Listy z nieba/Koniec święta
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z nieba |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1982 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Tanasij spoglądał długo przez okno, potem wyszedł za zagrodę.
Pisany Kamień okutany pierzynami obłoków, przejrzystym czubem potężnego dudka zwiastował świt. Od strony zachodniej co chwila księżyc wynurzał się spoza chmur bez przerwy gonionych wiatrem. Po bukowinach i po kiczerach ptaki budziły się nieśmiało, lecz ich kwilenie dusił wiatr nalotem swojego ptactwa. Każdy kąt przestrzeni napełniły przeźroczyste wiatrowe skrzydła obok skrzydeł. Świergotały fale wiatrowych jaskółek, bulgotały, gruchały rojami wiatrowe gołębie, machały-strachały się rzeszami wron, klaskały zuchwale hufcami kruków wiatrowych, przeganiały się zgraje uskrzydlonych, zdyszanych chartów. Ponad wszystkim dudniał gniewny warkot jakby żertwy ognistookiej. Ich nazwy i rodzaje: wietrzyna-świścina, ze świątecznie wylizaną czuprynką. Wiaterek-czuperek z kosmykami włosów zjeżonych, z batożkiem psotnym. Wiatrucha-wypatrucha, kuma wiatrowa w dziesięciu spódnicach szumiących. I stara Hahra, jędza wiatrowa, z całym światem w kłótni, ciągniona za tysiące włosów, zawodząca z wrzaskiem.
Jeden wiatr, dwa, trzy wiatry, hoc, hoc, hoc — w podskokach, cztery, sześć, dziesięć wiatrów, har, har, har, spadały z gór, hoj — hoooja! Sto wiatrów, dodododo — tratowały. Setki wiatrów, chach, chach, chachachacha, zatapiały. Z tego pijanego chóru wiatrowisko rozprzestrzeniło się, kocioł wzajemnie niszczących się promieni, każda drobina powietrza, zakłócona zgiełkiem i kłótnią, najeżdżała jedna na drugą. Wtem huknął wodzirej wiatrowy, zadął, wymiótł kłótnie, porwał, i wszystkie głosy tańczyły przed siebie, równo, prędzej, prędzej, prędzej.
Tanasij wrócił do chaty.
— To w porządku — powiedział — koniec świętą, zawsze musi być trochę zakłócenia.
— Powiedzcie raczej koniec świata — poprawił dziedzic. — Cóż to za wietrzysko, lasy połamie, dachy pozrywa, moja żona w domu sama —
Tanasij uspokajał:
— Pańska żona sama, ale czeka. U mnie chata sama, nie czeka. A chodźcie, Panie, popatrzeć na wiatr, to tylko z chaty tak strasznie wygląda.
Wyszli za zagrodę, księżyc znów odsłonił się, było jasno, oglądali taneczny wiatr. Widzieli, jak wydzierał skądś kurzawę zeszłorocznych liści i uprzątał je z jednego świata na drugi. Dołamywał jeszcze drzew, które miał dołamać. Tanasij cmokał, uśmiechał się.
— Na takim koniu, to rozumiem! Porwie cię jak stary liść, nawet spaść warto. „Dość tych nór“ — mówił Cygan. Raduj się, stary watahu, raduj się ty chudobo! A popatrzcie na chudobę jak nozdrza wyciąga, puśćcie ją, sama zatańczy, z wiatrem czy przeciw, prosto na połoninę.
Wrócili do chaty, Tanasij zaczął się zbierać powoli, oglądał się za swoją mantą.
— Czekajcie jeszcze — prosił Foka.
Tanasij wcale nie dał się prosić, usiadł, a zwracając się do dziedzica pouczał:
— To koniec świata, powiadacie? Ho ho, ten dzisiejszy to zielony wiatr, młodzik. Ale bywa w lutym kiedy wilcze wesela, wierchami wiatr inny — ogier sinogrzywy. Mówiłem już o nim. Pewna śmierć, z lotu ciśnie ptaka i zdusi, człowieka jeszcze dokładniej. I jeszcze jest, raz na sto lat — czarny wiatr. Duchnie, zagrzmi krótko, najstarszy las ledwie jęknie — już skoszony, akuratniej niżby panowie przez dziesięć lat niszczyli. Przeciw wiatrowi jedyna zabezpieka: nie las, nie dach, tylko trawa i ziemia, przylegnąć. Ale będzie jeszcze przed końcem świata — biały wiatr, i ziemia nie pomoże! Co wam tam będę gadał...
— A kiedyż już raz będzie ten koniec świata, pouczcie Tanasiju — judził Poperecznyk.
— Dla takiego jak ja koniec święta, to już od razu koniec świata. I prawda, kiedy ludzie przestaną świętować i trembitać, kiedy zapomną kolędy i dzwonów z Rachmańskiej krainy, zaniechają pisanek i Jurija, to będzie znak dla czorta. Ruszy się biały wiatr. Od wszystkiego można zabezpieczyć się, zaasekurować, a od białego wiatru jak? Ano powiedzcie.
— Gazdo — cudował się Poperecznyk — wam wiadomo wszystko: i cyrk i wiatr, i bohomolie i asekuracja. Na nas durnych pułapkę wciąż zastawiacie, żeście nieoświecony, a czegóż wy nie wiecie i wszystko was ciekawi.
Tanasij skrzyżował na poprzek Poperecznykowi:
— Ciekawi? Gdzież tam, pojechałbym i do Turcji, a nawet do tych samych głównych łajdaków, a czemu? Oni mnie nie ciekawią, niech sobie czorta ciekawią! Tylko rewasz taki, na lewo pisze, że człowiekowi wciąż chce się żyć, a na prawo ma być łopatą do głowy, że nie warto. I z tego ciekawią mnie, niby to.
