Listy z nieba/Tanasijowy cud
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z nieba |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1982 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Pozbawiony kapelusza i kożucha, bez wysokiego pasa, bez pistoletów i bez ozdób — a także bez manty, którą zostawił w komorze — w tak ubożuchnej odmianie schodził Tanasij powoli łagodnym stokiem od ganku Fokowej chaty ku długiemu, prostokątnemu podwórzu. Rozglądał się wokoło: nowe gęste chmury tłoczyły się na niebo. Ciemny tłum zatłoczył podwórze. W środku podwórza zresztą panowała ciemność. Wysoka i długa stajnia odgradzała je z prawej strony od dolnego podwórza szumnej chaty, zaś od lewa szereg wysokich drzew zasłaniał niebo, a także trawniki, waternik i widok na odległą, samotną przybudówkę. Tanasij przeciskał się przez tłum ku przodowi. Dopiero w miarę gdy docierał do zewnętrznego zachodniego ogrodzenia, znad rzędu niskich zabudowań tuż nad samym stokiem, odsłoniło się niebo zachmurzone lecz przesycone jednolicie światłem ukrytego księżyca. Stamtąd widać było, nieco niżej, schowany w łęku waternik. Wspinając się na palcach, by oprzeć się łokciami o dach niskich, jak gdyby fortecznych zabudowań, Tanasij spoglądał w dół ku carynkom, na lewo ku jarowi i dalej przed siebie ku rozległemu przestworowi, co jednym zamachem rozwiera się ku Czarnohorze.
Tuż pod stokiem wpuszczony gościnnie na carynkę koń Gawecia, psiogłowy Burek, wymyty deszczem i napasiony do gładkości świecącego brzucha, pasł się nadal niestrudzenie. Carynkowe trawki i kwiaty nieśmiało wydzierały się z ciemności nocy. Na lewo od zabudowań płaj wyskakiwał z bramy śmiałym zakrętem i chował się za pagórkiem. Tuż obok płaju strumyk wezbrany w jarze rozszumiał się porywiście. Bliższe i dalsze potoki wtórowały mu, oba Czeremosze głosiły swe dobrogroźne nowiny: Czarna Rzeka nalotem koni hukowych, Biała, chociaż wezbrana nadal, toczyła się uroczyście. Powietrze przesycone żywicą i wilgocią chłodziło wciąż nowymi powiewami. Izbowy pot, zaduch i dym łuszczyły się z ciała, mrok i ciasnota podwórza rozsunęły się.
Tanasij odwrócił się i półoparty o niskie budynki oglądał sobie z dala podwórze. Właśnie strzelec dworski Semen przeprowadzał ostrożnie od stajni przez tłum osiodłanego już gniadosza, podążając w poprzek podwórza ku lewemu kątowi aż pod bramę. Trzymany krótko koń, niepokojony wciąż niesfornymi odgłosami z tłumu, to strzygł uszy, to wskakiwał lekko, a gdy doszedł na miejsce, drżał na całym ciele i rżał cicho. Tam czekał dziedzic. Tuląc głowę do szyi konia uspokajał go szeptem.
Za chwilę opodal Tanasija, w prawym kącie podwórza przy furtce wiodącej do komory, stanął całkowicie zaspany Gawecio z drzemiącą kobyłą Tanasija. Oba konie były zwrócone głowami ku jasności, ku wyjściu. Coraz nowi goście a także domownicy wsypywali się na podwórze, celem pożegnania obu szanownych kumów.
Tanasij podszedł ku kobyle. Delikatnie skubiąc jej uszy i grzywę i głaskając nozdrza witał się głośno:
— Dobrześ nocowała czicziena starucho?
Klacz nie otwierając oczu wąchała znajome ręce, machała przyjaźnie ogonem.
— Ho, ho — zrzędził czule Tanasij — tutaj nie to co u nas, rozpieszczają stare kobylisko, do ciepła kładą, do łóżka z pańskim koniem.
Spojrzał ku pańskiemu koniowi i zdumiał się. Dostrzegł, że dziedzic wyciągnął z siodła nowe błyszczące pistolety i nabijał je.
— Po cóż wam to, panie? — pytał.
Dziedzic był zasępiony. Stojąc za koniem odpowiadał niechętnie, a z zakłopotania rozwlekle.
— Przyda się. Fudor Giełeta leśny człek, zakąsił na mnie zęby. Odgraża się, że żaden pan tu mieszkać nie będzie.
— I za to chcecie strzelać do niego?
— W obronie. Strzelał już do mnie z zasadzki, któż inny...
— Z rysiem ciaćkać się, a strzelać do człowieka?
— Do zbója — poprawił dziedzic.
— Zbój to zbój — odpowiadał Tanasij nieco głośniej zza kobyły — z czemnym nietrudno, a no pokażcie ze zbójem.
— Niczego nie chcę pokazywać — odpowiadał dziedzic zwiędle zza konia — a to chyba źle skończy się dla niego albo dla mnie.
Tanasij wyszedł zza kobyły, miejsce między końmi było wolne, tylko na opartej o zewnętrzne zabudowania ławeczce zwrócone ku podwórzu siedziały dwie baby z Krzyworówni zakutane w kożuchy i chustki. To ziewając, to szepcąc czekały na mężów, co jeszcze świętowali w chacie, czy może spali gdzieś po świętowaniu. Tanasij podniósł głos:
— Panie, rozładujcie pistolety i jedźmy. Wyście mój kum, zasłonię was, do mnie strzelać nie będzie.
Dziedzic wychylił głowę przez konia, przypatrywał się uważnie.
— Jedźcie sami, ja poczekam, aż się przejaśni.
Uspokojony Tanasij wrócił na stanowisko za kobyłę.
— Dobrze — mówił — poczekamy razem. Nie możecie mi bronić jechać razem z wami. Zawadzam wszędzie, niech chociaż wam się przydam. Rozładujcie pistolety.
— Wy żartujecie? — odparł dziedzic.
— To chyba wy żartujecie i to jeszcze lepiej, zaraz wypalcie w powietrze od święta na wiwat.
Dziedzic zaśmiał się sucho:
— Kumie, nawet ojciec mi tak nie rozkazywał. To za wiele — dodał zwiędle.
Tanasij znów mówił głośniej:
— Nie rozkazuję, do człowieka przemawiam.
Także dziedzic odpowiadał coraz głośniej:
— Bronię rodziny i siebie.
— Rodziny brońcie! — krzyczał Tanasij. — Dworu też, sług macie chmarę, ale taki jak wy nastawia się doli bez pistoletów. Rozładujcie!
Chociaż nie było kłótni, obaj podnosili głosy coraz bardziej. Tłum nieznacznie i w milczeniu przybliżał się ku krańcowi podwórza. Także Foka stanął między końmi, prosił pojednawczo:
— I tak nic z tego nie będzie, Tanasiju, a nie warto psuć święta o takie drobnice.
— Psuje święto, kto po chrzcinach ładuje pistolety — odpalił Tanasij.
Stojący w tłumie między końmi Duwyd wystrojony w kapelusz Tanasija, zasłaniający mu czoło, odezwał się smętnym głosem:
— Tanasiju, nie rozumiem was. O kogóż wam więcej chodzi?
— O człowieka — warknął Tanasij.
— O tego co strzela z zasadzki?
Tanasij roztokował się gorąco:
— O pana z panów, co z pistoletami w samego Jurija na hajduka wyjdzie. I o tamtego zerwigłowę, prawnuka Doboszowego, także. Każdy ujada nań, nikt go nie pouczył, i z tego zbój.
Coraz więcej ludzi wsuwało się między konie. Wśród nich także Poperecznyk. Przywieszony luźnie do pasa ciężki i szerokopyski, jakby ręczna armatka, słynny pistolet watażka Popecuna, wyciśnięty Nykole przemocą przez Tanasija w porywie darowania, uderzał go po kolanach. Podciągając pistolet i przytrzymując ręką, oparty plecami o ogrodzenie, zarechotał bez hamulca:
— Prędzej, prędzej, Tanasiju, jedźmy na wierch pouczyć Fudora, aż rozsumieni się, rozpłacze.
Głośny śmiech ogarnął gromadę. Tanasij nie znajdując odpowiedzi rozjąkał się na chwilę, przemógł się wszakże i odpalił twardo zza kobyły:
— Nie rozpłacze się, i niedźwiedź nie płacze. Pan sam oszczędza zwierzynę w puszczy, każdy zwierz na coś potrzebny, Fudor też.
Nieokiełznany wybuch śmiechu pogrążył dalsze słowa, Tanasij był pokonany.
Duwyd wyrzekał z niesmakiem:
— Tanasiju, podajecie siebie samego na śmiech, wasza wola, a pana za co? Za to, że z nami pobratymuje? To przykro.
