawia więc wielkiej powierzchni do strzału. Niezmiernie także trudną rzeczą dostać po strzale hipopotama.
Żywotność takich potężnych istot jest ogromna i zwierz, choćby doskonale trafiony, zawsze znajduje dość siły, by zanurzyć się pod wodę, a następnie wypłynąć w jakimś niedostępnym dla łodzi, zacienionym kącie, wśród zalanych zarośli, gdzie zdycha dopiero po upływie wielu godzin.
Natomiast dostaje się go prawie zawsze, gdy się go strzela w czasie jasnych księżycowych nocy, na lądzie, na który wychodzi dla żeru. Atakuje on wówczas strzelca, zwłaszcza, jeśli się znajduje dalej od rzeki, ale ruchy jego są tak powolne, że atak ów nie jest zbyt groźnym. Murzyni zabijają hipopotamy za pomocą harpuna, najczęściej jednak łapią je w doły.
Wracając, mieliśmy słońce z tyłu, przed sobą zaś rozświecone przestrzenie wody i zarośli. W miejscach, gdzie przez płytką toń przeglądało czerwonawe dno, rzeka płynęła jakby roztopionym chryzolitem. Podziwiałem przezroczystość powietrza nad Kingani. Było ono przejasne, a jego głębia poprostu kryształowa. Nie posiadam wzroku wyjątkowo bystrego, a jednak w znacznej odległości widziałem najdokładniej każdy listek, każdą odmianę piór na piersiach wodnych ptaków. Przedmioty dalsze nie wydawały się też wiele mniejsze od bliższych. Perspektywa tu zupełnie inna, niż u nas. To przeźrocze powietrza tłómaczy się, jak przypuszczam, jego wilgotnością. W czasie dalszych pochodów przekonałem się, że naprzykład mokre ubranie, rozwieszone na słońcu, wysycha tu daleko powolniej, aniżeli w naszych klimatach.
Po powrocie nastąpiło śniadanie i sen. Nieco przed czwartą wyruszyliśmy powtórnie na hipopotamy, ale tym razem w górę rzeki. Głowy znów pokazały się dość obficie, raz zaś na ławicy piaszczystej ujrzeliśmy całe zwierzę.
Na strzał było zbyt daleko, ale towarzysz mój odfotografował je, zanim namyśliło się zejść, zdaje się jednak, że z powodu oddalenia, bezskutecznie, albowiem na fotografiach rzeki Kingani, które mi przesłał za powrotem do kraju, nie mogę znaleźć hipopotama. Mnie zniecierpliwiło polowanie z łodzi, przed którą zwierzęta ukazują się zbyt daleko i z której strzał jest, z powodu jej ruchu, niepewny. Postanowiliśmy wyjść w suchem miejscu na ląd i posuwać się dalej krzakami. Sposób okazał się dobry.
Wkrótce na zakręcie rzeki spostrzegliśmy dwie głowy, zwrócone ku sobie nozdrzami, zanurzające się i wynurzające co chwila, jakby dla zabawy. Przyklęknąwszy, wymierzyłem z największą starannością i pociągnąłem za cyngiel. Tym razem byłem pewny swego strzału, jakkolwiek na razie nie mogłem ocenić jego skutku.
Jakoż w półtorej godziny później, gdyśmy już wrócili do M’toni, murzyni nasi, włóczący się nad rzeką, ujrzeli hipopotama, toczonego na dół przez wody. Tłómacz Franciszek począł wołać:
— Blessé! Blessé!
I istotnie zwierz musiał być ciężko postrzelony, dobrowolnie bowiem nie schodziłby w dół rzeki, właśnie wówczas, gdy wszystkie inne, unikając słonej fali, ciągną w przeciwną stronę. Murzyni śledzili go czas jakiś, idąc brzegiem, dopóki nagła ciemność nie przykryła lądu i rzeki.
Wieczorem brat Oskar przysłał nam z Bagamoyo jeszcze pięciu pagazich i kilka słów pożegnania. Nazajutrz postanowiliśmy do dnia wyruszyć, ze względu na wyjątkowo niezdrowe położenie M’toni. Gdyby który z nas dostał febry zaraz na początku podróży, dalszy jej ciąg byłby co najmniej bardzo utrudniony, jeśli nie zupełnie niepodobny.
Zresztą M’toni i jego hipopotamy mogliśmy z łatwością jeszcze odwiedzić po powrocie do Bagamoyo, jest to bowiem zaledwie kilka godzin drogi — i na podobną wycieczkę nie potrzeba najmować karawany. Tymczasem mieliśmy iść w kraje wyższe i zdrowsze, wśród których płynie bystra Wami. Jakoż, po źle przespanej, z powodu moskitów, nocy, pożegnaliśmy się z poborcą i przeprawiwszy się na drugi brzeg tą samą żelazną szalupą, ruszyliśmy długim wężem przez błota, trzciny i zarośla w dalszą drogę.