— No — śmiał się Duwyd — teraz ja widzę, że wy się trochę zanadto asekurujecie. A co to jest asekuracja? Mądrzy ludzie w Kołomyi, w Kosowie mówią tak: że tylko od tego warto się asekurować, co człowiek sam potrafi zrobić. Bo inaczej, jeśli — nie daj Boże — nie będzie tego wypadku, koszta przepadną. Powiadają tak: od ognia warto się asekurować, to nietrudne. Ale od wiatru albo od gradu, jak? Płacić na przepadłe?
Tanasij nie spieszył się:
— Tak, to prawda, u nas mało jeszcze kto zna się na asekuracji. A to moda nowa i wielka. Jeden bardzo mądry Żyd w Kosowie zaasekurował się od ognia. Ledwo pierwszą wkładkę pięć guldenów zapłacił, zaraz wyniósł statki do cna, pojechał do Kołomyi, i nocą chata spaliła się. Dostał całe pięćset guldenów. Widzisz! To tajna mądrość, rozgadywać nie trzeba. Kiedy wszyscy zaasekurują się, nie będzie już domów, bo zaraz podpalą, wszyscy będą siedzieć na pieniądzach, w bezpieczeństwie. Tak będzie przed końcem świata. Mądry asekurant nawet śmiercią się cieszy. Bo im prędzej umrze, tym prędzej wygra, za niedużą wkładkę wywalą mu całą sumę.
— Teraz wy już znów zanadto śmiejecie się z asekuracji — mówił Duwyd — a mnie chodzi o to, że rozważny człowiek może się asekurować, ale nie zanadto, aby nie pchać pieniędzy w błoto.
— Posłuchajcie jeszcze — przypomniał Tanasij — bajeczki o asekuracji. Było dwóch braci, obaj porządni, jeden mądry a zimny, w kościach w szpiku sam mróz, a skórę wciąż odgrzewał. Bał się czorta. A drugi — głupi a gorący. W kościach i w żyłach kipiało mu, wciąż lazł do zimnej wody, chłodził się. Mówił, że nie ma czego bać się na całym świecie. I ten mądry, co bał się czorta, człek pracowity, ostry, zawczasu zabezpieczył się od ognia piekielnego. Do asekuracji nie poszedł, na to był za mądry, ćwiczył się inaczej. Naprzód węgle bukowe brał do ręki, przypiekał dłonie, aż stwardniały, potem siadał na węglach, obracał się i tarzał się po węglach, huzyczkę ślicznie miał wypraktykowaną, czysty róg. I tak wypraktykował, że przywykł do piekła. Czorta się bał, a ognia piekielnego już się nie bał. A drugi brat, ten durny i gorący, nawet Boga się nie bał. I na to był za głupi. Dla niego Bóg — to ojciec. Wędrował połoninami, po kolędach, po chramach, śpiewał, hałakał i tańczył jak my dzisiaj. I tak powiadał ten dureń tańcujący: „Czort to czort, złapie to złapie, od tego jest, do ognia to do ognia, ja sam też ogień. Tymczasem Bóg da śmierć, i znów będę śmiać się z czorta“. Wciąż mu było gorąco, po wędrówkach czy po tańcach, latem czy zimą lazł do wody najzimniejszej, ochładzał się. — Akuratnie zbliżał się koniec świata. Czort urwał się z łańcucha, idzie na ziemię rządzić światem razem ze swoją najgłówniejszą kurwą, Panią tego świata. Wielki cesarz i wielka cesarzowa, na miesiąc albo na dwa, na tymczasem. No i czort, na próbę na sędziego tego świata postawiony, zaczyna chapać. Starszy brat, hardy do czorta-cesarza, a młodszy nawet nie hardy, co jemu czort. A czort niemądry, ale przecie chytry. Człowieka nie zna, ale słabości człowiecze ma zakarbowane. Wiedział o starszym bracie, że czorta się boi, a ogień to jemu nic. Od razu go wiedzie do lodu. Mędrzec stężał od razu, ale czekał. A młodszego nie do lodu wiedzie, tylko od razu do ognia, do pieca. Czort chytry ale durny. Młodszy brat był gorący, od razu zajął się, raz jeszcze zaśpiewał, zatańczył w ogniu, buchnął i już po nim. Siedzi u Boga i śmieje się z czorta. A tamten starszy w lodzie czeka, czeka. I był jeszcze trzeci brat, nijaki — ani zimny ani gorący. I mądry i głupi, to znaczy ani głupi ani mądry. Nie taki porządny, bo majętny, i nie taki głupi, bo w majątek nie dufał. I nie taki mądry, bo zaasekurował się na wszystkie boki. Od ognia, od gradu, od powodzi, od wiatru, od słońca, od wojny i od śmierci też. Miał na wszystko papiery z pieczęciami. No i tego trzeciego brata nijakiego także chapnął czort, a ten z miejsca wszystkie papiery asekuracyjne czortu pod nos. Czort durny ale chytry, na papiery nie wyrzeka, niech się dalej asekurują, tylko udaje, że nie umie czytać. Sług piśmiennych ma całą chmarę, tylko świsnąć, a samemu cesarzowi piśmienność nie przystoi. Figluje z nijakim, tak po cesarsku. Raz go tylko lekko smagnął ogniem, a ten we wrzask: „Panie cesarzu najjaśniejszy czy najciemniejszy, ja takiej maści jak wy, ja się też u was zaraz zaasekuruję.“ Czort go zaraziutko zaasekurował, został u niego na zawsze. —
Goście z Krzyworówni i z Żabiego hałaśliwie zbierali się do domu, tylko pan Jakobènc, ksiądz Trembicki, Duwyd i Poperecznyk, co mieszkali daleko poza Jasienowem, musieli przeczekać do rana. Foka skoczył do grażdy by przygotować dla nich spanie. Tymczasem na strzemienne otworzono ostatnią z berbeniczek, przyniesionych szczodrze przez Tanasija na chrzciny. Tanasij nie pił wcale. Duwyd pociągał coraz gorliwiej, nawet dziedzic ryzykował więcej niż dotąd, tylko pan Jakobènc, jak za dnia tak teraz, popijał równomiernie lecz bez przerwy. Pokrzepiwszy się, wychodzili na powietrze, na podwórze. Dziedzic wołał na Semena, by siodłał konia, Tanasij szukał Gawecia. Po czym wrócili do izby, tymczasem Foka wrócił i obwieścił:
— Księże dobrodzieju, panie Jakobènc, Duwyd i wy Mykoło — spanie gotowe, proszę kto chce. A was też prosimy, Tanasiju, zostańcie.