— Mnie od śmiechu nie strach, a nikogo nie podaję — odgryzał się groźnie Tanasij — ale to panowanie co na pistoletach zasiadło, to dopiero śmiech! Taki pan samym śmiechem ma panować, półśmieszkiem odpędzać kule i zasadzki też, inaczej...
Oparty o konie dziedzic szarpnął się gwałtownie, jak gdyby chciał się rzucić na Tanasija. Chwycił pistolety i z całego rozmachu cisnął jeden za drugim poza ogrodzenie do jaru. Spłoszony nagłym ruchem koń szarpnął się także, tłum zastygł w milczeniu. Jedno żelazo jęknęło o kamień, drugie chlusnęło w kałużę. Semen rzucając tręzle panu puścił się ku jarowi, dziedzic zatrzymał go ostro: „Zostaw!“
— Teraz dobrze? — zapytał dziedzic ze źle skrywanym rozdrażnieniem.
Tanasij zamilkł, i tłum milczał. Duwyd zatoczył się, załamał ręce, jęknął:
— Co powiedzieć to źle. Ładne zakończenie!
Poperecznyk bawił się nadal:
— Koniec świata delorny! Fudor gotów do strzału — pan rozbrojony.
— Czego się czepiacie — kpił znów ożywiony Duwyd. — Fudor prosto od Dobosza, to honor junacki, gdzieżby on strzelał! Jego nie ma, sama strzelba z krzaków strzela.
Tanasij odzyskał ochoczość. Panując nad sobą, obwieszczał wyraźnie, uparcie:
— Dobosz mądry junak zabronił strzelać z zasadzki do routy. A Fudor celuje prosto do kryminału, któż nie wie. Lubię go, ale to darmo. Zafasuje dziesiątki roków, zmięknie, sam przyjdzie jednać się z panem.
Poperecznyk urągał:
— I to ma być prawnuk Doboszowy, opryszek?
Tanasij pouczał spokojnie:
— Od rzeczy mówisz, Nykoło. Opryszek rzuca ojcowiznę, nawet tuhę swoją zdepce, niech nie skomli. Dlatego im więcej ich męczyli, tym byli zuchwalsi.
— A Fudor nie taki? — dopytywał się Poperecznyk.
— Cóż to za opryszek, zbójaga prosty, chytry aż durny, na pewniaka liczy, że ten świat podły. W kryminale z tuhy zawyje, i pan go na palec nawinie. I któż więcej ma honoru do stracenia? Wspomniecie Tanasija.
Dziedzic nie wiedząc sam co czynić z sobą, coraz pośpieszniej krążył wokół konia. Przystanął nagle, słuchał. Wycedził półgłosem:
— Ale cóż tymczasem pomyśli sobie mój stary Ihnat? Fudor przezywa go pańskim psem, a jego pan go nie obroni.
— Nie szczujcie psa na psa — twardo przybił Tanasij — bo oba pokąsają.
Poperecznyk kręcił się w tłumie jak w swoim żywiole. Podśmiewając się bez żółci, rozniecał wesołość:
— Koniec świata, koniec świata.
Jaśniało, i Tanasij odzyskiwał napastliwość. Wplatając w grzywę kobyły palce jak szpony, zjeżdżał Poperecznyka:
— Nie dufaj sobie, Nykoło, że kto ma rogi, to od razu czort. Nie, to najprędzej cap rogaty. Czort niemądry, ale nie taki już durny, dobrze wie, że im więcej panów i szlachty będzie ciskać pistolety do berda, tym bliżej końca, bo wtedy samemu czortowi zmierzch.
— List z nieba — bąknął ktoś z tłumu.
Znów bluźnierczy chichot posypał się przez tłum, a Duwyd, całkiem zawiany od razu zakręcił na inną koleinę.
— Utrapienie z wami, Tanasiju! wy znów zaciągacie nas na te niebezpieczne kawałki, do religii.
Tanasij żachnął się:
— Do jakiejże religii? Mierzę w czorta, niech sczeźnie, tfu! i tyle.
— Tfu, czy nie tfu — bełkotał Duwyd — a on skąd, może z asekuracji? Może doktory jego wypraktykowali? A może stary pan aptekarz Nowicki jego napaćkał w miseczce? Nie, on z religii.
— Idź het — opędzał się Tanasij ze śmiechem — czorta do jednej miski mieszasz z religią.
— To wy wciąż mieszacie w nocy i o świcie — rozkrzyczał się Duwyd bez hamulca — to wy psujecie całą zabawę, a ja mam tego dość! A ja wam jeszcze coś powiem: wy cały porządek świata wywracacie. To niesprawiedliwie, bezbożnie! O Doboszowego prawnuka się turbujecie, o zwierza puszczowego też, a tamtego ciemnego, wiecie którego...
— Powiedz po prostu czorta.
— Nie chcę powiedzieć i nie powiem — wykrzykiwał Duwyd ku uciesze tłumu — ja całkiem nie biorę sobie tego prawa jego przezywać. Weźcie od korzenia: on z większego rodu niż Doboszowy, a wy znęcacie się nad nim, wy się wciąż jego czepiacie.
Niektórzy słuchacze bawili się niezgorzej, dały się słyszeć wesołe okrzyki:
— Po co go się czepiać, niech sczeźnie!
— Ja go się czepiam? — krzyczał Tanasij. — To on mnie się czepia, a was wszystkich — najwięcej.
— Tak, wy! — wołał Duwyd. — Wy! bo u was wychodzi, że Tanasij bialutka owieczka, ziółko połonińskie, a tamten ciemny jest tfu. A zapamiętajcie sobie, sto procent recht nie istnieje.
— Jakież procenty — odgryzał się Tanasij — żydowskie od weksli arendarskich?
— Nie — odpowiadał Duwyd — to nie tylko żydowskie, to chrześcijańsko-żydowsko-ormiańsko-tureckie, że jeden uprze się, nie chce ustąpić, nie chce się pogodzić, procesuje się, mówi, że ma okrągłe recht, gładziutkie jajko całkiem zamknięte. A to jest zaśmierdziałe jajko, i taki z jajkiem to na pewno łajdak. Bo gdyby on miał okrągłe recht, to by zaraz otworzył jajko, nie byłoby procesu, pogodziliby się. A wy zanadto procesujecie się z tamtym. Pomagajcie Panu Bogu, tak! a tamtego zostawcie.
— Niech sczeźnie! — splunął Tanasij. — Tfu!
Duwyd nacierał coraz napastliwiej:
— Wasz język jak cep, ciągle to samo klepie: tfu-tfu-tfu. A z tego widać, że on wam się ciągle przywiduje. Zostawcie go całkiem, słyszycie, on już ma za swoje, nieprawdaż, Maksymie?
Maksym nie odpowiadał, Tanasij rozładował się grzmiąco:
— Znalazł się żydowski adwokat od czorta! Spekuluj, a czy wiesz, jak ci zapłaci?
Duwyd krzyczał coraz cieńszym głosem:
— Żydowski ale nie adwokat, to wy chrześcijański adwokat od Fudora —
Tanasij przerwał:
— Brechnia, nie adwokat, bo nie za pieniądze. Obronić dobrego nie sztuka, obroń zbója...
Duwyd przerwał mu:
— Właśnie wy adwokat, wy w ciągłych procesach z tamtym ciemnym, wciąż z nim karbujecie rewasze. Nie ja, nie ja! Ja milczę, ja uciekam. On potrzebny ale Komu innemu, nie mnie i nie wam. Niech Kto inny z nim się procesuje, z nim się obrachuje! A tymczasem potrzebne nabite pistolety, bo sto procent recht nie ma, nie istnieje! — wykrzykiwał Duwyd przechodząc sam siebie. Dodał ciszej: — Może nie tak, Maksymie?
Nieporuszony Maksym potwierdził zagadkowo:
— Kiedy wątroba zapali się, głowa także może się zająć.
Tanasij nie myślał ustępować Duwydowi.
— Kiedyś taki mądry, to sam ubieraj pistolety, zapisz się do żydowskich żandarmów, i niechaj będzie żydowskie wojsko i żydowski król też, a nie...
— Słyszycie ludzie dobrzy, co on wygaduje? — skomlał Duwyd. — To przeciw religii, nam tego nie wolno.
— A wolno ci bronić czorta?
— Ludzie Boży — prosił ciepło Skuluk — nie kończcie święta czortem.
Duwyd oskarżał:
— To Tanasij ciągle zaciąga do tamtego ciemnego, z ludźmi nie może wytrzymać, i za to nikt z nim.
Tanasij szarpnął grzywę Myszy tak gwałtownie, że obudziła się i opędzała się zębami.
