Listy z nieba/Stara wiosna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z nieba |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1982 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Jakżeż to wiosna może być stara?
Oto powietrze zastygłe nieruchomo, nadspodziana ciepłota stanęła na niebie i na ziemi jak sino-szary mur. Nadmierna susza pobudzała pragnienie ludzi i chudoby jak w najgorętsze lato. Ściskała serca, potem nużyła, trzeźwo rozczarowywała, w końcu usypiała. Z tego wszystkiego świat nie mógł się odmłodzić, wiosna była stara.
Gazdowie co starsi oglądali niebo podejrzliwie, czegoś podobnego nie pamiętali nad Czeremoszem. Wiosnowanie im późniejsze, tym poważniejsze, to wiadomo, ale cóż robić? Ciepło wyganiało z chat, susza straszyła: „Odkładajcie, to i ta odrobina wilgoci wam sczeźnie.“ Właściciele uprawnych pasem i łatek tuż nad Czeremoszem pośpieszyli się. Starając się uwierzyć wiośnie, orzekali, że będzie sucha, przeto według starych przepisów dla suchej wiosny — uprawiali, siali i sadzili nad samą wodą. Inni, zwłaszcza ci co mieli pola wysoko, nie śpieszyli się: skoro wiosna sucha, to i tak na wierchach wypali. Przecie sami siebie niepewni, czy włada nimi lenistwo czy też przewiduje rozum, pomagali pracującym nad Rzeką.
Stara wiosna była przyziemna. Wszędzie buro i szaro, barwiły się tylko wylęgłe na wierzch ziemi — otwory. Jaskrawiły się wykroplone ze szpar ziemnych szmaragdowe klejnoty — okrąglutkie chrząszczyki, także biegacze, miedziane, zielone, fioletowe. Żuki łyskały żałobnym granatem, płaskie chrząszcze-zieleniaki olśniewały lusterkami, jakimi nawet żaden liść bukowy nie rozbłyśnie. Wiosna wypędziła z ziemi także gady i żmije, miedziane, czerwone, żółtoprążkowane i czarno-niebieskie. Grzały się do słońca na ścieżkach, na drogach, a nie mogły się nagrzać. Dlatego mówi się, że gadzina wyzywa słońce i za to przeklęta przez słońce. Toteż gadom polnym nie dany jest inny głos jak bezradny syk, żadne prawo ich nie ochroni, zabijać je wolno bezkarnie. Tylko te, którym wystarcza ciepło chaty, gady domowe, domagają się ochrony. Aby utrzymać swe prawo ostrzegają, szastają się po chatach miaucząc jak koty, klepiąc jakby kto klepał kosę, tykając jak zegary. Powiada się, że za te dobre chęci nie godzi się je zabijać.
Gdy tak roiły się ziemio-twory, gdy nawet wody więcej pełzały niż błyskały, powietrza nie musnął żaden lot, łysk piór, świst ani powiew. Ni jaskółka nie powiała skrzydłem, ni żaden marny mysi królik nie „podlatywał“ po swojemu gadów, aby je zakląć i nie zaszydził z nich trzeszcząc: „borszcz-borszcz.“
Tylko jedna bardzo stara jaskółka wyfrunęła pierwsza — jak od tylu lat — ze swego zimowika. Nie jaskółka to, to ruszył w jaskółczej sutannie stary olbrzym, ksiądz dziekan Buraczyński. Człapał na Pstrągu, koniku barwy stalowej nakrapianym różowo, zwinnym ale zbyt niepozornym dla postaci jeźdźca, za to z tak bujną grzywą i ogonem, że mógł obdzielić dwa spore konie.
Od kiedy pocieplało, ksiądz także nie mógł wytrzymać w domu, ale opierał się jeszcze rozważnie. Aż jednego ranka czerwona data w kalendarzu zabłysnęła z daleka a zapiekła z bliska: Zwiastowanie. Niezwłocznie postanowił jechać na Bystrec do puszczowego osiedla, które należało do jego parafii. Ta płomienna data z kalendarza zmroziła ciepłą plebanię i zespół cerkiewny także. Zaledwie ksiądz wyszedł na podwórze, a już czepiały go się spojrzenia nie mniej lepkie a kłujące, jak owoce ostów przydrożnych. Rodzina, służba w towarzystwie psów i kotów, stary diak Bazio Kropiwnicki, równy mu wiekiem pałamar i dwaj przygodni bracia cerkiewni, wszyscy wylegli i stanęli w rzędzie w zupełnym milczeniu, jedynie tęgi kocur zwany świętym rozdzierał się wymownym lamentem. Nikt w najmniejszym stopniu nie przyczynił się do odjazdu księdza, wprawdzie księdzowa uśmiechała się obowiązkowo, ale i ona, jak wszyscy zresztą, załamała ręce w znieruchomieniu.
Ciężar przygotowań spadł z konieczności na wysokiego czarniawego młodzieńca nazwiskiem Wasyl Gotycz, tego samego, który po latach zyskał dziwaczną sławę pod przezwiskiem Karabełyka. Na razie zastępował dość często diaka, a z usłużności i z dobrych chęci wyręczał wszystkich. I teraz on jeden tylko uwijał się. Naprzód wyprowadził ze stajni Pstrąga i to bardzo stanowczo, choć ów dopiero co zbudzony z drzemki nie tylko dawał się ciągnąć jak kłoda, lecz machał głową nieprzyjaźnie i groził zębami. Wasyl w mig założył nań koce i siodło, ale kilkakrotnie i to cierpliwie i pracowicie musiał ściskać popręg, bo Pstrąg i tak gruby, nadymał brzuch jak miech do granic możliwości, popręg rozluźniał się i siodło zsuwało się. Lecz Wasyl rozpalając się i grożąc Pstrągowi kułakiem, wsparł nogę o brzuch i szarpnął popręg, aż ten warknął na kółkach. Nie tylko pokonał brzuch konia lecz prędko założył napierśne rzemienie i podogonie, na to aby siodło nie zsunęło się na jakiejś stromiźnie. Pstrąg był tak ściśnięty i zniewolony, że spadła zeń drzemka. Przypomniał sobie, że jest górskim koniem i w bezsilnej złości zrywał się do buntu, to stając dęba, to wierzgając. Wasyl trzymał go krótko i bez trudu pomógł księdzu wsiąść na konia. Potem znów biegał to do mieszkania po rzeczy, to błyskał żurawiem przenikliwego spojrzenia, kłując krogulczym nosem, to znów zagadywał krążąc od człowieka do człowieka, jakby pospiesznie wiązał i tkał i jakby usiłował wydziergać ze zbitego milczenia jakiś jaśniejszy uśmiech. Nie mógł nic wykrzesać, przeto dla użytku wszystkich sypał żart za żartem. Zaczepiał także zwierzęta, przewracał świętego kota, podnosił psa za ogon, klepał Pstrąga po kłębach ze śmiechem i niby to po koleżeńsku lecz wcale dotkliwie. Pstrąg raz pokazywał mu zęby a raz wierzgał, ale nie zdołał dosięgnąć chyżego Wasyla. Nikt inny poza tym nie zwracał nań uwagi, także ksiądz nie oglądał się ku niemu. Z zadumy mruknął: „Daj Boże“ i ruszył w dół ku stromemu zjazdowi. Wasyl nie puszczając z rąk konia pożegnał się z każdym z osobna z należną uwagą. Zaledwie zjechali, księdzowa chwyciła się za głowę i pobiegła do domu. Słyszano, jak powtarzała sobie głucho: „Masz, masz teraz.“
Wasyl nie odstępował księdza. Bo choć ksiądz jaskółką wyrywał się ku wierchom, Pstrąg wcale nie miał ochoty do wiosny bez trawy. Byle jaki znawca końskiego wyrazu odgadłby, że Pstrąg opiera się podróży księdza jeszcze bardziej niż cała plebania. Gdy wszystkie skoki i wierzgania zawiodły, uspokoił się pozornie, lecz łypał raz na prawo raz na lewo oczyma, czyhając na chwilę stosowną, by zawrócić do stajni. Przecie jako swobodny górski koń szedł bez wędzidła, i ksiądz wcale nie zachęcał go kijem, a tym mniej Wasyl nie śmiał okładać duchownego konia. Trzymając go ściśle za uzdę perswadował mu raczej czule niż karcąco: „Ach ty kosmatku! Ty mysiołapciu zardzewiała! Taki z ciebie parafialny koń? Wstydź się!“ Z kolei, by uprzedzić fochy i wierzgania i zmęczyć dostatecznie konia, Wasyl pociągnął go mocno, biegnąc przed siebie, aż koń także rozgalopował się. Z góry przez szpary ogrodzenia cerkiewnego śledziły ich niewidzialne oczy, aż Pstrąg z rozwianą grzywą i ogonem jak nie wiedzieć jaki rumak rozhukany znikł za zakrętem. Ksiądz nie protestował, i sam Pstrąg wkrótce miał dość galopu.
Jechali przez Krzyworównię i dalej, wciąż nad Rzeką, przez dwie rozległe parafie, dziedziny innych proboszczów. I tu i tam zwolennicy wczesnej wiosny cieszyli się z tego zatwierdzenia: „Stary ksiądz jedzie, wiosna.“
Wasyl zagadywał księdza tym, co mu na język naleciało:
— Jeśli od Gromowej Skały także zawróci Pstrąg, to nie warto dalej jechać, nie.
— Czemuż nie warto? — pytał ksiądz w roztargnieniu.
Wasyl odpowiadał żywo na pytanie i na coś więcej:
— To nie rzetelna wiosna, koń wie najlepiej. A gdyby was na świecie nie stało — żyć nie warto.
— Cóż ty wygadujesz — odparł zwiędle ksiądz. — Od początku świata starzy mijają się prędzej niż młodzi.
Wasyl powtarzał uparcie:
— Gdyby was, broń Boże, zbrakło na świecie, cała Krzyworównia pójdzie na psy.
— Cóż znowu — odparł ksiądz nieco żywiej. — Ludzie uczą się, są wdzięczni. Gdy człowiek umrze, dopiero wtedy pokazuje się, co po nim zostało.
— Nie! Dobrego nie pamiętają, a od najlepszego wykręcają się, to darmo. — Wypalił Wasyl.
Zadumany ksiądz machnął ręką:
— No jak kto chce.
Wasyl błysnął oczyma, nos wyciągnął mu się w kabłąk.
— Gdy dobry gazda umrze, zostawi psiarnię, to któż będzie pamiętać? Psy psami.
— Wasylu — ożywił się ksiądz — twój rozumek ciasny. Psy psami, ale ludzie, ludźmi, pamiętają, uczą się, od czego teraz szkoła i pismo.
Wasyl podniecił się jeszcze bardziej:
— Szkoła to przymus! Panowie siłują naród, a ciemnych coraz więcej. Któż teraz potrafi wyczytać karby na Synyciach, w cerkwach Doboszowych albo na Gromowej skale? Nikt! Panowie, nawet księża, przyjeżdżają tu, czytaj im, nie wierzą. Ciemni i oni.
Ksiądz zamachał rękami gwałtownie, a Pstrąg, korzystając że go mniej pilnują, wyrwał się i skoczył do powrotu. Wasyl skoczył za nim, znów ujął go krótko za uzdę. Nieco zadyszany mówił pośpiesznie:
— Widzicie? Wyrywa się do domu — niedobrze! A gdyby was na świecie nie stało, ja pierwszy zejdę na psy, na samo dno.
Znów biegnąc w lekkich podskokach pociągnął konia za sobą, znów Pstrąg przegalopował lecz niezwłocznie zwolnił biegu. Ksiądz poddawał się tym harcom lecz odparł mniej cierpliwie:
— Wasylu, pilnuj się już teraz, abyś nie spadł na dno, to i potem nie spadniesz.
— Na któreż dno, Ojcze duchowny?
— Kieliszka — wypalił ksiądz.
Wasyl żachnął się, poczerwieniał i zemścił się na Pstrągu. Trzymając go twardo szarpał uzdę i krzyczał:
— Tyś taki sam jak cała Krzyworównia — po czym, schylając głowę pokornie, zwrócił się do księdza z żalem:
— Ojcze duchowny, skoro tylko brechacze i plotkarze zaczną na mnie szczekać, a gady syczeć, to zawezwijcie mnie zaraz do siebie, niech mi do oczu powiedzą.
Ksiądz uśmiechał się kwaśno.
— W tym rzecz, że każdym razem kiedy cię szukam i każę zawołać, nigdy nie można ciebie złapać. Powiadają mi tak: „Ot właśnie tu był, z tym rozmawiał, tam poleciał — — A gdzie teraz? Ulotnił się.“ Zjawiasz się, kiedy sam zechcesz.
— I dlatego wierzycie wszystkim plotkom? — pytał cicho Wasyl.
— Nie wszystkim, bo jeszcze ani razu nie złapałem cię w pijanym stanie. To prawda, ale ładny z ciebie będzie diak, gdy zjawisz się na służbę Bożą o północy. A w dodatku może jeszcze prosto z karczmy.
Wasyl trzymał Pstrąga tak ściśle, że ten nie mógł ruszyć głową. Rozładował się.
— Sami brechacze, sami fałszywcy, w oczy ogonami machają, a za plecami czernią. Ale nie bójcie się, Bóg im da co należne. Bieda ich wyparzy, cholera wydusi, zobaczymy, jak będą brechać w biedzie.
Zza zakrętu Rzeki zbliżała się gromadka ludzi z łopatami. Witali się z daleka. Mężczyźni powiewali kapeluszami, kobiety skłaniały się, wszyscy uśmiechali się. Już przystawali, lecz Wasyl nie dopuścił do przywitania. Holukając na konia przeraźliwie, znów porwał go do galopu pod nosem przechodzących.
— Widzisz, Wasylu — mówił ksiądz smętnie, gdy już zwolnili biegu — sam sobie psujesz z wszystkimi. Przedtem mówili nawet najlepsi gazdowie: „To złoto ten wasz Wasyl, chwyta jak ogień, co tylko zasłyszy w cerkwi, czy z Psałterza, czy z Ewangelii. A tak wyszczebiocze potem, przysiągłbyś, że umie czytać. I jak nosem zaciągnie śpiew: »Sława Tobi Hospody«, to prosto do serca trafi. Będzie z niego diak aż lubo.“ Tak mówili, chwalili — a teraz...
Wasyl potrząsając ze złością uzdą zadyszał się:
— A teraz... Wiem, co szczekają! Mówią tak: „Służbę Bożą wybehekać potrafi, tak, ale to wszystko z wódki wyciąga, z wódki jedynie wywąchuje.“ A wy, Ojcze duchowny, rozsądźcie sami, czy to możliwe, aby kto kiedy nachłeptał się słów Bożych z wódki. Nie! Z cerkwi świętej uczę się wszystkiego, stamtąd wszystko czerpię. Niewdzięcznicy! Zazdrośnicy! Parzyć ich będę, żaden mi się na oczy nie pokaże.
— Właśnie — przerwał ksiądz — już tak jest, że uciekają przed tobą jak przed zarazą. Powiadasz: plotki. Pewnie i plotki, ale sam ich wyzywasz. Widziałem przed chwilą.
— To oni wyzywają, obleśnie zapraszają na wódkę, fundują nawet na to, aby rozbrechać się potem.
— Którzyż to oni? A kiedy ty któregoś prześwidrujesz oczyma, a potem zastawiasz mu pułapkę, aby go wyśmiać przed całą gromadą, to któż wyzywa? I za to mają cię lubić?
— Na podmiotki do starych chodaków potrzebne mi ich lubienie! Tacy bojahuzy fałszywi!
— Wasylu, proś Boga, aby się nie zrobili zanadto odważni i nie rozbili ci głowy. Tak dawniej bywało. Bo któż nie wie, że od ciebie sypią się wszystkie prześmieszki, docinki, przezwiska, pohane nazwy! Tak, masz tego całą księgę w swojej głowie. Rejestr przezwisk z całej parafii. Czy może także ich w cerkwi się nauczyłeś? Ach, Wasylu, szkoda ciebie.
Wasyl przystanął, a Pstrąg razem z nim. Pstrąg z miejsca zadrzemał, a Wasyl spoglądał w milczeniu ku księdzu z wyrzutem i z pytaniem. Ksiądz przeciął wesoło:
— Zostawmy to, sam zacząłeś, ja wcale nie chciałem cię batożyć.
Wasyl zmienił wiatr, znów mówił gorąco:
— Batożcie mnie, Ojcze duchowny, i dziś i jutro, ile chcecie, ale nie jedźcie na Bystrec, bo ja dobrze czytam, co tu naokoło napisane.
— Cóż takiego?
— Nic dobrego.
Ksiądz roześmiał się.
— Od kiedyż ty umiesz czytać i co?
— Wszystko. Pytajcie raz w raz jak w szkole.
Przejechali obok malutkiej kapliczki w zagłębiu modrzewiowego gaju, spojrzeli przelotnie ku jej wnętrzu, ku jarzącym się świecom, uchylili kapeluszy. Objechali główny zakręt Rzeki i łęgi wraz z widłami rzecznymi, które z powodu suszy skurczyły się do kilku strug. Zbliżali się ku Synyciom, co sterczą na przeciwległym brzegu.
