Listy z nieba/Kłopoty z sądami

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA
KŁOPOTY Z SĄDAMI


1

Wkrótce po pamiętnych chrzcinach u Foki napięła się zwada między Fudorem Giełetą a dziedzicem. Trwała równo przez rok, od Jurija do Jurija. Im zuchwalszy był Fudor, tym bardziej dziedzic zacinał się w cierpliwości. Inaczej mu nie uchodziło.
O Fudorze można niejednego dowiedzieć się z aktów sądowych, także z zachowanych listów, lecz najdokładniej od starych ludzi, którzy go pamiętają, bądź też o nim słyszeli. Był to, powiadają, wielki zabijaka, i nikt mu nie zdzierżył. Nieraz w bójce nawet dwudziestu ludzi nie poczuje. Pobije ich, uszkodzi, a kiedy rozwściekli się, przepędzi ich od razu samym śmiechem dzikim, jakby nieczysta siła.
Był on czarny, smagły, bardzo podobny do stryjecznego brata Pawła Giełety, znanego nam z butynu. Tylko że Pawło był krępy, niewysoki, a Fudor ogromny jak baszta jodłowa. Mówił też podobnie jak Pawło, spoglądając z góry, cedząc słowa wzgardliwie. Gdy znalazł się na gościńcu, szedł powoli, prosto przed siebie, nie ustępując nikomu. I patrzył przed siebie daleko, nieruchomo. Ustępowano mu z drogi, żadna z relacji nie wspomina, aby ktokolwiek mu się sprzeciwił.
Takim widziała go młoda pani Otylia, schowana wśród gęstych krzewów jaśminu tuż przy wysokim murze, który odgraniczał ogród dworski od drogi. W takiej postaci przywidywał się jej potem w ciemności, tak przyśnił się jej nawet raz i drugi. Choć nie widziała sama, by ów nieśpieszny Fudor z gościńca skoczył nagle i uderzył kogoś po głowie pałką czy głazem lub cisnął za kimś toporem, ani też by w ukryciu czyhał cierpliwie na swą ofiarę, słyszała takie wieści z wielu ust. Ponura figura z gościńca mieniła się jej różnorodnie. I gdyby młoda sarna pod Rysiowymi skałami nad górną Rzeką oglądała z gąszczy mieniące się oczy króla kotów, nie mogłaby stężeć bardziej nieruchomo. Szczęściem Fudor, tak przynajmniej zdawało się, nie węszył z daleka. W dodatku młoda sarna nie miała w zapasie obrońcy tak potężnego, bo zbrojnego w spokój i cierpliwość, jak mąż Otylii. Myśląc o nim odzyskała władzę w nogach. Pobiegła do męża, nie wspominając o Fudorze, to tylko powiedziała: „Z tobą najlepiej“.
Lecz choć każdy wymijał Fudora, nie można tego powiedzieć o żandarmach cesarskich, którzy cali świecący poruszali się po dwóch po tym samym gościńcu, także sztywnie, nawet uroczyście, jakby rościli sobie pretensje do komunikatu: „cesarska żandarmeria przeszła!“ Zwano ich powszechnie: „panicze“. Czy stary czy młody, każdy żandarm — to panicz. Błyszczeli z daleka starannie wygolonymi obliczami, kłuli wąsami odprasowanymi do włoska, a ostrość tę podkreślali nasadzonym dla służby na broń bagnetem, który połyskiwał w świetle. Jak lusterkami olśniewali metalowymi sprzączkami, paskami wyglansowanymi, białymi rękawiczkami, a nade wszystko kogucimi pióropuszami na czakach służbowych. Już dawno podejrzewano słynny Burgtheater we Wiedniu, szczególnie pod nowym dyrektorem o obiecującym nazwisku Dingelstaedt, że brał udział w formowaniu tej żandarmerii — zarówno co do kostiumów, jak co do kultury gestów. Ponadto, gdzież jak nie w takiej precyzyjnej instytucji kostiumowej można było hodować całe pokolenia kogutów o identycznych ogonach dla zaopatrzenia żandarmerii na wszystkich obszarach monarchii. Od kiedy bowiem zamieniła światły lecz zarozumiały wolterianizm centralistyczny na paktowanie z każdym nonsensem nieoświeconych ludów, pióropusze monarchii nabrały tolerancyjnego a równocześnie uroczystego blasku, jakiego nie posiadały nawet wówczas, gdy przodkowie dynastii władali na obszarach, na których nie zachodziło słońce.
Nie myślmy wszakże, że Fudor ustępował kogutom. Z własnej skłonności, jako też z natury swego społeczeństwa, które przez nieporozumienie nazwano prymitywnym, doceniał teatr, choć nie można podejrzewać, aby działał tu wpływ Burgtheatru. Stając na kilka kroków przed żandarmami zdejmował kapelusz ceremonialnie, następnie nakładał go akuratnie i podchodził sprężystym krokiem do żandarmów, podając im rękę podług starszeństwa, cedząc słowa przez zęby, prawił im grzeczności odmierzone. Jakież inne westchnienie mogło się wyrwać żandarmom jak to: „Cóż za godny i grzeczny człeczysko — szkoda“. Inaczej nie mogli go ocenić, choć nie mogliby wyjaśnić, czego mianowicie „szkoda“, już przez samą wstrzemięźliwość policyjną. Czasami Fudor świadczył im także grzeczności i to tak, że nie mogli odmówić. Partactwem byłoby dawać upominki o wartości rynkowej lub pieniężnej, tak jak to czynili niekiedy ci spod wymion krowich, którzy czy to dla pozyskania żandarmów, czy też z pobudek monarchicznych, pchali się do nich z serem lub bryndzą i narażali się na to, że wystawiano ich za drzwi. Podarki Fudora były nieoczekiwane i żartobliwe, jak na przykład naszyjnik z kłów niedźwiedzich albo laska z rzadkiego drzewa zwanego katrafoją, zaopatrzona w rączkę z rogu jeleniego i wykładana takimiż zębami, bądź też rękawice z rysiego futra włożone w nieprzemakalną skórę wydry. Nie każdy z żandarmów był rozmowny, ale teatralni wychowawcy nałożyli im wzór cesarza, który przy licznych spotkaniach z ludźmi różnych sfer, wiar i języków, a zatem także przy audiencjach i wizytach, powtarzał zawsze to samo: „To bardzo ładnie, to mi się bardzo spodobało.“ Tylko w odróżnieniu od samego cesarza, żaden z żandarmów nie dał się nigdy zaciągnąć ani na traktamenta ani na zabawy ni na tańce. A gdy przygodnie znaleźli się na takim czy innym przyjęciu, ulatniali się dyskretnie i natychmiast, pozostawiając po sobie nastrój monarchiczny. Jedynie pieśniom górskim wiadomo coś niecoś o tym, że jaka taka iskra przeskoczyła z oczu dziewczyny lub mołodyci do serca zatwardziałego w uroczystości żandarma, i że to nawet tragicznie zakończyło jego żywot. Dziwiło to i wzruszało także, bo poza tym wieść nie przekazuje, by któraś z tych postaci, rodem z monarchicznego Burgtheatru, wykazywała jakiekolwiek słabości.
Kto oglądał spotkania Fudora z żandarmami, przecierał oczy: czyż to ten sam Fudor, straszak puszczowy, co kradł bydło jakby dla zakładu, naruszał posiadanie, gdzie mu się spodobało, a potem uszkadzał kości lub przepędzał śmiechem? Mogło to wyglądać na pokaz hipokryzji. Lecz przedstawienia te były wyrazem wiary w możność budowy państwa, a także w przemianę ludzi, za pomocą strojów, ruchów, min i słów teatralnych. Na pociechę tych, co zrozpaczyli o możności przemiany, habsburska monarchia, za pomocą ceremonii zawleczonych może z Hiszpanii na dzikie kresy, święciła tryumfy i poprawiała obyczaje trwalej, niż późniejsze bardziej nieudane teatralnie pokazy szczerości wyzwolonych narodów. Z tym wszystkim polityka i policja żandarmerii były raczej zdobywcze niż ochronne. Żandarmi nie pogardzali oczywiście poufnymi szeptami na ucho ze strony ciemnych donosicieli, ale przyjmowali je z taką wyższością, że pomniejszali ich role, bo zadaniem ich był uroczysty pochód przez kraje koronne.
Po rozstaniu z żandarmami Fudor uśmiechał się długo i chytrze. Zauważono to dokładnie, i są dane, że donoszono do żandarmerii, jak gdyby anonimowo, tak jak zmuszeni są czynić ci, którzy nie znając pisma nie mogą pisać anonimowych listów: „On z was śmieje się, i każdy to wie. Tylko nie wydajcie mnie, bo — “. Tak szeptano poufnie na uszy żandarmom. Nikt nie wie, czy jakoś notowali to; w każdym razie aż do czasów wielkiej wojny w ich aktach nie znalazło się wyrażenie, które wynalazła dopiero policja wyzwolonych narodów: „uśmiechał się antypaństwowo.“
Ale zarzucą nam może: Jakże można mówić „zauważono“, kiedy na drogach nad Czeremoszem nie spotyka się przeważnie żywej duszy? A przecież to prawda i to zrozumiałe. Podobnie jak nikt nie wie, ile ocząt młodych ptaków śledzi z ukrytych gniazd drapieżnego sokoła, podobnie jak Otylia z gęstwiny jaśminu śledziła Fudora, śledziły go też liczne oczy ze schowków. Wyrostki, dziewczyny, nawet dzieciaki a nieraz stary ale ciekawski pastuch. Społeczeństwo myśliwców wprawione jest do śledzenia wszystkiego, co kiedyś może się przydać i notuje skrzętniej niż żandarmeria cesarska. Bo w kraju pozbawionym samorodnej policji, chociażby takiej jaką dla ptactwa są wrony, co wrzaskliwą gromadką odstraszają napastników, wszyscy śledzą się po trosze. I to nie tylko cierpliwiej niż się wydaje, ale także gęściej i częściej. Za niejednym krzakiem, za niejednym wzgórzem śledzą oczy a nieraz uszy także. Tym bardziej śledzono Fudora i zapamiętano niejeden jego ruch i gest.



2

Fudor przechwalał się, że jest prawnukiem najsłynniejszego z watażków górskich — Dobosza. Rzekomo nawet metryki temu świadczyły, w każdym razie ludzie wierzyli w to tłumacząc, że Dobosz latając przez przełęcz bereżnicką na Kosmacz do Kseni Dzwinkowej, zachodził także do jej siostry Giełetowej. Wynikałoby więc z tego, że dziad Fudora, a syn owej Giełetowej, był właśnie synem Dobosza.
W każdym razie dzieje Fudora nie są w najmniejszym stopniu mityczne, jak w niejednym Doboszowe dzieje, lecz przeciwnie, stosownie do ducha nowych czasów oparte na dokładnych, nieraz drobiazgowych relacjach. Aby je przedstawić przemawia jeszcze ta okoliczność, że gdy nowe czasy wpływają w dawne, falując raz tędy raz owędy, wypływają jak piana barwna postacie, które ani do tamtych ani do tych dziejów nie należą, a tylko stanowią okazy dla muzeum osobliwości ponaddziejowych.
Nie wiadomo czy genealogiczne przechwałki Fudora imponowały innym i onieśmielały ich, ale widoczne, że jemu samemu dodawały zuchwalstwa. Rzecz jednak w tym, że wcale nie zamierzał stać się watażkiem ni opryszkiem, ani uchodzić za takiego. Przeciwnie, choć na pewno rad był i pyszny z tego, że go się boją, nie przejmował ryzyka bryganta, lecz trzymał się i zachowywał jak gazda niezależny, co żyje w ścisłej zgodzie z obyczajem i z prawem i dlatego jest szczególnie czuły, aż łaskotliwy, na punkcie honoru. Za byle szczeknięcie, za wzmiankę o jego kradzieżach i innych bezprawiach, za wszystko co nazywał brechnią i plotką, choćby to doń dotarło tylko pośrednio, odpłacał tak jak ryś, gdyby ktoś ośmielił się dotknąć jego skóry. Od ręki karał tych wszystkich, co go wyzywali, lecz zapewniają, że potrafił być łaskawy dla tych wszystkich, którzy go szczędzili, wymijali przezornie i w rezultacie darowali mu swoje lub obce szkody.
Gdybyż kto z nas mógł przenieść się, wędrując korzeniami czasu, o jakie osiemdziesiąt lat wstecz, na drogi nad Czeremoszem i nad przełęcz Bukowca! Zobaczyłby na niej nad jarami, nad przepaściami Waratynu, strome naładowane skórami dzikich zwierząt konie, przerażone a czasem oszalałe od cuchu-duchu tych skór, a zatem trzymane ściśle przez myśliwców z gór, którzy spieszyli do miasteczka. Szli tak w biały dzień dla sprzedaży tych skór, nie pytając o pozwolenie nikogo. I nikt nie sprawdzał, czy je mają. Wobec obfitości zwierzyny jakiekolwiek zakazy byłyby niezrozumiale i dziwaczne. Na drodze tej dostrzeglibyśmy co pewien czas także Fudora, jak szedł wyprostowany i nieruchomy, trzymając dwa konie na jednym przygotowanym do zaciśnięcia szyi arkanie. Jak tylu innych gazdów był myśliwym i to zawołanym, a wobec powszechności tego zajęcia także dalekie wędrówki po lasach nie nastręczały powodów do szczególnych oskarżeń.
Jak rzekliśmy już, ludzie śledzili Fudora bacznie, więcej niż kogo innego. Zauważyli od dawna jego powodzenie myśliwskie. Ciekawość a może podziw, zakryte złością, podsunęły im mniemanie, które ustaliło się, że ma on dla polowań nie byle jaką pomoc. A mianowicie własne dziecko, właściwie chłopca dorastającego już, lecz złożonego niemocą — niemowę. Ten, chociaż nie wstawał z łóżka, porozumiewał się z ojcem na migi i jękami, to zachęcając go do polowania, ilekroć zwierzyna zbliżyła się, to kiwając przecząco, gdy nie było jej w lasach. Jak należało oczekiwać, nie było to dziecko Fudora, lecz podrzucone a raczej wymienione przez Leśną — diablątko. Bo kiedy urodziło się u Fudorów dziecko, nie zaświecili światła, a Leśna, czyhając jak zwykle, w mig podrzuciła swoje, porywając ludzkie dziecko.
Czorty choć głupie, na tyle są chytre, że bardzo łase na ludzkie dzieci, na te najmądrzejsze szczególnie. Rodzice najlepiej znają własne dzieci, dlatego gdzie znajdzie się jakiś nieszczęsny tuman, można być pewnym, że leśne czorty porwały cud-mądralę, a podrzuciły swoje. Bo z takich mądrali mają najwięcej korzyści i pociechy. I z tego wywodzi się, że gdy ludzie chcą odzyskać swego rodzonego mądralę, biją podmienionego podrzutka po głowie tak mocno, aż diablica usłyszy z lasu jęki swego dziecka i gdy zgasić światło, zabierze swoje, a odda mądralę. W ten sposób odzyskano niejedno mądre dziecko i nikt by nie poznał po nim, że odratowane od diabłów. Ale Fudor nie uprawiał tej praktyki. Żałował podrzutka, że męczy się w ludzkiej skórze, hodował go i pieścił, a ów przepadał za nim i odwdzięczał się przybranemu ojcu wiadomościami z lasu. Nikt poza tym nie rozumiał bełkotów, pisków, śmiechów a choćby ruchów tego podrzutka z wybałuszonymi oczyma, za to oni obaj z Fudorem porozumiewali się doskonale i nieraz zabawiali się jednakowo zadowoleni.
Poza wędrówkami myśliwskimi i jazdami do miasteczka dla sprzedaży skór, Fudor przebywał stale u siebie w obejściu zagospodarowanym dostatnio, w wyścielonej skórami niedźwiedzimi chacie, z daleka widocznej, która choć dość wysoko, znajdowała się opodal starego szlaku na płaju wiodącym do Brustur i do Kosmacza.
Tylko że chatę tę przeważnie omijano. Zbaczali z płaju i przeprawiali się jakoś boczkiem także tacy, co nie znali, nawet nigdy nie widzieli Fudora, a tylko zasłyszeli o nim tyle co trzeba. Przychodzili zaś do chaty ci, których Fudor zaprosił czy to na chram bereżnicki czy też do siebie na umyślne przyjęcie. Potrafił zaprosić grzecznie i przyjmował gościnnie. Przyjęcia jego były obfite, trwały długo, nabywano się na nich wśród śpiewów, muzyki i tańca, jak u najlepszych gazdów.
Oprócz starych bajek nikt chyba nie przekazuje, aby zapraszały kogoś na rodzinne przyjęcia najdrapieżniejsze ze stworzeń, sokół co gnieżdżąc się na czubku skały nad Bereżnicą obezwładnia i straszy całe ptactwo naokoło, ani ryś, co niegdyś czyhając na Rysiowych skałach gotów był stanąć do oczu każdemu innemu drapieżnikowi. Fudora lękano się i strzeżono się go niedużo mniej niż ptactwo sokoła, a czworonożne zwierzęta rysia, bo oprócz szkód, które wyrządził, rozdał tyle sińców, zadał niemało ran, niejednemu kości uszkodził, okaleczył niejednego, a niewątpliwie popełnił niejedno zabójstwo. Trudno przypuścić aby mu cokolwiek przebaczono, tymczasem o odpłacie nikt jakoś nie słyszał, a niejedna uraza ucichła i nawet zagoiła się w ramach obyczajów gazdowskich, w pojednaniu się po zaproszeniu i przyjęciu. Ludzie wiejscy starali się z nim żyć dobrze i w tym celu ponosili niejedną ofiarę, czasem nawet uprzedzali zatarg, darując mu to czy owo. Po wielu dotkliwych nauczkach przekonali się, że lepiej nie upominać się o straty i szkody, co więcej, że najlepiej pobratymować z Fudorem grzecznie i nawet ceremonialnie. Bo Fudor jedną ręką kradł i uderzał a drugą zapraszał, jak gdyby dając do wyboru co kto woli: wyszukiwać to co ciemne i zakryte i dostać po łbie, bądź też po przełknięciu szkód wybrać bardziej jasną i pogodną stronę życia. Gdy kto poprawił się i okazał dobrą wolę pojednania, Fudor jednał się świątecznie, nawet przepraszał za krew po dawnemu z białymi ręcznikami, przy wódce i tańcząc długo z dawnym przeciwnikiem na pojednanie. Wówczas nie był wcale ponury ani nie milczał zawzięcie. Śpiewał, opowiadał swe przygody leśne i żartował godnie. Na zakończenie zwykł mówić: „O czym mowy nie ma, tego nie ma.“ Po pojednaniu dotrzymywał pobratymstwa, zapewniają nawet, że jednego z nowo pozyskanych pobratymów, Rybeńczuka z Tarnoczki, obronił przed innymi.
Tak i podobnie czynił zapewne z porywu, ale przy tym dla swojej korzyści. Potrafił także rozdzielać ludzi, aby wadzili i bili się między sobą, jak gdyby chciał uprzedzić, aby będąc w zgodzie wszyscy razem nie stali się jego przeciwnikami. I nadal mimo jednanie się, uprawiał umiejętnie swój proceder. A wcale nie było przeciw niemu skarg do sądu i coraz mniej otwartych doniesień do żandarmerii.