Choć poszarzały i wyczerpany Tanasij kiwał głową przecząco. Inni zwlekali jeszcze, tylko pan Jakobènc wstał natychmiast prostując się, machał ręką, jak gdyby z poddaniem stwierdzał wielkie straty, żegnał się głosem rozklejonym:
— Spać! przekroczone wszystkie godziny i terminy, koniec świata taj już. — Rozwarł oczy w niekłamanym przerażeniu, w milczeniu podawał rękę naokoło.
Tanasij zerwał się, a ująwszy go mocno za rękę przemawiał powoli:
— Panie Jakobènc, koniec świata wtedy, kiedy starzy ludzie się rozstają, a potem każdy sterczy sam. Ja gaduła niespamiętany, wy milczek, a przecie my z jednego świata, gramy jedną grę, nie pogniewacie się, to powiem wam coś na pożegnanie.
Przymykając oczy, pan Jakobènc zdobył się na wysiłek, wykrztusił:
— Mówcie, Tanasiju, wam nawet gadanie nie zaszkodzi, wyście mędrzec, taj już.
Tanasij nie wypuszczał ręki pana Jakobenca. Rozczulił się i wywodził:
— Panie Jakobènc lubeńki, nie martwcie się stratami! Wziąłeś czorcie krowę, hajda, chapaj i kożuch! Nie z ubytków przyjdzie koniec świata tylko z tego, że święta się kurczą i wyczerpują. I niechaj przyjdzie. „Przyjdź Panie! zaraz albo jutro“ — pisze List. A co nam zostało do jutra? Co od znijaczenia łajdackiego wyzwoli nas? Święto! „To co macie — trzymajcie, dopóki nie przyjdę“ pisze List. Patrzajcie dobrze, jak święto wywraca człowieka. Każdy na głowie stoi. Pierwszy głowacz, główny urzędnik gminy, do komórki zeszedł na pijaka, a główny pijak wyjechał na mędrca. Z kucharza od dziczyzny — profesor od oświaty, a z rysia czarnohorskiego — adwokat od rekursu. Popy zmaleńczeli na baranki, a tacy bogacze, co setki ogonów w zębach trzymają, na kurczątka bogumiłe. Za to jeden taki, co nieraz sam spod chudoby gnój wyrzuca, bardzo pokazuje na biskupa i na więcej. Z ormiańskiej najtwardszej koziny miodownikiem ciepłym zapachniało, a z żydowskiej suchej macy wódka zaszumiała. I cud główny — ze szlachcica dumnego — książka cichutka. Ależ któż wie, co tam w środku pisze. Gdybym to ja umiał czytać.
Nadaremnie pan Jakobènc starał się uwolnić rękę, Tanasij ujął ją jeszcze silniej i tak kończył:
— Całe szczęście, że hardzi mocarze tego świata, pan namiestnik cesarsko-królewski i preoświeszczennyj metropolita nie przyjechali na chrzciny do Jasienowa. I dzięki Bogu! Mogło się z nimi przydarzyć to samo co z wójtem i jeszcze gorzej. Podług zasługi święto samo z siebie podnosi człowieka lub poniża, i zaraz widać. Stawia na głowę i na nogi. I na drabince też zawiesza, lepiej niż w cyrku —
Poperecznyk przerwał:
— I aby ogień łykał i gwoździe, a węże okręcał wokół szyi?
Tanasij uśmiechał się wzgardliwie, odciął:
— Ach te dureństwa, to byle kto potrafi za pieniądze, a bez święta. Święto odmienia. Nawet takie rogi, co do spoprzeczania rosną, odkręca do środka w koźle albo na odwrót w czortowskie. Święto potrafi. Pilnuj się, synku, niech cię Bóg chroni. Pilnujmy się i my, panie Jakobènc, abyśmy się znów nie wywrócili, bo kto nas postawi na nowo? Bez święta nie zaświeci nam ani Rusałym, ani Rachmańska kraina, ani wasza luba gorąca Wormenia, spoza tej wielkiej góry, co trudno się nazywa. Stare święta kasują jedne za drugim, a nowych nikt nie ustanowi, chyba pod koniec świata, i daj wam Boże, amen.
Pan Jakobènc ściskał dłoń, cmoknął i odparł gasnącym głosem:
— Dziękuję, Tanasiju, dziękuję, taj już.
— I my dziękujemy — dodał pośpiesznie Foka — teraz i wy, Tanasiju, odpocznijcie sobie. Jutro nas dalej będziecie pouczać.
Tanasij opierał się stanowczo, lecz nie wstawał, jak gdyby nie miał zamiaru odjechać, przeto Foka odprowadził pana Jakobenca do starej grażdy, a sam wrócił pośpiesznie, znów zapraszając Tanasija i nagląc, aby się przespał. Zniecierpliwiony Tanasij huknął kułakiem o stół, aż stół podskoczył i trzasnął.