Wasyl był zupełnie trzeźwy, ale utrwaliły się w nim rytmy i powracały wyskoki, u których poczęcia są wyskokowe napoje. Mierzył zawzięcie oczyma skały Synyć, jakby natężał się do czytania. Stanął, nasłuchiwał, potem mówił poufnie:
— Czyż wy nie wiecie, który tam nocami czatuje pod skałami i po co?
— Nocami? Ależ teraz jest dzień.
— Dzień skończy się — mruknął Wasyl zasłuchany.
Stary ksiądz tym bardziej był trzeźwy, ale dopiero teraz otrząsnął się z sennej troski. Bo trzeźwy czy pijany, a do każdego przemawia Czeremosz, i niemało zapewniają, że warto go posłuchać — raz na trzeźwo, raz po pijanemu — jak daje znaki i to nie wszędzie jednakowe. Pod Babą Lodową to starzec spętany, tęskni, zwołuje na wiosnę pobratymy swoje, wody podziemne. Pod Synyciami to ogier grzywiasty, ale dla niektórych to czarny pies, na trzy psy, na cztery psy długi. A pod Sokolską Skałą to byk granatowy, co łyska gałami, szeroko omija skały i osłupiał w rozjuszeniu: rozwalić zaporę czy zawrócić ku źródłom.
Nie zawadzi to wiedzieć, a przekonać się nietrudno. Zwłaszcza pod Synyciami przed zakrętem Rzeki, tam gdzie uderzając nieustannie o prawy brzeg wyżłobiła sobie w skałach zatokę, zasłoniętą od słońca a zwróconą ku północy, zaś pod skałami głębię. Woda tam jest zawsze jednakowo przejrzysta czy w pogodę czy w burzę, podczas suszy czy w powódź. Nawet nocą o ile niezbyt ciemno, toń błyska stamtąd, jak aksamit zielonkawy i srebrnie zamszony. A czasem gdy już bardzo ciemno, zadrga tylko potrząsając pienistą grzywą. Stamtąd właśnie docierają do trzeźwych i do pijanych pomruki.
Raz młody człowiek, przechodząc tą samą drogą o świcie, słuchał tych pomruków jak każdy, ale gdy rzucił okiem ku toni, dojrzał, że żyje. Na skalnym brzegu nad wodą spoczywała leżąc dziewczyna naga jak sama toń. I tak samo drgała zielonkawo. Wymieniły się światłem, bo toń zaróżowiła się jej odbiciem, zadrgała jak żywe ciało. Oczom nie wierzył, opijanił się, omal nie upadł. Słaniając się usunął się na któryś z białych kamieni tam w łęgach i przyległ w ukryciu. Lecz dziewczyna zaraz jednym skokiem skryła się w toni. Głębia była żałobna.
Ani ksiądz ani Wasyl takiego szczęścia nie zaznali ani nie szukali. Przecież zapatrzyli się obaj, zasłuchali. Ksiądz usłyszał rżenie ciche lecz radosne. Wasyl warczenie głuche. Księdzu toń już-już piętrzyła się do skoku, rozjaśniała się, a Wasylowi poczerniała i czaiła się chytrze. Ksiądz usłyszał: „Wierność tylu lat, ślub na tyle lat — gotów.“ Wasyl usłyszał: „Światło nie znaczy, noc zmaże, znijaczy.“ Wasyl pogrążył się w smutku, a ksiądz rozweselił się, i mówił wesoło:
— No dość już, ruszajmy. A cóż ty jeszcze czytasz, mój czytelniku?
Wasyl oprzytomniał, poprawił się:
— Wszystko nie, ale i tak dość. Takiemu co czyta — gorzko.
— Od karbów na Synyciach gorzko?
— No nie zawsze, czasem pocieszam się.
Ksiądz uśmiechał się.
— Ładna mi historia, takiś młody i już pocieszasz się. A cóż ci zostanie na starość?
— Pocieszam się — mówił Wasyl prędko — bo wszędzie dokąd pójdę choćby na dwa kroki, czarna obczyzna. Uciekam stąd od naszych brechaczy i fałszywców na Żabie. A tam od razu zacharkają na mnie. Sami pijanice.
— Sami pijanice? — dziwił się ksiądz.
Wasyl mówił coraz prędzej:
— Tak. Zaszczekają mnie od razu jak pańska psiarnia biednego psiaka przybłędę. A gdybym, broń Boże, spotkał gdzieś głównego metropolitę od pijaków, Tanaseńka, jak rozpiera się na koniu i oparzy cię z miejsca śmiechem — sam jad! To broń Boże. No i wtedy hała-drała z ogonem pod siebie do swojej wsi, a tam jeszcze gorzej, same psy tchórzliwe nabreszą.
— Nabreszą — litował się ksiądz żartobliwie.
— Sami wiecie, i gdzież się przytulić? Powiesić się chyba.
Ksiądz pytał smętnie:
— Więc cóż z tego wychodzi? Pić w pojedynkę, samemu czy jak?
Wasyl przyskoczył ku księdzu, przyciszył głos:
— Nie! Ale gdyby tak na pociechę nakręcać poczynania i czynki, po prostu cuda, tak jak tamci z Bukowiny — to może by — — ? Jak wy o tym? poradźcie.
— Wasylu — mówił ksiądz poważnie — pijany nie jesteś, to widzę, ale stuknij się w czoło. Nie radziłeś się mnie, kiedyś się pokumał z molfarami, a teraz co? Oczekujesz, bym ci doradził czarów?
Wasyl westchnął żałośnie, usprawiedliwiał się:
— To prawda, nie radziłem się, zataiłem. Ale sami wiecie przecież, że gdy rozgada się przemówkę, traci ona moc. I do takiej wyświechtanej przemówki, tak jak do dziewki-publiki, nikt się nie kwapi. I jeśli zapłaci — to byle co. Tajemnica to fundament.
— Tajemnica? A czyż ty myślisz sobie, że do mnie to nie doszło, i to już dawno, żeś ty nie „pieszy“, jak mówią, i że niby to „latasz“ pod chmury. A teraz opowiadają, że nawet z molfarami szukasz zwad i obertyny im posyłasz. Sami molfary rozgadali.
Wasyl bronił gorąco:
— Nie! Przemównicy nie tacy! To honor! Nie nabreszą jeden na drugiego. Co posyłają sobie, to posyłają, ale to między sobą, tajemnicy nie zdradzą. Sławy ani interesu nie psują. To bractwo, rodzina.
— Ładna mi rodzina — mówił ksiądz — z ojca czorta i poddana czortu. Strzeż się, Wasylu.
Wasyl puścił, a raczej cisnął gwałtownie lejce, odskoczył i wziął się pod boki i uderzając oczyma zapiał zuchwałym piskiem, jak kogut i jastrząb w jednej ptasiej osobie.
— A cóż wy sobie myślicie, księże dobrodzieju, że ja kurze spod ogona wypadłem? Że wam i diakowi pomagam to co? To już jestem cerkiewny knuryk jakiś i trząść się będę przed czortem? Ano pokażcie mi takiego księdza, który by tak stawał do czorta jak ja. Ja czortem pomiatam! Ja nim tyły końskie pucuję, podogonia końskie wycieram, ja mam go za łopatę do gnoju. Ja go osiodłam, ja go ostrogami poszarpię, będę go smagać biczyskiem, niech skazi się, a niech uwija się i niech mi służy. I po to mi potrzebne czynki i przemówki.
Pstrąg opuścił głowę i czekał potulnie, a ksiądz spoglądał życzliwie z konia. Podniósł palec.
— Wasylu, nie przechwalaj się. Nie znasz go jeszcze. Nie wiesz z jakiego rodu.
Ksiądz uśmiechał się zagadkowo, a Wasyl podnosząc gwałtownie obie ręce, jakby chciał bronić się od uderzenia, strącił sobie kapelusz. Nie podniósł go, lecz skoczył ku księdzu aż czub mu się rozwiał. Znów zapiał:
— Rodu nie znam? Z kurwy-matki czortowej — wybaczcie to słowo, Ojcze duchowny — jego ród. Ze zdrady, z hańby.
Ksiądz machnął ręką.
— No, jedźmy już dalej — uspokajał wesoło. — Wasylu, gadasz tyle, a powiem ci jedno. Czorta mocą czorta nie przepędzisz, ani mu rozkazywać nie będziesz. Bo jest tylko jeden cud z Łaski Bożej — to miłość i miłowanie. Wszystko inne to dym w oczy.
Wasyl znów zapuścił kłujące spojrzenie ku księdzu i zaśmiał się zuchwale, a ksiądz upomniał go twardo:
— Co, ty już i na mnie gały wytrzeszczasz?
Wasyl zmieszał się, lecz poderwał się zaraz.
— A nienawiść? A zemsta? to nie moc? Hoho! Dobrze! Po co mi zwady po karczmach, po co mi prześmieszki i przezwiska? Nie! Będę ich ciął czortem jak nożem z ukrycia! Będę ich wysuszał, strzałami dziurawił, głowy jadem-durijką zalewał. Niech opętają się i niech oszaleją!
Ksiądz przeraził się i rozkrzyczał się:
— Wasylu, Duch Święty z tobą! Nie bluźnij, bo wzbronię ci wstępu do cerkwi. Dla miłości wszystko znieść można: i głód i mękę i śmierć. I poszczą i biczują się i głodują, i na kolanach wędrują do miejsc świętych, wszystko dla miłości.
Wasyl przerwał szorstko:
— Tak się mówi, ale czyż molfary nie poszczą, nie razują, czy czarownicy czarnej soboty nie świętują dla zatraty wroga, tak aż sami wyschną i poczernieją?
Ksiądz przekonywał spokojnie:
— I cóż to warte? Tyle co inna zwada, ale życie całe można oddać dla miłości tylko. Bo któż zechce dla nienawiści je oddać i umartwiać się? Chybaby czortu na zawsze się poddał, a czort go zniewolił i pilnował. Broń Boże.
Wasyl wykrzyknął:
— Więc cóż mi zostaje? Kipieć, wrzątkiem przelewać się, grzać każdego i wszędzie, i w parafii i poza parafią?! Dolewać muszę i będę. A ten Ajzyk jeden — szczerze wam mówię jak ojcu — żałuje mnie, choć to przeciw jego korzyści. Nie daje mi pić za dużo, tylko porcyjkami. Tymczasem tak idzie to, choć to przynajmniej. Ale gdyby was nie stało, będę jak stara śliwa, całkiem suchy —
Ksiądz znów chłodził uśmiechem:
— Nie do wiary! Całkiem suchy?
Wasyl odmachiwał się dziecinnie:
— Tymczasem nie, ale bez was uschnę, i wódka nie pomoże.
— Więc jakiż koniec? Przepijesz majątek, nie u Ajzyka, bo on nie dopuści, ale u innych, wódki nie zbraknie.
— Nie — zapewniał Wasyl gorąco — na picie starczy mi z zarobków, z przemówek i z czarów. Przed wami nie skryję, podwójnie będę za nos wodzić, i durnych ludzi i czorta.
Ksiądz przeciął ręką powietrze, zamilkł i zgarbił się. Wasyl oglądając go uważnie, zamilkł także. Poszarzeli, także ciągnięty za uzdę Pstrąg postępował naprzód sennie. W milczeniu dojechali do Gromowej skały. Tam gdzie nagle odkrywa się przestronny widok ku Czarnohorze i gdzie zazwyczaj przewiew nieustanny, usadowiła się nagrzana ciepłota. Choć stara wiosna nie zamknęła dali, ale nie zachęcała by w niej się zanurzyć, jak gdyby pozbawiła ją głębi. Tylko Pstrąg podniósł głowę, zamachał ogonem i zarżał cicho.
Ksiądz pokazywał Wasylowi:
— Widzisz? Wiosna narodzona martwo, ale pogoda pewna.
Patrzyli przed siebie, dziwili się, że dal to nie dal, tylko zastygła sina ściana. Wasyl potrząsał głową.
— Nie wierzcie temu! Wiosna potrafi wszelakie, i pacierz zaczynać od amen i taniec od stawania na głowie. Dopóki Pstrąg sam nie ruszy, nie puszczę was samego.
Wysunął ciekawie nos i wścibiał bystry wzrok na prawo ku przełomowi rzeczki Bereżnicy. Znów zabawiał księdza rozmową:
— Wiecie, Ojcze duchowny, tam wysoko jest miejsce, które nazywają Kiedrowatą i jest nawet krzesło Doboszowe całkiem jak w Czarnohorze. Muszę zbadać, czy nie pozostały gdzie pniaki czy korzenie kiedrowe. Cerkwie ze świętego drzewa pobudowali, a same drzewa wyniszczyli. Co takim z cerkwi, same gady!
Ksiądz wyładował się cierpko:
— Wasylu dość tego, nie bądź nienawistny! Ludzie tego nie zniosą, a gdzie indziej dawno by ci już dali nauczkę. I czemu, za co? Bóg dał ci tyle darów, i patrz, jak ich używasz. A myślałem, że będzie z ciebie pociecha.
Wasyl znów wypulił oczy zuchwale. Odgrywając się wyrecytował zawzięcie werset z Psalmów:
— Napisane jest: „Ten, który zamieszkał w Niebiesiech, wyśmieje ich. Hospod pogrąży ich w szyderstwie, przemówi w gniewie, potrwoży lutością“. Tak niechaj będzie naszej sławnej Krzyworówni i naszej Huculii przeklętej. Tak im trzeba.
Ksiądz poczerwieniał, krzyknął bezbronnie jakby w rozpaczy:
— To czort cię uwodzi! Sczezaj czorcie! Zabraniam ci bawić się słowami świętymi. Zostaw mnie i idź sobie!
Wasyl puścił lejce konia, opuścił głowę, zamilkł ostatecznie. Na szczęście Pstrąg rozglądając się ciekawie, przypomniał sobie dalekie pastwiska. Zrzekł się powrotu i podreptał truchcikiem przed siebie. Wasyl dopędził go, zdjął kapelusz, pocałował księdza w rękę na pożegnanie. Patrzył jeszcze w ślad za nim, po czym skoczył na prawo w płaj ku Bereżnicy. Pobiegł nim w górę, jak gończy pies za zapachem i znikł w zaroślach.
Ksiądz kiwał głową i wzdychał. Spoglądał ku drodze żabiowskiej, bo tam czekało już nań sporo ludzi. Zwolennicy wczesnej wiosny żartowali: „Dobra nasza, stary jedzie, nie darmo jajka na dzień Spotkania nie popękały na mrozie.“ Przeciwnicy powątpiewali: „Ech! po co takiemu staremu pętać się aż pod wierchy przed Zwiastowaniem.“
Po przywitaniach pierwsze słowa zwrócone do księdza były: „Jak z pogodą? jak z wiosną?“
— Myślałem, że lepiej wiecie ode mnie — mówił ksiądz — bo ja prorok od tego głównie, co było wczoraj na obiad. Ha — ale —
Ktoś bąknął z tłumu:
— Przecież od grzechów mołodyć i dziewcząt z jutrza i pojutrza także, bo niepoprawne.
Ksiądz pominął dowcip i ciągnął dalej:
— Ale bez proroctwa wam powiem, że ta pogoda nie podoba mi się. No, nie żeniłbym się z taką. Ale może innemu się podoba, to niech się żeni.
— A któż ma wiedzieć jak nie wy? — pytano.
— Moi mili, na proroka mnie nie stawiajcie, niech Bóg broni. Prorok to tak jak bardzo stary połoniński pies. Widział niejedno, zawęszył coś, szczeknie raz i drugi i zatka się. A za to i od gazdy kijem dostanie i od chudoby kopytami w zęby. Gazda okłada, że za mało szczeka, a chudoba, że za dużo. Miarkujecie?
Dowiadywali się przecie:
— A co inni mówią? Co w gazetach, w kalendarzu, na instrumentach?
— No tak, wszędzie piszą jednakowo, i instrumenta tak samo pokazują: pogoda. Jak gdyby zmowa, a może zmówili się na nieprawdę? Bywa i tak.
— Ależ wy sami jedziecie przecie na górę? Widać, że wiosna.
— Stary co innego, chwyta co jest, nie grymasi. A czyż wy nie macie czegoś lepszego do roboty?
— Znalazłoby się, ale do wiosnowania ciągnie, zasiewać, sadzić...
— No to widzicie. Tak samo mnie ciągnie na górę, a co będzie z tego, jeden Bóg wie.
Ksiądz upewniał się jeszcze ze znawstwem:
— A żabią robotę zabrały wody czy nie?
— Nie, trwa na miejscu. Ale cóż to za wody w tym roku, przejść można rzekę po kamieniach.
— No to macie proroctwo: ryzykować! Czyż dla wiosny nie warto?
— Warto — godzili się — ale cóż to za wiosna, ni wiaterka ni trawki, stara jakaś.
— Odmłodzić — zachęcał wesoło ksiądz.
Jechał dalej witając się wszędzie, uważając by przy dużej ilości ludzi przez nieuwagę nie pomieszać nazwisk z przezwiskami. A przecie wstawiał także poufale przezwiska byle nieszkodliwe. Spotykani wysypywali przed nim nowiny i, czy chciał czy nie chciał, plotki także.