— Cicho siedź, Mysz, jeszcze ty się mieszasz — zrzędził Tanasij. Zajechał Duwydowi:
— Kto cię dojdzie, czy z pijana zaciągasz czy chytrze z żydowska. Gadaj otwarcie, nad kim raczej litować się, nad dychaniem, nad człowiekiem czy nad czortem?
Zniemożony ostatecznie Duwyd nie mógł już więcej dotrzymać. Zatoczył się gwatłownie, prosił mdlejącym głosem.
— Tanaseńku, nie mam już sił. Szczęśliwej drogi.
Błędnymi oczyma szukał miejsca ocalenia. Od kiedy kąt przy ogrodzeniu ożywił się nadmiernie, siedzące na ławeczce baby z Krzyworówni wyprostowały się i ożywiły się także. Były to Jełeniocha Dmytrycha Potieczka, pyzata, czerwona, z nalanymi krwią oczyma i zwiędła suchutka Annunia Hrehorycha Charuczka z ciepło-smętnymi oczyma. Pojęły niedolę Duwyda, zapraszały go litościwie:
— Siadajcie, biedaczyno — pieszczotliwie słodziła Annunia Hrehorycha.
— Siadajcie, biedaku — z radosną furią wybuchła Jełeniocha — ten stary ululał was na amen, tak samo jak kiedyś mego Dmytra, aż do mnie stawiał się. Gad, ale pewnie podjudzony, a przez kogo? Niby ja to nie wiem. Ale popamiętał, więcej tamtędy nie pójdzie, a za moją krzywdę przyjdzie kara, przyjdzie. Siadajcie.
Chwiejnym krokiem wyciągając ręce naprzód, jak gdyby miał iść na czworakach, Duwyd dokołatał się do ławki i bęcnął między baby i ich kożuchy. Mruknął w rozpaczy:
— Tak, on mi zrobił ładny koniec świata.
— Koniec świata, Żyda tak upić — litowały się obie baby, jedna krzyczała, druga słodziła. Litowały się szczerze, lecz z litości nieustannie budząc Duwyda nie dawały mu najbardziej upragnionego spoczynku.
— Koniec świata widoczny — upewniała się głośno Dmytrycha. — Od początku świata Żyd upija chrześcijanina, a teraz chrześcijanin Żyda, na sam koniec.
— Oj koniec — żaliła się Hrehorycha.
Dmytrycha krzyczała dalej:
— Biedna żydowska główka, nie może tak ciągnąć, pszczoła nie komar, lejek ma krótszy.
— Oj tak, nie komar, lejek krótszy, Żyd nie chrześcijanin, skąd mu do wódki — słodko godziła się Annunia.
Półobudzony Duwyd wymamrotał:
— Na drugi raz przyjadę z żoną.
— Oj, to słuszne — słodziła Hrehorycha — gdzież ją samą biedaczkę rzucać tam w Kosowie, tyli świat.
— W Kołomyi — bąknął Duwyd.
— Aż w Kołomyi męczennica! — lamentowała Dmytrycha.
— Nie — poprawił półobudzony Duwyd — na drugi raz ożenię się z chrześcijanką.
— Z chrześcijanką, sieroto? a kiedyż? — zaciekawiła się Hrehorycha. — Kiedyż? — powtórzyła znów głośniej, budząc Duwyda.
— Na drugiego Jurija — bełkotał Duwyd nie podnosząc głowy — mnie taka potrzebna, aby prała po pysku pijaka, Żydówka nie potrafi...
— Oj, nie potrafi — krzyczała Dmytrycha — a trzeba, oj trzeba.
— Oj, nie — słodko opierała się Annunia. — Żydy nie takie, na mężów lepsze od naszych. Dzieci pilnują, nie pijaństwa.
— Ja już też pijak — chrypiał ze snu Duwyd.
— Gdzież wy pijak, sieroto — słodziła Hrehorycha — gdyby nie pohana żydowska wiara, tobym wołała takiego na męża, oj wolałabym!
— Ale nie wolno — krzyczała Dmytrycha — takie baby co szukają sobie interesu z Żydami, będą na tamtym świecie gorzały na łuczywo w niebie żydowskim. Tam ciemno.
— Oj nie wolno, tam ciemno — wzruszała się Hrehorycha — nie wolno.
— Nie wolno — bormotał Duwyd z głębi snu i rozpaczy.
Skłonił zwiędłą głowę ku kożuchowi Annuni i zachrapał. Oparty o ogrodzenie Poperecznyk i inni mieli jeszcze jedno niezastąpione przedstawienie, a otrzeźwione śmiechem baby, nie budząc już Duwyda, narzekały na Tanasija.
— Taki stary grzesznik — ujadała Dmytrycha — Listy z Nieba przepowiada, a Żyda-sierotę rozpija. Żyd także człowiek, lepszy od zbója.
— Żyd także człowiek — rzewnie słodziła Annunia — tylko wiara pohana, a trzeba mieć serce.
— On panów także ukołysał — cieszyła się głośno Dmytrycha — a młodego pana wystawił na śmiech, takiego czemnego panka!
Annunia Hrehorycha szeptała nieco wstydliwiej lecz zupełnie dosłyszalnie:
— On to potrafi, ale siebie też, pod wódkę rozdał dziś pieniądze, ubranie całe, nawet haczi. Patrzcie: nożęta goluśkie, ma już karę, ma.
Jełeniocha krzyczała:
— Nie bójcie się, ma w chacie czorta od pieniędzy, ten mu na jutro wszystko zwróci. Nie taka mu jeszcze kara pisana!
Tanasij słyszał i milczał. Duwyd chrapał jednostajnie. Poperecznyk patrząc nań ze wzgardą odkrył się:
— Parę kieliszków i cały handel kosowski się wywrócił.
Jak przystało na chrzcinach gospodarze pilnowali przede wszystkim kumów. Foka nie odstępował dziedzica, a Maksym Tanasija. Foka co chwila wszczynał rozmowę, a Maksym stojąc obok kobyły zaglądał w oczy Tanasijowi. Gęste chmury od zachodu tłoczyły się nadal jedna na drugą, lecz od wschodu przedzierał się już trzeźwy, cierpki blask. Mimo hałasu między oboma końmi, tłum w głębi podwórza nadal rozprawiał mrukliwie. Odwiedziony na chwilę, jak gdyby umyślnym choć niezrozumiałym występem Duwyda, przesycony śmiechem, nie zapominał o przygodzie z pistoletami ani o Fudorze. Duwyd już chrapał wśród kożuchów, gdy wraz z twarzami co wynurzały się z mroku, z ogólnego pomruku uwyraźniały się powiedzenia i słowa. O Fudorze nie mówiono chętnie, lecz gdy go raz odsłonięto, niejeden ostrożny słuchacz okazał się gadułą, a gdzie niektóry polityczny milczek wyszedł na mówcę chramowego. Młody Pawło Slipenczuk, zaspany i bledszy niż we dnie, pierwszy odezwał się głośniej. Odbijał zawzięcie, donośnie:
— Hadyna! Na pana przynajmniej jakoś honorowo zasiada ze strzelbą, jakby się wstydził, a mego wujka Harasyma Potieka w biały dzień za nic łomagą z płotu łupnął tak, że mu potem garb wyskoczył. I strzelał za uciekającym i jeszcze śmiał się jak czort.
Poperecznyk cały w jasności, oparty łokciami o budynek ogrodzenia cmoknął ze smakiem:
— Doboszowa krew!
Wszelako w mrocznym tłumie, gdzieś pod stajnią, kotłowało coś jak odległy grom, a raczej jak wzburzone w muzyce basy i bębny. Z kotłowiska wydarł się nagle świdrujący uszy okrzyk, podsłuchany kiedyś w starowieku od jastrzębia, zakrzywiony i ostry jak jastrzębi dziób:
— Jja-hij!
I znów wyskoczył raz, drugi i trzeci: jja-hij! To znaczyło niegdyś do wyboru: „rąb bez zwłoki“, bądź też: „rąb, gdy zoczysz“. Cisza jakby od świętokradztwa, czy od strachu przed porywem mordu ogarnęła tłum. Duwyd jęknął ze snu, jak cielątko jelenie, baby zastygły, Foka zaniepokoił się i wyszedł między konie, zdumiony Tanasij wychylał zza kobyły głowę ku podwórzu, Poperecznyk dusił śmiech, po czym prysnął głośnym śmiechem.