— Dość rozpieszczać się! Przeciąć toporem świętowanie i do dymu hoc! Czort chciał mnie na śmiech podać, abym zdechł w gościnie. Na nic! Niech stara wędlina dalej kamienieje w dymie, nie ugryzie jej.
Foka, nie kryjąc obawy o zdrowie Tanasija, przekonywał niezmordowanie:
— Tanaseńku, prześpijcie, w starej chacie cichutko, przeświętujemy jeszcze do południa, jutro po obiedzie, powolutku pojedziecie sobie do chaty.
Tanasij odzyskiwał wigor i krzyczał:
— Człowiecze, wiem, u ciebie góra nowiutkich-prześcieradeł, liżnyki bez jednej pchły, nie używane, pachną macierzanką, a w chacie nikt nie obudzi, cicho jak w grobie. To nie dla mnie! Zaśpię mocno, ze snu wylezą mi żaby różne, w głowie psy zaczną haukać i wyć, popsują święta. Nie! Na sękach mi spać, niech mnie szturkają, niech dym mnie gryzie, niech cielęta ryczą przez okno, to dla mnie.
Foka nalegał jeszcze:
— Koń się gdzieś pośliźnie w lesie na Słupejce, zwierz się jakiś nadarzy, to świat drogi, i jeszcze ciemno. Co innego młody.
— Prędzej któryś z młodych pośliźnie się niż moja Mysz, a zwierz z daleka zwęszy, jeden drugiemu naszepce: „dziad śmierdzący jedzie, uciekajmy“. Nie! Święto skończone, hajda, nie ma co się durzyć.
Tanasij wstał, także Duwyd chwiejąc się usiłował wstać, usiadł znów lecz potakiwał żywo:
— Nareszcie! A kto najwięcej zaciąga? W jednym dniu upiłem się dziesięć razy za porządkiem, a bez was byłbym trzeźwy przez pełnych dziesięć lat.
— Ja cię nie siłuję, tyś taki sam gość tutaj jak ja.
— Nie siłujecie? Nie chcecie ani spać, ani jechać do domu, teraz nawet pić już nie chcecie, to co z wami robić? Durzyć się! Wy bez wódki jeszcze lepiej durzycie, kto tego nie wie. My wszyscy dwadzieścia cztery godzin przez was i z wami durzymy się jak dzieci. I kto by to oglądał, pomyślałby, że u nas najlepsi ludzie na świecie. A to jest gadany cud, Tanasijowy cud. To od święta. Popatrzcie jutro, co zrobią bez was i na co dzień. Świętować nietrudno.
Tanasij, stojąc wciąż, prostował cierpliwie:
— Świętować niełatwo. Każdy człowiek żyje dla święta, na co dzień on półczłowiek. I zewsząd wszystko ciągnie do święta. Popatrz, posłuchaj, zrozum, ucz się: święto przemienia.
— Raz jeden na cały rok, to mi wielka przemiana! Co to ma za znaczenie? Są i u nas takie chasydy — ja przeciw nim nic nie mówię — co przychodzą z wielkim hałasem, „my od dzisiaj dobrzy“. Zaczynają fajnie, piją, tańczą, wywracają oczy, to jeszcze dobrze, a na drugi dzień szkoda mówić. Raz na rok dobrze chcą i za to przez cały rok robią jak najgorzej.
Tanasij upierał się:
— Święto to próba, raz na rok to dużo, dobra chęć przemoże, a wesołość doda sił.
— Gdzież tam przemoże! Jest i u nas taka sama wesołość raz na rok, że aż haj! Nazywa się Purim, widzieliście? Radość na radości galopuje, wariat na wariacie, same pobratymy, jutro wytrzeźwieją, pobratymy rozsypało.
— Nie opowiadaj, jest i u was przecie co tygodnia szabas, święto wielkie.
— No tak — zgodził się Duwyd — ale na sabat ja nietutejszy. Święto nic nie ma do interesu, jedno od drugiego zaryglowane.
— Tobie tak się zdaje — mówił powoli Tanasij — może i innym Żydom, może i naszym tak się zdaje. To tak, ależ i nie tak. Popatrz dobrze: z czego jest watra? Ze wszystkiego. Z drzewa, z ziemi, z powietrza, z potarcia. Zbierze sobie to wszystko i dalej oddaje ciepło. Idzie z tego co było ku temu co będzie. Cały tydzień, cały rok, ciągnie do świętego dnia. Wszystkie interesy ciągną do święta jak wody do morza.
— Co znaczy ciągną? To od święta ciągnie do interesu, człowiek znudzi się świętem, już go korci do hałasu, do kłótni, niejednego nawet do grzechu. U nas najweselej w sobotę wieczorem, święto się skończyło, świat się otworzył.
Tanasij podniósł głos:
— Mnie nie poszachrujesz, Duwyd, dobrze wiesz, że na darmo. Może nie poleciałbyś zaraz na koniec świata, gdybyś wiedział, że tam gdzieś świętuje i weseli się twój ojciec, twoja matka? Czy może kłopotałbyś się o wszystkie krętactwa, o woły czy o deski, albo choćby o dzieci? Gadanie!
— No, to prawda, Tanasiju, i za to daj wam Boże zdrowie, a ja przecież lubię interesy nie dla krętactwa tylko. A co znaczy krętactwo? Jest taki, co mnie zniszczy od razu, jeśli ja zawczasu trochę nie pokręcę. I co to jest uczciwe oszustwo? To ziele na sen dla wariatów i dla łajdaków. Ale naprawdę to ja lubię interesy inne, takie, po których poznaje się ludzi. Dopiero wtedy mam święto i po co mnie się durzyć. Do was mogę przyjść w nocy z krzykiem: „Tanasiju wyciągajcie pięć albo dziesięć setek, ja w biedzie, ja pod kryminałem, ratujcie“. I ja śpię spokojnie, bo jest Tanasij, Maksym albo Foka. To nie od święta! Inny górski albo kołomyjski galant, od święta słodziutki pobratym, a jutro mnie utopi.