Nad stromym brzegiem Czeremoszu, na Słupejce tuż przy drodze, tam gdzie teraz dwuramienny krzyż, stała ławeczka. Zaledwie ksiądz usiadł by odpocząć, zjawili się dwaj muzykanci, cymbalista i skrzypek, a za nimi kulał swą skróconą nogą Petrusio Drahyria, przezwany Myłenkij. Przywitali się ceremonialnie i niezwłocznie Petrusio zaśpiewał nową pieśń na nutę plesu:
Dobre to życie kiedy wesołe,
Kurka niech gdacze, kto chce niech gdera.
Dla mnie świat dobry, łaskawy Bóg,
Dzięki Wam Boże, dzięki wam ludzie.
Ksiądz chwalił:
— Ładnie, Myłenkij. I to także, że na nogę nie narzekacie.
Pomarszczony i biednie odziany Petrusio śmiał się:
— Ha, gdybym był nie daj Boże na obczyźnie ugrzązł, tobym nie śpiewał, ale w chacie także z jedną nogą — — ej ha.
Ksiądz miał okazję do pouczania, lecz zebrało się sporo ludzi, a Petrusio wciąż stojąc śpiewał dalej na nutę kruhleka. Inni co młodsi otoczyli go i zakręcili wokół niego i wokół muzykantów raźny taniec młodych kózek.
— Trzeba ruszać — orzekł ksiądz — inaczej nie dojadę dzisiaj.
Petrusio przypomniał sobie:
— No teraz, Ojcze duchowny, po tańcu pouczcie nas.
Inni także domagali się tego głośno, lecz ksiądz spojrzał na zegarek, pożegnał się i ruszył pospiesznie. Przemykał się chyłkiem zwłaszcza przez Ilcię, bo tam czyhały dwie zaborcze gościny: Tanaseńka i proboszcza Ilci, księdza Sofrona. Gdyby go dojrzeli, spóźniłby się naprawdę. Niespełna milę dalej, już po przebyciu rzeczki Ilci, na górze na Kraśniku natknął się na gromadkę ludzi z ryskalami i z sapami. Witali go z daleka, a wąsaty bogacz z Kraśnika o skrzydlatych brwiach, Surbàn, wykrzykiwał dudniąco:
— A któż widział szastać się tak daleko, Ojcze duchowny?! Dla takiej chudoby jak my wszyscy razem — nie warto.
— Nie — upierał się ksiądz — wam ciężej. Rola ściąga na dół człowieka, a pasterz — tak jak ja, ho-ho! wyprostuje się, poświstuje i przed siebie.
Surbàn przyznawał smętnie:
— Oj, prawda, pasterz prosty, a chłop garbaty. Ale cóż począć, nowe czasy.
W miarę poruszania się naprzód droga pustoszała, lecz lotna wieść wyprzedziła trucht Pstrąga dolatując aż pod kapliczkę bystrecką i daleko poza nią owczymi i jelenimi płajami aż pod granice posiadłości. Dla latawców, dla biegaczy od chaty do chaty, dla galopujących na oklep jeźdźców pośpiech był łatwiejszy niż dla Pstrąga i dla księdza. Jednak Pstrąg wspinał się cierpliwie im wyżej tym raźniej, tym chyżej. Wysoko ponad wsiami nad głębokim jarem rzeki zwanym Krasny Łuh, w sklepieniu ciemnego lasu nie spotykali ni wozów ni pieszych. Nie słychać było ni kroków ni głosów, tylko przemożny szum wodospadu wypełniał drogę.
Na samej górze Pstrąg naszczurzył uszu czujnie jak gdyby się strwożył urocznego szumu. Zwolnił kroku, potem chrapnąwszy nagle, jakby zawęszył dzikiego zwierza, zawrócił gwałtownie. Nie mogąc go skłonić żadną miarą by szedł naprzód, ksiądz zeskoczył na ziemię i poprowadził go za uzdę. W pewnym miejscu koń znów skoczył i znarowił się uparcie. Z lasu wypełzła na czworakach istota niby ludzka, poruszając się na łokciach i na kolanach spoprzeczyła drogę, wdrapała się na dość stromy jej brzeg i ułożyła się na nim wśród mchu. Była to stara kobieta tak chuda, jakby kupę kosteczek ogarnięto w bure szmatki. Ksiądz poznał w niej wdowę Zełenynę z Żabiego, co chociaż miała własne gospodarstwo, od czasu kiedy obaj synowie zginęli na wojnie, naprzód oszalała, a potem wpół sparaliżowana wałęsała się na czworakach po drogach. Niekiedy żebrała, częściej wyjękiwała te same zwrotki rozpaczy, czasem przeklinała spotykanych.
Chociaż Pstrąg opierał się jeszcze, ksiądz przeprowadził go obok półleżącej babiny pozdrawiając ją z dołu, z drogi.
— Sława Bohu, dobre zdorowie, Zełenyno!
Zaskrzeczała w odpowiedzi:
— Dobre zdorowie? Aby wam wszystkim takie zdorowie, a popom najbardziej. A może pomodlisz się za mnie, stary popyku?
— Czemuż nie? — odparł ksiądz.
— Ja sama dobrze wiem do kogo się modlić — skrzeczała słabym głosem — bo tylko ten jeden mnie słucha. Rąk i nóg mi nie zwróci, to nie jego rzemiosło, ale przynajmniej was, wrogów moich, powykręca.
Wiedziony za uzdę Pstrąg uskakiwał wciąż, i ksiądz zatrzymał się wraz z nim. Babina leżała bezwładnie nad stromym skarpem drogi, duże leśne mrówki oblazły ją, jaszczurki przebiegały po niej bez lęku.
— Wasyłyno — mówił ksiądz — że innych tak samo powykręca, to cóż tobie z tego? To klątwy ciebie pokręciły, przestań kląć, już pora!
Zełenyna zaskrzeczała nieco głośniej:
— Popyku-staryganie, już i tobie pora do twego Boga, tam do moich synów, na skład kości, hajda!
— Niech będzie — odparł ksiądz — synom twoim powiem, że mamę widziałem, ale nie że przeklina, tylko że banuje za dziećmi.
Zełenyna poderwała się, jakby chciała wstać na nogi, upadła, ułożyła się jak przedtem, nie odpowiadała, a ksiądz wołał:
— Przestań przeklinać, klątwy nie wrócą ci synów!
Jak pociśnięta za guzik Zełenyna wyjęczała pośpiesznie znane już wszystkim zwrotki:
— Gdzież oni? W jakiej mogile? Gdybym wiedziała, polazłabym tam na czworakach. Gdybym wiedziała, kto ich zabił, darłabym go jak suka, oczy bym mu wydarła, ale nie — nie, oczy mu zostawię, niech płacze i on! Do końca świata będę wyklinać, po śmierci też, niech płaczą wszyscy.
Znów poderwała się, znów opadła, oprzytomniała i zaskrzeczała:
— Jedź, popyku, jedź na Bystrec ratować dusze. Dla szczęścia na tym świecie i na tamtym. A dla mnie co? Dla moich dzieci?
Ksiądz wołał głośno jakby walczył z szumem rzeki:
— Synowie twoi w ręku Boga, i Bóg was połączy. Przestań kląć, Wasyłyno! Patrz, twoje dzieci płaczą, twoi chłopcy proszą: „Mamo przestańcie, mamo, jedno dobre słowo!“
Zełenyna dusiła się skrzecząc:
— Abyś raz zdechł, popyku, z twoimi brechniami! Oj, naszczekam memu panu czarnemu, aby ci koniec zrobił, bo mu chudobę wykradasz.
Ksiądz przeprowadził Pstrąga kilka kroków naprzód, potem wgramolił się na konia. Gdy usadowił się i odsapnął, złożył ręce, zaczął się modlić szczególnie głośno. I znów Wasyłyna poderwała się:
— Ran nie tykaj! Nie wydzieraj mnie z gardła panu memu, bo za to on mi kiszki wyszarpie —
Ksiądz wołał zwycięsko słowami Psalmu:
— Dosłysz, Panie, modły nasze i niech krzyk nasz dojdzie do Ciebie. Nie zakrywaj przede mną oblicza, bo jestem w udręce. Nakłoń ucha ku mnie, odpowiedz na krzyk. Me serce rozbite, zwiędłe jak trawa, zapomniałem jeść mój chleb, od jęków kości me przekłuły skórę. Jak ptak w dzikim lesie, jak sowa na pustyni jestem, jak wróbel sam jeden na dachu. Nieprzyjaciele szydzą ze mnie, sprzysięgli się na mnie. Popiół łykam zamiast chleba, napitek mieszam z płaczem. To przez gniew Twój, Panie, boś Ty mnie podniósł, a potem cisnął na ziemię. Dni moje mijają jak cień, usycham jak ziele, ale Ty trwasz wiecznie, o Panie, ponad wszystkie rody. Wstań, Panie, miej litość nade mną, bo czas już abyś mnie przygarnął!
Zełenyna leżała bez ruchu. Zaledwie ksiądz ruszył naprzód, zaskrzeczała za nim:
— Ty widzisz dzieci moje, Ojcze duchowny?
Ksiądz wołał mocno:
— Nie widzę jeszcze, ale da Bóg niedługo zobaczę i przekażę, co trzeba.
Posuwał się naprzód powoli, szum Rzeki zaborczo wypełniał leśną drogę.
Bystrec należał do najmłodszych osiedli halickiego kraju, i kto wie czy w starej Europie znajdzie się gdzieś taki żywy egzemplarz nowego osiedla. Można w nim w malutkim wymiarze oglądać powstawanie kolonii. Jeszcze do niedawna uważano go za puszczę, nie za wieś. Bo dopiero w dole poniżej Krasneho Łuhu zaczynają się wsie prawdziwe, a macierzysta parafia Bystreca, Krzyworównia, była dość odeń odległa. Jako kolonia, odskakując od wsi, Bystrec odskoczył w przeszłość, cofnął się, myślał i mówił po dawnemu, utrzymywał dawne zwyczaje i niejedno czego po wsiach już się wstydzono. Gdzież indziej jak nie tam można było jeszcze podpatrzeć ludzi modlących się na kolanach do słońca, jakby po to aby cały świat stał się kościołem. Lecz w rzuconych w puszczę osiedlach, oswobodzonych od więzów wsi, od sąsiedztwa i dróg, od razu rzucało się w oczy, że mieszkańcy czynią wszystko zapobiegliwie aby nie zdziczeć. Chaty buchały gościnnością, chęcią pomocy, pamięcią, wiernością. Toteż przybyli goście mimo woli wywracali codzienne życie chaty, bo pobyt ich stawał się świętem, a serdeczność rozszerzała się nawet na zwierzęta, co przybyły z gośćmi. Także „maleństwa“ osiedla, a zatem dzieci, lecz także źrebięta, jagnięta i świnki, co zrazu skryły się w przerażeniu, nabierały śmiałości, poufaliły się z gośćmi, tak że gospodarze musieli je przepędzać. O tym niejedno zabawne wspomnienie przetrwało.
Bezpieczeństwo w nowych osiedlach było większe niż gdziekolwiek indziej, o napadach lub zabójstwach nie słyszało się nigdy, co najwyżej zdarzały się bardzo rzadko wypadki osobistej zemsty. Przez to wszystko Bystrec skoczył w przyszłość, niestety był za mały by pozostawić coś więcej niż błysk obietnicy.
Gdy ksiądz dotarł do nowej kaplicy, podwórzec cmentarny był już pełen ludzi. Było gorąco, ale wiosna wcale nie była stara jak nad Rzeką, bo Bystrec wciąż wzbierał śniegami tającymi na szczytach. Szum wód mocował się z głośnym rżeniem koni, co nawoływały się nieustannie.
Zaledwie ksiądz zjawił się, ponad wszystkie inne głosy wzbił się płacz i lament dzieci. W braku kominów i kominiarzy straszono księdzem, a teraz wleczone niemiłosiernie i w dodatku trzepane za opór, zaklinały rodziców rozdzierająco: „Oj mamko luba, oj diedyku złoty, nie będę już, nie będę, póki życia! Bijcie, bijcie, tylko puśćcie do chaty, popowi mnie nie oddawajcie.“ Te, które tak wrzeszczały, zarażały przerażeniem całą dzieciarnię i z cmentarza bił chór jęków dziecięcych, jakby nie na służbę Bożą je ciągniono, lecz na rzeź niewiniątek. Do końca życia popamiętały przyjazd księdza. Ponad te wrzaski górowały chwilowo wybuchy śmiechu dorosłych, lecz znów zakłopotani rodzice karcili dziatwę, i znów rozpaczliwe wrzaski rozdzierały powietrze. Potem znów panoszyło się końskie rżenie i odbijało się echem po górach. Wreszcie dwa dzwony, jeden spory i drugi malutki, rozśpiewały się to smętnie, to tryumfująco, witały przyjazd księdza, górując chwilowo nad gwarem.
Zmęczony ksiądz zsiadał powoli z konia. Dopóki siedział na drewnianym siodle wyścielonym jak fotel, było jako tako, lecz gdy zsiadł, wyjęte ze strzemion nogi uginały się pod nim. Witał się naokoło, a już czyhali nań najbliżsi kaplicy sąsiedzi, by prosić na obiad i na nocleg. Dawniej ksiądz zajeżdżał stale na wzgórze do rodziny Czornyszów, a mianowicie do córki diaka Kropiwnickiego, zamężnej za Czornyszem. Tam to już przed wiekami był cmentarz dla zmarłych na zarazę, których zwożono ze wsi i grzebano w tym pustkowiu. Z czasem zarównano groby, lecz później, na to by zmarli nie pozostali bez żywych, pobudowano tam pierwszą kapliczkę. Obok niej zbudował chatę pierwszą ród Czornyszów, i powoli wokoło garnęli się żyjący budując dalej. Cóż, kiedy burza porwała nocą kaplicę, uniosła daleko i cisnęła strzaskaną budowlę w zagłębie podskalne nad rzeczką! W tym właśnie miejscu, wskazanym przez burzę, stary pan ze Stanisławowa, Wojciech Przybyłowski zbudował nową kaplicę. Lecz w pobliżu jej nie było domów, przeto ksiądz przewidując zazdrości, wybierał każdym razem i na każdy dzień pobytu inną gościnę. Na razie nikt z zazdrością się nie zdradzał, wybuchała dopiero po odjeździe księdza.
Hałas nie ustawał. Ruszając się zrazu z trudem, ksiądz wzruszał ramionami, jakby się dziwił: czemu oni akuratnie tutaj tak hałasują? — Może także zadowolenie, że sama wieść o jego zbliżaniu się przywiała od razu tyle parafian, mocowało się w nim z zakłopotaniem, że czeka go niemało trudu. Oglądał ruch barw w słońcu, w milczeniu słuchał hałasu. Ale nie dosłuchał się ciszy pod spodem, tym mniej nie dojrzał widoku nocnego.
Rzecz w tym, że w pewnych wstydliwych choć ważnych sprawach swych parafij księża dowiadują się najpóźniej albo nigdy. Podobnie jak mówi się, że mąż najpóźniej dowiaduje się o swej żonie tego, co cała wieś szepce albo paple. Na Bystrecu wiadomo od dawna na pewno, że na Żywny Czwartek dusze zmarłych rojami śpieszą z cmentarza na nabożeństwo do kaplicy. Możliwe zresztą, że na inne święta także. A przecie każdym razem płyną cichutko, choć umarłych jest więcej niż żywych. Cmentarz jest spokojny, nie ma potrzeby bać się, jak to bywa gdzie indziej, aby nie spłoszyć lub nie rozdrażnić jakiejś duszy. Nawet o północy nikt się nie boi przejść obok cmentarza, oprócz całkiem bojaźliwych.
Ludzie szukają objaśnień na wszystko i znajdują je, na Bystrecu tak samo. Bo któż oprócz księdza nie wiedział, nawet małe dzieci to wiedziały, że spokój cmentarza okupiony jest nie byle jak dzięki gorliwym staraniom całej rodziny Antosieków z rodu Zełenczuków — matki, syna i córki. Oni to Walczyli przez całe życie z nieświadomymi, to jest takimi umrzykami, którzy za żadną cenę nie chcą pogodzić się z tym, że gdy człowiek umarł, to już na amen i nie ma po co pchać się do świata, do żywych, ani czepiać się czy to swoich czy wrogów, chociażby krzywdzicieli.
Ale po cóż właściwie zwalczać „nieświadomych“ i dlaczego ich potępiać? Krew nie woda, a taka nieświadomość grozi niejednemu z nas. Bo oto człowiek po prostu za życia przylgnie do czegoś, wrośnie korzeniami i tak się korzeniem zaczepi, że chociaż umrze, choć krew w nim stanie, a członki zastygną, coś tam jeszcze widać w nich szeleści, bo dusza wraca do swoich zamiłowań jak woda, co kroplinami sama sączy się ku morzu. Mocuje się przeto ze śmiercią i nie ma tej siły, aby go oderwać od żywych. I z tego wynika, że zamiast jak przystoi porządnemu umrzykowi spać sobie do Dnia Ostatecznego, taka nieświadoma dusza po pogańsku szasta się nocami. Trzepoce matka co umarła — do swoich dzieci, czasem wraca żona stęskniona do męża, a niejedna dusza do byle czego, do swych lubych kątów domowych, do jagniątek albo źrebiątek. Była raz taka babina, co podhodowała sobie właśnie kilka ślicznych kogucików, nie tak wielkich ale cętkowanych. Hardo spacerowały sobie te czubatki jak żołnierzyki na warcie złocono-czerwone, a babina im przed stajnią wciąż owsa sypała, sypała. A tu śmierć bezlitosna chap! I babina umierając płakała: „Ach, moje koguciki lube, doczekałam się was, a teraz mam was porzucać.“ No i pchała się znowu bidula po nocach do kurnika do swoich kogucików.