Stojący u czoła tłumu a blisko ogona kobyły, zażywny otyły bogacz, Surbàn z Kraśnika, teść Ołenki, rozdymając szeroki nos i gryząc z niesmakiem swe usta smakosza, poklepał się ogromnymi, pracowitymi rękami po pasie i cedził każde słowo ważnie i pysznie:
— Ach, tak — to nie, ale to prawda, jakoś nieskładnie nawet jechać tamtędy wierchem na Brustury — takiemu pod nos. Bo co? Kłaniać mu się? Czy przy spotkaniu rąbnąć, czy strzelać, gdy zoczysz? Jakoś nie uchodzi. A rzetelnie mówiąc, to nie człowiek, tylko w człowieczej skórze niedźwiedź, ryś i wilk — Ukazja. — Zatroskany Surbàn westchnął głęboko.
Kudłaty, niski a krępy, nie mniej otyły lecz żywszy i prostszy wujko Mychajło z Bukowca, zajęty gorliwie fajką, wywodził dość wesoło:
— Wierzyć się nie chce. Gdzie indziej zatraciliby takiego zbója, z nagonką pałkami, widłami by zatłukli, kumedia!
Stary Nedochodiuk z Jasienowa z twarzą ciemną, popękaną jak zaschły razowy chleb, skrzypiał smętnie:
— Tak, tak, nikt mu się nie sprzeciwi i cóż się dziwić, że po jednemu wybiera sobie, jak jastrząb wronięta z gniazda. Ej głupi naród u was w Krzyworówni, boją się.
Młody Slipenczuk odgryzał się:
— A u was śmielsi? Im dalej kto od Fudora, tym groźniej grzmi i przechwala się. Ja się nie chwalę, i ja nie zbój. Ale niechby mnie zaczepił, ja albo on. — Uderzył się po pasie, retizy zacorkotały sucho na pistoletach.
Kudłaty wujko z Bukowca dymiąc obficie fajką, paplał ze zgodliwym śmiechem:
— Chwalą się tu i tam, chwalić się lubią i niech się zdrowo chwalą.
Surbàn nadymał się:
— To prawda, na Jasienowie najwięcej, że z junaków. Słyszeliście dopiero. Sama junacja.
— Junactwo u nas teraz wszędzie jednakowe — godził się niechętnie młody Slipenczuk — od krzyku na podwórzu na Jasienowie do granicy brusturskiej daleko, a tymczasem Fudor chwali się, że z Doboszowego rodu. I kto mu stanął do oczu?
Wujko z Bukowca urozmownił się, a w miarę przypływu uczuć bełkotał, jak gdyby napchał usta kuleszą:
— Ależ Dobosz nie kaleczył ludzi, biedaków nie krzywdził. Kryj Boże! Bronił, nawet rozsądzał, gdzież temu do niego.
Surbàn oparł o górny brzeg pasa swe zaborcze, iście bogackie kułaki, co sterczały jak zrosty sęków. Ogłosił ważnie:
— Po cóż to całe gadanie i tamte groźby? Są hajduki u pana, jest Ihnat strzelec dworski, na pewno nie zlęknie się Fudora. Gdyby tylko pan zechciał, toby już dawno i to leciutko zapchał Fudora do kryminału.
Wujko odął się cmokając fajkę:
— No, hajduki, to w Krzyworówni, a wy do waszej gminy nie płacicie podatków na puszkarów?
Surbàn sadził się nadal:
— Ho, ho, wy wszyscy razem tyle nie płacicie, co ja sam jeden, i cóż z tego? Idzie na pensje.
— Nie trzymają puszkarów? — pytał wujko.
Surbàn zaśmiał się niedbale:
— Trzymają takiego z pierwowieku, co jeszcze za opryszkami nogi zerwał, a kudłami, brwiami i wąsem strzepichatym chyba tylko chłopców straszy, aby ze zbytków nie kradli cieląt po nocach. A tego Fudor capnie za nogi roztrzęsione, a kudłami progi zamiecie.
Wujko doradzał z serca:
— Dopłacić trzeba, aby najęli młodszych.
Bogacz rozłożył ręce, podwyższył głos w skargę:
— Któż nastarczy, tylko pan może zaradzić, my nic.
Surbàn opuścił kułaki z poddaniem. Poperecznyk mruknął:
— Bidny bogacz.
Roślejszy od syna ojciec Ślipenczuk, chudy milczek z krótko ostrzyżoną czarno-siwą czupryną, o szarych oczach zuchwale wypukłych, słuchał uważnie z pochyloną głową i dłoniami nabożnie skrzyżowanymi na piersiach. Oderwał ręce od piersi, ścisnął w kułaki, jakby chwytał fuzję do strzału, wyprostował się, przemówił po raz pierwszy, twardziej i ostrzej od syna:
— Szanuję pana choć młody. Tak, on wart. Ale niech swoim rozumem się rządzi, nie Tanasijowym. Inaczej klapnie honor pański, jak kwiat pod śniegiem. Rzucać pistolety do berda? Któż to słyszał?
Szmer uznania zrazu nieśmiały, potem coraz szerzej wzrastał wśród tłumu. Stary Slipenczuk górując wzrostem nad tłumem założył ręce za pas, spoglądał jak surowy sędzia to w stronę dziedzica, to ku Tanasijowi, to w tłum. Poperecznyk wydziwiał:
— Tnie jak kosa na Wielkanoc.
Oblicze Tanasija rzeźbiło się również wyraźniej. Zaczepiany, nasrożył się jak osaczony odyniec, kłując wąsem nie mniej niż wzrokiem. Porzucił kobyłę, wyszedł na środek przed tłum, a uśmiechając się jadowicie cedził słodko:
— Lubietka! szczury norowe grożą z kupy, z kupy szczerzą zęby, a w mroku chapają zębami. A wy co? Jasienowcy, drużyna junacka, czy jak?
Stary Slipeńczuk postąpił krok naprzód ku Tanasijowi, postawił się.
— Ja nie z Jasienowa, a wcale nie z kupy ani z mroku. Otwarcie mówię, co słuszne, i wy powiedzcie otwarcie: bronicie zbója? Takie junactwo?
Także Tanasij przybliżył się nieznacznie, odpowiadał powolutku, z grzeczną wściekłością:
— Nareszcie! Kiedy oślica Balaamowa po raz pierwszy ludzkim głosem zatarabaniła, sama mądrość pociekła jej z pyska jak ośle mleko. I dobrze! — Przerwał, przeczekał, nagle wzniósł ręce do góry rozpalił się i wrzasnął: — Jja-hij! Hajda na zbója! Wstyd lizać się panom, jechać na hajdukach! Rojem junackim jedźmy stąd na wierch, wszyscy jak jeden przeciw takiemu co kaleczy, straszy i śmieje się! Fudora do ściany — pouczyć! I po junacku, albo zaprzysiąc, że przestanie, albo jak dawniej głową w dół związać do konia. Do kryminału! Na Jezusa słodkiego przysięgam, ja pierwszy jadę, wy ze mną. Hajda!
Zaciekawiony Poperecznyk latał oczyma za każdym ruchem Tanasija, otworzył usta i czekał. Ochłodli wszyscy, jakby ich naraz kto wypędził nago na chłód jeszcze przenikliwszy od porankowego. Co gorsza, zmieszali się, zaniepokoili się nawet, wzdychali ciężko, klęli cichutko sami nie wiedząc czemu. Oblicze Tanasija całkiem coś innego zapowiadało niż dotychczasowe grzeczne słowa. Czy dla śmiechu wyzywał, czy też judził i porywał siebie i ich na burdę niesłychaną?
— I taki ma być koniec Jurija? — wybełkotał z gęby zatkanej kuleszą wzruszeń wujko Mychajło z Bukowca.
Surbàn zdjął kapelusz, ocierał chustką pot z łysiny, ochładzał się kapeluszem i trąc brzuch ciężką dłonią, cedził:
— Ach, naruszać święto, fe, nie uchodzi. — Wzniósł gęste brwi, tak jak gołąb bez ruchu opadający trzyma w górę wyciągnięte skrzydła. Zastygł.
Dopiero co przebudzeni goście z waternika zwabieni hałasem wciskali się po jednym w milczący tłum. Tylko Poperecznyk oparty o niskie zabudowania, nadal jeszcze na wesoło, niby to opamiętywał Tanasija:
— Pana rozbrajacie, niech wam będzie, a ludzi uzbrajacie na nagonkę czy routę?
— Nie uzbrajam — gorączkował się Tanasij z niedobrym uśmiechem. — Słyszałeś okrzyki i słowa? Oni nie szczury, a tamten wilk, toż pałkami, gołymi rękami nań, hajda!
— Hospody, jak wy nas grzejecie, na junaków kierujecie, czy może? — śmiał się Poperecznyk, niedbale oparty łokciami o zabudowania. Tanasij nie słuchał, wołał z wyzwaniem:
— No jakże, jedziemy?