Tanasij przerwał gwałtownie:
— Taki co po święcie i po zbrataniu zdradzi, ukradł Bogu święto, tak jakby dom Boży okradł. Będzie on miał za to podwójnie, jeszcze zanim koniec świata —
Duwyd zakrzyczał go:
— Tfu, co za koniec świata? to koniec waszego języka! I koniec kija wsadzacie umyślnie między mrówki aby straszyć.
— Ależ to pan dziedzic pierwszy powiedział „koniec świata“.
— Pan co innego, raz puścił strach, aby uciec od strachu, a wy pchacie nas do strachu bez ratunku. Już każdy język przekłuty waszym końcem, nawet pan Jakobènc. Mrozicie do kości, asekuracji się odechce, nawet majątku i życia także. A ja wam zaraz pokażę, że przeciw końcom są sposoby! Jest człowiek, jest głowa, są inne lekarstwa.
— Któryż to człowiek? — zdziwił się Tanasij.
Duwyd opowiadał żywo:
— Posłuchajcie jaki wypadek raz miał mój Tatuńcio: w Sopowie pod Kołomyją mieszkał jeden pan, wielki bogacz. No, on jeszcze nie pan, on ormiański kabzan, jak mówi pan Jakobènc. Nos miał taki fajny, z trzech żydowskich zesztukowany. Kiedy jechał drogą, fury ze sianem omijały go z daleka, aby o nos nie zaczepić. A kto by go zaczepiał, broń Boże! Strasznie paskudny na pysku. I skąpiec, pieniądze w garści trzymał, u niego największe święto w kasie. Paniczom swoim spodnie szył ze starych koców końskich. Śmierdzieli końmi, nikt z państwa nie chciał ich zaprosić. Grubianin na prawo i na lewo, aż fe! Kiedy mu coś nie w smak, inaczej do naszego nie powie, jak tylko: „Ty Żydzie durny!“ i jeszcze gorzej, całkiem nieprzyjemnie. A z innymi nawet jeszcze paskudniej. Mieszczanie wybrali go na burmistrza w Kołomyi, bo choć ciężki, rzetelny, co robił, to rzetelnie. Raz mieszczanie przychodzą na ratusz, czekają, czekają, a pan burmistrz wrzaśnie na nich: „Czego wam do diabła?“ „Przepraszamy pana burmistrza, my na audiencję.“ A on krótko: „Całujcie mnie w d..., audiencja skończona“. Mieszczanie to nie byle co, to Kołomyja, to honor! Zbierają się hurmą, tłumaczą mu twardo: „Przepraszamy pana burmistrza dobrodzieja, ale wcale nie mamy ochoty na takie audiencje.“ A dziedzic krótko; klucze im oddał i powiada: — „Od dziś całujcie sobie kogoś innego w d... ja już nie wasz burmistrz.“ Takiego grubianina świat boży nie widział ani nasza śliczna Kołomyja. I co było? Tatuńcio miał interesy także w Kołomyi. Drzewa wtedy jeszcze nie kupowali, o nafcie nawet się nie śniło. Żydzi dawali do Tatuńcia pieniądze na większy lub mniejszy procent. Tatuńcio wypłacał akuratnie, kto chciał, także od razu całą sumę, podług umowy i kalendarza. A tymczasem obracał pieniędzmi, mieli do niego zaufanie. Po prostu bank, pan Jakobènc — oberbank, a Tatuńcio unterbank. Powiedzieć łatwo, a nikt nie wie, co to kosztuje, zdrowiej obracać wodą, powietrzem, nie daj Boże ogniem. A co najważniejsze, sam Tatuńcio nigdy nikomu nie pożyczał ani grosza na procent, tylko szukał sobie interesów rzetelnych, jakie się trafiły, naprzód aby zapłacić procenty, a potem aby trochę żyć. W Talmudzie gdzieś stoi, że nie ma gorszych ludzi na świecie od procentników. Pchali się do Tatuńcia na wyścigi, pchali mu pieniądze: „Reb Szlojme, my mamy do was zaufanie“, a potem: „Reb Szlojme, dawaj procenty!“ Nie zapytają, czy u nas na szabas świeży kołacz czy zeschłe kartofle z przedwczoraj. Gorsi od pluskiew, pluskwa raz na noc sobie ugryzie, ucieknie i schowa się, po kapitał na pewno nie przyjdzie. A procentnik ssie ciągle i jeszcze straszy, trzyma człowieka w zastawie, jedną nogę w kryminale. A skąd wziąć? Tatuńcio zwijał się, pocił się, spał z rachunkami pod poduszką. Co mówię spał? Co papier zaszurgocze, to on zrywa się na równe nogi, śni mu się, że już termin. Rano wstajemy, jak to dzieci, wesołe, krzyczymy za porządkiem: „A gite morgie, Tatełe!“, a Tatuńcio wzdycha: „Co? Dobry dzień? Jeszcze gorszy niż noc“. Pokazuje palcem na papiery. Takie życie, poczerniał. I raz szczęście uśmiechnęło się. Jakiś Żyd wyjeżdżał do Niemiec, sprzedał mu dość ładny zajazd przy ulicy Błotnej, na raty. Tatuńcio dał zadatek, podpisał kontrakt i dobrze, dom jego. Ledwie co, już Żydzi zwąchali przy szabasie, naplotkowali, czy też ktoś ich podjudził. Przedtem pchali się z pieniędzmi, jeden przez drugiego, a teraz po sobocie hurmą szturmują i krzyczą jeden przez drugiego: „Reb Szlojme, oddaj pieniądze, oddaj wszystko naraz“. Przestraszyli się, swoi najgorsi! I macie, co więcej potrzeba? Od razu koniec świata. Ale Tatuńcio mocny. Jakby nigdy nic powiada: „Dobrze, jak chcecie, przyjdźcie rano, żona ma klucze, przyjedzie raniutko z Kosowa.