Są jednak i tacy, których dopiero śmierć ośmieli, aby wrogom i swoim odpłacić za wszystkie krzywdy. Hulają nad nim po nocach, szarpią go straszliwie, aż duszę z niego wypłoszą i tak go już uświadomią, że jego dusza wcale nie ma ochoty wracać do tego świata.
Aby ktoś nie pomyślał czegoś dwuznacznego o Antosieku, należy od razu powiedzieć, że nie był żadnym czarownikiem ani przemównikiem, nie machał rękami, nie zamawiał ni wodą, ni watrą, ni prądami z daleka ani modlitwami. Tylko w milczeniu machał żelazem, po prostu jak chirurg. Ale sam też żadnych prądów ani nasłań ni czarów, co szły od umarłych, nie obawiał się. Raz zmarły mąż prześladował żonę, kto wie za co, rzucając na nią wszystkim co było w izbie, czy to garnkami czy stołkami czy nawet beczką. Potem tak samo prześladował świadków, co przyszli nocować do baby jakby na ratunek. I wreszcie tak samo nie uląkł się przemównika, co wszystkie czary zgromadził wokół siebie i przez całą noc go wyklinał. Paskudny duch rozbił głowę także przemównikowi glinianym garnkiem. Gdy już nie było żadnej pomocy i nikt nie chciał nawet pokazać się w tej chacie, a baba uciekała na noc, gdzie mogła, Antosiek pomógł od razu jak zawsze. Poszedł o północy na cmentarz, uciął głowę nieświadomemu mężowi, położył mu ją między kolana i zaraz był spokój.
Nikt chyba nie powie ani nie pomyśli o Antosiekach, że byli to jacyś partacze dorywczy albo strachopudy nieuczeni, co tylko od wypadku, i tak ot sobie, pomagali. Nie! oddawali się temu zawodowi przez całe lata i tylko temu. Uczyli się z każdym umrzykiem coraz więcej, aż uwolnili Bystrec od wszystkich nieświadomych. Ani Antosiek nie ożenił się, ani siostra jego Irynka nie wyszła za mąż, a stara matka wdowa także we wszystkim pomagała. Zaczynała Irynka. Skoro tylko ktoś umarł na wsi, choćby to było bardzo daleko, niezwłocznie szła do jego chaty i bacznie śledziła czy świadomy czy nieświadomy. Skoro tylko zauważyła coś podejrzanego, ostrzegała brata, a ów śledził podczas pogrzebu, czy nie ma jakich znaków podejrzanych, a także po pogrzebie, czy dusza nie trzepie się po nocach i czy nie zamąca świata burzami albo powodziami. Gdy wszystko zgadzało się, że nieświadomy, Antosiek szedł o północy na cmentarz, odkopywał grób i robił swoje, zawsze to samo, nie zawahał się. Najważniejsze, że odciętą głowę kładł umrzykowi między kolana, bo to pomaga najpewniej.
Nie myślcie jednak, że to tak zawsze ładnie się udaje, bo nie sądźcie, że tacy nieświadomi, co sprzeciwili się śmierci i nawet wyrokom Bożym, będą potulni wobec lekarzy jak Antosiek. Sprzeciwiają się im zawzięcie, straszą ich, pokazują im różne mary, a gdy to nie pomaga, rzucają im na głowę, co im tylko pod ręce wpadnie. Toteż tacy lekarze nieświadomych nie czują się bardziej bezpieczni wobec swoich pacjentów niż doktorzy w szpitalu dla wariatów. Ba, jest jeszcze gorzej, bo na szaleńca można nałożyć kaftan bezpieczeństwa, a któż spęta tak dokładnie nieświadomego i czym? Dlatego to matka Antosieka, lękając się o syna i żałując go, obtykała groby mchem i głogiem, aby się dusze z nich nie wymykały, ponadto sypała gęsto mak na groby, aby się uspokoiły. Lecz i to nie zawsze wystarczało, i Antosiek miał się na baczności. Raz i drugi musiał nawet zaprosić dwóch pobratymów do pomocy, bo pewien nieświadomy, który za życia nazywał się Kuzmeńko, stał się po śmierci napastliwy i szkodliwy, hulał po nocach, wzbijał burze i straszył ludzi. W dodatku wiedząc wszystko o Antosieku pilnował się przed nim. Raz Antosiek chcąc skończyć z tym hulaniem odkopał grób Kuzmeńka, patrzy, a tu grób pusty: Kuźmeńko przewidział i wymknął się! Cóż robić? Antosiek leniwy nie był, przyszedł drugi raz, ale już nie sam lecz z dwoma ludźmi, aż tu umrzyk Kuźmeńko, chłop na schwał, rzucił się od razu sam na Antosieka. Antosiek już padał i dopiero z pomocą tamtych dwóch powalili go i zaraz ucięli mu głowę. Odtąd cała wieś miała spokój.
I za to wszystko ludzie byli wdzięczni Antosiekom, nikt ich nie zdradził, ani nie pisnął na nich ni przed księdzem ni przed władzami. Możliwe, że im za to płacono czy odwdzięczano się jakoś, ale i o tym nikt nic nie pisnął, za to dotąd wspominają Antosieka z uznaniem. Był surowy, brzydki na twarzy, trochę straszny, ale żywego człowieka nigdy nie tknął ani nie zadrasnął, ani mu złego słowa nie powiedział. Przeciwnie, żałował żywych, troskał się o ich spokój, jeszcze lepiej niż nocna policja. I to jeszcze trzeba przyznać, że nie był z tych chirurgów, co tylko jedno trąbią: ciąć, rąbać. Nie! Żałował także niektórych nieświadomych. Kiedy matka wracała nocą z tamtego świata do dzieci, chociaż niechcąco przestraszyła kogoś i na pewno czasem jakąś burzę wypłoszyła, Antosiek krzywił się: „Niech sam Bóg jej pilnuje.“ Choć nikt z żyjących nie lubi nawet w puszczach, aby go jakieś umrzyki nie z tego świata niepokoiły po nocach, przecie za tę słabość nikt nie ganił Antosieka: „Ot biedaczyna jakaś ta matka, korzeniem do dzieciaków przyczepiona, niech jej będzie, a Antosiek wie co robi.“
Warto wiedzieć, że czasem, choć bardzo rzadko, zdarza się, że sam nieświadomy już za życia uświadomi sobie swoją niesamowitość. Był taki dziad na Bystrecu już wcale stary, co nieraz ostrzegał ludzi, gdy pracowali w polu, iż zbliża się grad, burza, ulewa. To pewne, że sam był jakoś wplątany w te igry i hulania i nie mógł się wyplątać, ale był sumienny. Ostrzegał także Antosieka: „Zapamiętaj sobie, bracie, co ci teraz powiem, sam jestem nierad, żem taki, ale cóż robić? takim się urodziłem. Dlatego proście Boga wszyscy, abym umarł w zimie, bo jeśli w lecie, to czegoś takiego narobię, że świat się wywróci. A ty, Antosieku, rąb mi głowę od razu po śmierci, bo po co ci tego kłopotu, aby grób odkopywać.“
Nie potrzeba dodawać, że to wszystko starannie i na zawsze zatajono przed księdzem. I słusznie. Bo po co kłopotu? Naprzód nie uwierzy, gdy uwierzy — nie zrozumie, a tak czy inaczej będzie musiał krzyczeć i ganić, same niepotrzebne zmartwienia. Dlatego to może, zamiast uznania dla spokoju cmentarza, i że żywi czują się tam tak swobodnie, dziwił się rozgardiaszowi.
Trzeba jednak przyznać, że parafianie byli zadowoleni z księdza nie mniej niż z Antosieka. Bo gdy minie noc i strachy nocne, a choćby nawet powodzie czy ulewy, ludzie dość prędko zapominają. Zaś ten strach, dla którego potrzebny ksiądz, wciąż chadza za ludźmi, dzień i noc.
Toteż z przybyciem księdza życie osiedla wywróciło się. Świętowano z oddaniem, coś tak jak przed końcem świata, gdy nie tylko dzwony się rozdzwonią, ale także trąba archanioła koniec obwieści, dając pierwszy znak na to, aby zostawić ludziom jeszcze trochę czasu dla oczyszczenia. Trąba archanioła obwieści: „świętujcie odtąd“. I szczęście dla tego, kto to zrozumie. Także przyjazd księdza obwieścił: „świętujcie“. I bystreczanie żyli w świecie szczęśliwym, wiedzieli, że nic tak się nie opłaci jak przyjazd księdza i świętowanie. Wysilali się rzetelnie. Skoro ksiądz przyjechał, by wszystkich wyciągnąć z głównego strachu i z grzechu, to hajda, zrobić co można, zaczynając od szorowania chat, od mycia i strojenia się, a kończąc na spowiedzi! Ksiądz rozłożył zatem pobyt na trzy dni. Nie tylko przewidział swoje własne zmęczenie, także chciał dać wszystkim sposobność przyjścia do kaplicy.
Drugiego dnia wygłosił kazanie, które podawano sobie z ust do ust i zapamiętano. Wyszedł nad stromy brzeg Bystreca, gdzie znajdowały się spiętrzone kłody daraby, ciśniętej tam szalonym prądem wody i wspiął się na nie. Od kiedy daraba wylądowała, stając dęba na cmentarzu, nikt więcej tych kłód nie ruszył, i ksiądz używał ich sobie za kazalnicę. Słońce parzyło, ludzie zrzucali kożuchy, przeciwległy brzeg Bystreca odbijał mocno słowa kaznodziei.
Do gromadki tej, którą jak mniemał wykołysał od dzikości do jakiego takiego obyczaju, mówił chętniej, swobodniej, przeto weselej:
— Siadajcie zaraz ze mną na darabę i przed siebie piorunem! Bystrecem na Czeremosz, Czeremoszem hoc-hoc przez huki-zakręty popod skały aż do Prutu, potem Prutem szeroko do Gałacu i hajda, wielkim Dunajem aż do morza!
Słuchacze od razu poderwali się, potrącając się, ściskając, jakby śpieszyli ku darabie, na to by z księdzem ruszyć w świat. Z kolei ksiądz obrazował żywo fale morskie, a przejęci słuchacze otwierali usta, wzdychali, dzieci także.
— Na morzu — mówił ksiądz — woda bez końca, brzegów nie widać. Siedzicie sobie na korabiu, takim co kilka razy większy niż dwór w Krzyworówni, a dla fal morskich to orzeszek. Jedna drugiej wypluwa go: „Masz, nie chcę tego, bo ludźmi pachnie.“ A druga zasyczy jak gad: „Tobie źle pachnie, a mnie ma być dobry, masz!“ Odplunie z powrotem. Tymczasem ludzie na korabiu przewracają się na dół głowami, inni modlą się na kolanach, leżą krzyżem, kobiety zawodzą. No i fale baraszkują już po dobremu: „Pobawmy się tym orzeszkiem.“ I choć na żart, jak zaczną podrzucać, ludzie chorują, a ten i tamten nabił sobie siniaka. Narzekają, tylko jeden mądrzejszy upomina: „Cicho siedźcie, bo co będzie, gdy fale się rozgniewają.“
Pomódlmy się za tych, co wędrują morzami.
Niezwłocznie gorące modlitwy, westchnienia i szepty ogarnęły cmentarz. To był wstęp do kazania o Jonaszu.
— Jonasz — mówił dalej ksiądz — był bidniejszy od każdego z nas. Ot, pasał sobie może jakieś owieczki, zresztą nic nie miał tylko to, że mieszkał w swojej chatce. Za to dzień i noc był na służbie Bożej, bo był prorokiem, a to jeszcze gorzej niż być księdzem. No i budzi go raz Pan Bóg o północy i tak mu szepce: „Ubieraj się, sieroto, byle jak i zaraz zabieraj się z chaty i ze swego kraju także. I hajda w obczyznę! Do tego największego miasta, co trzech dni potrzeba, aby je przebiegnąć. Nazywa się Niniwe. Popatrz dobrze przed siebie, co im grozi. Widzisz? Ogień z nieba, zdeptanie, zagłada. Dlatego w te pędy biegnij tam i krzycz na nich strasznie. Krzycz na królów, na książąt, na panów, na generałów, na urzędy, na kupców i na lud pracowity także: „Panowie czy nie-panowie, dość tego, bo już do nieba dochodzi smród waszych grzechów, biada wam.“
Jonasz nie sprzeciwiał się, nie czekał do rana, choć ciemno było, bo ogień z nieba groził, ale nie oświecał. Tak jak stał zabrał się z chaty i ze swego kraju, wziął tylko te trochę groszy, co miał za bryndzę i za owce. A tu strach sypnął się na niego z trzech stron. Naprzód z wysoka ogień z nieba otwiera paszczę i czai się do skoku na grzeszników jak ryś. „Prędzej, ratuj, Bóg czyha!“ Gdyby tak któryś z was zobaczył, co grozi za dzień czy za tydzień krajowi waszemu czy innemu? Cóż zrobić wtedy? Krzyczeć czy zamknąć oczy? Ale nie dość tego, bo zaraz weń uderza drugi strach przed tymi bezbożnikami, przed tym bezmiernym miastem, co z daleka błyska za pustynią. Jakaż straszna obczyzna! I skąd jemu, pastuchowi krzyczeć na panów, na królów, bogaczy, na uczonych ludzi? A trzeci, największy strach ściska go przed musem Bożym, przed okiem Bożym. Zdębiły się te trzy strachy nad jego bidną głową, ściskają niebogę tak ściśle, jakby trzy kłody w darabie się zdębiły, za nogi, za brzuch, za szyję — tchu! Jak ratować? Zamyka oczy, by ognia niebieskiego nie widzieć, odwraca się plecami do świateł zza pustyni i do bezbożników się nie pcha. I już mu trochę lepiej. A przed Bogiem zaczyna się chować. Ale jak? To jeszcze trudniej niż chować się przed słońcem. Popatrzcie zaraz na słońce i probujcie się chować.
Ludzie podnosili głowy do słońca, które uderzało prosto z nieba, ściskali się jak strwożone owce, wzdychali bezradnie, a ksiądz mówił dalej:
— Słonkowe oko idzie za wami ślad w ślad, ale tylko we dnie, a oko Boże o północy. I bidny Jonasz niby nic, niby idzie sobie na spacer — oko Boże za nim; on chowa się za drzewa, w uliczki do cienia, do jaskini wreszcie, chowa się w samą północ, w ciemność — oko Boże za nim.