3

Zrobił bowiem ważne odkrycie, że sądy nie są tak groźne, jak nieoczekiwanie karzący piorun, ani jak niepozorna lecz niezawodna łasiczka. Po prostu mówiąc nie są całkiem poważne, nie z serca kłopocą się o prawo, lecz co tu mówić, odświętnie i na pokaz. Bo gdzie nie ma oskarżycieli ani świadków, nie ma rozprawy sądowej. Cóż dopiero, gdy ci co mieliby świadczyć przeciw, świadczą za obwinionym, albo gdy świadkowie są pokłóceni do wrogości tak, że niweczą jedni zeznania drugich. Tymczasem sędzia do sumienia nie zagląda, sam z siebie nic nie wie i zanim zacznie rozprawę, tak samo wierzy obwinionemu jak i oskarżycielowi. Dlatego pierwszą sprawą jest poradzić sobie ze świadkami, przygotować takich jakich potrzeba, a równocześnie uprzedzić lub unieszkodliwić oskarżycieli. Fudor nie mógł wojować ze wszystkimi, przeto oswajał ludzi dla siebie jak umiał, czego żaden drapieżnik nie potrafiłby. Miał dużo czasu, czy to podczas wędrówek myśliwskich, czy siedząc zimą w chacie, przemyśliwał i rozciągał swe sieci tak, jak chyba żaden ryś ani sokół nie potrafił. Jak unieszkodliwić głupców, jak uprzedzić wrogów najgroźniejszych, bo prawych a upartych, nawet nieugiętych. Wszystko to udawało mu się nieźle, i wieści dają zgodnie świadectwo, że potrafił wychować a raczej wytresować ludzi, jak mu było potrzeba.
Kraść dworskie bydło było najłatwiej, ale to wymagało starannego zabezpieczenia. Gdy nadarzyła się okazja, Fudor ukradł wołu dworskiego lecz zaraz zabezpieczył się. Niby to litując się, że „biedny pies pański“, gajowy nazwiskiem Jakobeszta, chodzi w dziurawych chodakach, podarował mu wspaniałomyślnie spory kawał skóry z tegoż wołu, a drugiemu, który już przedtem szczekał na Fudora, dał jakby dla pojednania spory kawał pieczeni i w dodatku głowę tegoż wołu na juszkę. Na skutek wyraźnego doniesienia żandarmi przyszli do Fudora. Ten uprzątnął już przedtem skrzętnie wszelki ślad kradzieży i zapraszając ich aby szukali wszędzie, w swobodnej rozmowie jakby poufnie wskazał im na Jakobesztę i na Jureńczuka. Żandarmi zrobili u nich rewizję, jak pokazało się nie na darmo. I z tego wszystkiego tamci obaj musieli zapłacić za wołu. Takie i inne a liczne pułapki, o których dotąd opowiada się, zastawiał Fudor celnie i misternie.
Największe kłopoty miał z tymi, którzy nie dawali się zastraszyć, czego przykładem są znane a smutne dzieje biednego gazdy Maksyma Biłohołowego.
Dla zrozumienia należy wyjaśnić, że zanim usadowiły się w naszym kraju praworządna sprawiedliwość i bezpieczeństwo, oparte na nowej konstytucji i na sądach, pozostały jeszcze resztki dawnych okrutnych porządków, opartych na terrorze z czasów mandatorskich. W szczególności utrzymali się dość długo dwaj wójtowie mianowani niegdyś przez urzędy centralne, osławiony Cirusz, wójt Żabiego, i mniej sławny lecz nie ustępujący mu wójt Krzyworówni, Łesio Busora. Współdziałali ze sobą ściśle, czasem wykrywali przestępstwa, ale częściej zmuszali do przyznawania się ludzi niewinnych, oskarżonych niesprawiedliwie, przeważnie na skutek osobistych porachunków. Opornych lub twardych odsyłał jeden wójt drugiemu i tu czy tam katowali go dopóty, aż go złamali, zmuszając do przyznania się, bądź też niszczyli mu zdrowie.
Powierzchowność obu wójtów, ich stroje, ich maniery wyjaśnią nam ich znaczenie. Że byli tędzy, nawet grubi, to nic osobliwego; wójt powinien być taki, aby od razu narzucał się jako władza. Byli ponad wszystko pyszni, wzgardliwi a ustrojeni i uzbrojeni nadmiernie. Bo byli to po prostu watażkowie opryszków, co niegdyś przeszli na rządową służbę i przez to obrali życie pozbawione wszelkich niebezpieczeństw. Rozzuchwalili się, utracili wszelkie hamulce, a głównie spadła z nich wspaniałomyślność watażków, bo nie zależało im na sławie u ludu, tylko na strachu. Wiadomo, że jeśli rządowa tarcza osłania drapieżników, czyni z nich zbójów najgorszych, bo bezkarnych. Także rysie a nawet psy wytresowane do walki przeciw zwierzętom i ludziom stają się w służbie bardziej krwiożercze. Obaj wójtowie okazywali pychę także wobec żandarmów, a ci, chcąc nie chcąc, musieli ich znosić, dopóki wyższe władze nie wglądnęły w niezliczone ich sprawki. Także młody dziedzic przyczynił się ostatecznie do usunięcia obu wójtów.
Gdy Fudor pojawił się na horyzoncie i nawet już zasłynął, szeptano sobie, że tamci dwaj dadzą mu radę bez trudu. Ale gdzie tam! Docenili się wzajemnie, i rychło Fudor z pomocą obu wójtów odstraszał tych, którzy nań szczekali. Tak właśnie było z Maksymem Biłohołowym. Zobaczył przypadkowo, jak Fudor daleko od swej chaty przemykał się o świcie pędząc jałówkę widocznie ukradzioną. Rozpowiedział o tym otwarcie, a wkrótce zmiarkowano, komu przepadła jałówka, i wszyscy o tym szeptali, chociaż właściciel nie upominał się. Biłohołowy mieszkał daleko od gościńca, i Fudor nie mógł go dosięgnąć ani kołem, ani głazem, ani bardką. Czekał cierpliwie na sposobność dotkliwszej odpłaty. Jak niejeden biedny człowiek, Maksym Biłohołowy, choć nie miał czego szukać na gościńcu, buszował po dalekich zakątkach leśnych, szukając grzybów i jagód. Gdy raz doszedł do odległego jaru, znalazł tam w ukryciu cztery besahy najlepszych ubrań męskich i kobiecych. Jak okazało się dopiero znacznie później, słynny złodziej, Mykieta Gotycz z Bereżnicy, włamał się do komory gazdowskiej, okradł ją, a skradzione rzeczy schował daleko od płaju, w suchym zakątku leśnym. Biedak Biłohołowy ucieszył się zrazu znalezionymi rzeczami, jak gdyby Bóg mu je posłał, zadowolony przyniósł je do domu, ale po naradzie z żoną rozważnie postanowił donieść o tym do gminy wójtowi. Sprzymierzony z Fudorem wójt, Łesio Busora, jak gdyby czekał na to. Posłał puszkarów po rzeczy do Maksyma, a jego samego kazał przyprowadzić do gminy. Przywiązał go do słupa i na zmianę z puszkarami bił go przepisowo przez trzy doby, aby się przyznał, że ukradł rzeczy i aby wyznał u kogo. Maksym nie przyznał się, twierdził wciąż swoje zgodnie z prawdą, przeto Łesio odesłał go do większego specjalisty, do samego Cirusza na Żabie. Tamten także bił go przez trzy doby, zawieszając go głową na dół i stosując wszystkie okrutne sztuczki, wprowadzone niegdyś przez obie mandatorie w Kutach i w Uścierykach, które w ten sposób, jako że straciły cierpliwość z nieoświeconym i bydlęcym ludem, starały się ziścić jak najprostszym sposobem zalecenia rządu przeniknionego zasadami oświecenia. Lecz wszystko na nic. Maksym nie przyznał się, Cirusz puścił go więc do domu i nazajutrz Maksym umarł. Zrozumiano jak niebezpiecznie zaczepiać się nie tylko z wójtami i z gminą, ale także z Fudorem.
Już sporo czasu po śmierci Biłohołowego, Fudor posłał jego żonie cieliczkę w podarunku.
Mimo takie wspomnienia wiadomo, że gdy na skutek tak dokładnego wychowania, któryś ze szczekaczy nabrał rozumu, Fudor potrafił to ocenić. Tak było z Jurcynym, który podejrzewając, że Fudor ukradł mu cały stos desek jaworowych, przygotowanych dla nowej budowy, opowiedział to komuś, i zaraz Fudor dowiedział się o tym. Niezwłocznie ukarał Jurcyna, kradnąc mu śliczną cieliczkę kraciastą, taką, którą łatwo było poznać. Jurcyn zrozumiał w lot i nie tylko już nie wspominał nikomu o deskach ani o cieliczce, lecz jeszcze — po naradzie z żoną — zapewnił Fudora, że nigdy nic takiego nie mówił, a tylko inni nabrechali na to aby ich poróżnić. W dodatku, dla złagodzenia, zaprosił do siebie Fudora na Wielkanoc. Fudor przyszedł w gościnę, przyjmowano go jak należy, a gdy podpili sobie i nabywali się, Jurcynowa żona, Paraska, nie mogąc już wytrzymać, poskarżyła się Fudorowi, opowiadając jaką miała szkodę. Udobruchany Fudor uspakajał życzliwie: „Nie martw się, Parasko, Bóg da i cieliczka się znajdzie.“ Z kolei Fudor zaprosił Jurcynów na przyjęcie, a po uczcie i po tańcach zaprowadził gości do zagrody aby im pokazać swą chudobę. Paraska patrzy, a tam wśród krów — cieliczka kraciasta. Znów nie wytrzymała i wzdycha: „Ot taką jak ta miałam i przepadła mi.“ Ale ani nie piśnie, że to ta sama. A Fudor na to: „Bierz ją sobie, Parasko, to twoja cielica. To nauczka dla was za to, że nakłamaliście o deskach. A ja desek nie ukradłem.“
Tak posługując się raz prawdą, raz kłamstwem, jak zechciał, karcił, sądził i wychowywał Fudor, wcale nie opryszek, nie watażko ani żaden brygant, tylko gazda, złodziej gorący i rozbójnik w jednej osobie. I poprawiał także, chociaż siebie samego niewiele. A ostatecznie, chociaż nader rzadko, naprawiał czasem to i owo jak mu się spodobało.



4

Ów okres zderzenia się dzikości dawnej i nowej u progu nowych czasów rzuca także pewne światło na czasy najnowsze: jak postępuje nowoczesny rozbójnik, gdy chce utrzymać się jako gazda. Bo oto słyszy się jeszcze jedno świadectwo, szczególnie od ludzi starych, którzy spotykali się z Fudorem, kiedy byli dziećmi. Potwierdzają zgodnie, że Fudor był szczególnie łaskawy wobec dzieci. Niektórzy podejrzewali, że zbliżał się dlatego do dzieci, aby wywiedzieć się przez nie tego, co było mu potrzebne. Przecież nie można pominąć tego, co w imieniu innych opowiadał osiemdziesięcioletni starzec z rodu Skuluków: „Mówią co mówią o Fudorze, ale ja wiem, że był to człowiek bardzo miły i nawet dobry. Byłem dzieciakiem, zobaczył mnie, przypatrzył mi się i od razu mi podarował pieniądz taki wielki jak wole oko, zwany czworakiem. Całe cztery grajcary! A innemu chłopcu przyniósł z Kosowa taką próżną kulę drewnianą z kołkiem, co gdy powrózkiem naciągnąć i puścić na ubitą ziemię, kręci się i brzęczy jak bąk. Uciecha była z tego, sam Fudor cieszył się także.“ I inni poświadczali, że ilekroć Fudor jeździł do Kosowa sprzedawać skóry, pamiętaj o tym by kupić któremuś dzieciakowi zabawkę, jaką tam wówczas można było dostać.
Fudor nie zaczepiany na razie przez żadną sprawiedliwość, tylko u dzieci zaskarbił sobie sprawiedliwość zasłużoną, choć tylko z najlepszej strony. Czy czyhała nań jeszcze inna sprawiedliwość? Fudor uznawał niewątpliwe piorun i łasiczkę, ale one nie zgłaszały się.
W owym czasie wskazując na Fudora przypomniano sobie starą bajkę o rozbójniku Józefiju, co zabijał bezkarnie na prawo i na lewo uderzeniem pałki z jabłoni, z którą nie rozstawał się. Gdy już popełnił najcięższe zbrodnie, gdy zabił także tych, co nadaremnie go opamiętywali, matkę, ojca i brata, na starość zaczął szukać pokuty i wybawienia. Postanowił to twardo, ale chociaż od początku zwrotu nakładał sam sobie najcięższe pokuty, przemiana szła mu tak opornie, jak gdyby ryś na starość postanowił w jednym dniu stać się sarniątkiem. Przecież Józefij nie wzdragał się przed żadnym mozołem, na pokutę wdrapywał się także na najstromsze skały. Na darmo jednak szukał wybawienia, brzemię winy ściągało go wciąż, gdyż wędrując z pałką z jabłoni popełniał nowe zabójstwa. Postanowił szukać księdza, który by mu dał rozgrzeszenie, wskazał skuteczną pokutę, a przez to dodał otuchy i przyczynił się do wybawienia. Lecz żaden ksiądz, gdy wysłuchał spowiedzi Józefija o tak wielkich i licznych zbrodniach, nie chciał go rozgrzeszyć. Toteż każdy dostawał od Józefija po głowie pałką z jabłoni za to, że postawił się na miejsce Chrystusa, a sądził i potępiał nie przebaczając. Tak ukatrupił jedenastu księży, a dopiero dwunasty okazał się chytrzejszy od innych i od samego Józefija. Dał mu rozgrzeszenie i skłonił go, aby na pokutę zasadził swą pałkę z jabłoni na szczycie wysokiej góry, a sam codziennie nosił wodę z przepaści dla podlewania tej pałki. Józefij zasadził pałkę, chodził odtąd bez niej, za to pilnie ją podlewał. Po jakimś czasie pałka przyjęła się, młoda jabłonka zakwitła, po czym zarodziła jabłka, i te przyczyniły się do wyzwolenia rozbójnika z grzechów.
Jakżeż przecie mylili się ci, którzy porównywali bajkę o Józefiju z dziejami Fudora! Bo nie do niego odnoszą się dzieje skruchy, co zwleka się jakby śmiertelnie chora, na to, aby mocować się z chorobą zbrodni. Nic albo bardzo niewiele wskazuje, aby Fudor oglądał się kiedykolwiek za skruchą. Może dlatego, że nie uszkodził nikogo ze swoich, ani z pobratymów, a z kim pojednał się raz, tego już nie okradał, nie napadał nań ani nie wadził się z nim. Ilości jego kradzieży, nadużyć i napadów furii nie można się doliczyć. A niełatwo pozbierać ilość jego zabójstw. Ale Fudor nie szukał księdza dla rozgrzeszenia go i dla nadania mu pokuty, ani też nie powstawał przeciw żadnemu księdzu. Zresztą nawet przeciw żandarmom nie powstawał, bo wymijał ich, podobnie jak gatunki drapieżników wymijają się w puszczy. A nawet wygrzeczniał się z nimi ceremonialnie, uważając żandarmerię za obce, cesarskie poselstwo. Chciał być gazdą i uchodził za gazdę, jak inni chadzał w święta do cerkwi, podstaw swej społeczności nie podważał. Zatem kto wie, gdyby dziedzic wraz z rodziną i z całym dworem nie był się zjawił w sąsiedztwie, może wówczas Fudor na starość zamiast szukać skruchy i rozgrzeszenia, utrwaliłby swe znaczenie zarówno dla siebie jak dla swego rodu. Podobnie jak niegdyś te rody starożytne, których bogactwo zaczęło się od kradzieży licznych trzód i bezprawnego zagarnięcia posiadłości ziemskich, a których powaga zasadzała się na tym, że niegdyś przodek ich unicestwiał wszelki opór natychmiastowym uderzeniem pałki po głowie.