“ Z terminami miał czas, ale tyle gotówki nie miał, wydał na dom. Dziedzica z Sopowa znał dobrze, popędził piechotą w nocy aż do Sopowa. To więcej niż pół mili. O mało go tam psy nie rozdarły koło dworu, musiał biedak położyć się na ziemi i krzyczeć gwałtu. Pan kabzan, jeszcze gorszy pies, jak charknie przez okno: — „Żydzie, przeklęty, z piekła rodem, po nocy psy i ludzi straszysz, co ciebie tak goni?“ A Tatuńcio od razu: „Puryc, nieszczęście!“ I wszystko mu rozpowiedział. Jakby ręką odjął, pan kabzan bez słowa wyciąga klucze spod poduszki, w koszuli, ze świecą drepcze do komody, zgartuje grube tysiączki. „Masz, Szlojme! Zatkaj im gardła, niech się udławią. Oddasz kiedy zarobisz. I cicho sza! ani słowa. A teraz hajda!“ Ojciec dziękuje, co znaczy dziękuje? Nie wie jak ma dziękować, a pan kabzan w krzyk: — „Zabieraj się do czorta, cymbale durny, ja teraz chcę spać!“
No i co? Skąpiec twardy, grubianin, a człowiek! Koniec świata od razu odłożony! A ojciec miał po szabasie drugie wielkie święto. „Tamto od Boga, a to od człowieka“, powiadał Tatuńcio. Widzicie? A swoją drogą, kiedy rano położył na stole grube tysiączki, taki strach powiał od nich na procentników, że wywiało ich jak z kanony. Nie chcieli brać ani procentów ani kapitału, uciekali, przewracali się na schodach. Przecie ojciec zaraz rozkazał nam zamknąć drzwi i oddał kilku najgorszym, zrzucił ich ze schodów razem z pieniędzmi. To inni błagali, płakali, na kolana padali, aby zostawił u siebie pieniądze, przynajmniej na całkiem mały procent. Miał trzecie święto, od pieniędzy. Widzicie? Zamiast końca świata, od tych trzech świąt wszystko obróciło się na lepsze.
Tanasij zmuszony do dłuższego milczenia usiadł ponownie. Odzyskując siły wybuchnął:
— Ładne mi święto wyszukałeś, z kabzana co dusi tysiączki i z tysiączek zaśmierdziałych! Tfu! Toż najdurniejszemu widno, łopatą do głowy wsadzić nietrudno, że święto prawdziwe kicha na wszystkie interesy. Nicuje cię, osądza, czyś ty lice czy nice, czy obraz Boży czy czarna dziura. Dlatego interesy biegną za nim, a ono samo ciągnie człowieka aż na próg Hospoda. A któreż, a czymże? W tym rzecz! Posłuchajcie, czy breszę. Ja nie poperecznyk do Boga ani do wiary, nie! Ale kiedy widzę i słyszę, jak księża i diaki behekają, jak chrześcijanie biją się w piersi, biją pokłony i zawodzą, jak Żydy kiwają się, wywracają oczy i wajkają — nieraz się dziwuję —
Tanasij zatrzymał się, oglądał po kolei dziedzica, Fokę, starego Skuluka, Duwyda, zatrzymał dłużej wzrok na księdzu wikarym. Podniósł głos, poprawił się:
— Nie! Ja się wciąż dziwuję, ja się codziennie dziwuję i pytam codziennie: czy Bóg naprawdę głuchy, czy tylko robi się głuchy?
Duwyd podskoczył z miejsca, przerwał mu, skomlał gorączkowo:
— Tanasiju, gwałtu! Tanaseńku, ja was proszę! Proszę pana księdza zatkać go! On nam zrobi koniec świata — zaraz, co znaczy zaraz? — Już!
Jakby od alarmu pożarowego słuchacze mimo woli poruszyli się niespokojnie. Dziedzic wyszeptał:
— Na miłość Boską, cóż znów takiego?
Skuluk westchnął:
— Kryj Boże!
Foka bąknął:
— Na masz!?
Tymczasem ksiądz wikary, który już przyjrzał się pułapkom Tanasija i przejrzał je, uspokajał zwiędłe:
— Poczekajmy, niech gospodarz sam powie.
Duwyd uspokoił się nieco, lecz nie mając ochoty dopuścić Tanasija do głosu pochlebiał mu:
— Wy taki fajny, Tanaseńku, ja was tak lubię, ja was tak proszę, zostawcie to. Od tego jest ksiądz, a dla nas rabin.
Tanasij nasurowił się:
— Od czego?
Duwyd bełkotał gorączkowo:
— Rabin pyta, rabin krzyczy do Niego, hałasuje, kłóci się z Nim, głośniej niż ja z wami o drzewo. A ja co? A wy co? Wybaczcie — wy nie rabin.
— A któryż to rabin taki krzykliwy? — pytał Tanasij ze śmiechem.
— Co znaczy krzykliwy? Nasz kosowski rabin gada sobie z Panem Bogiem od rana do wieczora, a czasem jeszcze dłużej.
— Jak to gada?
— Pan Bóg z góry, a on stąd z dołu, rozmawiają.
— A to nie bajka jakaś? — zapytał cicho lecz żywo Foka. — Skąd wiadomo? Kto to słyszał?