Pokazując Jonasza jak skradał się, jak oglądał się poza siebie, jak opuszczał głowę na piersi, jak uciekał, ksiądz zginał się, schodził w pół daraby, chował się za belki, skakał za nie, potem chwytał się belek, pośpiesznie drapał się na wierzch, aż cały cmentarz śmiał się głośno, dzieci także, widząc, że ksiądz wcale nie straszny, owszem zabawny. Wtem wspiął się pośpiesznie na najwyższą kłodę i huknął, aż się poderwali w przerażeniu:
— Z czego się śmiejecie?! z kogóż się śmiejecie?! To wy wszyscy chowacie się przed Bogiem. Chowaj się, człowiecze, chowaj! Chowaj paskudne myśli, chowaj złe słowa szeptane, chowaj łajdackie a tajne czyny! Czy grzech przeciw ojcu i matce, przeciw mężowi czy żonie, przeciw bratu czy siostrze, czy przeciw sąsiadom, czy złodziejstwa, brechnie, obmowy, pogróżki, gwałty, bójki, zabójstwa, rabunki, z wszystkich sił chowaj się z tym przed Bogiem! Uciekaj do puszczy, uciekaj na węgierski czy na wołoski bok, w dalekie obce kraje gdzie cię nie znają, przebierz się w obcą skórę, w obce stroje, zataj wszystko, nie opowiadaj nikomu, nawet mowę zmień. Zamuruj się, nie spowiadaj się, zaklep grzech. A wtedy, nocą o północy wstanie ponad tobą oko Boże, przekłuje cię na wskroś, twoim własnym grzechem cię przebije, upoluje jak niedźwiedzia rohatyną. Dwa razy na jednym miejscu nie usiądziesz! Uciekaj wtedy dalej, schowaj się pod ziemię, na dno, na sam spód, do piekła, a tam dopiero przepali cię gniew Boży, gdy cię czorty jak sto psów, jak tysiące wściekłych psów z wywalonymi jęzorami dogonią i na widły żelazne do czerwoności rozognione nakłują. —
Z cmentarza dały się słyszeć głuche jęki, jak gdyby obudziły się jakieś dusze nie dopilnowane przez Antosieka. Po czym jedna i druga kobieta padała na kolana z okrzykiem: „Przebacz Hospody, nie będziemy już!“ I niezwłocznie dzieci rozjęczały się: „Nie będę więcej, nie będę.“ Inni milczeli ponuro, pochylając wpół głowy, jakby nie słońce górskie na nich spoglądało, tylko przeszywający gniew Boży. Zadowolony ksiądz wypogodził się i mówił ze współczuciem:
— I bidny Jonasz chował się. A przecie nie popełnił ni gwałtów, ni złodziejstwa, ni złości ni obmowy, tylko ten jeden grzech rozsadza go od środka: uciekł od Boga. Uciekał przed siebie, jakby go kto pędził, zmykał przez pustynie, aż piach kurzył się za nim i drogi pyliły gęsto. A on z tego tylko był rad, że go nie widać w tej kurzawie. Uciekł nad morze do portu, skąd korabie odpływają z jednego końca świata na drugi, te kilka groszy co miał, wcisnął kiermanyczom, aby go puścili na korab i już od razu, hyc! skoczył na samo dno, bo tam ciemno. Położył się na podłodze, zasnął z miejsca i zdaje mu się, że tak dobrze. Ale zaledwie korab wyruszył z portu na morze, Bóg posłał straszną burzę. Fale zawyły, zaszczekały, zaharczały jak wściekłe wilki, rozjuszyły się, rzucały tym wielkim korabiem, aż na brzuchu się kładł. Ludzie modlą się, lamentują, a Jonasz nic, schował się i śpi. Przypomnieli go sobie kiermanycze, odszukali na dnie korabia: „Coś ty za jeden, po coś się tu schował? Burza straszna, zaraz zginiemy, chodź modlić się.“ Potem każą mu ciągnąć fasole białe i czarne, kto czarną wyciągnie — przez tego burza. Jonasz od razu wyciągnął czarną fasolę, płacze i krzyczy: „Wszystko przeze mnie, to ja schowałem się przed Bogiem, ja uciekałem od Niego, a dogonił mnie. Rzućcie mnie zaraz do morza, niech się już schowam na wieki.“ „Nie — odpowiadają tamci — to Bóg ma z tobą porachunki, a my — nie, broń Boże“. Wiosłowali ze wszystkich sił do brzegu, popadali ze zmęczenia, a wszystko na nic, burza odrzuciła ich z powrotem do przepaści morskiej. Wtedy już w wielkim strachu posłuchali Jonasza, wrzucili go do morza. I zaraz burza ucichła. Za to Pan Bóg zbudził główną Rybę, co nazywa się Lewiatan. Wyższa od całej zahaty, a długa jak dziesięć zahat. Ryba niewiele myślała, tylko chap, połknęła go jak pies muchę. I dobrze, ma co chciał, schował się dokładnie przed Bogiem do brzucha głównej Ryby. A to tak jest, jakby go góra cała nakryła. W brzuchu głównej Ryby mógł sobie spacerować, tędy i owędy, tam dobrze, słońca nie ma, ciemno jak w brzuchu ziemi, i on schowany na wieki przed słońcem i przed Bogiem. Dopiero wtedy zrozumiał, że wszystko utracił. Jęczał i modlił się, jak Pismo święte podaje: „Jam wyrzucony sprzed Twego oblicza. Ścisnęły się wody, głębie zamknęły się nade mną. Zsunąłem się na dno góry, a ziemia zawarła na zawsze swe zasuwy. Lecz ty, Panie święty, zlituj się, wybaw, a zrobię co zechcesz.“
Modlitwa Jonasza, odbijając się od skalnego brzegu Bystreca ogarnęła cały podwórzec cmentarny. Naprzód nieliczni, potem coraz liczniejsi, wreszcie wszyscy rzucili się na kolana, naprzód jeden i drugi, potem liczni, wreszcie wszyscy szeptali, mruczeli, wołali: „Zlituj się, Hospody, wyciągnij spod góry tę duszę nieszczęsną, zmiłuj się.“
Dzieci zawrzeszczały przeraźliwie, cały podwórzec rozjęczał się, jak gdyby trąba Archanioła, już po raz drugi dała znak, że Sąd Ostateczny.
Ksiądz mitygował litościwie:
— Nie rozpaczajcie, bo Hospod święty miłosierny, puścił głos z nieba jak grom, nakazał Lewiatanowi: „Wypluń go zaraz, ale uważnie, na sam brzeg, aby nie utonął.“ Rybie szkoda było wypuścić takiego, a do brzegu trudno zbliżyć się, bo tam płycizna, a Ryba ogromna. Przecie znalazła takie miejsce i wyrzygała go na brzeg. Oj słucha stworzenie wszelkie Ojca niebiesnego! I was, choć po śmierci ziemia pochłonie, przecie kiedyś odda bez sprzeciwu z powrotem, i to wszystkich i wszystko, każdy paluszek, każdy włos, na znak Boży, na głos trąby Archanioła.
U dołu daraby w tłumie jeden szeptał drugiemu wyraźnie: „Ładne dzieje, a co będzie z głowami Antosieka?“ Drugi na to ledwie dosłyszalnie: „Ciszej, i nie bój się, przed czasem się nie skleją. Boża Głowa nad tym czuwa i roboty Antosieka nie popsuje.“
Ksiądz przerwał, oglądał się. Oprzytomnieli ludzie wstawali, rozglądali się wkoło czy to dzień czy noc, z ulgą wzdychali, szeptali jeden drugiemu: „Sława Tobi Hospody.“
— I odtąd — mówił ksiądz wesoło — Jonasz uwijał się rześko. Czy mokry czy osuszony już, ba i przepalony przez słońce, głodny czy spragniony, a zawsze obdarty, pędem przebiegał przez to wielkie miasto i krzyczał. Krzyczał, aż zachrypł — na królów i na panów, na generałów i na kaprali, na bogaczy i na biedaków: „Poprawcie się, pokutujcie, posypcie głowy popiołem, bo tylko czterdzieści dni wam pozostało. Popatrzcie, co na was się toczy: ogień z nieba!“ I stał się cud. Zamiast obrazić się, zamiast pobić, zakuć w kajdany i powiesić tego nędznego pyskacza z obcego kraju, tego obdartusa, co dopiero co z brzucha ryby się wydrapał, naprzód cesarz, potem setki tysięcy luda uwierzyli, przerazili się, nie jedli, nie pili, modlili się, jęczeli, grzechy pralnikiem wyprali, nie zostawili ani na włos ani na makowe ziarno. I Pan Bóg oglądał wszystko do cotu, w każdy kąt zapuścił oko: „Grzechu nie ma.“ Za to wszystko zlitował się, pożałował ich i przebaczył. — — Ale co zrobił wonczas Jonasz? Posłuchajcie, to dla was wielka nauka. Kiedy Bóg zmiłował się nad grzesznikami, Jonasz rozgniewał się i powiada: „Chcę umrzeć zaraz, w tej chwili“. Bóg go pyta raz i drugi po dobremu: „Jonaszu, namyśl się, czy dobrze robisz, że się gniewasz?“ A Jonasz swoje. Opętany i rozkrzyczany, a potem wykrzyczany i słaby jak słomka, nie rozglądał się wcale, czy ci z Niniwy goszczą go, nakarmią, napoją, czy się odwdzięczą. Pismo święte nic o tym nie wspomina. Jakżeż takiemu z brzucha Głównej Ryby odwdzięczyć się i czym? Może tak lepiej? Bo kiedy zobaczyli, że nic im się nie stało, to mógłby wyjść na łgarza, i mogli mu urągać: „O, ten zgłodniały oszust przyszedł tutaj napychać się naszym kosztem, aby go odkarmić“. I Jonasz wyszedł sobie daleko poza miasto i dalej czekał uparcie na koniec Niniwy: a może już-już spadnie ogień z nieba, tak jak Bóg mu pokazał, jak powinno być... A tu nic. „Może im Bóg naprawdę wybaczył?“ Wówczas prawował się z Bogiem i tak przeciw Bogu pomrukiwał: „Wiedziałem to już naprzód, jeszcze w mojej chatce, że wyście, Hospody, Bóg miłosierny, dobrotliwy, łajdakom wszystkim przebaczycie, a za to wszystko każecie zapłacić mnie jednemu tylko.“ No i siedzi dalej na ogromnym gorącu, czeka na koniec Niniwy. Naokoło pustynia, drzew nie było, same piaski, tylko jeden harbuz chronił Jonasza od spieki. No i wolno nam zapytać chyba, czy Jonasz nie zgłodniał w końcu, bo co miał do jedzenia prócz tego surowego harbuza? Cóż: kiedy Bóg puścił robaka w harbuz, robak stoczył go przez noc i harbuz zsechł całkiem. Na dodatek Bóg spuścił jeszcze gorący wiatr na głowę Jonaszowi, słońce go parzyło i wiatr go tak parzył, że całkiem pomięty, jak stary kozi bordiuh osłabł i omdlał. Chyba z głodu także? A kiedy ocknął się, odpowiedział Bogu: „Tak, gniewam się, gniewać się będę do śmierci. Niczego nie chcę tylko zaraz umrzeć. To moja odpowiedź.“ Odgadnąć nietrudno, że wciąż myślał sobie tak: „Wy, Hospody, tamtym nie tylko przebaczyliście wszystkie łajdactwa, zostawiliście im także wszelkie dobra, majątki, a mnie jednemu kazaliście rzucić wszystko, nawet marny harbuz mi spaliliście.“ I wówczas Bóg tak go pouczył: „Miarkuj Jonaszu, tam w Niniwie były setki tysięcy luda, całkiem durnych, takich co nie wiedzą która ręka prawa, a która lewa, przeto całkiem niewinnych, i tysiące chudoby także, i ona niewinna, a ja nie miałbym się zlitować nad całą tą moją chudobą, miałbym zniszczyć tyle żywociny?“
— Mówiłem już wam o tym dawniej — ciągnął ksiądz — że Jonasz jest obrazem naszego Pana słodkiego Jezusa Chrystusa, bo Jezus był trzy dni w grobie, jak Jonasz w brzuchu Lewiatana. Ale Jezus nigdy nie ukrywał się przed Bogiem, nigdy nie wykręcał się, nigdy nie narzekał, nigdy nie gniewał się na Boga ani na grzeszników. I nie żądał dla nich kary, tylko prosił: „Przebacz im Ojcze, bo nie wiedzą co czynią“. I z tego nauka — tak mówi Bóg do mnie i do was wszystkich: „Miarkuj, człowiecze, do czego cię powołałem! Gdy Bóg zadaje się z tobą, to dla pomocy, dla wybawienia innych i dlatego cię wybrał. Dlatego uwijaj się, zapomnij o sobie, krzycz na całe gardło, spuchnij z krzyku, ze skóry wyskakuj, giń, a ciesz się i Bogu dziękuj. Martw się innymi tylko, ich zatratą i biedą, a ciesz się ich szczęściem i zbawieniem. I oto tylko jedno się troskaj, bo to jest korzyść twoja z przyjaźni z Bogiem. I to wy wszyscy pamiętajcie, ludzie, pomagajcie sobie, złamać się nie dajcie, choćby cały świat się sypał na was, Boga tylko słuchajcie, swoje róbcie dobrze i głowa do góry! Mówi się słusznie: módl się i pracuj. Ja was pracować nie nauczę, wy sami dobrze umiecie lasy rąbać i karczować i wodami spławiać, budować, sadzić i kosić, hodować jagniątka i konięta, przeto mówię wam to jedno: „módl się, ufaj i śmiej się wesoło, boś już wygrał!“ Daj wam to Boże! Amen.
Ksiądz zeszedł z daraby, parafianie otoczyli go gęsto i ściśle. Tymczasem kazanie nie pozostało bez wpływu na dzieci zwolnione już z napięcia. Dwaj chłopcy zabawiali się w chowankę osobliwą, jeden odgrywał Boga, a drugi Jonasza, lecz jeszcze Jonasz nie zdążył się schować, a już Bóg niby to odwracając się szpiegował go chytrze, a gdy tamten uciekał, doganiał go i waląc patykiem po plecach krzyczał: „Ty gadzie przeklęty, ty przed Bogiem będziesz się chować?“ Dzikie wrzaski wyzywały dorosłych, i zaraz przetrzepali dzieciaki, a nowe wrzaski w ucieczce przeszyły cały cmentarz. Lecz nauka nie poszła na marne, bo po chwili dziewczyna i chłopiec bawili się w Jonasza i w Rybę. Dziewczyna uciekała, Ryba doganiała groźnie, ryczała, zagarniała i dusiła. Dziewczyna broniła się zawzięcie, drapała i kąsała Rybę, w końcu przewróciła ją ku wielkiej i krzykliwej radości dzieciarni, tylko przewrócony chłopiec wrzeszczał wniebogłosy: „Ja główna Ryba, nie śmiej!“
Nawrzeszczały się do syta, bo dorośli znudzili się karceniem, a tymczasem znad rzeczki Bystreca rozległ się krzyk, który poruszył wszystkich: „Wody ponoszą żabią robotę.“ Wszystko co żyło tłoczyło się ku brzegowi. Przejrzyste galarety żabiego nasienia płynęły obracane wartkim prądem, a ludzie to smętnie kiwali głowami, to pomrukiwali: „Przepadła żabia robota, i nasza przepadnie.“ Ksiądz wspomniał wsie nad Czeremoszem: „Biedni ludzie narobili się, a teraz — — “ Oglądał niebo, zasnuwało się powoli, lecz zmiany widocznej jeszcze nie było. — Trzeba wracać — orzekł ksiądz.
Przecie musiał pozostać zatrzymywany zrazu pytaniami, prośbami o rady, plotkami i w końcu zaprosinami na obiad. Zaprosiła go rodzina Siopeniuków, odmówić nie mógł, bo była ich kolej, przygotowali się, oczekiwali. Zaledwie wdrapał się nieco zasapany na stromy brzeg podwórza, a tam radość wielka, hurmą ku niemu wszystko, a na samym przedzie przeróżne maleństwa, dzieci i zwierzęta także. Wyprzedził wszystkie tęgi świniak w tak wielkim rozmachu i radości, że nim kto przybył z odsieczą, skoczył przednimi nogami na księdza i przewrócił go. Ksiądz myślał, że to po prostu świnia, przestraszył się niemal, nie wie jak się podnieść, a to maleństwo liże go po twarzy i ryjkiem czule trąca. Także inne maleństwa otoczyły go zewsząd: pieski, kózki i jakiś konisko zdawałoby się wielki, a to także maleństwo, miękkim pyszczkiem wącha i do lizania się zabiera. Szczęściem dzieci w popłochu przepędziły całe to czułe psiarstwo, a były spuzar z butynu, Petrycio Siopeniuk, podnosząc, biorąc pod rękę i całując w rękę księdza przepraszał i tłumaczył:
— Wybaczcie, ojcze duchowny, to takie wszystko rozpuszczone i zdziczałe u nas, tylko by się pieściło. A prawdę mówiąc najgorszy ze wszystkich ten świniak. Już czterolatek, a po połoninach rok w rok hasa, robi co chce i żadna słonina w nim nie przybiera. To własność naszego stryjecznego Fomy. Wiadomo wszystkim, zbiedniał, od kiedy chciał od pana starszego lasy wyprocesować. Krowy nie ma, a świniaka żal zabijać i trzyma go u nas na wikcie.
Ksiądz zrozumiał, nie uszkodził się zresztą ani nie potłukł, a w odpłacie za wszystko — przyjęcie było tym serdeczniejsze, choć nieco zanadto zmuszano go do pochłaniania wielu tłustych gołąbków i do popijania zwietrzałym i ciepłym piwem, które trudno było przełknąć. Za to wszystko proszono go, aby jeszcze pouczył o Jonaszu, a prócz tego to i owo o Judaszu. Obok księdza pod obrazem św. Mikołaja siedział sam gazda chaty Hrycio. Ten ani nie zapraszał, ani nie przepraszał, ani nie odzywał się, przecie cokolwiek ksiądz powiedział, wszyscy w chacie spoglądali ku gaździe, a on tylko kiwał głową z uznaniem. Ksiądz zmęczył się i zagadnął go:
— No, Hryciu, dość będzie ze mnie, powiedzcie i wy coś.
Hrycio wycedził wolno:
— Ojcze duchowny, wy zgadujecie za nas wszystkich i za mnie także, to po co mi gadać, partaczyć.
Za to najwięcej ze wszystkich hałasowała czteroletnia prawnuczka Hrycia, Irynka, aż pradziad mruknął, a wuj Petrycio pogroził:
— Czekaj, ty pustaku! jak będziesz tak psocić, to ksiądz cię zaraz z sobą zabierze.
Irynka nasurowiła się, pokiwała głową i odpaliła karcąco:
— Czekajcie, czekajcie, jak będziecie tak się brzydko pokrzywiać, to zaraz was chapnie stary Dido, ten z kąta, i księdza także.
— No widzicie — śmiał się Petrycio — straszymy ją codziennie Didem, to teraz ona za to nas.