5

Fudor przeczuł niebezpieczeństwo dworu pańskiego. Nie robił wprawdzie różnicy między panami a Państwem, bo to, jak mniemał on i inni, dzieci tego samego rodu, co miesza się do swobody, nową modę wprowadza, złą czy dobrą, to nie tak ważne, tylko to ważne, że taką, o którą ich nikt nie prosi. Lecz Państwo było daleko, nie przenikało głęboko ani nie zakorzeniało się, a pan był stałym sąsiadem i to takim, który gospodarował jak inni, a przecież należał do obcego świata, przeto zawadzał. Po doświadczeniach kilku pokoleń wiedział Fudor tak samo jak inni, że Państwo nie da się przepędzić, ale jednego pana przepędzić nietrudno i warto. Chciał nastraszyć tego młodzika, jak mniemał miękkiego, co najmniej zniechęcić go, słowem, pozbyć się go, na to by pozostawił obszar dworski w tym stanie, jaki był dotąd. Tymczasem dziedzic opierał swe plany na prawach związanych z tym obszarem. Dzięki nim mógł uzyskać liczne audytorium, nie tylko pomagając biedakom i doradzając kto tego chciał, lecz postępując sprawiedliwie, szczególnie w rozstrzygnięciach gminy i we wzrastającym oporze przeciw narzuconym z góry wójtom. Ustąpić przed Fudorem byłoby dlań haniebną kapitulacją. Dodatkowo jeszcze takie ustąpienie byłoby przyznaniem się wobec własnej matki do klęski, jeśli nie do błazeństwa. Matka nie widziała w górach — poza uwięzionym w drzewie kapitałem — nic prócz dzikości i niebezpieczeństw. Potępiała dosadnie awanturnicze i niedojrzałe przywiązanie syna i synowej do nowego siedliska. Po trosze grały jeszcze rolę względy wobec rumuńskiej rodziny żony, której członkowie wyrażali grzeczne zdziwienie, lecz czasem przecie żal, że można młodą osobę zakopać żywcem na pustkowiu i skończyć na zawsze z życiem towarzyskim. Przypisywali to z ironią romantyzmowi Polaka, niedawnego powstańca. Wydawało się zatem, że odwrotu nie było.
Tymczasem Fudor atakował na całym froncie tak, że nieraz życie codzienne w dworze stawało się nieznośne. Nie dość, że rąbał lasy pańskie i to tam, gdzie od dawna nie było żadnych wątpliwości co do własności. Nie tyle zresztą z potrzeby, bo sam miał dość lasu, co dla wygody, bo las pański był bliżej jego chaty, przede wszystkim celem sprzedaży po przeróbce na słupy i na deski. Dziedzic stał na wyraźnym stanowisku, jak sam to nazywał, „oświeconego feudalizmu“. Chciał być pierwszą jaskółką wiosny, której oczekiwał i byłby chętnie przystał na ugodę w formie nieznacznej zapłaty, byleby nie naruszać tytułu własności, a co najważniejsze nie ustąpić przed gwałtem, tracąc honor i autorytet. Jednak gdy gajowi dworscy przyszli do lasu, w którym rąbał Fudor wraz z pomocnikami i, starając się wszcząć rozmowę co do polubownej ugody, ostrzegli Fudora, miał on dla nich tylko jedno powiedzenie, zawsze to samo: „Marsz psy pańskie! To moje, nie żadnego pana.“ Młodemu leśniczemu dworskiemu Fudor nie pokazał się, lecz ostrzegł go z kolei na swój sposób, strzelając doń raz i drugi z ukrycia.
Podobnie było, gdy Fudor wypasał chudobę na odległym pastwisku dworskim, a w dodatku przesuwając spór i chcąc skłócić innych, za zapłatą przyjmował na to pastwisko bydło z wsi Brustury jakby na swoje. Gajowi mieli nakaz unikać bójek, zapewne i sami nie mieli do nich ochoty, mimo że uzbrojeni i że występowali urzędowo, to jest z blachami obszaru dworskiego na piersiach, które były zaopatrzone w herby. Tylko Ihnat ciskał się, robiąc gorzkie wyrzuty swemu panu i wskazując, że spełni się to, co przepowiadała stara dziedziczka, to jest że wszyscy będą mieli pana za chłystka i przestaną się z nim liczyć. Gajowi otrzymali rozkaz spędzać chudobę z pastwiska podczas nieobecności Fudora. A gdy ponownie ją zastali, spędzili ją do dworu jako zakład za szkody, stosownie do miejscowego obyczaju, według którego płacono odszkodowania stosownie do otaksowania przez gminę. Lecz dziedzic sam ustanowił odszkodowanie bardzo łagodne. Trzej, nie tak starzy lecz kudłaci właściciele trzód, którzy od urodzenia nie byli poza Brusturami, zapłacili je niezwłocznie, zwłaszcza że gmina uwiadomiła ich dokładnie i według dokumentów o stanie własności. Fudorowi nie udała się gra, zamiast z dziedzicem właściciele trzód pokłócili się z nim, bo żądali zwrotu pieniędzy, ponadto rozgłosili sprawę w sąsiednich wsiach. Tym bardziej rozeźlił się Fudor.
Lecz groźby Fudora, przypominające praktyki dawnych opryszków, były nieskuteczne, bo wynikały z bezradnej złości i z lekceważenia przeciwnika. Naprzód, naśladując dawnych watażków, posłał do dworu dwóch wyrostków z czepełykiem, to jest z nożem uciętym, który miał oznaczać żądanie okupu za wypas pastwiska. W owych czasach, po tylu pacyfikacjach, było to już śmieszne. Wyrostki, którzy przyszli z czepełykiem, dostali od gajowych cięgi i odeszli z zakrwawionymi nosami. Po przepędzeniu wyrostków Fudor przeszedł do innych gróźb, a potem do czynów. Jak gdyby aluzje groźne znaleziono na ganku rozsypane kulki; potem w kącie drewnianego ganku hubkę z sianem, jakby przygotowaną do podpalenia domu, raz i drugi strzelił ktoś nocą w okiennice domu, a potem padały do dziedzica z ukrycia strzały, kiedy przejeżdżał wieczorem drogą. Oskarżano powszechnie Fudora, i odtąd dziedzic miał zawsze broń w pogotowiu; powiedział sobie nawet — w razie napadu ustrzeli go bezlitośnie. Lecz po przygodzie z Tanasijem przestał liczyć na pistolety. Liczył na ostrożność, na własną cierpliwość i na czas. Kazał zdwoić czujność wokół domu, zwłaszcza po nocach i jakiś czas nie oddalał się z domu. Lecz szepty zgęszczały się wokół dworu. Niestety, nie pomagały nikomu, tylko Fudorowi, bo rozbrajały sąsiadów, nawet służbę. „Dlaczego czeka dziedzic i na co, dlaczego nie zwróci się do żandarmów, dlaczego nie poda do sądu?“ Zapomnieli jak gdyby, że odwodził swych sąsiadów, pasterzy i włościan, od wszelkich procesów, skarg i zażaleń, jakby przez to cofał rozwój, chcąc zdać wszystkie spory na starowieczne, polubowne sądy u siebie pod modrzewiem. Wiedział bądź co bądź, że każda skarga i doniesienie, choćby zjawienie się żandarmów w którejś chacie, zamiast gasić zalążki zwady, dolewa oliwy do ognia i jątrzy.
Dziedzic przechadzał się pod modrzewiem, szepty drzewa ostrzegały go i uspokajały równocześnie. Usiadł przy stole pod modrzewiem i pisał do przyjaciela, który mieszkał niedaleko lecz z którym częściej porozumiewał się pisemnie niż ustnie: „Ten okres snu to okres szczęścia nad przepaścią. Wydaje mi się, że nawet góry zachowują się zagadkowo. To ich cena za szczęście.“
W każdym razie także mieszkańcy kraju zachowywali się zagadkowo. Uśmiechali się do dziedzica, ale także do Fudora, gdy go spotykali w cerkwi. Uśmiechali się jeden do drugiego, gdy zeszła mowa na dziedzica i na Fudora. Już nikomu nie przyszło do głowy, by przypomnieć jak podjudzał czy podchwytliwie próbował Tanasij Urszega, aby odpłacić Fudorowi także za własne obrazy, strachy i krzywdy. Czekali, nie wiedząc co zamierza dziedzic, oczekiwali, że najprędzej ze wszystkiego zniechęci się i zabierze się. Za to nieraz, jeden w tajemnicy przed drugim, biegali do Uścieryk dość daleko, bo jaką milę do żandarmerii, i tam znów szeptali anonimowo, mieszając jak zwykle całkiem błahe oskarżenia z poważnymi. I to koniecznie samemu komendantowi wachmistrzowi! Służbisty komendant dziwił się, dlaczego sam pan nie zgłasza się z zażaleniem. Pojechał wreszcie osobiście do dworu dla sprawdzenia, ale na tym się skończyło, bo dziedzic, otwarcie wypytywany przez komendanta, odpowiadał jeszcze ostrożniej, chłodno i ogólnikami: że to sąsiedzkie spory i że nie ma strachu, bo sytuacja własności jest przejrzysta. I wreszcie, że to plotki a przechwałki dalekie od czynów. Żandarm zrozumiał, złożył sprawę do aktów.
W tym czasie dziedzic znów pisał do przyjaciela: „Szczęście we śnie oparte na innych prawach niż szczęście na jawie. Ale także ma swoją wspólnotę. Musimy przyjąć strachy i groźby, bo i we śnie jak w krajobrazie są swoiste przepaście, gęstwiny, błotne ścieżki i moczary. Byłoby szczególnym oszustwem uciekać od snu do jawy wtedy, gdy robi się niemiło albo strasznie, zaczynając od podważania snu i mówiąc sobie: «To nie jawa, to sen». A z kolei krzycząc: «Policja na pomoc!» — Śnijmy do końca. —“
Lecz wkrótce potem szczególna wieść z szeptów zachwiała dziedzicem. Oto ojciec leśniczego, stary pan Rozwadowski, który po stracie niewielkiego majątku był przez lata dzierżawcą u matki dziedzica, a potem znalazł się w Krzyworówni jako rezydent, powtórzył nieprawdopodobną wieść z kuchni. Osobliwie oczytany pan Rozwadowski przyjaźnił się ze służbą i z jej kuchennymi gośćmi, co przychodzili ze wsi na pogawędki, i lubił wszystkich oświecać. Tym razem sam dowiedział się od starej pomocnicy kucharza, Warwarucy, że Fudor nie tylko przeciw panom odgraża się, lecz także przeciw pani. Bo oto wypatrzył ją jakoś z ukrycia i bardzo mu się spodobała. Chce ją porwać, wywieść, albo trzymać na zakład, któż wie? A może straszy tylko, aby państwo wynieśli się jak najprędzej? I dużo jeszcze, dużo opowiadają, ale to chyba brednie...
Pan Rozwadowski lubił upierać się przy fantazyjnych koncepcjach, i dziedzic miał prawo uważać go za bajarza, lecz tym razem skłaniał się do wiary, że widocznie troska i przyjaźń dyktowała mu te zwierzenia. Mimo to dziedzic oburzył się:
— I pan, panie Józefie, z takiej rodziny, plotki zbiera? Nie spodziewałem się tego. Szanuję pana, ale — pora już zmądrzeć.
Ukłuty pod wątrobę stary panisko odciął się słodko, zjadliwie:
— Mój łaskawco, od zatkania uszu woskiem nikt jeszcze nie zmądrzał, chyba jeden Odysseus eksperymentowany, a i tak dość chytry. Słyszał pan kiedy o miłostkach Fudora, o tych dawniejszych? To coś w ten deseń jak u tego kardynała, co pięćdziesiąt kurtyzan na Watykanie podejmował, w stosownej proporcji między Rzymem a Bereżnicą. Fudorowi wystarczyło dwanaście. Ale zostawmy te dawniejsze, dość wiedzieć, że niedawno temu zmajstrował dziecko takiej dziewuszce, że grzech i piekło. Za to samo strzeliłbym mu w łeb. A to dziewczątko może czternastoletnie, co prawda kusi niewinna piękność, usteczka i oczy najsłodsze, ach słodziutka! W kościele na ołtarzu postawić i modlić się... A ten zbój! Na pańskim miejscu ja bym zaraz stąd...
Więcej nie dopowiedział, bo z kolei dziedzic ukłuty pod wątrobę przeciął gwałtownie ręką powietrze a tym samym dalszą rozmowę. Chcąc naprawić, a może uspokoić siebie samego, stary rezydent rozjąkał się.
— No oczywiście brednie plotą też, że Fudor chce panią wywieść w Czarnohorę i dalej w Bołdy do zamczyska pod Doliną, bo tam ma skarby wykradzione od innych złodziei.
Na tym rozmowa się skończyła.
Tymczasem wiosna zbliżyła się w całej pełni. Rozeszła się wieść, że Fudor zniknął i że od dłuższego czasu nie wraca do chaty i nie widać go. Tej wieści także towarzyszyły plotki trujące wyobraźnię. Toteż kiedy dziedzic miał wyjechać na krótko do Kosowa, upewnił się raz jeszcze poufnie, że Fudor dotąd nie powrócił.