Słowa zapadły w mroźne milczenie. Dziedzic wychylił głowę zza konia, Maksym stanął obok Tanasija. Tanasij przybliżył się jeszcze do tłumu. Czekał, czekał. Wykrzywiając twarz skurczem, urągał otwarcie lecz grzecznie:
— To może okrzykniecie go swoim watażkiem, przeciw panom, przeciw cesarzowi?
Poperecznyk zarechotał grubiańsko:
— Pan watażko Fudor niech żyje i bije!
— Napaść na gładkiej drodze — wytchnął ponuro stary Slipeńczuk, wsunął się w tłum. Surbàn przymuszał się do ziewania, cedził wzgardliwie:
— Ach! przyśniło się junactwo, to dawno wygasło.
Z tłumu odezwał się nieznany głos:
— Fudor daleko jeszcze, a ten dziad-pijawka już się przyczepił.
Wyzwolone tym, trzeźwiejsze mniemania przychodziły do głosu. Stary Nedochodiuk skrzypiał:
— Co nam do tego wszystkiego, to nie nasz chleb.
Czornomudiek, wyschły starowina o kuleszowo pożółkłym obliczu, potwierdził rozważnie:
— To prawda. Fudor do Jasienowa nie przyjdzie, ani ja na wierch pod Brustury się nie wybieram. Nawet do Krzyworówni nie ma co chodzić po nocy.
— Ani poza płot — zarechotał Poperecznyk.
— Kto by tam głowę nastawiał — orzekł dobrotliwie, zupełnie uspokojony wujko z Bukowca. — Pan ma hajduków, cesarz żandarmów, są od tego.
Tanasij wyprostował się, łamał spokojnie:
— Aha, ulękliście się? I dobrze! Haukajcie sobie z tłoku, kąsajcie z mroku.
Nedochodiuk nieśmiało odszczekał się:
— Nie nasz chleb, nie nasz stan, my nie puszkary i nie szandary.
Tłum milczał. Poperecznyk, co przez cały czas bawił siebie i innych, nasurowił się, a z oczu jego błysnęło coś jak nienawistne uderzenie. Odszedł od ogrodzenia i przyciął chłodno:
— Tanasiju, kiedy przypiekają, każda chata z kraju. Weseliliście się, nawet pouczaliście ich przez całą dobę, macie za to kopicę pobratymów.
— Pobratymy do czego mają być? Do rzucania pistoletów w błoto, czy do bójki na koniec święta? — odpalił z tłumu stary Slipeńczuk.
Poperecznyk nasrożył się, zaśmiał się grubiańsko, lecz wykładał cierpliwie i chłodno, jak gdyby mówił o którymś ze swych interesów:
— Czekajcie na żandarmów! Routy karne, sądy nagłe, prawo szubieniczne. Górą Jasienowo, samo junactwo — amen.
— Słyszycie? Jaki jechał, takiego zdybał — odburknął głos z tłumu.
Młody Slipeńczuk, sam jeden, otwarcie wygarniał Tanasijowi:
— Gazdo godny! Czyż wy nie macie swego kąta, czy was ktoś napada, czy was nie szanują wszyscy? Pistolety nie pistolety, nie nasza to sprawa, i po co stareńkiemu gaździe się mieszać.
Tanasij odparł z miejsca:
— Dymaj duchem na wierch, Pawle, melduj Fudorowi, że ja się odgrażam, niech mnie napadnie, niech spróbuje.
Młody Slipeńczuk machnął ręką, lecz kpiarze podnieceni sypali na nowo z tłumu jeden za drugim:
— Watah doskonały armię ma — setki krów.
— I czorta, garbuska cygańskiego.
— I Italiana z tamtego świata.
— Listy z nieba bezpieczniejsze.
Zakłopotane z początku, potem wyraźnie urągliwe śmiechy rozszerzyły się w tłumie. Tanasij pognębiony ostatecznie i ponownie wyzywany, założywszy ręce z tyłu wysunął głową zaczepnie i zbliżał się powoli ku tłumowi, jak gdyby szukał zuchwalców.
— Foko — zawołał ktoś z tłumu — ten bierze się do bicia.
To nieopatrzne słowo poruszyło i rozkotłowało tłum. Gorączkowo uformowały się dwa szeregi, jedni co niby to mieli bronić Tanasija, a drudzy z obrazy za to, że bronią, gdy nikt nie napada. Właściwie nie było o co się bić, ale bójka wisiała w powietrzu. Naprzód uderzali się oczyma, potem wyzywali wściekłymi szeptami, potem głośno, wreszcie poszturchiwali się i odpychali się wzajemnie. Tu i tam mignął topór świtowym mętnym blaskiem. Słychać było trzask kurków z pistoletów. Maksym pośpiesznie wbiegł między szeregi a Foka za nim, wołając donośnym głosem:
— Proszę was goście mili, przestańcie drażnić starego. A siebie samych także. Zakończmy święto jak się godzi.
Inni oglądali się już za puszkarami, ktoś krzyknął w przerażeniu:
— Na pomoc puszkary, bójka!
Inny warknął z tłumu:
— Nie ma żadnej bójki, tylko dziad z Ilci wszystkich podjudza.
Inny zaśmiał się szyderczo:
— Tanasijowy cud! Sam jeden rozkłócił wszystkich i pokłócił się z wszystkimi.
Po chwili zjawił się jeden z wybranych od święta puszkarów. Młody i wysoki lecz obecnie skurczony, bo dopiero co obudzony, zabawnie przekrzywiając zaspane oblicze nie wiedział od czego i gdzie zacząć. Wykrzywił się też przymilnie do Tanasija, po czym stanął między oboma zwaśnionymi szeregami, rozłożył szeroko ręce. Uciszał sykiem:
— Cicho, ććci... ludzie dobrzy. — Powoli przywlekli się inni puszkary nie mniej zaspani, ale gdy już ich było więcej, prostowali się hardo, przybierając groźne miny. Tymczasem tłum rozpraszał się powoli i mieszał.
— Już po bójce — śmiał się zgodliwie wysoki puszkar.
Maksym Szumej wrócił do Tanasija i głaskał go po głowie, jak przedtem Tanasij starą Mysz. Także Serebraniuk wypełznął skądś zaspany. Mamrocząc do Tanasija czule, ujął go pod ramię. Tanasij wykrztusił:
— Do nory zaganiają, do trumny — idź stary spać.
Poperecznyk westchnął głęboko, po czym rąbnął:
— Tanasiju, na wasze wyszło — koniec świata. Na miejsce Dobosza — Fudor, dziedzic rozbrojony, jasienowcy do żandarmów wzdychają, a nagonka na Tanasija. Zostawcie.
Wymijając puszkarów któryś z młodych przedarł się jeszcze przez tłum i skoczył z kułakiem ku Nykole. Już go dosięgał, gdy wysoki puszkar gwałtownym ruchem chwycił go za kołnierz od kieptara i szpurnął nim mocno, aż zatoczył się w tłum. Tłum był spokojny.
Tanasij splunął i odwrócił się gwałtownie. Niektórzy w tłumie szyderczo czy szczerze, żegnali się znakiem krzyża jakby od złego ducha, inni spluwali z niesmakiem, inni nieznacznie usuwali się, by zejść z drogi niepotrzebnej swarce. Powoli cały tłum cofnął się w głąb podwórza aż ku stajni, a Tanasij wracając do kobyły stawiał stopę przed stopą ostrożnie jakby w trwodze, tak jak pastuch, gdy mu nagle powódź, co wyszarpując lawinę gliny, utnie stromy płaj równocześnie nad głową i tuż pod stopami — a on tylko kurczowo lepi się kroczkiem do marnej resztki owczego płaju, niedużo wyraźniejszej niż ślad węża. Dodreptał do kobyły, objął ją mocno za szyję, jak ów ocalony wędrowiec po przebrnięciu ścieżyny, usuwającej się wraz z błotem, obejmuje drzewo zwisające z mocnego jeszcze stoku. Maksym i Poperecznyk towarzyszyli mu, a Skuluk nie ruszając się z miejsca przyglądał się litościwie. Tanasij mruczał do klaczy:
— Ty jedna, Myszko, nie haukasz na nikogo, a nie strachasz się, wilkowi zęby wybijesz. — Oparł głowę o szyję Myszy. Poperecznyk przybliżył się, jakby go chciał zagadać na pociechę, lecz Tanasij nie patrząc nań bormotał zawzięcie:
— List prawdę głosi: „Nie dojrzałem człowieka.“ I po cóż mi ludzie! Ze wszystkiego co Hospod wymyślił, a czort ukradł i przeinaczył, człowiek najgorszy. Z ludzi te cztery narody, nie, te sześć narodów, jak przy wieczerzy mówiłem. Z narodów najgorsi nasi, Ruśniaczki, z naszych — Hucuły, z Hucułów — Jasienowo, nie, Żabie? czy może Kosów? Sam już nie wiem. Najgorsi — nasi — wszyscy nasi. —
Poperecznyk potakiwał zgodliwie jakby uspokajał chorego, a Tanasij skarżył się dalej spłaszczonym głosem, sobie raczej niż jemu:
— Nie lubię ja tego rodu ludzkiego, naszych najbardziej, męka z nimi, uciekałbym od nich na koniec świata.