Tymczasem jeszcze przychodzili nowi gospodarze, zapraszali jeden po drugim księdza do siebie daleko aż na krańce płaju pod śniegi. Tak mijało popołudnie, a w międzyczasie wieść o kazaniu zawędrowała jak zawsze cudownym sposobem po kresy płajów i mieszkalności w zastępstwie samego księdza. I jeszcze za dnia Lubko Płytka, syn Andrijka, przyjechał w dwa konie z zaproszeniem, uzasadniając że ojciec cierpi na propastnycę, której nabawił się w butynie. Żyje jeszcze, ale z pieca nie wstaje i „pokazuje“ całkiem niedobrze, przeto prosi, aby ksiądz go wyspowiadał. Chmurzyło się, ale nadal było ciepło. Wracać do domu było za późno i ksiądz postanowił pojechać na noc do Andrijka.
Było to o wiele dalej a także bardziej stromo i kręto niż ksiądz sobie wyobrażał. Wyżyny Kostryczy to ukazywały się, jakby zbliżały się granice wsi z przeciwległej strony, to znów oddalały się przekornie, jak gdyby się chowały za lasami. Ksiądz wspomniał, jak przed wielu laty zabrnął tam mniej więcej w jakiś ślepy płaj butynowy, zajechał pod wieczór na dno jaru i już nie mógł się wydobyć z plątaniny suchych gałęzi. Wówczas zsiadł z konia, przedzierał się sam, a stary koń to schylając się popod gałęzie, to wspinając się na odrąbane pnie i skacząc z odziomka na odziomek przedzierał się za nim. Musieli jednak w końcu przenocować w lesie.
Lecz obecnie ścieżka była już poprawiona i choć kręta i stroma, twarda i wyraźna jak gościniec. Wyżej otwierały się widoki coraz dalsze, coraz śmielsze. Zaledwie dojechał pod wierch, gdy gorący wiatr pociągnął od węgierskiej strony, a niebo poczerniało. Ponure były, suche i nagie jakby zgłaziałe bukowiny wciąż gięte wiatrem, a gęste warstwy listowia po jarach szumiały złowróżbnie, wcale nie wiosennie. Ksiądz rad powitał ukryte w zakącie Andrijkowe osiedle. Już dawno nie widział gniazda tak dobrze ukrytego wśród stoków i w takiej zgodzie z terenem.
Gdy wszedł do chaty zastał Andrijka na szerokim piecu na grubych liżnykach. Choć piec był tak gorący, że piekł przy samym dotknięciu, Andrijko wstrząsał się co jakiś czas od propastnyci. Lecz sam ksiądz izb ciepłych nie lubił, spocił się od razu, oddychał z trudem, dlatego też spał niespokojnie, szczęściem na łóżku, nie na piecu.
W dodatku nocą wiatr wdzierał się gwałtownie do zacisza, i ksiądz budził się często. O świcie zobaczył przez okno, że naokoło chaty biało. Wiatr ucichł, mróz pocisnął zawzięcie, ścieżki zasypane były obficie, bukowiny powleczone białymi zawojami. Śnieg zagrzebał starą wiosnę, a rozjaśnił świat. Złapany w potrzask nowej zimy ksiądz poddał się smętnie, lecz z miejsca Lubko przedzierając się przez śniegi zjechał na dół, by posłać wieść na plebanię do Krzyworówni, że ksiądz zdrów, tylko trudno mu wyrwać się ze śniegów.
Domownicy przezornie zostawili księdza we dwójkę z Andrijkiem. Popijając mleko, grzejące się nieustannie na skraju pieca, gwarzyli od rana. Głównie o tym o czym przestano mówić, jak gdyby się zmówiono: o zagładzie bystreckich rębaczy. Także im objawił się Lewiatan, nie morski lecz górski. Wszystkich zagarnął, tylko Andrijka wypluł.
O tym właśnie chciał mówić Andrijko. Lecz zacinał się, przerywał wciąż. Ksiądz chciał usłyszeć, lecz dopytywał ostrożnie:
— Zrazu mówiono, że i wy zginęliście, potem, że oślepliście, w końcu jakoś zamurowali usta.
Andrijko wciąż odpowiadał opornie:
— Właśnie jak w waszym kazaniu. Zsunąłem się na dno góry, ziemia mnie połknęła. I zginąłem i ożyłem, i oślepłem na sam koniec. Modlić się nie miałem śmiałości, bo tamci poginęli. A przecie ocalałem. A dlaczego, i po co? powiedzcie.
Ksiądz nie odpowiadał. Andrijko tłumaczył:
— Znaki widziałem od początku, ale sam sobie nie wierzyłem. Jakżeż domagać się, aby tamci uwierzyli? Doglądałem ich, czasem wtrąciłem coś półgębkiem, aby nie bardzo się śmiali. Do cna nastraszyłem się wtedy, kiedy Tanaseńko przepowiedział potop i koniec. Gdy moje gadanie już nie pomagało, chodziłem wszędzie za nimi, kiedy się dało. Także i ten ostatni raz, ale Lewiatan mnie nie chciał. To jedno choć dobre, że nie spełniło się to, czym straszył Tanaseńko. — Andrijko przerwał, wskazał przez okno: na dworze było wonczas tak jak dzisiaj.
Ksiądz wyszedł za chatę. Po potopie zasp śnieżnych wypogodziło się aż lubo. Ani śladu starej wiosny, martwoty, nudy ni obdartych bukowin. Pod spodem ziemia już stwardniała, na niej bialutka piana śnieżna. Na lasach i wierchach białe zawijasy na nowo odbijały światło, aż oczy bolały. Słońce i wiatr miały z czym igrać. Odlegle wierchy kurzyły sobie fajki spokojnie, szczęśliwie.
— Jakie dwa dni i można wracać — pocieszał się ksiądz — byleby utarli ścieżki.
Gdy wrócił do chaty, Andrijko wciągał się, opowiadał żywiej:
— Tak samo było wówczas, gdy po raz ostatni wracaliśmy z butynu. Doszliśmy na Zełene niedaleko już wsi po południu. Jeszcze przedtem dojrzeliśmy na czystym niebie wierch, białą kopicę. Góra gładziutka, słońce gra na niej, ale w brzuchu góry pod śniegiem, tam gdzie skały rozłupane, to wiem dobrze, ukryte skarby. Ni srebro, ni złoto, tylko łuski świecące na sto metrów i na więcej, ułożone równiutko jak korobki. Tam sprzed potopu świata dawna mogiła żywociny. Niejedno dychanie góra tam połknęła i pogrzebała całe rody ich, warstwy całe, jedną na drugiej.
Skoro tylko zobaczyli rębacze, jak błyszczy wierch w słońcu zachodnim, jednym głosem zakrzyczeli, żeby drogę spoprzeczyć, a nie obchodzić wsią wzdłuż Rzeki. Śnieg twardy, łopaty i czekany mamy z sobą, przejść tamtędy — to macha. I słusznie. Naokoło obchodzić i daleko i nudno. I poszliśmy od razu stromo pod górę, nogi same rąbały śnieg, nie zapadały się ani nie zsuwały. Dopiero wysoko zaczął się śnieg, zapadzisty, miękko wgięte poduszeczki, tylko położyć się. Słońce zaszło, ale to nawet lepiej, na śniegu jasno, a w oczy blask nie bije. Zapadaliśmy się coraz głębiej, ale pomagaliśmy sobie łopatami.
Więcej niż połowę drogi już uszliśmy, a tu nagle coś błysnęło wysoko nad lasem. Usłyszałem wyraźny szept: „Mamy ich.“ Potem cień wysoki jak cztery smereki przewiał niby skrzydła. Potem głos ziewnął, jakby wilk zbudził się w legowisku. „Wracajmy tejże minuty — powiedziałem. — Słyszycie? Otwiera na nas pysk.“ „Nie — uspokajał Witrołom — być może zasowa zbiera się przeciw lasowi, ale las nie puści. Nie ma strachu, wracać za późno, na Rzece rychła noc.“
I zaraz drugi tuman cienia, jeszcze wyższy, przewiał. „Ludzie, to nie żarty — nalegałem — wracajmy migiem“. — Zaledwie to rzekłem, zakotłował huk, potem grzmot długi. Zasowa nasunęła się na las i zatrzymała się. „No widzicie? — powiadali rębacze. — Las nie puścił.“
Tylko Łesio Karawaniuk wziął mnie za rękę i szepnął: „Słyszeliście szepty, widzieliście cienie?“ — Aby nie straszyć i by krzykiem zasowy nie strącić szepnąłem i ja do Witrołoma: „Kuźmo, wracajmy w te pędy i to już, póki czas.“ Witrołom zaśmiał się głośno: „Teraz? Kiedy pół góry połknęliśmy?“ Mandat zarechotał wesoło, rębacze też śmiali się. A ja im szeptem: „Słyszałem szepty. Łesio, też słyszał. Wracamy Łesiu?“ „Ja do kompanii, ja tak jak inni“ — odpowiadał Łesio. „Ludzie — mówię im już otwarcie — to nie wy górę połknęliście, tylko ona zbiera się was połknąć. Uciekajmy i to biegiem, na Jezusa świętego!“ Witrołom zatrzymał się: „Wracajcie, Andrijku, nocujcie nad Rzeką, bo gdy się komuś coś przysłyszy, siłować nie trzeba.“ „A wy nie widzieliście, nie słyszeliście?“ — pytam. „Nie“ — odpowiadał. „Ależ Łesio słyszał“ — mówię. „No to niech on wraca razem z wami. Tu jeszcze stromizna, a on nie taki mocny, wracajcie obaj.“ Zaledwie to wyrzekł, huk jak bliski piorun, taki jak wtedy kiedy skały na Rzece rozsadzali, rozsadził las. I nie dziwota, las przerąbany, nie ten co dawniej, nie oparł się. Po tym huku on sam, Lewiatan, zjawił się poniżej lasu, jak gdybyśmy go wygadali. Stanęliśmy w szeregu, pamiętam to, Mandat, Giełeta, Matarha, Łesio, Bomba, Niauczuk, Witrołom, Dmytrejczuk, a ja na samym końcu. I cicho.
„Wracajmy biegiem“ — szeptałem. „Chyba tak?“ — odszeptał Łesio.
Tamci milczeli, czekali.
Te parę chwil jeszcze, z nieba były nam posłane, więcej nie. Tymczasem Lewiatan przybrał się w lepką maskę śniegu. Witrołom uspokajał: „Nie, to już koniec, widzicie przecie zasowa rozbita miękko, chodźmy na poprzek przed siebie.“
I zaraz zaczął się dla nas wszystkich koniec świata. Cichutko rosła ku nam jego paszcza, coraz wyżej ponad nasze głowy i otwierała się. Ależ nie! Z góry, z dołu, z boku cielska wysuwały się pyski. W ciągu chwil kilku puchły, wyrastały na tyle, co drzewa za setkę lat. Wyginały się, szukały.
Petrysko, wnuk waszego diaka, ten co go zwali Mandat, wkopał się nogami w śnieg. I wierzcie mi, śmiał się, jakby to była zabawa. Taki był. Toporem rozbijał biało-czarne pyski, ścinał. Ale gdzie tylko ściął, cicho i chytrze odrastały po dwa pyski coraz bliżej. Zapadł się po kolana, powyżej brzucha i krzyczał do Giełety: „Na pomoc, Połowyku!“, otworzył raz jeszcze usta i już ich nie zamknął. Połowyk miażdżył pyski toporem, dziobał czekanem, odrzucał łopatą. Na darmo. „Na pomoc, Matarho“, krzyczał także Połowyk. Matarha ryczał, ciskał się całym ciałem przeciw pyskom. A tu nowe pyski rosły, sunęły cicho, otwierały się, łykały. Połknęły najmocniejszych: Mandata, Połowyka i Matarhę. Już ich więcej nie widzieliśmy. Nie zląkł się Łesio, zataczał się w śniegu, zanurzał się, już zniknął, znów się wynurzał, stawał mocno, postępował przed siebie krzycząc: „Dajcie rękę, Petrysku, rękę Giełeto, ozwijcie się, Matarho!“ Coś tam zaskrzeczało w brzuchu Lewiatana, łamane kości czy zduszone głosy? Ale Łesio nie ustawał. Tymczasem puch śnieżny chmurą mięciutką lał się i przelewał się nam przez głowy, już dusił przez chwilę, zdawało się, że zadusi, ale zaraz przewiewał, a to co sunęło na nas, było twarde jak skała. Rozbijając czekanem Łesio posuwał się do środka, do samego twardego brzucha. Zdawało się, że miał szczęście, bo nowa paszcza nie wyskoczyła. Inni też nabrali ochoty. Witrołom tuż za nim, dalej Bomba, potem Niauczuk, wszyscy z czekanami jak gęsi dziobate naprzeciw niego. Potwór ucichł, miał dość, czy też że chciał dobrze przełknąć. Nie zagrzmiał ni razu, tylko mruczał i brzęczał. Wyzwali go widać, bo nagle znów zagrzmiał, podskoczył, sypnął w oczy pianą ostrą a mroczną, potem sunął się z wolna ku przepaści. Teraz my na niego polowaliśmy, aby nam tamtych nie strzaskał, nie zadusił. Ja z Dmytrejczukiem staliśmy na samym końcu, na kańciastym stoku, a Łesio pchał się naprzód, jakby był mocniejszy od wszystkich. Lewiatan strącał go z nóg, a on podskakiwał, uskakiwał i wyskakiwał ponad niego. Nie strudził się. Tak go widzę i teraz. Wymykał się tamtemu jak ptak, nagle krzyknął: „Jest Matarha!“ Wyciągał coś czarnego, to był Matarha omdlały czy może uduszony.
Na to Lewiatan wściekł się, że mu kąsek taki z kiszek wyciągają. Łesio chudziutki, lekki, chytre sztuki pokazywał, to zginał się do ziemi, to podskakiwał, a wciąż ciągnął Matarhę z kiszek białego czorta. I cóż z tego? Pokazywał swoje sztuki Łesio, pokazał mu i Lewiatan swoje, jeszcze chytrzej. Naczubił się znów u góry, mroźno zadymił, aż zaniewidzieliśmy, potem skoczył i z góry, nie pyskiem tylko tyłem, przywalił tamtych trzech. I rypnął tuż koło mnie i koło Dmytrejczuka, jak wielka biała baba zakutana, huzycią dwa razy wyższą ponad nasze głowy.
— No chodźmy i my przeciw — szeptał Dmytrejczuk.
— Nie — szepcę mu — połóżmy się na brzuchu, zaprzyjmy się nogami o płyty, niech przejedzie po nas w przepaść, brzuch mu się rozsypie, to może tamtych wysypie.
Ale Lewiatan nie spieszył się, był syty. Wielka biała huzycia, pokraka z czubem wisiała nad nami. Czekał. Czekaliśmy i my, pękaliśmy z czekania. Zmierzch już łapał za oczy.
— Podrażnić go — mówi mi Dmytrejczuk — bo się poduszą.
— Słusznie — powiadam mu — bo zaraz będzie ciemno.
— Hou! Ty stary czorcie! Huzycio śniegowa! — wyzywał głośno Dmytrejczuk. — Ruszaj!
Czort milczał, nie spieszno mu, co mu za bieda. Było coraz ciemniej, i to nas zgubiło. Krzyki na nic. Podszedłem i ja do huzyci, zacząłem rąbać czekanem do samego spodu raz za razem. Także Dmytrejczuk rąbał i siekał, ręce nam obum osłabły, odpoczywaliśmy, znów rąbaliśmy. Kąsalibyśmy go, bo wściekliśmy się, żeśmy tak bezsilni i że bezradnie mamy noc przeczekać przy mogile pobratymów. I naprawdę zaczęliśmy go kąsać! Och! jak gryźliśmy, a wyliśmy także, a tylko nam gęby zdrzewiały i gardziele stężały. Ale odstąpić ani kroku, bo tamtych w brzuchu zostawić, to już pogrzebać na amen. Pociemniało całkiem, gdy dobrze podrąbany od spodu ruszył na nas. My przylegliśmy do płyt całkiem płasko, od żab żabiejsi, nogi o płyty zaparliśmy na samym krajuszku krawędzi. Topory i czekany do góry, niech się brzuch jego na nich rozcina. Mruczał, sunął bardzo powolutku, i taki co zasowy nieświadomy nie poznałby, że w ruchu. Znów chytrze zadymił, znów nagle obrócił się i jeden za drugim pysk miękki wysuwał, jakby się zląkł przepaści. Więcej jeszcze niż on na nas, my czyhaliśmy na niego, aby nam oddał naszych. Bo miarkowaliśmy sobie, że takich płaskich jak my nie zdoła uchwycić. Niech jedzie na nas i przez nas, a my mu skoczymy na grzbiet. Och, jak trzymaliśmy się płyt nogami, jak wbiliśmy się pazurami, palcami, rakami od postołów w śnieg i w skały także! Ale to nie zwyczajna zasowa, to Lewiatan na nas polował. Gdy ruszył po nas, zaświeciły mi w oczach latarnie, zadzwoniły dzwony pogrzebowe, zdusiło w gardle, poczerniało w głowie, a potem pobijały po głowie z brzucha zasowy potrzaskane pnie jeden po drugim i budziły. Dmytrejczuk chwycił mnie za rękę, tylko to wytchnął: „Andrijku trzymajcie“. W takim grobie zjechaliśmy ja razem z Dmytrejczukiem za rękę. Ani myśli by się wydobyć. Aż całkiem na dole Lewiatan upadł z hukiem, roztrzaskało się jego białe ścierwo i rozsypało. I my obaj już swobodni. Ja półżywy, a Dmytrejczuk? A Lewiatan sam? Bieda nie zdechnie, poleciał szukać sobie nowego ciała, ma z czego lepić.