6

Już święty Jurij obwieścił szeroko i ufnie: „Ruch! wyskakujcie z kożuchów, wyskakujcie ze skóry“. To wezwanie zachęca także do zmiany zajęć, zawodów, zmiany ról, a nawet zawieszenia ról. Dlaczegóż akuratnie grać ciągle tę samą rolę i po co grać rolę? Ale, czy kto chce pozostać nadal w tej samej skórze i w tej samej roli, czy nie, każdy wierzy wówczas, że z samego ruchu ani ze zmiany nikomu jeszcze nic złego się nie przydarzyło, tylko z zasiedzenia i z pleśni. Na świętego Jurija niegdyś przyprowadzano do cerkwi konia, główny ruch; po to aby pobłogosławić go i nakarmić chlebem. Jeszcze teraz wspomina się ową końską Wielkanoc, co świętowała dzień zmartwychwstania ruchu. Nawet tym, co najbardziej zrozpaczeni co do możności przemian, święty Jurij zasiewa głosami kukułek, raz słodko raz szyderczo, nadzieję, której nie może zbudzić żaden teatr, nawet cesarski. Starożytny teatr, co prawda, posiadał ukryte schody Charońskie, po których wspinały się ku scenie te duchy, co niegdyś zapadły do Charońskiej jamy. Zjawiały się one u stóp sceny, ale nikt nie oczekiwał, by zamieszały się z chórem żyjących. Tymczasem na świętego Jurija nikt by zbytnio nie zdziwił się, gdyby trembita odwrotnie niż zazwyczaj oznajmiła, że umarli ci co nam najmilsi, także już w ruchu, wracają z dawności na koniach. Bo święty Jurij dopędził ich i wiedzie ich za sobą do nas śmiejąc się: „Macie ich, zatańczcie razem!“ Zanim to się spełni, w dzień świętego Jurija wierzy się jakoś, że umarli żyją nadal i że kiedy spadną łuski i maski, wszyscy otrząsną się z pleśni i z bezruchu. Czy zatem ktoś zechce martwić się, że święty Jurij tak zaburzania świat nowym życiem, iż dusi stare? Przecież bujne młode trawy, co kołyszą się w biodrach nad głową starego chrzanu, co łysy, skurczony i zagrzebany w ziemi — tym jednym tylko chlubi się, że piecze jak ogień — chichoczą doń: „Wstawaj, stary chrzanie! Nikt ci nie broni zazielenić się, zatańcz i ty.“ Po dniu następuje noc, po życiu śmierć. To rytm nieuchronny i błogosławiony. Ale nietrudno uwierzyć, że gdy święty Jurij uzna, odwróci ten rytm — i wówczas któż, choćby najstarszy chrzan, nie zechce zerwać się ze snu i z grobu, gdy taki wodzirej prowadzi?
Także młody dziedzic z Krzyworówni choć na krótko wyruszył z domu do Kosowa, bo wzywał go raz tu, raz tam, to ruch chudoby, to ruch darab, to ruch nowego tartaku. Powierzył opieką nad domem i dziećmi panu Rozwadowskiemu i panu Władysławowi, który umyślnie dlatego przybył z Jasienowa, i wreszcie księdzu wikaremu Trembickiemu z Pistynia, który przypadkowo odwiedził Krzyworównię.
W dniu świętego Jurija oczekiwano na przyjazd stadniny zakupionej w Płoskiej na Bukowinie u gazdy Kurysza, który zasłynął z tego, że jeździł czwórkami, zadając szyku panom i budząc zazdrość u wielu. Bo takie konie miał, jakby je prochem strzelniczym i jałowcowym ogniem hodował. W Krzyworówni przygotowywano także połoniński chód trzód, ale dom, choć rozgrzany spojrzeniami świętego Jurija, nie spieszył się zbytnio.
Wczesnym popołudniem także w kuchni, pod nieobecność pana kucharza, baraszkowano wesoło. Tylko starucha Warwaruca krzątała się gorliwie koło kuchni, przygotowując jedzenie dla gajowych i wyrostków, którzy pojechali do Płoskiej po stadninę i mieli wrócić przed wieczorem. W głównej izbie kuchennej zebrało się co najmniej tuzin ludzi. Przeważały kobiety huculskie, niektóre zajęte karmieniem świń, drobiu i psów na podwórzu, wychodziły co chwila i znów wracały. Płonęły dwa ogniska: piec chlebowy strzelający bujnym ogniem i drugi mniejszy dla podgrzania mleka i kuleszy. Izba była bardzo obszerna lecz dość zadymiona. Pod nieobecność pana kucharza, który w swoim pokoiku zwanym kancelarią zwykł odpoczywać po obiedzie, przewodził zebraniu kuchennemu pan Rozwadowski, a obok niego była klucznica, obecnie zamężna za rzemieślnikiem-szlachcicem w Kosowie, pani Rutkowska, która mimo to co roku dobrowolnie przyjeżdżała dla pomocy wiosennej. Mimo że zamężna, zwano ją nadal uparcie panna Basia. Pan Rozwadowski był kościsty, chudy i siwooki, zazwyczaj zatroskany, a panna Basia była dorodną blondyną i choć nie tak młoda, promieniała rezolutną ochotą. Pan Rozwadowski oświecał gorliwie:
— Czy widzieliście kiedy papugę, tę w Kosowie u Duwyda Bernhauta? Widział niejeden, zielona ptaszyna, a choć niewielka, tak gada i gada, że od razu niejednemu nasypie strachu. Ale to nic! Naprzeciw tego co w Rzymie u Ojca świętego, u Papy rymskiego! Trzy razy większe, cztery razy większe, niebieskie, białe, różowe, kolorowe papugi łopocą przez całą salę aż strach. Sto papug, pięćset papug, siedemset papug i dlatego cała sala nazywa się salą papug. Jak tylko Ojciec święty, rymski Papa wejdzie i do papug szepnie: „Sława Bohu“, to zaraz sto papug, pięćset papug, tysiąc papug zapaple: „Sława Bohu“, aż cała sala papug się wstrząśnie. Ale to nic.
Warwaruca westchnęła nabożnie:
— Sława Bohu, oj, mądre ptachy a święte!
— Ale to nic — mówił żywo pan Rozwadowski — choćby tak krzyczały i paplały papugi Papy od Rzymu do Krymu, od Wiednia do Krakowa, Ojciec święty taki sam człowiek jak każdy z nas. I na niego także przyjdzie próba. Bo zaledwie człowiek umrze i spocznie w ziemi i niby nic, spokój, no śmierć, a tu wypełzają i z głowy i z serca grzechy. I rosną, przemieniają się w gąsienice, potem w ślimaki, potem w ropuchy, potem w gady coraz większe i w te pędy biorą się do kości umrzyka. Gryzą i kąsają najmocniej ten członek, którym człowiek nagrzeszył najwięcej. Napychają się, rosną —
Panna Basia parsknęła rozmaszyście. Mówiła niskim głosem z głębi piersi:
— I co z tego? Prędko spałaszują grzesznika, i ma już spokój. I to ma być kara?
— Nie ma spokoju, panieneczko — odparł pan Rozwadowski — bo miejsce grzechu nie umniejsza się, zostaje takie same.
— Oj tak — paplała wzruszona Warwaruca — wszystko mija, ale grzech pozostaje, nie umniejsza się —
Panna Basia przerwała rozmaszyście:
— Co też dobrodziej rozpowiada? Któż to widział?
Pan Rozwadowski przeraził się:
— Widział? Niech nas Bóg broni zaglądać do grobu.
— To po cóż dobrodziej zagląda?
— Ja zaglądam, paniusiu? Ja lud ostrzegam.
— Nie zagląda dobrodziej, to chyba zmyśla? — parsknęła lekkomyślnie panna Basia.
Pan Rozwadowski słodził jadowicie:
— Za stary jestem, paniusieczko, bym kłamał, boby i mnie w język ten tego te płazy. Ale gdy paniusieczka będzie tak wyrażać się na starych, to i ją w język ten tego.
— Nie wybieram się na tamten świat.
— Nie ten tam jedzie, kto się wybiera.
— Płazy kąsają w język także tych, co zmyślają — odpaliła panna Basia.
Usłyszano prędkie kroki na schodkach i na ganku, i do kuchni wbiegła starszawa, chudziutka blondyna z rozwianym włosem, panna Józia, Polka z Francji a guwernantka do francuskiej konwersacji i lektury.
— Voyons — wołała — goście na werandzie, naprzód po obiedzie na kawę czekali, i to na darmo, a teraz już na podwieczorek. Panna Basia mogłaby przypilnować —
Panna Basia odpaliła cierpko:
— Dobrodziej o grzesznych członkach bajtluje, wszyscy zasłuchali się, o kawie szkoda mówić.
Warwaruca broniła rzewnie:
— Oj nie bajtluje dobrodziej, co potrzebne opowiada, kawa nie ucieknie; mleko, kuleszka ważniejsze, tylko patrzeć konie przyjadą...
Panna Józia żachnęła się i zaostrzyła słaby głosik:
— Ucieknie, bo ksiądz wikary zaraz do Kosowa wraca, a pan Władysław też — panowie czekają.
Warwaruca paplała uspokajająco:
— Kawa to bajka, a panowie to nic, poczekają. Nie taką robotę mamy. Łukien kiedy zgłodnieje, strasznie krzyczy. Lada chwilka przyjadą. A nuże dziewczyny —!
Dwie dziewczyny uwijały się, przysuwały do watry sagany z mlekiem a także rynki z grysem rozwodnionym. O kawę nikt się nie troszczył. Panna Józia oburzała się piskliwie:
— Panowie to nic, tylko Łukien, bo krzyczy.
Pan Rozwadowski skarżył się:
— Opowiadałem ważności o tym co po śmierci, a panienki mieszają się, nie dają przyjść do słowa.
Warwaruca godziła się smętnie:
— Oj nie dają, nie! tak jakby to jakaś próżnica, a przyda się.
— Nawet Ojcu świętemu, papie rzymskiemu się przyda — stwierdził pan Rozwadowski.
— Ojcu świętemu? — parsknęła panna Basia. — A w co jego będą tamte gady kąsać?
— Zależy którego, bo różnie bywa. Nie nasza rzecz, paniusieczko, nie nasza — słodził pan Rozwadowski.
— Nie nasza — powtórzyła jak echo Warwara.
Pan Rozwadowski cedził słodziutko:
— A ja już i tak widzę, w co paniusieńkę będą kąsać.
Panna Józia złapała się za głowę:
— „Allez, continuez votre vaine poursuite“ — mruknęła jeszcze: — bêtes de somme — pogroziła palcem — ja powiem pani! — Wybiegła z kuchni, zbiegła prędko ze schodów.
Pan Rozwadowski niezmącenie kontynuował, zwracając się do panny Basi.
— Francuszczyzna nikomu nie pomogła, a dużo zaszkodziła. A paniusia myśli sobie, że młodziusieńka i nic jej nie grozi. Ale napisane jest: „Nie znacie dnia ani godziny —“
— Oj nie znacie — jęknęła rzewnie Warwaruca.
— Godziny? — wybuchnęła potężnie panna Basia. — Już czwarta dochodzi, a z kawy ani zapachu.
Zaledwie to rzekła, psy kuchenne szczeknęły raz i drugi, potem z jękliwym skowytem schowały się za budynek. Słychać było czyjeś kroki i corkotanie miedzi. W drzwiach kuchni stanął wysoki i świecący miedzią — sam Fudor. Choć kuchnia była dość zadymiona, zapachło odeń mocnym dymem i smołą. Stojąc na progu, oglądał sobie wszystkich za porządkiem, jakby jastrząb wybierał, którą kurę ma porwać. Zamiast tego powiedział głośno i grzecznie: „Sława Isu!“ Cała kuchnia pospiesznie wytchnęła odpowiedź szeptanym chórem, potem zamilkła, tylko grzejąca się pod chlebowym piecem kwoka z kurczętami zagdakała ostrzegawczo. Po czym Fudor patrząc przed siebie nieruchomo, jakby nikogo nie widział, wszedł cicho do kuchni i usiadł na ławie. Czekano, i on czekał. Zniecierpliwiony zapytał, cedząc przez zęby jakby w złości.
— Pani dziedziczka gdzie?
Panna Basia odparła śmiało:
— Pana nie ma w domu.
Fudor mówił spokojniej, cedząc przez zęby:
— Po co mi pan? Ja do pani — poczekam.
Rozsiadł się, wyciągnął z torby krętą fajkę, skrzesał ognia, zadymił obficie.
Kuchnia milczała nadal. Jedna i druga dziewczyna, gdy weszły z podwórza na próg i dojrzały Fudora, uciekły jedna za drugą z powrotem. Potem cisza ogarnęła także ganek. Fudor spojrzał z ukosa i kiwnął na pannę Basię:
— Podaj mi wody.
Panna Basia żachnęła się:
— Ja mam podawać wodę? — I zaraz skinęła na którąś z dziewcząt — Parasko, podaj wody gaździe.
Fudor foszknął jak kot, lecz opanował się.
— A któż ma podawać jak nie służba?
Pan Rozwadowski mruknął:
— Panna Basia nie jest służącą.
Fudor wycedził:
— A któż wy wszyscy jesteście, jak nie sługi pańskie? Tfu!
— A wy kto? — parsknęła panna Basia.
Fudor puścił kłąb dymu, po czym stuknął ważnie palcem w gruby pas.
— Ja? Ja delegat — w delegacji do pani dziedziczki.
Panna Basia rozpędziła się do odpowiedzi, lecz Warwaruca spoglądając błagalnie i kładąc palec na usta powstrzymała ją. Znów tylko kwoka gdakała i ogień palił się w obu piecach. Trzaskał dziarsko w piecu piekarskim a pełkotał sennie w drugim gdzie grzały się sagany z mlekiem i kuleszą. Potem usłyszano lekkie kroki na schodkach i na ganku kuchni. W drzwiach stanęła pani Otylia. Warwaruca przydreptała do progu i zaskrzeczała zduszonym głosem:
— Paneczko duszko, uciekajcie! — Potem zatkała sobie usta dłonią.
W tym miejscu pozostawmy relację samej Otylii, tak jak opowiadała jakie czterdzieści lat później swoim wnukom.
„Tak jak we śnie — Fudor był tu, taki sam jak we śnie. Nogi ugięły się pode mną, pamiętam dokładnie. Pośpiesznie szukałam gdzie by usiąść, aby nie upaść, a do ławy wydało mi się daleko. Fudor wstał, był cały w miedzi, z pistoletami, z bardkami, z prochownicami. Wydał mi się znużony i stary. Lecz zbliżył się sprężystym krokiem choć cicho. Ukłonił się bardzo nisko, przystanął, czekał. Uśmiechał się kwaśno — jak później zmiarkowałam — zakłopotany czy zmieszany. Znów podszedł raźniej, wyciągnął rękę, pocałował mnie w rękę. Na szczęście nic nie powiedział. Resztą sił puściłam się ku ławie, usiadłam na ławie, jakbym upadła, powiedziałam do Warwary: «Wody». Napiłam się, ocknęłam się, zmiarkowałam, że kuchnia zagłuchła. Było mi śmiesznie, powiedziałam głośno do wszystkich: «No cóż z wami, powiedzcie coś!» Pan Rozwadowski wstał, skłonił się nisko na miejscu, żuł coś w zębach, lecz nic nie powiedział i znów usiadł. Nikt nie odpowiadał, bo wszyscy wodzili oczyma za Fudorem, który nie usiadł ponownie na ławce, tylko rozglądał się szukając czegoś. Znalazł niziutki stołek kuchenny i usiadł na nim blisko paleniska. Zmieszany, wściekły czy opętany — sama nie wiem — patrzył przed siebie, jakby nie patrzył nigdzie, jakby nic nie widział. Szukał czegoś ręką, w zagłębiu pod paleniskiem. Potem nagłym ruchem schylił się. Nie mogłam zrozumieć. Nagle kwoka przeraźliwie wrzasnęła, po czym zobaczyłam, że Fudor chwycił spod niej jedno z żółtych kurczątek, ukręcił mu łeb i cisnął w płomienie do pieca piekarskiego. Popatrzył ku mnie. Cała kuchnia ochnęła jak jedna osoba, po czym pan Rozwadowski wstał i urywając słowa wymamrotał patetycznie: «Naruszenie, zbrodnia, zapłacicie za to.» Fudor zaśmiał się diabelsko, jak gdyby zarżał. Opowiadano, że tak się śmieje, gdy obiera się komuś rozbić głowę. Przemógł się zaraz, zaledwie spojrzał na pana Rozwadowskiego, znów wyciągnął kurczątko. I tak przy wrzaskach kwoki wrzucał jedno za drugim do pieca. Po czym oglądał się ku mnie. Cedził dość cicho przez zęby: «Tak upieczemy panów jak kurczęta.» Wstał nagle: «A teraz wy, paneczko —». Czekał długo, oglądał mnie, miarkował, co się ze mną dzieje, po czym uśmiechnął się kwaśno i ukłonił się nisko. Wycedził: «A może wy, paneczko, na mnie się gniewacie?» «Nie, nie, skąd?! Nie ma o co się gniewać» powiedziałam prędko. Trzymałam się jako tako, ale dwadzieścia dwa lat to nie tak dużo — Zaledwie Fudor usiadł znów nisko na stołku, wleciała do kuchni panna Józia nieprzytomna od krzyku: «Jest, jest zbój! uwiązał dwa konie osiodłane przy ganku, kręci się gdzieś tutaj, uwaga.»
Liczne oczy wskazywały jej na Fudora, zobaczyła go, stężała, zatchnęła się. Potem resztką głosu wytchnęła, jakby ostatnią wolę guwernantki, powtórkę z lektury: «Madame! Loin de quereller, vous ferez mieux de tout dissimuler.» Także pomysł! A któż by teraz — ? zaledwie pomyślałam to, wszedł ksiądz wikary. Oczy wszystkich kobiet znów pokazywały Fudora, tak jakby kury pokazywały jastrzębia. Ksiądz usiadł koło mnie, pan Rozwadowski niepewnym krokiem przydreptał i przywitał się z księdzem. Fudor warknął pod nosem jak przedtem o panach: «Jeszcze jedna spódnica.» Wstał przecie, wyprostował się, podszedł do księdza, ukłonił się i powiedział powoli: «Sława Isu Chrystu, otcze duchownyj, taj wam!» Podał rękę księdzu, odwrócił się, znów usiadł na stołku, schylił się znów i wśród wrzasków kwoki znów szukał kurcząt w zagłębieniu, ale kurcząt już nie było. Oczekiwałam, że wrzuci do paleniska rozjuszoną kurę i nie rozumiem czemu nie wrzucił. Czekałam jednak na to i zrobiło mi się znów słabo. To młodość. Zapewne zbladłam, bo niezwłocznie Warwaruca wrzasnęła: «Pani ginie!» Fudor zerwał się gwałtownie i szedł ku mnie powoli, a ksiądz wyszedł ku niemu i powiedział z determinacją: «Człowiecze, w imię Boga! opuśćcie nas zaraz i Bóg z wami!» To orzeźwiło mnie nieco. Cóż z tego będzie? Lecz Fudor warknął w kierunku księdza tylko tyle: «Spódnica zaśmiecona». Potem nie zwracając nań uwagi szedł prosto ku mnie. Ukłonił się nisko, uśmiechnął się pewniej, jakoś łagodnie: «Wy, paneczko, szczie duże-duże mołodeńki[1], nie gniewajcie się na mnie!» Znów nie patrząc na nikogo, wyszedł, stawiając uroczyste kroki. Wszyscy zastygli, nawet psy nie zaszczekały. Z daleka od ganku usłyszeliśmy jeszcze tętent kopyt. Wówczas dopiero Warwaruca rozkrzyczała się szczekliwie w ślad za Fudorem, jak pies, który ściga takiego, co już uciekł.“
Tyle opowiadała Otylia.



7

Tymczasem, już po wszystkim, dwie nieoczekiwane armie przyszły w sukurs: stadnina z Płoskiej od gazdy Kurysza z gajowymi i wyrostkami w jakie dwadzieścia koni, a tuż za nią liczniejszy od stadniny — chód połoniński z Podgórza, same konie. Na koniach wyrostki i dziewczyny, nikogo ze starszych. Wsypali się rojem końskim pod stajnie, ochładzali się wodą, poili konie. Niezwłocznie stajenni wynieśli wszystkim koniom otawy, i rychło Warwaruca wraz z dziewczynami w takim pośpiechu, jakby na alarm do pożaru, przybyła z saganami gorącego mleka i kuleszy, z berbenicami bryndzy. Przyniosły także kilka koryt otrąb dla koni. O kawie już nikt nie wspominał.
Przybyli nie zauważyli prawdopodobnie Fudora, zaledwie widzieli, że ktoś w dwa konie przebrnął rzekę, zamiast puścić się gościńcem w górę. Dopiero po tej wiadomości rozszalała Warwaruca. Ugaszczając wszystkich gorączkowo, lamentowała i podburzała.
— Nasza paneczka, dziecina nasza, ginie, zaraz jej koniec, zabił zbój, w dwa konie porwać chciał. Kurczęta żywe do watry. Doganiajcie, łapcie, wiążcie!
Na te lamenty zbiegły się dziewczyny z całej kuchni i z podwórza. I one rozlamentowały się ze strachu i z ulgi, zawodziły śpiewanymi skargami jak na pogrzebie. I one traktowały przybyłych jak gdyby na posiedzeniu przy umarłym. Lamentowały tak długo, aż Otylia wybiegła czym prędzej z kuchni, aby się dowiedzieć co się stało. Towarzyszyli jej podnieceni pan Rozwadowski, ksiądz wikary, panna Józia i panna Basia. Już i one zapomniały o kawie i o tym, że pan Władysław czeka cierpliwie sam na werandzie, nie przeczuwając niczego.
Panna Basia nie omieszkała wszakże zaraz odegrać się na panu Rozwadowskim:
— Panie dobrodzieju, a w co będą kąsać gady tego Fudora w grobie?
Pan Rozwadowski opędzał się:
— Paniusieczka zanadto ciekawa, więcej jak wypada w takiej chwili, a to pewne, że kąsać go będą zawzięcie. A co? mówiłem? „Nie znacie dnia ani godziny.“
Tymczasem gdy Warwaruca zobaczyła swoją panią, zamiast pocieszyć się, zrazu rozrzewniła się, a potem rozwściekliła:
— Żyje lubka nasza, gazdyńka! Umarła, ale ożyła. Ale nie pożyje, nie! Zabił zbój, wszystkie kurczęta żywe do pieca. Końmi porwać chciał. — Ratujcie gazdynię. Doganiajcie, wiążcie, wieszajcie. Wszystkie kurczątka żywe do pieca —
I stało się. Pokrzepiona mlekiem, kuleszą i bryndzą młodzież, zarówno ci co ze stadem przyjechali, jak i ci co z chodem połonińskim, dali się porwać. Krzyczeli nieprzytomnie:
— Ratujcie gazdynię, łapcie zbója!
Siadali na konie, gorączkowali się, tylko nie wiedzieli co począć, kogo ścigać, dlaczego i gdzie. Wówczas Ihnata oświeciła błyskawica. Pojął, że wybiła jego godzina, by pomścił wszystkie swe porachunki i upokorzenia. Dosiadł karego ogiera z Płoskiej, spiął go, wyciągnął migiem z besah wielki arkan, zawołał potężnie:
— Junackim rojem gońmy zaraz! Na ten powróz schwytamy zbója jak wściekłego psa. Jedni przez rzekę pod skały, a drudzy gościńcem w górę naokoło! Zamknąć mu drogę! Naprzód za mną.
Rozwrzeszczeli się i ruszyli w jakie czterdzieści koni. Zakurzyło się tylko i tyle było ich widać.
„Junackim rojem!“ Tego jeszcze nie oglądał Czeremosz ani cała Wierchowina zielona, aby dziewczyny i wyrostki zamiast opryszków i watażków, czy zamiast puszkarów lub wojska cesarskiego napadali i doganiali.
Już po odjeździe Otylia ochłonęła i zaraz zaczęła się troskać, co mąż powie na to. Aby skrzepić się zawołała wesoło:
— Ależ, Warwaruco, on mi przecież nic złego nie zrobił, wstrzymajcie tych chłopców. Cóż z tego będzie?
Warwaruca nie dała dokończyć. Wyjękiwała jakby wykręcana kurczami:
— Nic nie zrobił? Przechwalał się stary czort, że spodobała mu się paneczka — w dwa konie porwać chciał! Gdyby nie ja i pan Rozwadowski — Ratujcie, doganiajcie, wiążcie — Wszystkie kurczęta żywe do pieca —
Jednak jeźdźcy już byli daleko, nawet tętent kopyt ucichł, i Warwaruca nie mogąc inaczej się wyładować zaśpiewała roztrzęsionym głosem nową pieśń o Fudorze, na kanwę pieśni i nuty o watażku Sztole. W mig zjawiły się skrzypce i liczne głosy podążyły za Warwarucą.

Deż ty budesz Fedj Giełeto
Dnynku probuwaty?
Deż ty budesz Fudoryku
Noczku noczjuwaty?

A ja dumaw probuwaty
U zełenych stoływ,
A ja chotiw noczjuwaty
Deby Pan Bih pomih.

Oj budesz ty noczjuwaty
W żandarmskij kasarni
Taj mesz hnyty-dohnywaty
W Kołomyi w harti.