Poperecznyk łagodził półgłosem:
— No, no, Tanaseńku, któż wie jakie tam towarzystwo, chyba gorsze od tych... Może czorty?
Tanasij zwiesił głowę, chrypiał:
— Nie! czort ohydny, wcale nie dlatego, że na krańcach świata, tylko że łakomy na dusze ludzkie, jak świnia na łajno. Na naszych najwięcej! A gdybym był czortem, uciekałbym od nich na koniec świata.
Poperecznyk jeszcze przybliżył się. Poufnie i przyjaźnie docinał Tanasijowi do ucha:
— Tanaseńku, czort nikogo nie lubi, smutny i z tego pcha się do ludzi.
Tanasij popatrzył z wyrzutem.
— Ja nie do ludzi się pcham, tylko do święta i nie za ludźmi żal mi będzie, tylko za świętem.
Zamilkł, zapatrzył się w kąt podwórza. Siwe oczy wyłażąc z orbit błysnęły niebieskim ogniem i jak w przerażeniu potoczyły się ku skrajom oczodołów, białka błyszczały nieruchomo.
— Tanasiju, co z wami, wyście znów chory? — przeraził się Poperecznyk, odwrócił się ku podwórzu. — Patrzajcie, Maksymie, gdzie jego oczy?
Drzemiący na ławeczce Duwyd otworzył jedno oko i stęknął:
— A co ja mówię? Jemu tamten ciemny wciąż się przywiduje, nieszczęście! — znów zdrzemnął się, zachrapał.
— Broń Boże — westchnął Skuluk.
— Broń Boże — powtórzyły obie baby z Krzyworówni.
Szczęściem od strony chaty przyszły kumy chrzestne, by pożegnać obu kumów, przedzierały się przez tłum. Ołenka przodem, zaspana jeszcze lecz różowa, z daleka szczebiotała do Tanasija:
— Kumie Tanaseńku, czekajcie, chcieliście nam zemknąć i pana porwać, ale nie uciekniecie.
Kateryna kroczyła powolnie, dymiąc fajkę w niezachwianym spokoju, z zastygłymi lokami, jakby je dopiero zakręciła.
Od wschodu, od strony Pisanego Kamienia, znad Szumejowej kiczery lekkie blaski pierwszym różowym nalotem strzeliły ku zachodowi, otworzyły daleki świat, dźwigając z mroku odległe skały i śniegi w Czarnohorach. Ukazywały mgiełki wsunięte w rozłupane skały, poszarpane urwiska. Mgiełki przespały burzę i noc i budziły się różowe. Przybladłe światło ukrytego księżyca mieszało się z blaskiem zorzy. Wieże chaty Fokowej, ich zgrabne łuski gontowe zadrgały w świetle. Niewidzialne gołębie zagruchały na wieżach. Różowe blaski grały także na licach obu kum. Tanasij przemienił się od razu, witał serdecznie naprzód Ołenkę, później Katerynę.
— Ptaszko moja, jakaś ty różowa, stary człowiek, jak zwierz stary wstaje ze snu zapocony, zaduszony, z grobu, a ptak od razu furkoce, fitiu-fitiu i szczebiocze. Daj, niech cię pocałuję.
Ołenka zbliżając się otworzyła ramiona, lecz Tanasij wstrzymywał:
— Ale nie, po co mam cię drapać, parę godzin po ogoleniu broda mi odrasta jak u trupa.
Ołenka śmiało i mocno objęła Tanasija i pocałowała głośno, tłum co bliższy poweselał, a Ołenka szczebiotała:
— Miękką brodę trzeba zapuścić, Tanasiju, jak przystoi Salomonowi i świętemu.
Tanasij śmiał się:
— Ja nie kacap, broń Boże od brody, a jakim to święty, zaraz byś pokosztowała, gdybyś była dziewczyną, ale od żony cudzej — wara!
Tymczasem stara Kateryna, opasana wstążkami dymu, wtoczyła się lekko i dostojnie. Stanęła z drugiej strony kobyły wznosząc brwi groźnie, a uśmiechając się słodko. Tanasij przyglądał się jej. Jak gdyby nic nie zaszło przemawiał zalotnie:
— Co innego wdówka, bo i ja wdowiec. Przypatrzcie się dobrzy ludzie.
I nowi przybysze z waternika i niektórzy z tych, co przed chwilą dąsali się na Tanasija, śmiali się na kredyt, rozumiejąc, że to nie żadna polityka ani zaczepka, tylko przekomarzania i grzeczne żarty. Tanasij ciągnął dalej:
— Święto wywraca nas wszystkich i przemienia, ha, podług zasługi. A patrzajcie! One nieprzemienione i nieprzemienialne, u nich dzień w dzień — niedziela. I mają rację, one zawsze mają rację. Nie zmieniła się ani nasza luba jejmość księdzowa, ani Fokowa gazdyni, śliczna, prosto z nieba, ani ta różowa żmijka, co oczyma pod serce smaga, ani moja własna kuma, wdówka luba, ze wszystkich najkraśniejsza.
Kateryna wyprostowała się, puszczając zwycięskie kłęby dymu, a Tanasij pochlebiał nadal figlarnie:
— My wszyscy na głowie cały dzień stajem. A im na głowie stawać nie wypada, bo jakiż by to widok był: wdówka na głowie i ta mała na głowie, broń Boże, ja przeciw temu! One niezmienne, jak obrazy w cerkwi, jak święte figury. Patrzcie jakie różowe —
Chociaż kumy także przemieniły się w blasku świtu i pochlebstw, Ołenka już niecierpliwiła się o Fokowe gospodarstwo bez gospodyni.
— Chodźmy, chodźmy ciotko — nalegała — zaspałam, aż wstyd, a tu jeszcze goście, i naczynie, a pan kucharz — strach!
— Oj chodźmy, chodźmy, dziecinko, czas nie stoi — wciąż stojąc na miejscu słodko godziła się kuma Kateryna.
Jeszcze raz obie ucałowały Tanasija, podeszły ku dziedzicowi, ściskały mu dłonie. Ołenka bardziej uśmiechem niż łokciami rozsuwała tłum, Kateryna torowała sobie drogę dymem z fajki. Tanasij w zadumie patrzył w ślad za nimi.
Rozjaśniło się całkiem. Dziedzic wyjął z siodła gruby twardy zeszyt, pisał w nim pośpiesznie. Z tłumu dochodziły szepty uznania:
— Ależ tańczy ołówek!
— Wywija jakby darabą na wodach.
Znieruchomiony Tanasij nie zwracał na nic uwagi, a Poperecznyk budził go wesoło z zadumy:
— To rozumiem, tak trzeba Tanasiju, nie gryźć się, nie narzekać, odmłodzić się.
Tanasij ocknął się, zastanawiał się głośno:
— Odmłodzić się? Po co? Prawda, jest jeden taki biskup, co cięgiem to samo kazanie przepowiada: „Nie starzeć się, nie zdradzić!“ A bardzo się boję — że taki co nie chce się starzeć, przypochlebiać się zacznie młodym i najprędzej zdradzi.
— Ależ nie zdradzać — figlarnie odwodził Poperecznyk — tylko o mołodyczki się zatroskać, o te wdówki różowe, pocieszać, siebie też, wy to potraficie.
Tanasij żachnął się.
— Cóż, ja czort, abym na babach jeździł? Także odmłodzenie — tfu!
Poperecznyk oburzał się chytrze:
— Któż to mówi? Ja nie. Powiadam: pocieszać po chrześcijańsku.
— Nie zdurzysz — odparł Tanasij — odmładzać się, ha, chyba nie na babach, a tam wysoko na Czarnohorach, na lubych skałkach, na Szpyciach, na Rozszybeniekach, na chmurkach różowych — patrz! — wskazał na prawo ku dalekim Czarnohorom.
— Ho, ho, to wyście jeszcze młodzik, ale jeśli gdzie, to tam na wietrze okrakiem jeździ czort.
Tanasij smęcił się.
— Do samego wiatru już się nie pcham, przepadło, a ciągnie wciąż — toż kiedy łażę tamtędy wysoko, ponad lasy, między kosodrzewy, między skały, za moimi ziołami, jak stara krowa wzdycham i wącham —
— Co wąchacie? kwiaty?