Noc czarna, to tylko jedno jasne, że Dmytrejczuka ręka w mojej ręce i że martwa.
Skrzesałem światło, macałem czoło jego, próbowałem serca. Już zimny był, stężały od mrozu. A od innych ani jęku, ani tchu, tacy martwi, jak cały świat tej nocy. Mnie tylko wybrała dola, a Lewiatan także, abym przeżył. Abym przeczekał długą czarną noc, abym rozpaczał i spodziewał się także i abym się w końcu z tym pogodził. Abym na rano, za tę tęsknotę do światła, za karę oślepł od bieli śnieżnej. Dłuższej nocy nie było nigdy, tak jakbym sam jeden tylko przeżył cały świat i światło. Powiadają, że kiedyś wszystko się skończy. Ale po końcu tym wielka ciemność nigdy się nie skończy. Zapomniałem o rodzinie, o dzieciach, o gospodarce, jakby ich nigdy, przenigdy nie było. A rano, zaledwie zacząłem pełzać po śniegu na czworakach, zaraz wielka białość uderzyła mnie w oczy, a za nią spadła ślepota i nowa czarność. Dopiero wtedy przeraziłem się, zakrzyczałem. Dopiero wtedy otrzeźwiałem, jak gdybym zbudził się w grobie. Z tej trzeźwości przypomniałem sobie, czego mnie niegdyś nauczył ów watah, co z zymarki zabrnął z chudobą w śniegi, tuż przed Bożym Narodzeniem, i oślepł od białości: że można przemyć oczy moczem aby odślepnąć. To wiadomo. Przemyłem i ja wtedy, a teraz czasem przemywam, kiedy mrok na oczy łakomy powrócić. Dopiero gdy przewidziałem, zachciało mi się spać, zasnąć na wieki. Ale za darmo nic nie ma. Szukałem tamtych po skałach, szukałem wśród pyłu i brył śnieżnych z rozbitej zasowy, szukałem wreszcie całkiem na dole. Znalazłem wszystkich, poukładałem pokotem, tylko Mandata znaleźć nie mogłem. Wpakował się widać w jakąś grudę lodu, ta go zabrała i ukryła. Główny śmiech schował się. Na zawsze! Co chodziłem naokoło, co rozbijałem grudy i zwały lodu — nadaremnie. Wołałem nawet, bo któż wie, może? Wrzeszczałem: „Petrysku! Mandat! Pobratymie!“ Oho! Tylko echa ze skał pokrzykiwały mi się, ha, i śmiały się też, jakby sam nasz Petrysko zaśmiał się po raz ostatni. Choć bez sił, choć na czworakach dolazłem do wsi, na Zełene aż na wieczór. Nazajutrz ludzie przyszli ze mną na górę z łopatami, pomogli mi, zanieśli ciała pod cerkiew.
Opowiadano sobie potem, że zginęło dziewięciu. A to nieprawda, ośmiu tylko, to pamiętać trzeba. Tylko ja jeden wywinąłem się. Czuwałem od dawna, odpędzałem przemówkami, modlitwami...
Ksiądz zakłopotał się, wstał gwałtownie, lecz zaraz usiadł. Opanował się:
— Bóg wszystko może. Napisane jest: „Pokruszyłeś głowy smokom i roztrzaskałeś łby Lewiatana.“
Andrijko zadumał się, pomrukiwał urywanie:
— Toż ja miarkuję sobie tak: cóż może taki jak ja? Ale gdyby Preoświeszczennyj Władyka był przedtem wyświęcił na czas, raz za razem całe góry, i wyklął czortownię, nie byłoby tej zatraty.
Ksiądz poderwał się z ławy:
— Cóż wam do głowy strzeliło? Gdy Preoświeszczennyj Metropolita całe góry wyświęci, to już zasowy śnieżnej nie będzie?
— Zasowa zasową, ale hulać nie będzie czort-Lewiatan ani polować na chrześcijan. — Andrijko westchnął. — A gdyby tam w brzuchu jego był prorok, przynajmniej ksiądz, to by wybawił.
Księdzu trudno było usiedzieć na jednym miejscu, tym mniej nie wytrzymywał długo poza domem. Gwarzył z Andrijkiem do późnej nocy, pocieszał go, ale sam tej nocy spał jeszcze gorzej niż poprzedniej. Gorąco chaty zwarzyło go, spokój zacisza ciążył, co gorsza jakiś kaszel i duszność obciążyły mu piersi. Męczący sen obudził go przed świtem. Wstał raniutko, postanowił jechać z rana, już zaraz. Andrijko zatrzymywał uparcie, a ksiądz tłumaczył:
— Dobrze tu u was, bo na końcu świata, ale swoja chata to swoja skóra. Znacie tę bajkę, jak staremu czortu zachciało się ludzkiej skóry, a potem zadusił się w niej. Takie i to. I sen mi się przyśnił okropny, tylko uciekać. Jakaś nagonka, jak psy zająca ścigali mnie jacyś wierzyciele zaciekli i rachunki nie zapłacone. Co się tu wymknę, to naskoczą tam i huzia na mnie. Nie mogę sobie przypomnieć, abym miał kiedyś dług, ale chyba jakieś grzechy? Dusi mnie, potrzeba mi ruchu, wiatru!
Andrijko zaniepokoił się, przysiadł na piecu.
— Sen jasny, nie grzechy żadne, to czorty na was się uwzięły. Siedźcie w chacie. Nie ruszajcie się dzisiaj jeszcze, Ojcze duchowny, pogoda zanadto paradna a pułapka nie na złych zastawiona.
— Ale przecież zasowy śnieżnej nie ma tutaj — odparł ksiądz.
— Nie ma, ale Łudowa Baba uwija się, kusi światłem. Miękko, wesoło ale zapadziście, byle gdzie koń zsunie się na zadzie do berda, na samo dno, co najmniej nogę złamie.
— Wola Boża, Andrijku — rzekł ksiądz.
Jakby obrażony Andrijko żachnął się gwałtownie, propastnyca zatrzęsła nim mocniej. Rozkrzyczał się:
— Taka wola Boża? Tylu zatracić, takich młodych? Osierocić tyle dzieci? Nie! to czort! A wy macie przynajmniej ze sobą wodę święconą, kropidło, oleje czy kadzidło, i modlitewnik do wyklinania czortów?
Ksiądz przeciął ostro:
— Cóż bym to ja za ksiądz był, gdybym bez ustanku trząsł się przed czortami! Nie życie najważniejsze, tylko jakie życie.
Andrijko nasurowił się, przybił twardo:
— Nie jedźcie dziś. Nie pojedziecie!
Ksiądz także odparł twardo:
— Piechotą pójdę, do wieczora gdzieś zajdę, Bóg czuwa.
Wstał i zdecydował:
— Pomódlmy się, Andrijku! Psalmista Pański tak śpiewa: „Czymże jest człowiek, że tak troskasz się o niego, Panie? Zrobiłeś go niewiele niższym od aniołów, uwieńczyłeś sławą i czcią. Dałeś mu panowanie nad Twoimi dziełami, położyłeś u jego stóp: wszystkie krowy, woły, owce i zwierzęta polne i ptaki powietrza, i ryby, i wszystko, co przebywa na szlakach wodnych. O Panie, jakżeż świetne jest imię Twoje na całej ziemi!“
Andrijko wzdychał, żegnał się znakiem krzyża i zamilkł. I niebawem rozszeptał się ważko z dziećmi jak gdyby w spisku. Lubko i obie córki skuliły się nad ojcem, w przerażeniu spoglądając wciąż na księdza.
Ksiądz usprawiedliwiał się:
— Zrozumcie mnie, moi mili, jejmość księdzowa już niespokojna, a ten stary święty kot lamentuje za mną.
— Czemu święty? — pytał Lubko.
— Na śmiech tak nazwali starego kocura, bo nie odstępuje mnie, także w cerkwi wciąż przebywa. A kiedy mnie nie ma, zawodzi i miauka, żyć nie daje.
Ksiądz żegnał się. Rzekł w porywie:
— Nakazuję wam, Andrijku, wygrzać propastnycę na piecu i to ściśle, i dopiero na wiosnę hajda na słońce, niech wyparzy.
Andrijko kwękał po słowie:
— Dum — mi — nie wyparzy, bo — z głowy — się korzenią. Daj wam Boże, Ojcze duchowny, dojechać dziś zdrowo. A na wiosnę zaprowadzę was na tamto miejsce, byście je wyświęcili. A jak Bóg nie da, to przynajmniej tu po mnie na górę przyjedźcie...
Ksiądz zrozumiał:
— Wstydźcie się, Andrijku, tyle łaski wam Bóg pokazał, to musicie żyć. I wyście chłopiec naprzeciw mnie.
— Chłopiec? zanadto ciąży na plecach brzemię. Tamci tacy młodzi poszli marnie, to po cóż ja tutaj?
Ksiądz zadowolony, że go nie zatrzymują, ożywił się i zaśmiał się:
— Człowiecze, a po cóż ja tutaj? Starość to pismo na dwa boki, łaska, ale próba główna także. Tamci — pokazali swoje, nie zlękli się, widać ich teraz na wskroś do słońca. Jacy przezroczyści! No i pozbyli się. A my, bratku ciągnijmy jeszcze, hajda, do góry, bo kto wie jak się pokażemy. A od starych twardszego rachunku wymagają. Bo tymczasem Bóg daje nam co dnia i za wiele. Dziękować trzeba, nie mruczeć. Dlatego co dnia tak modlę się: „Nie jestem godzien, Panie!“ Ot, przedwczoraj, gdym jechał tędy, zachciało mi się na nowo żyć w tych kątach. Tam bukowina sama stal, tam skała cała mchem jak poduszka aż pod niebo, a tam płaj zakręcony do góry, prędzej dla smoka niż dla konia, ach, jak delorne to wszystko. A taki jestem stary jak garnek przepalony, kipi prędko i zaraz wycieka.
Andrijko milczał, patrzył przed siebie, żuł coś w zębach, bąkał jeszcze:
— Powiadacie — rachunku wymagają? A nie wyspowiadałem wam jeszcze tego, co mnie piecze. Ha, gdyby to wiedzieć, Ojcze duchowny. Powiadają u nas, że tym co las katują i niszczą, za karę po śmierci nogi będą z grobu wysterczać jak gałęzie. Albo jeszcze gorzej...
Ksiądz zmarszczył się.
— Co, co jeszcze?
— Grom święty w grobie uderzy w przyrodzenie. Oj, schowałbym się już teraz pod ziemię, ale cóż? I tam mnie dosięgnie. Taki wstyd!
Andrijko łykał z trudem słowo za słowem, jakby mu gardło spuchło. Ksiądz zniecierpliwił się:
— Cóż za wstyd? Co za niebylice?
— Tamci młodzi już zapłacili, i nie mówię, z honorem. A na mnie — czyha.
— Cóż wy, któż czyha?
— Ci leśni — Andrijko wyszeptał — szydzą, urągają. Tak jak wtedy, kiedy mnie Bida w gęstwinę złapała i śniegiem zawiewała. Tak samo mi rżała do ucha: „Tyś Śmierć leśna? Iha-ha-ha! Tyś pysznosraka nadęta, Andrijku. Naruszałeś, wyniszczałeś całe rody tych, co się nie bronią. Tępiłeś do cotu! Będzie ci za to! Hańba wieczna! A temu drugiemu tak samo.“ — Tak szczekają, żyć mi nie dają. I przyznam się wam, Foki mi szkoda także. I to bardzo. — Andrijko opuścił głowę, zakrył oczy ręką.
Ksiądz otworzył usta, jakby chwytał powietrze, potem cmoknął głośniej, jakby coś szczególnie smacznego skosztował, potem zamachał rękami, jakby się opędzał. Opanował się, mówił dobitnie, słowo po słowie:
— Pan Bóg dał nam swoje dzieła dla uczciwego użytku. Dał także las, jak dał chudobę dla pracy. A zakazów co do tego nie dał, i kar takich nie ma!
Andrijko podniósł głowę, uderzył oczyma, warknął:
— Aby za to kary nie było? Cóż mi tu rozpowiadacie.
Podrażniony ksiądz podniósł głos:
— Krzywdy w tej rzeczy nie zrobiliście nikomu, bo nie chcieliście robić krzywdy. A gdzie słyszeliście takie przykazanie: „Pamiętaj, abyś lasu nie rąbał.“ Takiego nie ma.
— To już sumienie na nic? — szepnął Andrijko.
Ksiądz krzyczał niecierpliwie:
— Sumienia trzeba słuchać, ale nie strachać się, tylko modlić się! Bóg miłosierny.
— Miłosierny? — wytchnął Andrijko nieufnie.
— Tak — przybił ksiądz. — Trzeba modlić się. Dopóki modlimy się, dopóty potrzebni jesteśmy na tym świecie. To nasz korzeń dla obu światów, dla tego i dla tamtego także.
Andrijko wzdychał głośno.
Tymczasem już na zaśnieżonym podwórzu czekały trzymane przez Lubka dwa konie osiodłane miękko i ciepło, a obok nich stały dwie dziewczyny z drewnianymi łopatami. Owinięty w grubą mantę ksiądz dosiadł starej bułanej kobyły zwanej Łysa, a Lubko jechał przed nim na przypalanym gniadoszu, Szkrumku. Jedna dziewczyna torowała drogę w śniegu łopatą, a druga wiodła kobyłę za uzdę. Lubko wciąż oglądał się i pokrzykiwał na Łysą. Niepotrzebnie, bo zaledwie zeszła z podwórza, sapała z troską, podejrzliwie wąchała śnieg, grzebiąc go przednimi nogami i osadzając się co chwila na kłębach. Droga na dół wydała się księdzu stromsza jeszcze niż wjazd przed dwoma dniami, wprost niemożliwa dla zjazdu. Z pustki buszującej wokół lasu, to oślepiająco uderzało słońce, roziskrzając puszyste śniegi na drzewach, to znów wpadał wiatr, rozdzierał je i rozwiewał. Lecz wnet śnieg zakurzył skądś z pustki, ba, sypnął z dołu ku niebu, więcej jeszcze — strzelił w górę białymi snopami. I już wykręcił się świat: gdzie dół, a gdzie góra? Ksiądz zamknął oczy. Lecz sucha głowa starej kobyły nie zawiała się. Łysa odmierzała krok za krokiem, także Szkrumko, to ślizgając się, to chrapiąc ze strachu, natężał się, uczył się gorliwie. W zawiei mroczno-świetlistej oba chowane w chacie od źrebięcia babskie konięta raźnie stąpały, lecz czułymi mackami tak ugniatały śnieg, jakby wiozły ładunki najpiękniejszych pisanek wielkanocnych do cerkwi na święte Zmartwychwstanie. Oba wysilały się zawzięcie, ale tylko w tym kierunku aby hamować, aby nie spaść. Siła ciężkości pracowała za nie, ciągnąc je do głębi, a one opierały się jej władając nią po mistrzowsku. Na zakrętach ścieżka, co była poprawionym płajem pańskiego butynu, zawisała w pustce. Ktoś pijany igrami światła i śniegu zapomniałby o ostrożności, mógłby cieszyć się, że płynie w powietrzu. I ksiądz, co wyrwał się z przegrzanej chaty, z dwudniowego zasiedzenia i z ciężkich snów, cieszył się. Chrząkał, kaszlał, czasem coś w gardle bodnęło go jakby nożem, lecz patrząc na pląsy światła ze śniegiem, to w przepaść, to w błękit, to znów oglądając sam siebie i konięta w pląsach, jakby na białej linie nad przepaścią, miał ochotę zaśpiewać: „Haj! Zapadła się stara wiosna z przedwczoraj.“
Jakby zgadując ochotę księdza dziewczyny rozśpiewały się wesoło: z początku niewinnie, wreszcie całkiem nieskromnie.
Ksiądz chrząkał głośno, jakby je karcił, milkliwy a przecie dość obyty Lubko chrząkał jeszcze głośniej. Jakby w odpowiedzi na to, dziewczyny zaledwie dośpiewały swoje, zaczęły wyklinać wokół siebie, jakby demaskowały złe moce ukryte w białych puchach. Ta która szła naprzód z łopatą, o szafirowych oczach podobnych do Lubka i spuchniętych dziecinnych ustach, wyszczekiwała szczególnie zawzięcie w rytm łopaty, którą odgartywała śnieg. Obie wypominały czortom pochodzenie piekielne i wszystkie nieczyste matki diablice. Ksiądz chrząkał jeszcze głośniej, dziewczyny zaledwie spojrzały, rozwściekliły się w rozpaczliwym szczekaniu. Ksiądz uszu nie zatykał, położył je po sobie, lecz odezwał się wreszcie żartobliwie:
— No dzieci, dość, pozwólcie im odetchnąć.