Oj wżesz tobi Fudoryku
Ce poślidni bihy,
Bo upaw twij honoroczok
Jak cziczka pid snihom.

Ne mesz byty, ni łupaty
Uże ti ludsky kosti
Ałe mesz sy kołysaty
Wid zemni dwa łekti.

Ne mesz birsze zazyraty
Z hory z Bereżnyci
Ałe mesz świt ohljedaty
Z werszka, z szybenyci.[2]

Zaledwie zakończyła się pieśń, ksiądz wikary zadecydował nagle:
— Nie pojadę na noc do Kosowa. Jadę natychmiast do Uścieryk, prosto na posterunek żandarmerii. Byłem świadkiem napadu na dom, na spokój domowy. Zaświadczę.
Wołał na woźnicę, by zaprzęgał, kazał mu pospieszyć się.
— Ależ, księże dobrodzieju — prosiła Otylia — proszę pozostać, poczekać, naradzić się z mężem.
— Nie — odparł stanowczo wikary — takie rzeczy robi się na świeżo, na gorąco. To więcej pomoże niż awantura tych wyrostków i dziewczyn — z jednej dzikości w drugą. Niech wkroczy prawo!
— Ależ kawa — błagała Otylia, a wtórowali jej panna Józia, panna Basia i pan Rozwadowski.
— Nie! nawet kawa mnie nie powstrzyma. Jazda!
Bryczka zajechała, młody ksiądz wsiadł w skoku i odjechał niezwłocznie. Kobiety wróciły do kuchni wraz z panem Rozwadowskim, a Warwaruca niezwłocznie wzięła na ręce osieroconą kwokę karmiąc ją i pieszcząc:
— Biedna mamo-sieroto, dzieci niewinne zbój wyniszczył. Ale nie bój się, będzie mu za to — szubienica.
Pan kucharz zbudził się wreszcie i przyszedł do kuchni. Słuchał nowin niechętnie, zrzędził:
— Wielkie mi rzeczy! Nawet spocząć na chwilę nie można, ciągle coś nowego. Tyle kobiet, dwie panienki — a nawet kawy nie ma komu przygotować. Wstyd!
Warwaruca tryumfowała:
— Kawy się zachciało? Jak dobrze, że żadnej kawy nie zrobiłyśmy, a tylko przygotowałyśmy jedzenie dla tych dzieciaków. Dadzą one zbójowi, dadzą.
Pan Władysław po dłuższym i cierpliwym oczekiwaniu na werandzie doczekał się wreszcie kawy. Przyglądał się pani Otylii, uspokajał ją, a ubawiony słuchał opowiadania panny Józi, tym razem chętnie, gdy zazwyczaj odwracał się od tej dziewicy z uprzedzeniem.
Już noc zapadła, gdy aż z Bereżnicy przybiegła do kuchni żona Fudora ciągnąc za rękę zaspaną córeczkę, może ośmioletnią Paraskę. Także Fudorycha lamentowała:
— Na gładkiej drodze, jakby zbója jakiego, opadła ćma smarkaczy mego gazdę. A było ich jak trawy, jak listowia! Nakryli go, na arkan złapali jak psa. Pobili, do konia przywiązali i powlekli w świat. Mówią, że na szubienicę. Takiego gazdę! Gdzież prawo, gdzie pan, gdzie pani? To chrześcijanie, dobrzy ludzie, a nasz naród mściwy, zawzięty.
Mała Paraska pochlipywała, po czym zasunęła się w kąt ławy i zasnęła. Uświadomiona dziedziczka przyszła i uspokajała Fudorychę, że nic z tego nie będzie, bo nie zamierza go skarżyć o szkodę za kurczęta. Fudorycha rozkrzyczała się ze wzruszenia i krzyczała jak gdyby z połoniny na połoninę.
— Daj wam Boże zdrowie, paneczko, i carstwo niebiesne! Ten mój — to wielki gazda, ale nie myślcie, że z nim łatwo. Sam sobie to narobił, bo honorny jak diabeł. I to całkiem pewne, że diabeł nieraz go podjudza, bo on sam dobry człowiek. Mówiłam mu nieraz: zostaw czorta, tfu! Pojednaj się z dziedzicem, i spokój głowie! Ale nie! Czort mu nie pozwolił. Teraz ma za wszystko, a ja także. Ale to wiem dobrze, wasz pan chrześcijanin, nie jakiś panek tylko, pojedna się, pogada z sądami, i panowie uznają, bo to pan.
Warwaruca rozjuszyła się:
— Opamiętaj się, sieroto-nieszczęśnico! Pojednać się z takim zbójem? Taż za to szubienica, prawo cesarskie, żartów nie ma! Czy ty widziałaś kiedy w swoim życiu, albo słyszałaś od kogo, aby ktoś w gości przyszedł w biały dzień i malutkie kurczątka, jedno za drugim i co do jednego, do pieca ciskał?! Sierota kwoczka broniła jak mogła, ale gdzie z takim.
Fudorycha złamała się, płakała cicho.
— Sam sobie narobił, wpadł w pańskie sidła jak jastrząb do pułapki. Przepadł mój Fedjko, koniec jemu i nam także.
Mała Paraska zbudziła się, dosłyszała i zachlipała.
— Przepadł, mameczko, nie wróci, chodźmy już, chodźmy szukać sobie nowego tatka.



8

Gdy wyrostki i dziewczyny pod wodzą Ihnata w czterdzieści koni przyparli niespodzianie Fudora do skał pod Synyciami, tak że ani bronić się nie mógł, ani nie miał dokąd uciekać, po krótkiej bójce wśród nieopisanego wrzasku, związali go i odstawili już wieczorem do posterunku żandermerii w Uścierykach. Żandarmi rozwiązali go z miejsca, a komendant surowe upomniał Ihnata, że będzie odpowiadać w sądzie za samosąd, za gwałt, naruszenie wolności i za porwanie. Na młodych nakrzyczał ostro i nasamprzód z nimi spisał protokół. Był nieubłagany. Nawet wiadomość o wymordowaniu kurcząt nie wzruszyła go. Przeto młodzi oprzytomnieli i przerazili się naprawdę. Oświadczyli, że nic nie wiedzą, nic nie widzieli, nic nie słyszeli, tylko babka stareńka bardzo zawodziła, że zbój, a Ihnat rozkazał ratować gazdynię, dopędzać i wiązać zbója. Ihnat zaś tłumaczył, to sucho i twardo, to z zuchwałym śmiechem, że żandarmów nie ma w pobliżu, bo panicze nie fatygują się tak daleko. Zatem trzeba się bronić samemu, gdy taki zbój wypatrzył chwilę, gdy ani pana ani gajowych nie było w domu. Ale i Ihnat nie mógł wymienić innych szkód jak pomordowanie kurcząt, a także, że w dwa konie przyjechał, porwać chciał panią, ale pani umarła i choć potem ożyła, teraz ledwie żyje. Właśnie tego rodzaju zeznania złościły i wyzywały żandarmów, bo poniżały ich, jak gdyby byli do tego, aby biegać za byle porachunkiem i urojonym doniesieniem. Doniesienie brzmiące „zabity ale jeszcze trochę żyje“ miało już u nich od dawna swą sławę. To nie usposobiło komendanta dobrze wobec Ihnata. Może nawet wolał Fudora za jego maniery, choć oczywiście tylko pozornie i zresztą celowo, niby to przeoczał tymczasem właściwe jego oblicze, stosownie do zaleceń regulaminu, aby go w końcu tym niezawodniej schwytać. Uparcie legalna gra była naczelnym przykazaniem żandarmerii austriackiej. Choć to pewne, że nie umyła się ona do tego zjawiska o przełomowej sławie, jakim była i jest psychologiczna policja rosyjska, której druzgocące odkrycia odsłoniły światu, że cała powierzchnia życia jako teatr i maska jest czymś z gruntu fałszywym, bo tylko w mrokach i pod spodem należy szukać prawdy i duszy.
Oprócz wymownej blizny na twarzy Ihnat wcale nie posiadał zalet teatralnych, nawet odstręczał złośliwym uśmiechem i pewnością siebie. Był szorstki, nie zabiegał o nikogo, nawet o własnego pana. Toteż żandarmi nie okazali mu najmniejszego uznania ani zaufania. Gdy przyciskany pytaniami komendanta do muru pocił się przy surowym protokole, Fudor zamknięty w sąsiedniej izbie zaśpiewywał sobie beztrosko. I kto wie może Ihnat pożałował wówczas, że dał się porwać Warwarucy? Nie wiedział o rzeczy najważniejszej, to jest o zeznaniach księdza wikarego. A był to jedyny powód, który rozstrzygnął, że nie Ihnata zatrzymano, lecz Fudora. Przecie Ihnat wiedział swoje twardo, i żadne dowody ani ceremonie nie były mu potrzebne. Uważał nadal, że żandarmi do jednego tylko potrzebni — dla końcowej parady, gdy już wszystko zrobione. Toteż zwolniony pospieszył do domu i jeszcze przed nocą rozgłosił przez gońców po chatach i nakazał rozgłosić gdzie można — tak jakby cziuhy, to jest wici ogniste, rozpalał z góry na górę — aby kto żyje pospieszył do świtu na posterunek świadczyć przeciw Fudorowi za swoje krzywdy. Inaczej Fudor nasypie piasku w oczy komendantowi i do południa panicze go wypuszczą.
Toteż już przed świtem ludzkie i końskie nogi zadreptały po płajach. Szeregami pospieszyli do żandarmerii poszkodowani czy nienawistnicy Fudora. Otworzyły się usta, świadczyli gorączkowo co do wszystkich kradzieży udowodnionych i przypuszczalnych, prawdziwych i urojonych. O głowach rozbitych, o kościach połamanych, o zabójstwach prawdziwych i domniemanych, a przede wszystkim o groźbach, które jeszcze wisiały nad głowami. Gorączkując się świadkowie zaklinali, aby broń Boże nie wypuścił Fudora, bo im głowy potrzaska lub pouśmierca, a innych świadków odstraszy.
Była to pierwsza niebywała dotąd okazja do odpłaty za pogardę Fudora i za strach.
Nie alarmowany przez nikogo dziedzic bez pośpiechu wrócił do domu dopiero po dwóch dniach. Przeraził się i choć równocześnie zakłopotał się, przecież odczuł wyraźnie ulgę i zadowolenie. Najbardziej z tego, że jak mniemał, lud sam ukarał Fudora za to, że przebrał miarę i naruszył wszystko. Powoli otrząsał się, wspominał swoje zobowiązania wobec swobodnej prawdy starowieku. Pogrążać mściwie i małostkowo Fudora byłoby porażką i przyznaniem racji matce, że zamieszkanie w górach jest nonsensowne i niebezpieczne. Byłoby także śmieszne w oczach rodziny żony, gdyby uwydatnić fakt, że „polski romantyk“ nic innego dotąd nie robił, tylko walczył z jednym-jedynym złodziejem na wielką skalę, a teraz mści się na nim. Zawziętością, jak sądził, ośmieszyłby się także przed ludnością. Koniec końców był rad, nawet szczęśliwy, że musiał tak zrobić, jak powinien był i jak chciał.
Dość rychło przewidział własne trudności. Na razie jeszcze sąsiedzi namawiali go, aby pojechał do żandarmerii, aby sumarycznie wytoczył pozew o wszelkie szkody, aby oskarżył Fudora o napady, o groźby i o obrazy. Ale zaledwie odtransportowano winowajcę do więzienia, zawziętość przygasła. Ci co do niedawna odgrażali się przeciw Fudorowi i tryumfowali, zamilkli. I wkrótce stało się: z góry na górę, od chaty do chaty, od koliby do koliby wspinali się szarapatkowie ze złotymi bączkami na wysokich czapkach. Niemłodzi, przeto utrudzeni, dreptali sobie jak gdyby nic, a gdy odpoczęli i posilili się mlekiem, pokazało się po co przyszli. Wymieniali nazwisko za nazwiskiem, jak gdyby znali każdego człowieka od dziecka i jego ród. Gdzieś tam mieli to wszystko zakarbowane, nie umkniesz im! I zaraz przybliżali do szubienicy. Bo w rękach ich zaszumiały termety, nazwane tak od terminów sądowych papierki niepozorne a groźne. Choć mało kto umiał je czytać, rozjątrzyło się od nich niejedno sumienie: jakżeż można na pewniaka i to bez złości oddać kogoś na szubienicę, w dodatku zaklinając się na Jezusa i przykładając palce do krucyfiksu! Zapachło przysięgami, tak jak gdyby strzałki piorunowe, zamiast od razu strzaskać i spalić, utkwiły w kłodach chaty i tlejąc groziły wybuchem. W dodatku termety, gdy raz zaczęły szumieć, nie ustawały. Naprzód doręczono wezwania na śledztwo a niedługo potem na rozprawę. Skądże tyle papieru jak grad nieustanny?! Tyle papieru to już koniec Fedkowi Giełecie i jego rodowi! I już obciągnęły się kirem serca, gdyż lepiej stracić pamięć, niż mówić prawdę i zgubić człowieka i ród, choćby jaki był pohany. Bo opowiadano sobie, że choć krzyż na stole a księga święta też, sąd nie podaruje oskarżonemu ani jednego dnia, choćby ten co doznał krzywdy, przebaczył, pojednał się, choćby zapewniał, że tamten poprawi się i prosił za nim i gwarantował — to wszystko na nic. Musi mówić prawdę, a potem stulić dziób. Sędzia ukarze biedaka jak sobie zechce, a nieszczęśny świadek będzie winny przed Bogiem i przed ludźmi, że oddał człowieka na szubienicę.
Dlatego po drogach do sądu czy to konno czy pieszo, czy furami, niejeden ze świadków powtarza sobie tę modlitwę-zaklęcie, którą znali wówczas wszyscy:
„Idę ja światem, wielkim kamiennym, idę ja drogą, murowaną kamienną, przez mosty kamienne, do kamiennego miasta. A w mieście tym kamienny dwór, a w tym dworze kamienna komnata. A w tej komnacie kamienny stół. Przy stole tym siedzi pan i kamienne w nim serce. Na stole rozpięcie Chrystowe. Jak to zimne kamienne serce niezdolne przemienić Chrystową krew, tak niech niezdolny będzie ten pan zgrzytać na mnie zębami, złym spojrzeniem szarpać, złym słowem kąsać, niezdolny zmienić ród mój czy inny na żebraków“.
W miarę jak wezwania zbliżały do kamiennych ścian sądu i jak wionęło chłodem naprzód śledztwo, a potem rozprawa sądowa, zaczynano żałować Fudora, z początku nieśmiało, potem coraz powszechniej. Im bardziej kto miał obciążone sumienie tym, że przyczynił się świadectwem do zguby, tym bardziej był skłonny zapłacić za to litością. Chyba że któryś w odpłacie za bezkarność Fudora tak zatwardził serce, jak gajowy Ihnat, co jedno tylko powtarzał: „zbójowi koniec zbójecki“.