— Idź! Kwiaty od aniołów, a dech ludzki wiadomo od kogo, zatrułbym je. Nie! wiatr wącham i wzdycham: „Oj, Bożeńku, gdybym raz jeszcze był pastuszyną połatanym i tamtędy całkiem pod wiatr się wydrapał!“ Zjechałbym sobie po śniegu na huzyczce! Niech pęknie płócianka, niech zakrwawi się huzycia, niech kark złamię, niech głowę strzaskam na skałach. „Dość tych nor!“ mówił stary Cygan! Takie odmłodzenie!
— W skałach skończyć bez księdza? Pomyślcie gazdo — opamiętywał Poperecznyk.
— Duszo nieszczęsna! — wołał Tanasij. — Nie spódnicy się trzymaj, księżej ani babskiej, ino palca Bożego, a gdzież on?
— Na bezludziu w skałach nie Boży palec tylko czortowski, to wiem. — Mówił Poperecznyk jak gdyby z przekonaniem.
Tanasij nadąsał się także na Poperecznyka.
— Cóż za gadanie? Do bojahuzów tak mów, nie do mnie, tfu!
Nowy poryw wiatru uderzył od zachodu. Odległe szczyty i mgiełki zgasły, cały zachód zasłonił się szczelnie, i już ciął deszcz naprzód drobniutki, potem rzęśny, potem nawalny. Gołębie na dachu chaty ucichły. Dziedzic zakrywając zeszyt ogarnął się w płaszcz deszczowy. Niektórzy goście jasienowscy rozchodzili się po jednym do domu wśród pożegnalnych okrzyków i grania fłojer, inni schronili się z podwórza pod dachy. Tanasij stojąc na deszczu w koszuli i krótkich spodenkach Gawędowych przypomniał sobie:
— A gdzież moja manta?
— Przyniosę wam z komory — zgłosił się Foka.
— Nie, pójdę sam — postanowił Tanasij. — Mam tam jeszcze coś, prowadź, Maksymie.
Skręcili w furtkę na prawo i znów przechodząc przez przybudówki i ciemne zakamarki weszli do komory. Zanim Maksym skrzesał ognia, w kącie zaszurgotało coś i zajęczało jak małe kocię. Tanasij szeptał:
— Żal mu za świętem czy za gośćmi?
— On zawsze tak — mruknął Maksym.
— A może ktoś umrze? To z korzenia, to czułe, maca naokoło, martwi się — szeptał Tanasij.
— Wola Hospodnia — odparł Maksym.
Nie tylko w kącie, po całej ścianie rozpostarł się jęk. Tanasij szeptał do kąta:
— Nie martw się, szczeznyczku, duszku lubyj, na karku setka, nawiź śnieżna bachnie, ja razem z nią, lżej mnie i światu. „Śmierci nie ma, śmierci nie będzie“ — pisze List.
W kącie zamilkło.
— Słyszy, a nie odezwie się — pomrukiwał Maksym — on zawsze tak.
Tanasij ubrał długą mantę, zapinał się starannie. Wyszli przez ciemne zakamarki. Przed komorą żegnali się, całowali się wzajemnie w ręce, patrzyli jeden na drugiego. Tanasij bormotał:
— Tamci haukają na mnie, czepiają się, przynajmniej kichają, a ty co?
Maksym milczał.
— Na całe paździokanie moje ani nie kichniesz, czy jak?
Maksym nie odpowiadał.
— Ani słowa nie powiesz? — nalegał Tanasij.
Maksym patrzył figlarnie.
— Wiosna idzie, Tanasiju.
— Któż nie wie? I cóż z tego? — Tanasij czekał.
Maksym patrzył prosto w oczy hamując śmiech, potem zaśmiał się wesoło:
— To znów przyjdzie, na samym końcu najpewniej.
— Wiosna na końcu świata? He? — krzywił się Tanasij.
Maksym podniósł głowę.
— A cóż? może nie wytrzymamy?
— Dotrzymać? Z kim? — stęknął Tanasij.
Maksym zwiesił głowę, przeżuwał odpowiedź, mruknął wyraźnie, twardo:
— Przyjdź królestwo Twoje! On sam tak prosił i sam obiecał.
Zamilkli, wychodzili powolutku. Deszcz ustał, zza skłębionych chmur odkrył się księżyc całkiem już pobladły i zaraz się schował. Od podwórza dochodziły skoczne dźwięki kruhleka ze skrzypki Gaweciowej. Przed komorą oczekiwał Foka. Tanasij żegnał się z nim także, poważnie, nawet ponuro.
— Dużo miałbym ci powiedzieć, na dziś tyle: wojny z lasem się strzeż, pierwsze sto lat tyś górą, potem las najedzie, człowiek przepadł.
Foka chciał odpowiedzieć, Tanasij powstrzymał go i ciągnął dalej:
— Tymczasem dobrze, że świętujesz po staremu, tak trzeba, powiedzą kiedyś: „To było pięćdziesiąt lat, a tamto było sto lat po chrzcinach w Jasienowie.“ Nie od potopu świata, ani od wojny pruskiej, ino od chrzcin u Foki czas będą karbować i temu...
Foka przerwał:
— Powiedzą ludzie: „To było wtedy, kiedy Tanasij nas weselił i pouczał.“
— Dajżeż powiedzieć — niecierpliwił się Tanasij — ja nie żartuję. I temu i za to trzeba oddać dług ziemi świętej, proszę cię, pamiętaj.
Całowali się w milczeniu.
Na podwórzu przy koniach nowy wesoły ruch się uczynił. Od ścieżki nowe kopyta przyczłapały, potem widać było nowe konie, a przy nich nowych ludzi. Z głębi podwórza znów napłynęli ludzie ku kątowi, w gęstwinie ludzkiej witano przybyłych. Oto przyjechał po dziedzica Ihnat, dworski pobereżnik z garstką gajowych, wszyscy w blachach błyszczących na piersi, wszyscy uzbrojeni gęsto, z pochodniami w zapasie. Stary Ihnat, wysoki i chudy meldował się dziedzicowi z pobłażliwym uśmiechem, co rozciągał mu głęboką bruzdę na twarzy pozostałą od dawnego rębnięcia.
— Pani martwi się bardzo — mówił Ihnat — nie mogła spać, obudziła nas, i w mig ruszyliśmy po pana.
Dziedzic chowając zeszyt pod płaszcz wypytywał z troską:
— Cóż się stało, może chora?
— Ależ nie, Fudor się przyśnił — śmiał się niedbale Ihnat. Gajowi wtórowali mu.
W tłumie głos za głosem szeptał.
— Tacy nie dadzą się Fudorowi.
— Zgaszą go śmiechem.
— Tak ma być.
— Psy na psa — splunął Pawło Slipeńczuk.
Szumeje ugaszczali przybyłych, goście wymawiali się, a gospodarze nalegali wytrwale. Tanasij ledwie na nich rzucił okiem i nie czekając już, jednym skokiem dosiadł kobyły. Pracygańskie, metalowe spodnie podciągnęły się jeszcze wyżej, obnażając poniżej manty tęgie golenie. Gajowi dworscy oglądali je chyłkiem, odwracali się prędko, śmiejąc się ukradkiem.
— Bywajcie zdrowi wszyscy — huknął Tanasij.
Odpowiadano mu chórem, jakby dla odczepienia się, szczególnie pośpiesznie i głośno.
— Jedźcie z Bogiem, daj wam Boże, dziękujemy.
Uspokojony dziedzic, trzymając w ręce zeszyt podszedł do Tanasija, lecz Tanasij nie zauważył go. Szukając oczyma w tłumie odnalazł wreszcie księdza wikarego. Wołał doń:
— Dobrodzieju, dziękuję! A nie karbujcie zanadto na lewo i pomódlcie się za mnie.
Ksiądz wikary odpowiadał sennie lecz wymownie:
— Módlmy się, bracie, a tym niemniej uczmy się wciąż. Wy Rusini tacy, my znów tacy. Wy sami gospodarzu taki sobie, a inni znów inni, ale przede wszystkim: zgoda! Zgoda najważniejsza, zgoda powszechna! I z Bogiem, amen!
Tanasij zaśmiał się lekko i zanucił, potem machnął ręką i jakby w obawie, że ksiądz nie zrozumie, wybębnił mu wyraźnie całą zwrotkę żołnierskiej pieśni:
— A jakaż ta dorożeczka długaśna, nie krótka!
A z plew kaszka-owsianeczka gorzka, nie słodziutka.
Taka to śpiewanka i taka nasza zgoda, mój dobrodzieju! Ale — daj Boże...