— Co? Może nasz rabin kłamie? Pan Bóg z kłamcą będzie rozmawiać? Wybaczcie, Foko, ale wyście za młody do tego. Pewnie, że gada. Ale to nie dla nas. Ja sobie po prostu wierzę, a rabin nie potrzebuje...
— Teraz wy od rzeczy gadacie — odciął Foka. — Aby rabin nie wierzył w Boga?
— Co się czepiacie? Po cóż mu wierzyć? On wie.
— To po cóż krzyczy? — pytał Foka.
Duwyd cmoknął niecierpliwie, lecz nie miał ochoty zestąpić z wysokiego konia. Mówił dalej:
— Obaj pytacie za dużo, głowa pęka. I ja raz zapytałem, mało mi nie pękła, to oduczyłem się w jednej chwili. Było to tak: Nasz ród z daleka, ho-ho, aż zza Krosna. Tam inaczej, tam chodziłem do zwyczajnej szkoły i tam ja byłem cały Polak, tylko po żydowsku i po polsku, a Biblii ani na ząb. No i przyjechaliśmy do Kosowa, z Tatuńciem i z Mamunią, pamiętam jak dziś, gorąco, przyjemnie. W Kosowie zawsze tak, a dziecku najlepiej, bo wydaje mu się, że będzie zawsze tak samo. Ale tam w Kosowie zapchali mnie od razu do twardej hebrajskiej szkoły. Uczą po kosowsku, ostro, od razu Biblii. I w Biblii tak się czyta na początku: „Brejszis buru Elojhim es ha-szumaim wejs hu-urec.“ I co moja głupia głowa idzie robić? Zamiast zrozumieć, ja pytam nauczyciela: „A co to znaczy Brejszis buru?“ To on jak trzaśnie mnie kułakiem po gębie i jeszcze grubą książką po głowie poprawi i nogą z tyłu kopnie: „Masz, co znaczy“. W głowie mi iskry, gwiazdy, ja już w niebie. Ja z rodu, ja pieszczony, mnie nikt palcem nie tknął! To ja w bek, co znaczy bek? Zawrzeszczałem, trząsłem się w gorączce, uciekłem do Tatuńcia na skargę. Płaczę, mówię wszystko, a Tatko na to spokojnie: „On ciebie nie uderzył, on pouczył, że o święte rzeczy nie wolno pytać, trzeba od razu zrozumieć“. A Mamcia bardzo patrzy to na mnie, to na Tatka i mówi: „Szlojme, on blady, on słabowity, on mało je, on kaszle po nocach“. Nie mogła wytrzymać, wyszła sobie. Zrozumiałem, nie pytam więcej.
Foka wzruszył ramionami.
— Nic nie rozumiem z tego, ani po co rabin, ani czemu krzyczy, wytłumaczcież przynajmniej, co znaczą te słowa z Biblii.
Duwyd zakłopotał się:
— Proszę bardzo, może pan ksiądz wytłomaczy, dla mnie to niepotrzebne...
Ksiądz wikary tłumaczył:
— To znaczy: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię.“
— Właśnie — odetchnął Duwyd — Pan Bóg stworzył, dużo tłomaczenia i teraz rozumiecie? Niby to. Bo to potrzeba jednym skokiem, hoc! i zrozumiane! A czemu? Bo tutaj jeszcze przychodzi taki Tanasij i krzyczy — ja pamiętam dobrze — że Panu Bogu ludzka pomoc niepotrzebna... Ładny kawałek... A potem jeszcze gorzej pytacie: po co rabin, czemu krzyczy? Co z wami robić... Rabin jest naumyślnie taki, co chce Panu Bogu pomagać. No i ma kłopoty, nas niech Bóg broni od tego.
— A czyż ksiądz nie rozmawia z Bogiem? — pytał Tanasij.
Duwyd pośpieszył się:
— Tego ja nie wiem, to nie moja rzecz, a mnie się zdaje, że ksiądz wierzy w Boga, modli się, poza ściany świata i na koniec nie zagląda, i dlatego księża są ludzie szczęśliwi i porządni.
— A rabin nie porządny? — pytał Tanasij.
— Któż to mówi? Cóż to za gadanie przy wódce? Rabinowi trzeba zapłacić, a samemu siedzieć cicho, handlować drzewem czy chudobą bez takich kłopotów —
— Czekaj, Duwyd — przerwał Tanasij — po południu na łące rozpowiadałeś, że rabin swobodny, nie ma interesów, a teraz...
Z kolei przerwał Duwyd:
— Z tej całej swobody ma takie interesy, które ja jemu odstępuję i dopłacam, aby ich nigdy nie mieć. Tanasiju, ja młodszy, ja durny, wy nie pogniewajcie się, to wam powiem: z Panem Bogiem nie ma żartów. Słyszeliście księgę Jonah?
— Coś tam słyszałem — mruknął Tanasij — o brzuchu ryby, delorna powiastka.
— Ładna mi powiastka, ale słyszeliście. A ksiądz dobrodziej wie doskonale. Pan Bóg posłał takiego — no takiego cadyka do wielkiego miasta Niniweh, aby tam krzyczał na panów i na bogaczy, aby robił z nimi cuda. Ładny interes! A skąd to? Wszystko z tego, że rozmawiał z Panem Bogiem, taki kłopot! I cóż się dziwić, że ten bidak zląkł się. A gdzież uciekać od Boga? Ze strachu kupił sobie bilet i uciekł okrętem przez morze. Rozumiecie? Jakby dziś od wojska do Ameryki. Za to go ryba połknęła. Ja w to wierzę, niech połyka i niech wypluje, to cud, a ja sam wolę połykać rybę na szabas i takich interesów nie tykam.