— Odetchnąć? — wrzasnęła ta z łopatą i znów wyklinała wszystkie kurwy diabelskie grożąc im tak okrutnie a nawet wyuzdanie, że ksiądz niektórych wyrazów wcale nie zrozumiał. Zniecierpliwił się i krzyknął: „Zakazuję wam, dziewczęta, tej ohydy.“ Na to ta z łopatą oglądając się z przerażeniem, podbiega spory kawałek naprzód, a odgartując śnieg z hałasem, podszczekiwała pod nosem, a druga w odpowiedzi pomrukiwała tylko. Ksiądz odetchnął od tego niechlujstwa dopiero, gdy wjechali na otwartą i płaską drogę, tam gdzie potok Ruski wpada do Bystreca.
Ostatecznie zjazd wypadł szczęśliwie. Odebrali Pstrąga napasionego brzuchato w gościnie, ale Lubko z przezorności nie dał księdzu zsiąść z Łysej i odprowadził go do Rozdroża na gościniec w Ilci. Tam śniegu już nie było, tylko Czeremosz wezbrał zalewając pola przybrzeżne. Ksiądz śpieszył się, lecz wstąpił na plebanię do księdza Sofrona. Opalony od słońca i od wiatru był przecie przygasły i krztusił się kaszlem. Zaledwie coś przekąsił, już wybierał się jechać. Na odchodnym ze smętnym uśmiechem zdawał relację z przejażdżki duszpasterskiej:
— Ciągle to samo i to po tylu latach. Gdy błogosławiłem dzieci po nabożeństwie, matki poubierały wszystkim na szyje woreczki z kaliną i czosnkiem, jak wiem dobrze zamówione czarodziejsko dla ochrony przed błogosławieństwem, to jest na to, aby dzieci prosto z kaplicy nie poleciały do nieba. Troska o dzieci zrozumiała, ale jakżeż pogodzić się z tak upartym zabobonem.
Ksiądz Sofron, zbieracz i po trochę badacz, uśmiechał się z wyniosłością znawcy. Od lat bowiem do swej grubej księgi metrykalnej nie tylko zakładał i zbierał rośliny górskie, zapisywał także, co słyszał od lat o obyczajach i wierzeniach ludu i z tych zapisków wydał później książkę „Rys o Hucułach“. Mówił spokojnie:
— Nic nowego, w ten sam deseń co zakaz, by broń Boże nie modlić się do Bogarodzicy podczas spławu, bo z litości zatopi, aby zabrać na tamten świat.
Ksiądz Buraczyński przeżuwał nadal świeże wrażenia.
— Ale to, co mnie dziś spotkało, przechodzi wszystko. A nie wiem, może sam zawiniłem przez tolerancję. Przez cały czas zjazdu dziewczyny Andrijka najohydniejszymi wyzwiskami odpędzały rzekome czorty, widocznie na to, aby mnie ochraniać. I jak tu oburzać się, to głupiutkie niewinne, popatrzcie na nie, po prostu dzikie ptaki.
Ksiądz rozłożył ręce bezradnie, a proboszcz Sofron krzywił się lecz mówił spokojnie:
— Andrijko nabożny i sumienny, to pewne, ale rozgryźć go nie sposób, to istna niemowa. Dziwi mnie tylko, że dziewczyny wykrzykiwały głośno, bo te wszystkie gusła powinny być tajemne, szeptane. I to jest wstępna zasada. Widocznie ojciec nie tylko nauczył je tych obrzydlistw, ale tak surowo nakazał im, aby was ochraniały, że wzięły to sobie do serca. Miałem i ja z Andrijkiem swoje doświadczenia. Przybiegł raz do mnie późnym wieczorem w popłochu, pomrukiwał i bełkotał niezrozumiale coś o książce przeciw diabłom i o kropidle. Zrozumiałem w końcu, że krowom coś się stało, bo nie dają mleka. Oczywiście ktoś zaczarował, pewno któraś z czarownic, naturalnie z pomocą diabła. Prosi mnie o przegnanie czorta i czarów. Był taki roztrzęsiony, żal mi go było, ale odmówiłem, bo słusznie wspomniał ojciec duchowny, że nie należy poddawać się słabości i tolerować zbytnio ich ciemnotę. I tak mnie nie od dziś krytykują, żem za miękki, ach... No i dał sobie jakoś radę, możliwe, że wezwał tego z Jaworza, co spojrzeniem „leczy“. Ale nic o tym nie wiem, bo cicho-sza, ukryli. Kiedy nie trzeba, plotkują aż furczy, wówczas nikt pary z gęby nie puścił. No, i niech im będzie, ale od kiedy stwierdziłem, że Andrijko umywa oczy własnym moczem — mam go dość. Nie o to chodzi, że nieapetycznie, ale gdy zabobon z zakresu koprologii rozpanoszy się — to już czysta dzikość.
Ksiądz Buraczyński prostował dość żywo:
— Z obawy przed zabobonem nie należy wpadać w uprzedzenia niesprawiedliwe. Wiem dobrze, że w tym wypadku to nie zabobon, tylko lek ludowy i to skuteczny. Gdy oślepł od śniegu, wówczas kiedy lawina ich wszystkich porwała, to mu pomogło od razu.
Ksiądz Sofron nie bardzo ustępował:
— Możliwe, że skuteczny, to byłoby nawet ciekawe, ale u nich wszystko jest zabobonem, bo nie od strony medycznej ich to bierze, tylko od strony diabelskiej sztuki.
Ksiądz Buraczyński bronił:
— Andrijko skryty, to prawda, ale warto mu się przypatrzeć. Wiecie, co mi dziś powiedział? „Gdyby Metropolita wyświęcił góry i wyklął czorty, nie byłoby tego wypadku z lawiną“. Cóż za pomysł! Tak jakby w tych krajach i miastach, gdzie Kościół i Metropolita mają niby to dostęp nieustanny do ludzi i to od dawna, nie krzewiło się, i nie panoszyło się nawet, diabelstwo jaszcze gorsze niż te zabobony. Któż nie wie tego i tamtego. Przynajmniej tutaj jest wiara.
Ksiądz Sofron odpierał cierpko:
— Wiara we wszechobecność czorta, dlatego oczekują od nas cudów niby to, ale właściwie czarów, bo sami nie chcą na włos popuścić z zabobonów. Jak gdyby czort był naprawdę tak nieodstępny od wiary świętej, ba, jakby pchał się do Świętej Trójcy na czwartego... — Ksiądz Sofron wyładował się, poweselał i już ciekawił się — To może ksiądz dziekan opowie mi coś o tym rzekomym leku na ślepotę, albo po prostu podyktuje cały wypadek z lawiną, i co potem było.
Lecz ksiądz Buraczyński śpieszył się.
— Przyjedźcie, bracie, do nas, a kiedy odpocznę i przyjdę do siebie, opowiem wam dokładnie. Prawdę mówiąc dzieje tej lawiny zbudziły we mnie niesmak... Przeżyć wszystkich, grzebać pokolenie za pokoleniem, a samemu sterczeć na świecie... A właśnie znów otrzymałem list z Wiednia od dyrektora Mandla z drzewnego Trustu, pyta o swoich ludzi, „meine beherzten Draufgänger“... I cóż mu odpowiedzieć?
Ksiądz proboszcz Sofron żuł coś w zębach.
— Ha, gdyby przynajmniej zginęli dla korzyści, chcę powiedzieć dla pożytku ludzkiego, czy z ofiary... Ale tak? Niedbalstwo i lekkomyślność — tacy oni.
Ksiądz Buraczyński szeptał ze śmiechem:
— Andrijko twierdzi, że to — „czyhało“ od dawna.
— Chłopski fatalizm zawsze wyjdzie na swoje, znów po to, aby się nie poprawić i nie dać oświecić.
Ksiądz Buraczyński dodał smętnie:
— Mówiliście o pożytku, ha, a cóż chcecie, aby wody wiosenne odmierzone były statecznie dla tartaku czy dla młyna? Wiosna rozrzutna, hula —
— Ha, ale przecie nie wolno nam ustawać, to nasz obowiązek i to dola nasza nieszczęsna oświecać ich, chrystianizować. Napisałem nie tak dawno dla nich kolędę, ale prawdziwą, no chrześcijańską, w nadziei że ktoś z nich kiedyś się nauczy. Ksiądz dziekan raczy posłuchać cierpliwie.
I ksiądz Sofron odczytał swój nieco przydługi utwór składający się z siedemdziesięciu dwóch wierszy. Po inwokacji do Najwyższego i do obu narodów, aby żyły w zgodzie i miłości, autor prosi swych parafian, aby wspominali go i jego ciężką nieszczęsną dolę także później, gdy spocznie już w mogile. W kolędzie zawarte było doświadczenie całego życia i jakby testament księdza Sofrona. Gdy czytał, głos mu drżał ze wzruszenia. Dziś jeszcze można odnaleźć w parafii Ilcia na ostatniej stronie pozłacanej Ewangelii ten utwór z datą powstania z 1865 roku.
Ksiądz Buraczyński dosłuchał uważnie do końca. Wyraził uznanie:
— Tak, to słuszne i mądre, nie ustawajmy do końca, do ostatniego tchu, a Bóg nam dopomoże.
Ksiądz Buraczyński pośpieszył się do domu. Było jasno, świeżo, cały świat szumiał, lecz pola nad Czeremoszem były zalane, zmyte, tu i ówdzie pourywane przez powódź. Stronnicy wczesnej wiosny przegrali z kretesem.
Lecz nie sądźmy, że Lubko puścił księdza samego bez opieki. Zaledwie ksiądz wszedł na plebanię w Ilci, już któryś z pobratymów Andrijka pogalopował do Krzyworówni wstępując po drodze do chat, alarmując szeptem: „Stary jedzie, droga nieczysta, pilnować!“ Od tego szeptu rozleciały się, jak jaskółki uczące się lotu, poufne plotki i wieści o księdzu. Ksiądz o tym nie wiedział, witał się ze spotkanymi po drodze ludźmi, a oni robili swoje zręcznie niby to dziwiąc się, że już wraca. Tu i ówdzie chcieli nawet zatrzymywać księdza, lecz Pstrąg wyrywał się niecierpliwie do domu, wciąż biegł truchtem i nawet przechodził w galop. Jeszcze za dnia dojechał pod Gromową. Tam czekał już Wasyl. Wyskoczył zza skały, zadyszany jakby z biegu. Pstrąg stanął, zamachał ogonem i zakiwał głową jakby zawęszył owies. Niezwykle podniecony Wasyl zdjął kapelusz, pocałował księdza w rękę, przywitał się też z Pstrągiem. Zataczał się leciutko, ale opanowując się zaraz, stawiał kroki powolniejsze niż zazwyczaj. Mówił gorączkowo:
— Dobrze że za dnia jedziecie, bo już na całym szlaku dawały sobie znaki — by wam drogę spoprzeczyć.
— Kto taki?
— Tutaj pod Synyciami — śpieszył się Wasyl — ten czarny, na dwa psy, na trzy psy długi, wartuje o północy, ale kiedy mu bardzo pilno, to już z wieczora szasta się, ledwie mrok. Ruszajmy.
— O kimże mówisz, Wasylu?
— Tam na Bereżnicy na cykotach kamienie sypały się za mną, bo one rojem zjeżdżały aby was dopędzić a tamtego zbudzić. Ale wyprzedziłem.
— Opamiętaj się, Wasylu — krzyknął ksiądz — kto taki?
Wasyl splunął:
— Czorty, tfu! Bo tamte białe, główna komenda, dały znak zza Skorusznego, aby wam także koniec zrobić.
— Żartujesz, Wasylu — uspokajał ksiądz.
— Nie, to nie żarty — odparł Wasyl zapalczywie. Twarz jego była skażona, oczy wylazły mu z orbit, szukały naokoło, jakby w mroku, choć było zupełnie jasno.
— Przeżegnaj się, Wasylu, Bóg z tobą! — zawołał ksiądz.
Wasyl przeżegnał się z oporem, szukał oczyma naokoło, mówił szeptem zachłystując się.
— Gdybyście wiedzieli jaki alarm zrobiły, kiedyście pojechali w góry. Czort za czortem świstał, no i wyświstały śnieżycę. Ale daliście im przynajmniej po piętach.
— Co dałem? — pytał ksiądz.
Wasyl śmiał się zwycięsko:
— Przejechaliście tamtym bystreckim główną Rybą po łbach, że popamiętają. No i kto wie, może się poprawią? Pewne, że tylko tamci bystreccy, nie tak zaprzedani czortu jak tutejsi. Dlatego tak wyroiła się czortownia — Wasyl pokazywał naokoło. — A durne czorty, tfu, niech sczezną! dotąd nie wiedziały, kto im najumiejętniej wydziera dusze z zębów. No, a teraz ktoś zdradził, to-to zakąsiły na was zęby.
Zmęczony ksiądz machał ręką bezradnie, a Wasyl rozpalił się:
— Nareszcie powiedział wam Andrijko wszystko o Lewiatanie górskim. Niesamowite dzieje, zapamiętać warto.
Ksiądz dziwił się, a Wasyl wpił w niego wzrok i trzepał dalej:
— Ja zapamiętam, bo ci tutejsi zaprzedani.
Ksiądz już domyślił się, że Wasyl podniecony wyskokowo, lecz był zanadto zmęczony. Przecie, zbytnio już parzony tą opętaną gadaniną, zaczął się wreszcie opędzać.
— Znów uczepiłeś się! Jasne, że warto pamiętać, ale nie zawsze, nie wszędzie i nie każdy ma głowę do tego.
Wasyl odpalił zawzięcie, w nieustannym porachunku:
— Wszyscy głusi, wszyscy ślepi, wszyscy starzy, choć młodzi a już starzy. Chudoba czortowa, z czortami w zmowie, aby zapomnieć, pogrzebać. Ale ja pamiętam, zapamiętam.
— Ależ, Wasylu — przerwał ksiądz niecierpliwie — to tyś chyba stary, bo wciąż narzekasz, gderasz.
Wasyl nie słuchał. Trzepał tak prędko, że księdzu trudno było coś uchwycić.
— Powiem wam teraz, Ojcze duchowny, ale to na ucho, wam tylko, że znam już więcej Listów z Nieba niż nasz diak. Przegalopowałem dawno te bidne 210 praw — chie! I krowa by przeskoczyła. Przeskoczyłem także 2100 i już naprzód galopuję. Teraz już na to potrzeba co najmniej trzy doby, aby mógł wytrajkotać te prawa światowe, których się nauczyłem. Ale to nic, uczę się dalej. Gdyby nasi ludzie mnie posłuchali, gdyby trochę uszu nastawili, to byłoby całkiem inaczej — — Gdyby zrozumieli, że przyszedł taki, co — —
Wasyl nadymał się nieznośnie i ksiądz mimo wyczerpania krzyknął rozpaczliwie głośno:
— Stój, Wasylu, daj sobie przypomnieć!
Wasyl otworzył usta, ksiądz zaraz uspokoił się, a odzyskując równowagę, zdołał jeszcze pouczyć na pożegnanie:
— Znasz pewnie bajkę o tym biedaku, co Bogu i ludziom obiecywał dufnie, że całkiem przemieni świat na dobre. No i modlił się, gdzie tam modlił się, wykrzykiwał, jęczał do Boga aby go podniósł z prochu jakoś wyżej. I obiecywał, obiecywał. I Pan Bóg spróbował, zrobił go naprzód wójtem, potem księdzem, potem doktorem, niech nie marnuje się, skoro taki hoży. Ale tamtemu wszystko za nisko, coraz wyżej zagląda i w końcu zachciało mu się być na miejsce Boga, bo bez tego nie można przemienić świata. I Pan Bóg cierpliwy, na próbę zrobił go Bogiem. A ten skoro tylko zobaczył z góry, że okrada biedaka jakiś bogacz, od razu złodzieja po głowie, aż nogi wyciągnął. I na to Bóg: „Zabieraj się, durniu na twoje biedackie miejsce! Nic nie potrafisz tylko przechwalać się. Tyś jednaki czy na dole czy na górze, obiecujesz za dużo, a zanadtoś niecierpliwy aby być Bogiem.“ Rozumiesz teraz, Wasylu?
Więcej do rozmowy nie było okazji, bo Pstrąg wyrwał się gwałtownie i pogalopował do domu. Lecz Wasyl nie chcąc puścić księdza samego, dopędził Pstrąga i chlastając go po pysku bez respektu, chwycił mocno za uzdę i gnał obok konia. Tak dogalopowali pod cerkiew. Przy zjeździe z cerkwi czekał już gruby święty kot. Z podniesionym ogonem przybiegł do Pstrąga, ocierał się o nogi końskie i rozmiaukał się bez pamięci. Wasyl oprzytomniał nieco po biegu, lecz znów zaczął narzekać na krzyworówniańskich parafian. Ksiądz uspokajał to kota, to Wasyla. Lecz znów Pstrąg skoczył i w galopie wdrapał się pod bramę cerkiewną. Za bramą czekała księdzowa Leontyna uśmiechnięta przykładnie, obok niej wszyscy domownicy. Ksiądz rozkaszlał się gwałtownie, zdawało się, że zadusi go kaszel. Domownicy porozumiewali się oczyma, z wyrzutem skupili spojrzenia na Wasylu. Zmęczony ksiądz zsiadając z konia, zwalił się całym ciężarem. Domownicy pochwycili go pośpiesznie, ujęli pod ramiona i wprowadzili przez drzwi. Ksiądz był w domu.