9

Do pamiętnego wystąpienia urosło świadectwo samego dziedzica podczas rozprawy sądowej, pełne rezerwy, a prawdę mówiąc — głębiej pomyślanej pychy. Przyczyniło się do odprężenia i zatwierdziło budzącą się litość. Czekający na korytarzach sądu świadkowie, oskarżyciele i rodzina Fudora, którzy zjechali na tę głośną a smutną uroczystość do miasta, natłoczyli się do sali rozpraw. Słuchali z zapartym tchem, to z ciekawością, to z niepokojem, to ze wzruszeniem. Dziedzic nie mógł ani nie zamierzał obalić licznych świadków ni dowodów, lecz pomniejszył ich wrażenie, ponadto oświetlił całość sprawy z niezaprzeczonym humorem, przywodząc na pamięć chłopskie fakcje, rozdrażnienia, obrazy i przedstawiając zarówno zapalne usposobienia ludzi jak i zupełny brak oświaty prawnej, a przede wszystkim wszechwładzę plotki, co wstaje szeptaniem, rozszumi się i kończy się burzą. Tak też mniej więcej ocenił swego gajowego Ihnata, podkreślając jego służbistość i prawość, i tym tłumacząc jego zawziętość. Wrażenie zeznań było poważne. Dziedzic zdał egzamin nie tylko przed społecznością chłopską, przede wszystkim wobec własnej matki. Ostatecznie odwracając swoje własne poniżenie, do którego zawzięcie dążył Fudor, wywyższył się w oczach wszystkich. Kto wiedział w czym rzecz, zauważył, że cierpkie rady Tanaseńka nie poszły na marne. Rozzłościł tym na pewno Ihnata, niemało zdziwił samego Fudora, ale nie jego żonę, która nie miała wątpliwości, że dziedzic chce wyciągnąć jej Fedka spod szubienicy. Niezwłocznie po tych zeznaniach wypadła na korytarz wykrzykując rozpaczliwie jakby z połoniny na połoninę:
— Aż piszczy pan-nieboga, aby ratować Fedka spod kamiennych świadków i od kamiennego sądu! Ale darmo, to zaraza, któż zdoła wyratować z cholery? Chyba sam Bóg.
Wobec świadectw ciężkich i ewidencyj tylu poszkodowanych, zeznania księdza wikarego straciły początkową ważność. Wobec zeznań dziedzica zmalały także dla szczególnego wypadku sceny z kuchni. Ksiądz przedstawiał dość wymownie swe przekonanie zaczerpnięte z naocznego widzenia, że był to napad na dom a także, że całe zachowanie Fudora było zbójeckie i zbrodnicze. Lecz po skrzyżowaniu z zeznaniami dziedzica wrażenia te straciły barwę. Gdy referent sądowy domagał się sprecyzowania, księdzu wyrwało się:
— Ależ pan dobrodziej dziedzic nie był w domu i nie widział tego, co ja widziałem na własne oczy i jak wyglądała ta wyzywająca dzikość z kurczętami.
Zaczepiony dziedzic odpowiadał spokojnie, nawet zwiędle:
— Przede wszystkim nasza wielka izba kuchenna to rodzaj klubu, i wchodzi każdy kto zechce. Możliwe, że oskarżony chciał pokazać przed całą wsią, że kpi sobie z panów. To niemiłe, ale to jeszcze nie zbrodnia. Może nawet i nie to, tylko chciał wyzwać fakcję kuchenną, bo nasza służba miała z nim od dawna sporo starć. W każdym razie nie czuł się pewny, najlepszy dowód, że przyszedł w mej nieobecności. I z tego rozdrażnienia i puszenia się cały jego pokaz skrupił się na kurczętach.
— Ależ pani przeraziła się — odparł ksiądz żywo — omal nie zemdlała, widziałem to.
Dziedzic skrzywił się, jakby ta uwaga była niestosowna. Poczekał chwilę, odpowiedział niedbale:
— Ach! że młode damy przerażają się czasem, to jeszcze niczego nie dowodzi. Na obronę żony mej mogę powiedzieć, że zaraz potem śmiała się, a może ksiądz dobrodziej przypomni sobie, nie omieszkała prosić na kawę.
Na tym skończyła się ledwo uchwytna utarczka, lecz od tego czasu popsuło się coś między oboma świadkami i choć zapewne niedokładnie zrozumiano, co mówił ksiądz, rozgłoszono niebawem, że „polski“ ksiądz pchał zawzięcie Fudora na szubienicę, tylko biedny „nasz“ pan sam jeden bronił go przeciw wszystkim, lepiej niż brat rodzony. Rosły stąd wieści, które na tle obcości wciąż niezrozumiałego sądu wyolbrzymiły dobre zamiary dziedzica do mitu.
Sam Fudor nie kajał się ani nie opierał się zarzutom, nie poddawał dowodów w wątpliwość, co najwyżej prostował je nieznacznie jakby dla większej obiektywności. Surowy wyrok zasądzający go na dziesiątki lat ciężkiego więzienia przyjął spokojnie, a dopiero na wezwanie adwokata i dziękując mu za to — bo nie zdawał sobie sprawy czy to prawo czy pańska protekcja — prosił o zgłoszenie apelacji.
Fudorycha wypadła z sali z krzykiem:
— Z lekkim sercem zniszczyli, co nam obiecywało życie! A jak obiecywało, gdy jechaliśmy od ślubu na koniach! Haj, zdrada, wszędzie zdrada!
Lecz wyższe instancje nie znalazły powodu do zmiany wyroku ugruntowanego tyloma dowodami i motywami i do zmniejszenia wymiaru kary. Wyrok utrzymał się.
Gdy wyrok stał się już prawomocny, żona Fudora, wraz z całym rodem Giełetów, na czele z kudłatym stryjem Fudora, przyszli w delegacji do dziedzica, aby „pogadał z panami sędziami“ na to, aby zmniejszyli karę. Fudorycha już z progu krzyczała w porywie:
— Pięć lat, tak, dziedzicu, pięć, niech im będzie, to mu wystarczy i w sam raz. Niech żony słucha, nie czorta! Niech głów nie rozbija więcej! A te co już porozbijane, jak starego Antosija Gotycza albo Siemienennyka, i tak już były stare, długo nie pociągnęłyby. Cóż zrobić? Siemienennyka szkoda, bo szczery i nabożny, ale po co do takiego wariata jak mój Fedko pysk otwierał? A Antosija nie szkoda, nie. Po co ma dziad dziurkowany takiego gazdę jak mój złodziejem przezywać. Co za dziwota, że mój tak go wyparzył kijem, iż musieli go prędko na konia posadzić, bo by był stary dureń na pustkowiu bez krzyża skonał. Szczekają jeszcze na mego, że przeciw waszej pani się odgrażał i porwać chciał. To brechnia, ja to wiem najlepiej, jemu podoba się tylko taka baba mur jak ja, a nie takie chuchro cacane jak wasza paneczka. A tej małej Kseni, co go zawabiła i zgwałciła na to, aby dziecko jej zrobił i krowę dał — nie wierzcie! To łajdaczka ostatnia. Toż proszę waszej pańskiej łaski, dziedzicu, do serca panom sędziom przemówić, aby pozwolili mu pojednać się za krew, bo z tych lat kryminaru pojednania nie będzie, tylko wrogość. Tymczasem Fedko zmarnuje się i cały ród. A szkoda —
— Oj, szkoda-szkoda — potwierdził smętnie najstarszy z Giełetów.
— Szkoda-szkoda — zamruczeli Giełetowie chórem.
Dziedzic zniecierpliwił się wreszcie:
— Ależ ludzie, cóż wy wygadujecie! To przecież prawo, ustawy, paragrafy. Sędzia nie to robi co chce, tylko co musi. I na co przysięgał. A przecie dobrze wiecie, ilu ludzi poszkodował Fudor, skrzywdził, a nawet pozabijał bezbronnych.
Stryj Giełeta tłumaczył dobrodusznie:
— Ależ ludzie pojednają się z nim lada dzień. Jeden i drugi już chętny do jednania na to, aby wyciągnąć biedaka z ciężkich kryminałów. Jak jeden podpiszą się do jednania, niech tylko wiadomo będzie, że wolno jednać się, że prawo cesarskie pozwala i zatwierdza.
Dziedzic rozgniewał się w końcu:
— Niech jednają się, kiedy odpokutuje i wróci z więzienia. Do tego czasu wyrok twardy jak mur. Nikt nic nie może, i ja nic nie mogę, chyba sam cesarz w drodze łaski.
Nieprzekonana Fudorycha wykrzykiwała:
— Dziedzicu godny, cóż to nam rozpowiadacie! Wyzwolił go pan spod szubienicy, spod samego powrózka wyciągnął pan, widziałam, a teraz już nie może pan wytargować — od sądu czy od cesarza, to nam wszystko jedno — tych parę marnych lat? Cóż im to szkodzi, skoro mu życie podarowali? I tak kryminary mają zapełnione.
Stryj Giełeta perswadował jeszcze:
— To im powiedzcie śmiało, co ja wam mówię na sumienie, że Fedek człowiek niezły, żadnego dziecka nigdy nie skrzywdził, dla chudoby też łaskawy. Nawet tę swoją podmianę nieszczęsną żałuje, zamiast bić po głowie, jak inni, aby ją sobie zabrała diablica. Tylko głowę ma taką suchym jałowcem napchaną, co byle czym się rozpali i buchnie. Dmuchnąć lekko, pogadać z nim — to zaraz się ochłodzi.
Dziedzic był bezradny. Zalecił, by modlili się, to może Bóg zlituje się, a cesarz może kiedyś podaruje z łaski, ale nie zaraz. Uznali to za obietnicę, dziękowali, posłuchali, modlili się i często dawali do cerkwi na służbę Bożą na intencję Fudora. A tymczasem, aby odwdzięczyć się dziedzicowi, pilnowali na zmiany lasu kiedrowego pod Czarnohorą, uganiając się za świętokradczymi złodziejami kiedr bez sumienia i nawet któregoś z nich pobili. Wiedzieli, że stare kiedry, to święte drzewa, i że to największa miłość dziedzica.
Inni jeszcze bardziej żałowali Fudora, gdy dowiedzieli się, że wszystko zależy już tylko od Boga i od cesarza.
— Przepadł Fedjko!
I już bez żadnych przeszkód przypominali do przesady wszystkie dobre uczynki Fudora. Głos ludu powtarzał słowa stryjka Giełety:
— Któż winien, że głowę ma napchaną suchym jałowcem i smołą?!
Nawet gajowy Łukien, choć chytrze nadal wykrzykiwał przeciw Fudorowi, bo liczył się z zawziętym Ihnatem, w tajemnicy przed Fudorychą wziął nieprawe dziecko Fudora, małego Procia, na wychowanie, dołączając go do zbioru sierot, które usynowił. Lecz jeszcze w dalszym ciągu spoglądano ku dziedzicowi i szeptano sobie, że tylko patrzeć a zwolni Fudora, bo wciąż się o niego kłopocze i to całkiem pewne, że jakieś listy do więzienia do niego pisuje. Dopiero gdy dziedzic rozchorował się ciężko, uwierzono, że Fudor przepadł.
Sam Fudor był więźniem spokojnym, lojalnym, znosił dolę twardą cierpliwie, nawet godnie. Po latach, z powodu jubileuszu cesarzowej, na mocy amnestii a na wniosek sądu, zmniejszono mu karę, i po niedługim czasie wyszedł z więzienia. I to przypisywano dziedzicowi, szczególnie rodzina Giełetów. Gdy zrodzi się mit, nadzieja nie opuszcza człowieka, mit broni go zawzięciej od wszystkich adwokatów i instancyj, a niecierpliwiej niż łaska cesarska.
Co to jest sprawiedliwość? Zmierzenie się człowieka i jego czynów ze światem i włączenie go w kierunek i sens świata, tak aby nie został zniszczony ani uszkodzony, lecz zyskał oddech szerszy, a świat się przez to odmłodził. Wszystko to zależy od dwu rzeczy: kto jest podsądnym i kto sądzi. Gdy Wierchowina pasterzy i chłopów zmierzyła się, nie przez kogo innego tylko przez głównego złodzieja i rozbijakę z zadatkiem na tyrana, z sądami wytrawnymi lecz odrębującymi szkodliwe członki, stało się to dla niej całej klęską, niesprawiedliwością, jak czuli ci, którzy pożałowali zeznań obwiniających Fudora. Ci którzy pochwalali, że sprawiedliwości stało się zadość, zadowolili własne oburzenie. Mit ujmuje się za żywym stworzeniem — jak matka.
Zanim jeszcze była sposobność do utarczki mniemań w sądzie, dziedzic i ksiądz skrzyżowali ze sobą szpady w listach. Oto urywki.
Dziedzic pisał: „Znana mi jest dobrze prehistoria obecnego stanu prawnego i to widzę, że nie Fudor za nią odpowiada. Do niedawna jeszcze tak zwana sprawiedliwość działała wyłącznie przez wyprawy karne i stany wyjątkowe. Czyli przez terror. W rezultacie ta praktyka cofnęła ludową sprawiedliwość, jej poczucie, jej tradycję. Niestety nowsza praworządna praktyka sądowa dotąd nie przyjęła się i dotąd nikt jej nie rozumie. A przecie, przypadkowe zresztą, topienie Fudora, jako pierwszej z rzędu ofiary, nie może być wstępem do praworządności i nie powinno smakować odpowiedzialnym sędziom ani dojrzałym świadkom.“
Ksiądz odpowiedział: „Te nadużycia, które panowie obaj, pan dobrodziej i pan Władysław, uprawiacie ze słowem «lud», mogą doprowadzić do rozpaczy. Ma się ochotę stanąć po stronie terroru. Bo wychodzi na to, że bronicie zbrodniarza zuchwałego, który urąga człowieczeństwu i cywilizacji. Po co? Czyż myślicie, że zrzeczenie się kary za własne szkody usprawiedliwia narażanie innych? Bo oto zjawi się nowy Fudor ze szkodą dla życia, bezpieczeństwa i posiadania innych. Odpowiedzialni będą ci, którzy go tak zręcznie zasłaniają od ciosów zasłużonej sprawiedliwości. Bo jakżeż inaczej, jak nie karami, ugasić dzikie namiętności, z których wciąż wynikają zbrodnie. To zbytnio przypomina staropolskie stosunki wraz z tą dumą, że w dawnej Polsce nie było ani policji, ani wykonania, ni poszanowania wyroków sądowych. Wątpię, czy panowie zechcecie być dziedzicami takiej tradycji.“
Dziedzic odpowiedział: „Czyż w nas samych nie istnieją naprawdę źródła dość obfite, aby ugasić nienawiść i złość przeciw nam? Czyż pozostaje tylko policja i kara? «Zasłużona sprawiedliwość». Kto zasłużył na nią? Czy taki punkt widzenia nie przypomina stosunków kolonialnych i traktowania rzekomych dzikusów. Także do naszego ludu z zewnątrz przyszła taka sprawiedliwość i tego rodzaju cywilizacja, a nawet swojego rodzaju religia z trzema bożkami: Marsem, Bachusem i Mamoną. Brakuje tylko jeszcze, aby kazano przebrać się naszemu ludowi w wiedeńskie szmatki. A potem obwinia się lud, że wydaje takie «potwory» jak Fudor. Ależ lud nie tylko boi się sądu i sprawiedliwości, której nie rozumie, ale nawet papierków sądowych. Prawo szubieniczne i stan wyjątkowy przez dziesiątki lat przygotowywało ten strach i właściwie mogłoby być gorzej jeszcze, niż jest. Przypominają mi się pamiętniki hrabiego Tocqueville’a, który tak pisze o Indianach dotkniętych cywilizają: «Już samo pojawienie się ich zdradzało to gruntowne zepsucie, które może wytworzyć jedynie trwałe nadużywanie dobrodziejstw cywilizacji.» A potem, według wspomnień Tocqueville’a, pewien Amerykanin twierdził, że los Indian jest dowodem skazania przez Boga za ich zepsucie. Ten sam Amerykanin poszedł niezwłocznie potem do kościoła i słuchał nabożnie kazania, że wszyscy ludzie są braćmi. — Wydaje mi się nieraz, że cywilizacja napsuła tyle jakby na to, aby miała co naprawiać i aby móc pokazać swe dobrodziejstwa. Taka legitymacja jest oszukańcza, bo przedkłada swe usługi dopiero po złamaniu rdzenia na to, aby wydać się zbawczą.“
Ostatnia replika księdza była krótka: „Mam wrażenie, że moje trzeźwe mazowieckie spojrzenie i bądź co bądź łacińska wyprawa zanurzyły się w mroki karpackich puszcz. Jeśli człowiek nie jest profesorem i badaczem osobliwości przyrody, nie stać go na takie błąkanie. A gdy kto zbyt dużo czyta, a także nie jest profesorem, ten nie wie, co z tym zrobić i zamiast dostosować lekturę do życia i do zadań praktycznych, stosuje życie do książek. Zrobiłem, co do mnie należało i nie zamierzam usprawiedliwiać się. Jestem pewny, że słuszność, a także nasza wiara, jest po mojej stronie. Za moim punktem widzenia przemawia także to, że jest skromny. Proszę przyjąć me błogosławieństwo kapłańskie dla domu Państwa i wyrazy prawdziwego szacunku.“
Po takiej korespondencji nie widywali się więcej, ksiądz wikary otrzymał probostwo w odległej parafii i stopa jego nie stanęła już nigdy nad Czeremoszem.