Nieoczekiwanie stary Skuluk odezwał się z kąta wzruszonym głosem:
— Jegomość mój, wy Panie dziedzicu, wy Duwyd i wy chrześcijanie. O Jonie i o rybie słyszałem takie kazanie, że niech mnie Bóg broni. Mówił stary ksiądz: ryba naprzeciw człowieka taka, jak naprzeciw myszy zahata. Dziękowałem i ja Bogu, że ta biedna Jona, dusza chrześcijańska, nie przepadła. Pan Bóg nakazał rybie, i wyrzygała na brzeg. Oj, słucha stworzenie! No tak, ja pisma nieświadom, czekam wciąż na księdza, a tymczasem to już mam nie mówić o Bogu? A głowa po co? Do pobijania dachu? A język po co? Do kłótni, do plotki? Od kiedy stary dziedzic zbudował kaplicę, stary ksiądz nieboga przyjeżdża do nas raz na miesiąc, albo na dwa. A potem co? Mam zapomnieć o Bogu? Nie, wychodzę na gwiazdy, zaglądam tamtędy, idę do Maksyma na Podjaworze i słucham. Sam sobie też mówię, i do owieczek też, sam sobie dumam, czekam.
Ksiądz ziewając pocieszał:
— Gospodarzu, zbudujcie dom, aby stary ksiądz, gdy wytrzęsie kości na koniu, miał przynajmniej gdzie się przespać, pouczy was częściej.
— Ja właśnie to mówię — ucieszył się Duwyd. — Zbudować, zapłacić, Pan Bóg nie lubi za darmo. Święte słowa pana księdza dobrodzieja.
Tanasij wyczekał cierpliwie, wracał do swego:
— A teraz już mogę powiedzieć swoje o święcie?
Duwyd poddał się:
— Ja nie na przeszkodzie. Jeśli pan ksiądz pozwoli...
— Mówcie, mówcie, byle niezbyt długo — prosił ksiądz sennie.
Tanasij powtórzył uparcie i jeszcze głośniej niż przedtem:
— Ja się wciąż dziwuję, ja się codziennie dziwuję i pytam, czy Bóg naprawdę głuchy, czy tylko robi się głuchy na to, aby do Niego krzyczeć jak najgłośniej? Nie! On czeka, On tylko tego jednego chce, aby uśmiechać się do Niego bez interesu, a najwięcej z choroby i z kryminału, spod szubienicy i spod śmierci. I po to dał ludziom święto.
— Całkiem do rzeczy — uznał ksiądz — zgoda między nami i dość na dzisiaj.
Duwyd, bardziej buraczkowy niż jego chustka, przebrawszy miarę wódki przebrał także miarę w przejawach. Rozjaśnił się, krzyczał w rozczuleniu:
— Tanaseńku, to po chasydzku! A co ja mówię? Ja wciąż mówię: wam tylko pejsy brakują! Czepiacie się księży dobrodziejów przez dwadzieścia cztery godzin, śmiejecie się z wielkiego rabina kuckiego i z cudów, a dobrze się przyjrzeć, to u was pod masłem i pod pełechami — śliczne pejsy, aż lubo! Moje pejsy malutkie — westchnął Duwyd.
Tanasij zakończył głosem kaznodziei:
— Nie wyrzekaj, synku, na święto Boże, nie targuj się z Bogiem, nie oglądaj się na nikogo. Swobodnie świętuj! To u Boga pejsy najśliczniejsze.
— No to przedłużmy święto, zostańcie — nalegał Foka.
— Przedłużyć święto? — śmiał się Tanasij. — Czy ty wiesz sam, co mówisz? Przed końcem świata, kiedy nie będzie już durnych, anioł zatrembita: Od dziś co dnia niedziela! A któż go posłucha? Mądrzy pogonią za interesami, za pieniądzmi, za asekuracją, za czortem.
Duwyd wytchnął smętnie:
— Kiedyż to już przestaniecie nas straszyć końcem, Tanasiju?
— Właśnie skończyłem, bywajcie mi zdrowi. — Tanasij wstał.
Dziedzic popatrzył na zegarek.
— Już trzecia minęła, pora mi. — Wstał także.
— Ja godzin nie numeruję — mówił Tanasij — a świt to i mnie pora.
Poperecznyk pytał:
— I nie macie zegarka? Taki duka?
— Człowiecze, po co mi to! Aby mnie wciąż straszyło?
— Nie mógłbym zasnąć bez zegarka, ani zbudzić się — mówił dziedzic. — To wielka pomoc.
— Do czegóż pomoc? — pytał Tanasij.
— Aby się nie spóźnić — odpowiedział dziedzic.
— Spóźnić do śmierci?
— Ależ i po naszej śmierci będzie czas i pozostaną inni ludzie — zaczął pouczać dziedzic. Opanował się, pośpieszył do wyjścia.
Tanasij zamyślił się. Mówił półgłosem:
— Słyszałem w Kołomyi, jak nawołują się zegary z ratusza do cerkwi, z cerkwi do kościoła, śpieszą się, tu świt, a tu już popołudnie, po co to? Aby czas przedłużyć? To daremnie. Czas ucieka, kurczy się.
— Starzeje się, czy jak? — pytał Nykoła zwany Poperecznyk.
Tanasij odpowiadał cicho:
— W Liście z Nieba pisze anioł: „Czasu więcej nie będzie“.
— I co dalej w liście? — kusił Poperecznyk.
Tanasij zniechęcił się.
— E, co ty tam wiesz. Wyczerpuje się czas. Nie widzisz? Koniec niedługo.
Dziedzic już wyszedł, Tanasij wyszedł za nim. Wiatr trzaskał po dachach, księżyc wyłaniał się zza chmur i chował się ponownie.
— Dziedzicu — wołał ku podwórzu — jedziemy?
Dziedzic nie odpowiadał.