Tłum znów rozsuwał się dość pośpieszne, jakby w obawie nowej polityki. Woleli nie słuchać i nie zauważać Tanasija. Tylko Maksym i Foka towarzyszyli mu do końca.
Tanasij rozglądał się jeszcze, a dojrzawszy daleko za tłumem starą kumę Katerynę, jakby na przekór nie wiadomo komu, wołał do niej głośno:
— Wybaczcie mi lubeńka, żem nie zabiegał po dawnemu, jak kogut wypróbowany, tak jak kumie się należy. A jak to praktykować, wśród panów, wśród księży, wśród Żydów? Nie zrozumieją, nowe czasy. Żal mi bardzo, ale patrzcie — młodych kupa, wy się nimi pocieszycie.
Stara Kateryna odwzajemniła się grzecznie i śmiało, wołając ponad głowy tłumu:
— Cała kopica młodych to naprzeciw was słoma wymłócona, mnie jeszcze więcej żal, ale nic jeszcze nie przepadło...
— I to mądrze — przyznał Tanasij — stary miód trzeba smakować powolutku.
— Słyszycie — krzyczała Dmytrycha z ławeczki — którędy zajeżdżają?
— Żarty — uspokajała Hrehorycha.
Dopiero po przemowie do starej kumy Tanasij zauważył dziedzica. Ten patrząc nań uważnie, zapytał:
— Kumie, może was dotknąłem?
Tanasij uśmiechał się pobłażliwie lecz mówił gorąco:
— Nie, panie lubyj, razem ze mną powyżej kolan w śmiech zabrnęliście. I przeze mnie: przy świadkach czorta cisnęliście do berda. Dalej was nie ciągnę, daj Boże byście i tego nigdy nie pożałowali. Tak czy inak, nie wspominajcie mnie źle.
Dziedzic ożywił się:
— Nigdy, Bóg świadkiem.
Tanasij rozpromienił się:
— No, to szczęśliwie!
Dziedzic przybliżył się do kobyły i zapytał ciszej z nieokreślonym uśmiechem:
— A po waszemu brnąć dalej, jak? którędyż?
Tanasij podrzucił głowę, gwałtownie przejechał palcami po kudłach, aż pozbawiona już świeżej omasty gęsta grzywa Tanasija wyszarpnęła się w czuby i pióra. Wysunął głowę naprzód, uderzył dal wzrokiem, otworzył usta do krzyku jak matka orłów, gdy z gniazda porywa się na wroga. Potem nie zniżając głowy, z ukosa wciąż świdrował dziedzica wzrokiem. Wycedził zupełnie cicho, zawzięcie:
— Tego nie tykajcie! To nie dla panów! Inna praktyka potrzebna i chramy inne. Na czczo żar bukowy ściskać w dłoni, na śniadanie gołym zadkiem siadać na żarze, na obiad, czy tam pieczonkę sobie macać świdrem i widłować na świder, czy w jabłuszko dać się zwinąć, czy też dać sobie łuskać paznokcie jak orzechy. No i na wieczerzę — coś tam innego do smaku.
Nie mógł wytrzymać, wzniósł ręce do góry jak zazwyczaj, gdy nawiedzało go proroctwo, podniósł także głos, tak że już ten i ów z ciekawskich nastawiał ucha. Zakończył:
— A wciąż podśmiewać się bez złości, no i na sam koniec pod samą linewką pod szubienicą podśmieszkiwać chytrze. Aż zamiast strachu wszyscy się roześmieją. Zostawcie, to nie dla was.
Schylił się z konia, potrząsnął mocno dłoń dziedzica. Z kolei stojący obok Maksym i Foka po raz nie wiadomo który ściskali dłoń Tanasija.
Dziedzic chciał coś odpowiedzieć, lecz nowy deszcz rozpadał się, i Tanasij ściskając kobyłę kolanami rzucił na pożegnanie:
— Daj Boże chrześniaczce, to najważniejsze.
Śmiejąc się puścił się raźno płajem ku dołowi. Tuż za ogonem Myszy dotąd nie mniej od niej zdrzemany, biegł żwawo Gawecio ze skrzypką. Przez cały ranek poza krótkim kruhlekiem, który zagrał na powitanie gajowych, nie zdradził ani śladu przebudzenia. Nie przyjmował udziału w niczym, nie zabrał w uszy ani tyle, co wiatr przelotny uchwyci i porwie, ani tyle co deszcz w wielu kropelkach odbije i uniesie. Nagle porwany ruchem, jakby od razu opętany wędrówką, hasał ochoczo, przeskakując kałuże, zgrabnie ześlizgując się po długich stokach trawiastych, mokrych od deszczu, mimo iż sfałdowane nowe haczi pętały mu wciąż nogi. Psiogłowy Burek z miejsca poskoczył za nim, znikli za pagórkiem, ukazywali się jeszcze raz i drugi. Mysz popasając co chwila, zamiatała grzywą rosistą ścieżkę, Burek długim do ziemi ogonem. Najdłużej powiewał z tyłu ogon Burka, ostatni sztandar Tanasijowego odwrotu.
Lekkie, potem dobitniejsze, już bardziej świadome westchnienia wśród tłumu bez słów dawały wyraz uldze, że nikt nie będzie zaczepiać, szydzić, wprowadzać w kłopot. Mimo maniery świąteczne i milczącą zgodę by zapomnieć, wyrywały się tu i ówdzie wyraźne głosy ulgi:
— Dzięki Bogu!
— Beczka z prochem odjechała.
— Tak, tak — śmiał się dobrotliwie kudłaty wujko, Mychajło z Bukowca. — Niech sobie wybucha podalej od nas.
Pawło Slipeńczuk dumny z modnego słowa odczekanił:
— Ależ to już dawno eks-plo-do-wane, wy-łado-wa-ne.
Gwarzyli dalej niezmącenie. Duwyd, oparty głową o kożuch Hrehorychy, spał nadal na ławeczce. Gdy ucichło, zerwał się nagle, a oglądając się wpółprzytomnym wzrokiem, jęknął przenikliwie:
— Joj, gdzie on? Gwałtu! nie ma już mego Tanasija! Nieszczęście!
— Oho — westchnęła Hrehorycha smętnie.
— Dzięki Bogu i Bóg z nim — krzyczała Dmytrycha.
Foka zajęty gośćmi obrócił się ze śmiechem ku Duwydowi:
— Dopiero co pokłóciliście się, a teraz gwałtu?
— Co znaczy pokłócili? — pojękiwał Duwyd. — Z nim się nie można rozkłócić, z nim się nie można do syta nakłócić. Daj mi Boże takie kłótnie do końca życia, i co za życie bez niego. — Z głębokim stękaniem bęcnął na ławkę i drzemał dalej.
— To prawda — uznał Foka — nie każdy ma cierpliwość dla niego, ale bez niego jakoś deszczowo...
— Smutno — potwierdziła Hrehorycha z ławeczki — on niepamiętliwy, on czemny.
— Czemny? — krzyczała Dmytrycha. — A nie słyszeliście, jak foszkał na gazdów, jak księdzu barabanił pod nos i pouczał.
— On samotny, stareńki — uparcie usprawiedliwiała Hrehorycha.
— Samotny? A któż by z nim wytrzymał, prócz tego garbusa? I ładnie mi stareńki, jak się przystawiał do tej smarkuli i do tej czuczurnej staruchy.
— On zmęczony — dziaukała jeszcze obronnie Hrehorycha.
Dmytrycha nie ustępowała:
— Zmęczony? A jak czubato napawił się na sam koniec. Spodnie blaszane, łydki gołe, a on, hajby namiestnik cesarski, tfu!
Zaroiło się po raz ostatni, reszta ludzi wysypała się z chat i z waternika, by udać się do domu. Z dołu przez mżący deszcz dolatywały tony skrzypki Gaweciowej i donośny śpiew Tanasija. Cała Szumejowa kiczera zasłuchała się. Niskie forteczne budynki oblepiły się ludźmi. Zieleń docierała z dołu przez deszcz, buchała w oczy z deszczu i z zielonego szumu, a wiatr to donosił, to dusił słowa bujnej nuty prokuriewskiej.
Na wysokij polonynci tepłyj witrec wije,
Zaszczebecze, rozwesełyt, swit widmołodije,
Oj zełena zełenynko, zełenyj switoczku,
Korenysy, zełenysy — — —[1]
Wiatr porwał resztę, nowy deszcz uderzył, rozszerzał się coraz silniej. Poperecznyk zgrzytnął:
— Słyszycie? Wychodzi tak: „Na moim hroboczku“.[2] Oj! kto wie czy za rok będziemy jeszcze jurijować z Tanasijem?