10

Niepokojony świadomością, że postąpić można tylko tak i, prawdę mówiąc, rozrywany wątpieniami, do których się nie przyznawał, dziedzic słyszał jak prawa górskie prawowały się z uczonymi prawami z dołów. Było to o północy na Rozdrożu Ilci, tam gdzie przed wielu laty Watahowi Doskonałemu zamknęło się serce. Wiadomo, że to miejsce ryzykowne. Prawa czasem przechadzają się razem, ale bywa, że spotykają się idąc w przeciwnych kierunkach. Także wówczas, w wyroków noc, jedne Prawa szły z połonin z pełnymi berbenicami bryndzy i sera, lecz z pustymi besahami, bo po zjedzeniu zapasów, a drugie z dołów z pełnymi besahami, ale z próżnymi berbenicami, bo nic jeszcze nie zebrały na wysokich pastwiskach. Na Rozdrożu było ciemno, ale głosy z ciemności były jasne, a słowa niespieszne lecz ciepłe. Odpoczywało całe zebranie ojców gazdowskich, ojciec koło ojca. Głosy stare i młode także. Alboż to młody ojciec nie jest ojcem? Odpoczywały sobie mówiąc: „Mamy czas, bo co wyjaśnimy w tę noc, to ważne na długie lata“. Przewodnicy przemawiali z kolei raz w imieniu jednych, raz drugich.
Ten z dołów: — Zapasy nasze spore i ktoś by pomyślał, żeśmy bogatsi, bo więcej koni objuczonych tupoce. Przecie nie mamy tego, co wy: wyciągu z traw najsoczystszych. Zaledwie dotknąć waszych zapasów, czuje się, że ociekają, a także pachną zielenią. Chcemy ich skosztować. Posłuchajcie nas połonińscy ojcowie: jest taka mądrość, która szepce, że główne prawo jest jedno. Tylko w ciemności można to powiedzieć, naprzód dlatego, aby nie zarumienić się, gdy ktoś przyprze nas do muru pytaniem: „A któreż to?“ A następnie, aby ktoś nie podejrzewał, że któryś z nas chce siebie postawić na prawo główne. Bo nawet swobodny wybór nie ustanowi prawa głównego, gdyż każde żywe prawo jest dla jednej chwili, dla jednego roku, dla jednego kraju. I to dobrze. Bo jak nie można narzucić tej samej pogody z roku na rok, z kraju na kraj, tak samo niech nas Bóg broni, aby jedno prawo najechało na drugie. Inaczej z tej pokusy narodzi się bękart, samozwańcze prawo, takie jak niegdyś prawo szubieniczne, co chciało was oświecać pałką po głowach. Lecz skoro spotkaliśmy się, spróbujmy gazdować razem.
Ten z połonin: — Nie mamy już naszej służby, któż zechce nas słuchać i gazdować w naszym imieniu...?
Ten z dołów: — Nie ustępujcie. Niech nasza służba uczy się prawdy starowieku, niech służy wam także.
Ten z połonin: — To niewątpliwe, że moglibyśmy razem gazdować, bo jesteśmy, jedni i drudzy, ojcami. Prawo przemawia do ludzi tak jak Bóg do sierot: „Nie masz ojca, ale ja jestem twym ojcem. Nie masz matki, ale ja jestem twą matką.“ Dlatego prawo ostrzega i odstrasza nieposłusznych, karci ich, ale naprawdę nie myśli o karze. Kara jest dla życia, nie życie dla kary. Prawo rodzime zawiesza karę tak wysoko, jak ojciec zeschłą rózgę pod powałą. Prawo ustanowione przez rozbójników, przez tych co najechali ojcowiznę, nie jest prawem. Strach może zatruć głęboko, tak że ci, którzy są zatruci, już nie głosu prawa słuchają, tylko strachu.
Ten z dołów: — Niech was to nie zniechęca, że nasza służba, to jest sędziowie, opowiadają sobie czasami, że u was nie ma praw, bo nie ma zapisanych kodeksów. Mówią tak, ale kto wie czy naprawdę tak myślą. Bo powinni wiedzieć, że nasze ustawy nie spadły jednego dnia z chmur, zatem że świat nie czekał na naszych sędziów, bo wasze prawa tak samo dawne jak i nasze. Ale co prawda trudno jest pamiętać tyle praw bez kodeksów i trudno się ich nauczyć. Jakżeż wy to robicie, że wasza służba zna was i wie co wybrać?
Ten z połonin: — Zapytajcie raczej: jak robiliśmy, bo teraz już nie robimy. Gdy zaczęły w nas uderzać gromy i sypać się strachy, ludzie i gromady przestali wybierać sądków.
Ten z dołów: — A jakże ci sądkowie mogli wiedzieć podług czego sądzić, i jakie były mierniki prawa i jakie ustawy?
Ten z połonin: — Kodeksów zapisanych zapewne nigdy u nas nie było, ale były prawa w trzech warstwach. Pierwsza — to najstarsze Listy z Nieba, tych było 210. Następne — były listy rozwinięte, tych było 2100. I wreszcie jak całe drzewo z korzeniami, z liśćmi i z owocami, pełny pęk praw, wypadki zapamiętane, to trzecia warstwa, tych było 21 000.
Ten z dołów: — Ale któż je zapamiętał, w czyjej głowie spoczywały?
Ten z połonin: — Nie tak chodzi o to aby ktoś spamiętał tylko, i nie o to aby spoczywały, tylko aby żyły, bo świat jest w ciągłym ruchu. Aby żyły przed oczyma prawa głównego.
Ten z dołów: — Któreż to?
Ten z połonin: — Przekazują, że prawo główne głosi: „Stój, człowiecze, świata nie przebędziesz.“ A z tego wywodzi się drugie: „Nie naruszaj“. Przecie słusznie mówiliście, że musi być jeszcze główniejsze prawo. Ale i to słuszne, że do tego trzeba — by się rumienić i strzec się, aby siebie samego nie postawić na prawo główne. Najlepiej zgadywać a nigdy nie powiedzieć.
Ten z dołów: — Czy nie uważacie, że prawo główne odkryli niegdyś Żydzi i chrześcijanie: „Kochaj Boga — kochaj bliźniego“. Bo niech to nas nie myli, że wygląda jak gdyby były dwa prawa. Nie. To jest jedna bardka, tylko że obosieczna.
Ten z połonin: — Słusznie mówicie, że to jedna obosieczna bardka, ale to nie nakaz ani od ludzi ani od ojców przekazany, tylko od Boga zaproszenie grzeczne: „A może byście tak spróbowali i rozlubowali się.“ Bo Bóg nie nakazuje szczodrości, stąd praw szczodrości nie ma, a za niedostatek szczodrości nie ma sądu. To raczej piosnka z nieba, nie list, to zaproszenie aniołów i ich śpiewanka do tańca. Przeciw takiemu, co tańczyć nie umie i śpiewać nie lubi, nie ma procesu.
Ten z dołów: — Może to i tak, ale wspomnieliście o 210 prawach i 2100 i wreszcie 21 000. Na kogo powołują się i kto je powierzył?
Ten z połonin: — Każdy powołuje się na swego nauczyciela, a ów na swego, i idzie to tak głęboko, korzeniście.
Ten z dołów: — Na ile pokoleń?
Ten z połonin: — To obliczyć trudno, ale wiadomo, że sięgają pięćdziesięciu dziewięciu albo sześćdziesięciu ojców wstecz. Najdawniejszy z nich nazywał się Myłobożyn, on to usłyszał pierwszy List z Nieba. Ale nie rozgłaszał go byle komu. Zdaje się, że Bóg tego nie chce, inaczej nasypałby sam więcej Listów niż deszczu i gradu. Chce aby ludzie byli swobodni, a przecież sami natężali uszu. Bo ludzie chętnie chełpią się Listami, na to aby wydawali się nieomylni. Jak gdyby mówili: „To od Boga, siedź cicho, stul dziób!“ Tymczasem prawa są praktyczne i dla świata. Nikt na rozkaz nie będzie doić krowy za rogi, tylko za dojki, choć na to rozkazu nie ma. I byka nikt doić nie będzie, bo z tego nie ma ni sławy, ani korzyści. I choć wszystko chce wywodzić się z głównego prawa, każde prawo ma swoją własną grę, tak jak jest inna nuta dla każdego tańca: inna dla koła, inna dla kruhleka, inna dla arkana, a inna dla półtoraka. Sam ojciec nie będzie tańczyć z wszystkimi dziewczynami na przyjęciu gazdowskim, od tego są synowie, wnuki, prawnuki, od tego są goście, ich towarzysze.
Ten z dołów: — Pięćdziesięciu albo sześćdziesięciu nauczycieli, jeden po drugim w ciągu wieków! To nieźle, więc jeśli obliczyć dwa pokolenia na sto lat, to wyjdzie dwadzieścia wieków wstecz, a jeśli trzy pokolenia, to nawet trzydzieści wieków. Ale czy nie ma w tym pomyłek, błędów albo fałszywych świadectw?
Ten z połonin: — Zważcie przecie, gazdowie, że każdy z tych co słuchali i uczyli się, przysięgał na słońce i na grom. I zanim jeszcze coś wiedział, nauczył się szeregu wszystkich nauczycieli aż do Myłobożyna. To idzie nieco podobnie, ale odwrotnie jak dostęp najdrobniejszej potoczyny do morza. A oprócz tego strzegą praw strażnicy w długim szeregu, zarówno ich powtórzenia, sądzenia czyli stosowania i wreszcie wykonania.
Ten z dołów: — Którzyż to strażnicy?
Ten z połonin: — Zawsze po dwóch: jeden wielki, drugi malutki, na to aby ani bykiem, ani myszką, ani nawet muszką przez sieć praw nie przeskoczyć. Żadnego z nich nie widać i sieci praw nie widać. Swoboda, lecz pilnuj się, człowiecze, każdej chwili.
Ten z dołów: — Więc jakżeż pilnują strażnicy?
Ten z połonin: — Czyhają na zmiany. I stosownie do tego jak człowiek sam się pilnuje, dopadną go jeszcze zanim przekroczy prawo albo po przekroczeniu. Czyha piorun i tuż obok niego czyha łasiczka. Czyha czujnym okiem morskim podskalne morze, a obok niego źródełko malutkie, ale takie co żelazo przeżera a zwie się „pohana hołowyczka“. Czyha Lewiatan śnieżny lawiną i czyha taki malutki proszek, śnieżynka z nieba, co za naruszenie prawa oko na wskroś przedziurawia.
Ten z dołów: — Ha, od takiej policji, i gdyby kto nieustannie zważał na nią, prędko odechciałoby się żyć! A przecie powiadacie słusznie, że prawa są dla życia.
Ten z połonin: — To prawda, i są tacy, co strachają się nieustannie, bo nie są sami siebie pewni. Dlatego na wszystkie strony spluwają zabobonnie: „tfu-tfu-tfu!“ Tak jak kot kiedy go brytany opadną. Ale kto patrzy nieustannie ku głównemu prawu i prawa z serca na jego spotkanie wywołuje i zaprasza, ten odważył się żyć i umierać, i wcale nie pluje naokoło siebie.
Ten z dołów: — A przecież byłoby dobrze, ba, byłoby zbawiennie, gdyby naprzód nauczyli się praw, a potem je zapisali, albo równocześnie zapisali wasi pasterze. Naprzód te 210 starowiecznych i z kolei te 2100 i wreszcie nawet 21 000.
Ten z połonin: — Nasza służba, to jest sądkowie starowieku znali te prawa, pamiętali je, choćby zbudzić którego z nich o północy. Ale nie bardzo je rozgłaszali. I wyobraźcie sobie, gazdowie, gdyby tak kto zapytał któregoś z waszych panów sędziów o prawa, a ów zaczął trajkotać je i furkotać jak strach na ptaki, cóżby to był za strach i jaka nuda! Bo wtedy, zamiast spojrzeć dobrze ku głównemu prawu i słuchać, albo i prosić sumienia grzecznie a cicho, aby się odezwało, ten i ów, przerażony furkotem, opędzałby się od praw i plułby naokoło: „tfu-tfu-tfu!“
Ten z dołów: — Niestety zdarza się, że i nasi słudzy trajkocą jakby się chwalili, a w dodatku zamiast widzieć i tłumaczyć, że to żywe istoty, numerują je tylko i karbują, jak policja gminna cielęta na głównym targu, a ku głównemu prawu nie spoglądają ani sumienia nie zapraszają. Dlatego słusznie mówicie, że w takim wypadku ludzie mogą się rozpluć przeciw prawom: „tfu-tfu-tfu“ zamiast mieć cierpliwą cześć wobec praw. Ale powiedzcie przecie, czy są jeszcze tacy, co znają owe 210, czy 2100 czy nawet 21 000 praw?
Ten z połonin: — Pewnie że są, ale same prawa już posłuchu nie mają, bo nie mają swoich sądków, to jest służby wybranej, zaprzysiężonej i zatwierdzonej. Dlatego posilcie nas swoimi zapasami, chociaż powiadacie, że suche.
Ten z dołów: — Zrobimy co możliwe, a wy pozwólcie nam posilić się waszymi zapasami soczystymi. Ale powiedzcie jeszcze przecie, czy nie można by zebrać jakoś waszych praw nie tylko dla ucha i dla myśli, ale także dla oczu, a przez to dla wszystkich kto chce je poznać, dla narodu i narodów?
Ten z połonin: — Od dłuższego czasu biega tu po drogach i ścieżkach górskich pewien młody człowiek bardzo żywy i niby to chętny, który od kilku lat uczy się starych praw na pamięć tak prędko i gwałtownie, że kto stary i rozważny — jest w strachu. Mówią, że galopem leci, ale co miesiąc jaki tysiączek praw połyka. A potem łapie ludzi po drogach i parzy ich prawami. I z tego, gdy go już z daleka zobaczą, uciekają odeń. On zaś narzeka, że niewdzięcznicy, że nie docenili jaki zeń wielki mąż. Potem już narzeka na wszystkich, na całą gminę i gromadę, jak gdyby zdzierał z nich lice i krzyczy, że wszystkie lica fałszywe, podrobione i przed prawem nieważne. Głosi, że poznał cenę ludzi i że nie ma młodych szczerych i gorących, tylko sami zimni, wygaśli i starzy. I z tego poznać od razu, że nie od starych ojców nauczył się praw, że nie zaprzysiągł swemu nauczycielowi zaprzysiężonemu, tylko po prostu wywąchał i wyszpiegował z ciekawości i dla przechwałek. Całe szczęście, że pisać nie umie. I nie nauczy się. — Ha, zostawmy to.
Ten z dołów: — Pozwólcie, cóż to za wielkie szczęście? Chybaby raczej było szczęściem, gdyby zapisał, bo wówczas nikt nie śmiałby wam cisnąć w oczy: „Nie macie prawa.“
Ten z połonin: — Szczęście, bo przecie nikt nie naszeptał mu i nie zasadził w nim głównego prawa i tego, że trzeba nieustannie ku niemu zaglądać i modlić się. Gdyby takie zapisane prawa, bez duszy i bez rozumienia rozkazywały, toby ludzie byli spętani na wieki. Tym mniej wytrajkotanych praw nikt nie będzie szanować i nie uwierzy im.
Ten z dołów: — Szkoda tego młodego, ale to słuszne, że ten co oskarża, wzrokiem dziurawi i niby to na znawcę ludzi się wygrywa, niegodzien jest parać się z ojcowskimi prawami, choćby je tysiącami umiał na pamięć.
Ten z połonin: — Mało tego, ten młody co chlubi się wiernością, nieraz napada słowami i nawet grozi: „Nie słuchacie mnie, bo nie mam władzy i nie mam siły, ale gdybym je miał, tobym wam pokazał jak słuchać starych praw tak, iżby was potrzaskało.“ A nie tak kierowali słudzy prawa starowieku, nasi sądkowie.
Ten z dołów: — Opowiedzcie nam zatem o nich, na czym opierali władzę praw i powagę sług prawa.
Ten z połonin: — Przede wszystkim na tym, że byli wybrani z takich chłopców, co nie podejrzewali niczego złego i ufali ludziom i stworzeniu. Zatem nie było pośród nich takiego, jak ten młody biegacz, co niby to już poznał, że ludzie są podli, wygaśli i starzy i tylko ponakładali sobie fałszywe lica. Spośród sądków, to znaczy spośród tych, których wybierano na sądków, do pięćdziesiątego roku życia żaden nie wiedział niczego złego o ludziach ani o zbrodni. I gdy takiego sobie upatrzyła gromada, choć może niejeden podśmiewał się i bawił się po cichu, że ufny jest jak małe dziecko, gmina chowała go tak, jak się chowa owoc na zimę, takie jabłka co jeszcze w jesieni surowe i zielone, a dopiero na Boże Narodzenie dojrzeją i są słodkie jak miód. Przypatrywano się im dobrze, śledzono szczególnie, czy który z nich nie przeklinał i złorzeczył, czy nie życzył źle komu. I wybierano go na sądka dopiero, gdy skończył osiemdziesiąt lat. Ale i wówczas gdyby choć jeden głos padł przeciw niemu i zaprzysiągł, że słyszał, jak tamten przeklinał, nie wybraliby go na sądka. Sądkowie przysięgali nauczycielom praw, i przysięgali przed całą gromadą, gdy ich wybrano, że wtedy dopiero zasądzą, gdy czyn sam się osądzi. A trzeba jeszcze wiedzieć, że tych dwunastu sądków osiemdziesięcioletnich mieszkało razem w osobnej chacie, tam też sypiali razem i razem jadali. Mieli czas wciąż naradzać się, poprawiać się wzajemnie i przypominać sobie, bo do gospodarki ich nikt nie potrzebował, mieli do tego dzieci, wnuki dorosłe, nieraz prawnuki.
Ten z dołów: — Jak to trzeba rozumieć, że czyn sam się osądzał?
Ten z połonin: — Główne prawo daje każdemu miejsce na świecie, a sądkowie powinni przede wszystkim to rozumieć i dlatego nie niszczyć nikogo ani nie kaleczyć, tylko jednać i godzić. Jednać czy to za pomocą odpłaty, czy przez przyjęcia i wesela, czy przez długi taniec wspólny, czy też przez pobratymstwo zaprzysiężone nieraz nawet w cerkwi, po spowiedzi przed ołtarzem i księdzem, czy wreszcie dla pojednania rodu przez ożenek. Jednanie to nie prawo, tylko wykonanie i stosowanie prawa. Fałszować pieniądze to zbrodnia, ale skazać i karać zamiast pojednania, fałszując główne prawo — to jeszcze większa zbrodnia. Dla każdego tańca jest inna gra, inna nuta a dla każdej zgody także. Leczyć ma prawo, jeszcze przed chorobą wytłumaczyć i rozjaśniać. Bywa jednak różnie i to całkiem inaczej. Dlatego sądkowie uczyli się praw nie tylko każdy przez swego nauczyciela od głównego prawa, ale także od wypadków z dawnych czasów. Dlatego zanim coś rozstrzygnęli, czy to jednając ludzi, czy osądzając, wzywali czyn, aby sam osądził. Toteż najważniejsze, aby dla każdego prawa znać i rozumieć dokładnie wypadki. W tych 21 000, o których mówią, że z trawy wyszeptane, są wszystkie wypadki przekazane z dawności, co uczą nas o tym, jak sądzili dawni sądkowie. Bo jak już rzekłem, kiedy przebywali razem, razem spali i razem jedli, przypominali jeden drugiemu całymi dniami, a czasem po nocach, różne przypadki. Wokół każdego wypadku lepiły się inne jak pszczoły wokół matki. Przykładów na to doliczyć się trudno i niech ten jeden wystarczy. Sto lat dobiega, gdy Wasylukowi junacy, którzy schylali czoła przed sądkami, uciekli z kraju przed prawem szubienicznym, to jest wyrwali się katowni w Kutach, dokąd ich zawabiono naprzód chytrością a potem gwałtem. Kiedy uciekli i rozbiegli się po świecie, nie było komu bronić kraju, i jacyś rozbójnicy z Węgier wpadli do nas. Rabowali i mordowali bezbronnych, a cesarskie wojsko i Mandatoria wcale nie troszczyły się o to mówiąc: „Niech cierpi ten kraj i bez prawa pozostanie, skoro taki buntowniczy.“ Najgorsza ze zbrodni napastników była taka: Napadli dom bohomolca żydowskiego, który zwał się Jekele Prostak, a tak ufał wszystkiemu, ludziom i zwierzynie, że chodził po puszczach sam bez straży i bez broni. Zabili mu żonę i małe dzieci. Sądkowie nakazali gromadzie dopędzić zbójów, złapać ich i przyprowadzić przed siebie. Junackim rojem ruszyła cała gromada. Złapali rozbójników, związali, na pewno pobili trochę i przyprowadzili przed sąd. Sądkowie kazali ich rozwiązać, nakarmić, napoić i opatrzeć, a potem zaprzysięgli świadków na słońce i na grom, a samych zbójów także. Wszyscy potwierdzili to samo. Sądkowie kazali puścić zbójów na cztery wiatry i niechaj czyn sam ich przeklina i karze. Płakali przy tym nad biedną kobietą i nad dziećmi i nad tym bohomolcem ufnym, a z nimi płakała cała gromada. Wtedy my prawa przyglądałyśmy się z góry i słyszałyśmy wszystko. Przestępcy uciekali przed siebie, a gonił ich tylko płacz i własny grzech. Dogonił ich, nie mogli na miejscu ustać ni usiedzieć. Nie uszli, bo każdy z nich sam pchał się pod piorun i łasiczce w zęby, aby go ugryzła, tak jakby sam szukał kalectwa i śmierci. Znaleźli je wszyscy, ale i z tych sądków żaden już więcej nie śmiał sądzić. Gromada wybrała nowych.
Ten z dołów milczał długo, wyszeptał w końcu: — A gdzież to podziało się wszystko?
Ten z połonin: — Tam gdzie podziewa się wszystko i stamtąd wraca.
Prawa z dołów zamilkły. Jeden z watahów dolskich doszeptał: „Nie myślcie sobie, że u nas wszystko w świetle. Prawa muszą czuwać, niejedno wymijać i nieraz cierpieć. To co wam się przydarzyło, grozi i nam: najazdy zbójeckie. Gdy zbójectwo w powietrzu, gdy szumni bożkowie zasłaniają Boga, bo niewidzialny, prawom już wolno tylko spotkać się w nocy, bo nie dopuszcza się ich do dziennego zebrania. Gdybyż wasi ludzie mogli nam zaufać — —!“



11

Nie ukrywaliśmy, że spotkanie pasterzy z nowoczesnym sądownictwem było zetknięciem się epok nieprzynależnych do siebie: ducha odpłaty i „suum cuique“ z duchem pojednania i kasowania karbów. Lecz nasze kroniki byłyby niezupełne, co gorsza stronnicze, gdybyśmy nie scharakteryzowali generacji ówczesnych sędziów. Lekceważenie przeszłości uchodzi za postęp, ale rzetelny kronikarz nie dba o takie opinie. Zwłaszcza że ówcześni sędziowie zasługują na uwagę jako pionierzy poważnego prądu cywilizacyjnego. Bądź co bądź wierzyli w sprawiedliwość. I bronili jej jak umieli, nieraz bardzo twardo. Co prawda, kto zechce bronić samych sędziów, znajdzie się nieraz w położeniu kłopotliwym, jeśli nie fałszywym. Bo podobnie jak księża i lekarze, zespół sędziowski, jak jeden mąż, rzuca się na takiego, który ich zaczepia, a zaledwie raczy kiwnąć głową takiemu, kto ich broni. Uważają bowiem każdego za laika, a krytyka za pustaka próżnosłowego. Z tych wszystkich dykasterii księża najdrażliwsi, bo najczulsi wobec swoich, i nie ma chyba w żadnym zespole tak gorącej miłości jak między księżmi, do tego stopnia, że gdy ktoś ośmieli się bronić jednego duchownego przed drugim, dostanie po głowie od obu stron.
Sędziowie drugiej połowy XIX w. w naszym kraju byli to ludzie, których łatwiej opisać zbiorowo niż każdego poszczególnie, coś tak jak członków zbytnio „wyrasowanej“ rodziny. Byli nieprzejednani wobec wszelkiej ciemnoty i nieokrzesania, a jedyną ich słabością było zamiłowanie do wyrafinowania prawniczego, nieraz na iście naukowym poziomie. Toteż jedynym zabiegiem, którym adwokat zastępujący podsądnych mógł ująć i niejako przekupić sędziego, były uczone wskazówki, cięcia szermierskie, czerpanie nie tylko z paragrafów, z nowel prawnych, lecz zatrącające także o subtelne definicje, o intencje prawodawcy, o liczne komentarze, do tego stopnia, jak gdyby posiedzenia sądowe powtarzały fechtunki komentatorów. Dlatego zatłoczone chłopami sale rozpraw w Gródku Jagiellońskim, w Krakowcu pod Lwowem, w Kosowie czy w Kutach, a nawet w Żabiem i w Peczeniżynie, przemieniały się nierzadko, nawet z powodu dość błahych pozwów i skarg, w seminaria prawnicze, a błyski wielkich prawników i szkół, od Ulpiana poprzez Pandekty aż do mistrza precyzyjnych definicji, profesora Wlasaka, rozświecały atmosferę zagęszczoną dymem fajkowym, jakby rozpylały zaduch baranich kożuchów i siarkowych zapałek zwanych greckokatolickimi. Inna rzecz, że sami klienci sądów uważali taką szermierkę za pańską magię, z której wynikał jedyny wniosek, że magicy, czyli adwokaci, powinni być jeszcze bardziej suto płatni niż czarownicy górscy. Przynajmniej tyle, bo sam sędzia tak niesamowity, że za samą poczciwą próbę zapłacenia mu za jego trudy, ukarze nieoczekiwanie surowo, a co najmniej nakaże zrzucić ze schodów.
Podkładem sądu było nie wyczucie lecz świadomość umotywowana, cały aparat wyrazistych dokumentów i reguł, dostępnych dla każdego kto światły; zaś czynem były reguły fechtunku, szabla przeciw szabli, szpada przeciw szpadzie, to znaczy: definicja przeciw definicji, paragraf przeciw paragrafowi, komentarz przeciw komentarzowi i świadkowie przeciw świadkom. Niestety, kto tonął w mrokach, zaczynając od nieświadomości tabul gruntowych, nieświadom terminów, rekursu, kompetencji sądów i instancji, ten kończył na tym, że płakał, opamiętywał i apelował nie na czas do wyższej instancji, lecz ze spóźnieniem do serca sędziów, do prawa głównego i do Boga. Chyba tylko w tym jednym można by się dopatrzeć jakiejś klasowości u sędziów, a mianowicie w wyłącznym uznaniu świadomości prawnej i światłej uczoności w prawie. Powiedzmy sobie mimochodem, że nie można rozstrzygnąć naprawdę, gdzie zaczyna się wstęp do jakiejś klasy społecznej, a gdzie się z niej wychodzi. Poza tym sędziowie, mimo że tworzyli pewną osobliwie światłą kastę, pochodzili z różnych klas. Jeśli do jakiej klasy należeli — to do spadkobierców prawa rzymskiego. Wspólny a jasny język, wyraźne reguły gry i walki były ich klasą. Bezsprzecznie troszczyli się o sprawiedliwy interes podsądnych, lecz w ich oczach niszczył się sam taki podsądny, który siebie samego zaniedbywał przez brak świadomości prawnej. Nie wzruszały ich żadne przywiązania do ziemi ojczystej, jeśli nie miały dowodów, zaczerpniętych z arkuszy posiadania, i dlatego, ku przerażeniu nieświadomych podsądnych, spór o ziemię ojczystą niejednokrotnie wygrywał w sądzie jaki taki przeciwnik-adwokat, nieraz przedstawiciel Państwowych Dóbr czyli Fiscusu, czy choćby dobroczynnej Fundacji dla sierot, choć ani on sam, ani jego mocodawcy tej ziemi nie kochali, nie uprawiali, na oczy jej nie widzieli, a tylko wykazali się numerami arkuszów własności. Te marne numerki i papierki wystarczały przeciw zaklęciom i przysięgom chłopskim, że ziemia należy do nich od pierwowieku. I w rezultacie klasowym wrogiem sędziów były nie tylko takie zaklęcia lecz ostateczne a szczególnie zawzięte milczenie podsądnych, czasem świadków, osąd dla sądów, wyraz pogardy i obrzydzenia wobec sądów, sędziów, ich wiedzy i ich dobrej woli. Bo wydawało się potem, że podsądni pretendują do głębszej wiedzy o tym, co to jest sprawiedliwość.
Natomiast atmosfera czujności prawnej, w której atakowały się i broniły się wzajemnie subtelne szpady, z którejkolwiek strony padały razy, była przez sędziów mile widziana i ceniona. W ten sposób przynajmniej znajdowali uznanie za mozolne studia i wysiłki, gdy codzienność prawna, tak zwane pyskówki i szczególne wyspecjalizowanie się bab wiejskich w zawziętych kłótniach, podczas których udowadniały sobie niemoralność i uprawnienie do stosownych przezwisk, napełniały sędziów rozczarowaniem i goryczą, że na darmo marnują światło. Podobnie jak zapalonego lekarza specjalistę nudzi banalna choroba, a elektryzuje nieoczekiwana gratka jakiegoś raka, którego dopadł jak rzadkiego zwierza, nie dla ustrzelenia oczywiście, lecz aby mu błysnął przed oczyma, tak samo sędziowie ożywiali się z powodu wypadków rzadkich, wątpliwości prawniczych i sporów o kompetencję. Przy tym jedni i drudzy wcale nie martwili się stanem pacjentów czy podsądnych. Lecz niewątpliwie rzadkie wypadki prawnicze, pobudzając aktywność myślową, zyskiwały u sędziów swego rodzaju życzliwość dla sprawy.
Jednak w kontraście do tego wszystkiego, jakiekolwiek próby wpływu i zamachy na niezależność sędziów, chociażby pochodziły ze sfer ministerialnych i nawet dworu cesarskiego, spotykały się z tak nieprzejednanym oporem sędziów, nawet z taką wrogością, jak gdyby w myśl rozkazów wielkiego króla Persji, Kambyzesa, siadywali na skórach zdartych z przekupnych sędziów, którymi ów wielki król dla wiecznego memento kazał uścielić krzesła sędziowskie.
Przez wiele lat słynął w Kutach purytański sędzia Danek, od którego nikt nigdy nie słyszał zbędnego słowa. Pracował jednakowo w sądzie jak w domu, dniem i nocą przeżuwał długo decyzje. Jego syn, który jako ksiądz, i to wcale ascetyczny, dożył lat osiemdziesięciu, opowiadał, że jedyną dłuższą rozmową z ojcem była reakcja tegoż, gdy dowiedział się, że syn obrał zawód duchowny. „A czyż nie można było mi tego prędzej powiedzieć?“ Ale jakżeż i kiedy powiedzieć, gdy ojca inne sprawy prócz sądowych nie zajmowały, i nikt nie odważył się zaprzątać mu głowy czym innym.
Nie gorszy, czy może nie lepszy, był sędzia Dobrucki z Delatyna, postrach adwokatów a przygodnie żandarmów. Tępił tych, co zbyt łatwo kierowali lub zachęcali różnych klientów do sądu narażając ich na niepotrzebne procesy i beznadziejne rekursy, tak że podsądni z nakładem kosztów i z wiarą, do upadłego walczyli o sprawę z góry przesądzoną. Toteż ów sędzia, gdy mu już nic nie pozostawało, przenikając chłopów surowym wzrokiem i przerażając ich krzykiem, odstraszał ich dobroczynnie od procesów i od nadużywania sądu, z pewną szkodą dla wiary w magię sądową i dla adwokatów.
Wspomnijmy wreszcie pewną rodzinę, jak gdyby dynastię sędziowską, której członkowie zasłynęli z niezależności. Jeden z nich, jako nadradca w Samborze, prowadził właśnie rozprawę, gdy woźny z polecenia prezydenta sądu prosił go, aby przyszedł powitać, wraz z całym gronem sędziowskim, jego ekscelencję pana ministra, który przybył z Wiednia. Sędzia odpalił cierpko: „Proszę, niech jego ekscelencja raczy przyjść do sali rozpraw, jeśli ma ochotę! Wstęp wolny dla każdego.“ Jego brat, także sędzia, którego adiutant cesarski w umyślnej wizycie prosił o informacje co do pewnego śledztwa, dając do poznania, że dworowi cesarskiemu na nim zależy, wstał gwałtownie i stając na baczność zawołał służbowo: „Jako cesarski i królewski porucznik rezerwy jestem w każdej chwili na rozkazy jego cesarskiej mości, a jako sędzia śledczy w imieniu jego cesarskiej mości, mam obowiązek prowadzić sprawę tajnie, bez żadnych względów i względzików.“ Dworski generał łagodził z koleżeńskim humorem: „Aber Herr Oberleutenant, warum denn so ungemütlich?“
Było oczywiste, że tacy sędziowie nie mogli mieć żadnych względów ani dla Fudora ani dla jego sąsiada dziedzica, wbrew temu czego oczekiwał ród Giełetów. Bo Fudor, tak prosty w swych przestępstwach, był ucieleśnieniem nieokrzesanej ciemnoty, i nie potrzeba było szczególnych odkryć ani subtelności, co najwyżej wytężonej ilościowo pracy, by pozbierać jego przestępstwa i skazać go surowo.
Jeśli gdzie można by się dopatrzeć pewnej klasowości, to nie u sędziów zawodowych, tylko u przysięgłych, przeważnie mieszczan, nieraz rzemieślników. Z chłopami podmiasteczkowymi łączyło ich to i owo, zarówno małe konflikty jak pretensje przewodnictwa. Lecz do pasterzy górskich mieli gruntowne uprzedzenia, a tamci do nich jeszcze większe jako do podpanków. Pokazało się to w sprawie ostatniego i to osławionego opryszka górskiego, Jury ze starego rodu Drahyriów, przeciw któremu za zuchwałe wyczyny i ucieczki zmobilizowano nie tylko żandarmerię i policję całego powiatu, lecz nawet patrole wojskowe. Wśród tego pościgu i powszechnej gorączki Jura, zapewne z pomocą tych co go ukrywali, uszedł pogoni i oddał się sądowi sam w ten sposób, że w samo południe zgłosił się u prezydenta sądu okręgowego. Opowiadano sobie, że dostojnik zemdlał. Jura jednak wolał mieć do czynienia z głową i z panem niż z podpankami. W słynnej podówczas rozprawie, w której mimo wcale korzystne w intencjach świadectwa sąsiadów, skazano go na śmierć przez powieszenie, sędziowie przysięgli mieli niemało sposobności do oburzania się na zuchwalstwo skazanego, który zaledwie raczył odpowiadać na ich pytania, uważając, że tylko prawdziwi panowie, to jest sędziowie zawodowi, mają tu coś do gadania.
Nietrudno odgadnąć, ile klęsk rozpętało się nad ludnością górską w tych masowych zmaganiach nieporozumień i innych rozumień, zwłaszcza na tle zupełnej nieświadomości prawnej, co tak długo i zawzięcie opierała się świadomości zorganizowanej i jej niezrozumiałym urządzeniom. Do takich klęsk należało tragiczne „odbijanie“ gruntów. Te sprawy kończyły się także tragicznie, bo prawdziwymi bójkami pomiędzy egzekutorami wyroków, a nawet wojskiem wezwanym dla asystencji, a dotychczasowymi właścicielami, którzy nieraz, w towarzystwie współczujących sąsiadów, masowo stawali w obronie praw starowieku. W gruncie rzeczy były to walki między pamięcią tradycyjną a między dokumentami, w szczególności księgami gruntowymi. Pasterze uważali je za zupełne uroszczenia, podobnie jak sędziowie traktowali ich zapewnienia i przysięgi co do własności. Sędzia opamiętywał: „Człowiecze! świat nie od wczoraj, te księgi mają dwieście albo trzysta lat!“ Podsądny odpowiadał: „Wysoki sądzie! święta prawda, świat nie od wczoraj, cóż to znaczy jakieś trzysta lat?! Ten grunt nasz z pierwowieku. I dlaczegóż żaden z tych panów nie upominał się dotąd o grunt?“ Tłumaczyć — to nie należało do zadań sędziego, lecz wiadomo było wkrótce, że lasy dopiero od niedawna nabrały wartości i ceny, i dlatego ich właściciele tabularni upomnieli się o to, o co dotąd nie dbali. Ale prawdę mówiąc skorzystały z tego zaledwie dwa wielkie obszary leśne: Państwo i Fundacja, i to tylko jednorazowo dla wyrębu lasu, bo potem, wobec niemożliwości administracyjnych, nastąpiło jedynie przesunięcie posiadania chłopskiego, bo w wyniku oddawano te grunta dla używania gajowym lub małym dzierżawcom za znikomy czynsz. — Tymczasem walka o zasadę kto ma słuszność: tradycja czy księgi gruntowe — wbrew wszelkiemu poczuciu sprawiedliwości, najgorzej odbiła się na dotychczasowych posiadaczach. Procesy cywilne zmieniły się wkrótce na karne, i posiadacze osiadali licznie w więzieniach za opór władzy i gwałt. „Faza rozwoju“, której zdaje się nie przewidziało prawo rzymskie, ni Pandekty, ni komentatorzy. I ostatecznie całość konfliktów skończyła się na zderzeniu między głosami prawa głównego a poszczególnymi i wyspecjalizowanymi paragrafami. W wyniku tego pasterze ostatecznie stracili wiarę w sprawiedliwość, uważając sądownictwo za chytrą grę i zręczny fechtunek zawodowych magów. W niektórych miejscowościach jak miasteczko Kosów, które właśnie z tego zasłynęło, wyrobił się zawód świadków, którzy czekali przed sądem na zamówienia, aby zaprzysiąc wszystko cokolwiek było potrzebne zrozpaczonym klientom. Kto wie, czy nie najgorsze z wszystkiego było to, że gdy w początkach praworządnego sądownictwa obawiano się, czy to powrotu „indagacji korporalnej“, to jest po prostu tortur dla ludzi ze stanu laboriosi XVII w. — o czym nie zapomniano — czy to prawa szubienicznego, to jest stanu wyjątkowego z okresu pacyfikacji buntów, nowe prawo w zasadzie tak ludzkie i mimo wielkie wysiłki i kwalifikacje sędziów, nie okazało się ludzkie, bo stawało się, mimo woli i wbrew zamiarom prawodawców, pułapką dla nie przygotowanych. Do takich pułapek należało dobrze pomyślane prawo wekslowe, które przemieniło się w górach w żałosny wynalazek weksli gruntowych.
Gdzież szukać takich co będą żałować, że poczucie prawa wyschło? Może pasterze i tak dość pieczeni mrozem, słońcem, burzą, niekiedy i głodem, a przecież w niejednym płynni, jak płód dopiero co od pępka odcięty, potrzebowali nie ojcowskiej nawet, lecz matczynej sprawiedliwości z okresu ustroju macierzyńskiego, na to aby od razu nie skamienieli?
Patentowani przyjaciele ludu — nieraz nieźle płatni za to — uważają, że dla ludu będzie najlepiej, gdy przestanie być ludem. Ale któż i jak zaszczepi na nowo dawno odkryte a swoiste poczucie sprawiedliwości tak ważne, jak niektóre dopiero co odkryte gruczoły i witaminy? Zbyt mało jest dokumentów głosów samego ludu, co by przemawiały za tym, że nie tylko wyraźnie odczuwał sprawiedliwość, ale że wyrazy tego poczucia nie były ani chwiejne, ani ubogie. Do takich nielicznych dokumentów należały pamiętniki byłego wójta Goluka, niestety nieznane, bo nie opublikowane.
Czyż milczenie dziejów nie ma już żadnej mocy wobec nadmiaru głośnych słów, które je przykryły?



12

Zaledwie wrócił Fudor z więzienia do domu, udał się niezwłocznie do dziedzica. Jak niegdyś kroczył gościńcem hardo wyprostowany. Witano go, ale z daleka. Jak gdyby ludzie obawiali się go nadal z przyzwyczajenia lub jakby coś zawinili. Nie wiedzieli co mówić, ulatniali się prędko. Zauważono przecie, że wpadł do pyska zębatemu sumieniu. Nie swojemu własnemu lecz sądów. Na całym obliczu i postaci poznawano ślady zębów: „och, jaki pogryziony.“
Fudor idąc dawnymi chodami wstąpił naprzód do gospody Ajzyka przy gościńcu tuż obok dworu. Zanim wszedł do środka, usiadł na ławeczce na poddaszu. Było jakieś święto, i rój młodych chłopców ukazał się na drodze. Zaszeptali, przywitali się grzecznie i znikli pośpiesznie. Z daleka słychać było ich fłojery. Fudor siedział sam i słuchał. Zaledwie uciszyło się, cztery ptaszki, w tym sikorki i zięby, nauczone przez Ajzyka sfrunęły i usiadły Fudorowi na ramieniu. Pokręciły się, poćwierkały a nie otrzymując pokarmu odleciały. Ajzyk dostrzegł je z chaty, dostrzegł też gościa i wyszedł.
— Trochę postarzeliśmy się obaj, Fedku? — zaskrzeczał na przywitanie.
— Zycie minęło — odparł Fudor.
— Ale nie całkiem — pocieszał Ajzyk.
Fudor odpowiedział cedząc powolutku:
— Ochoty nie znajdziesz już ani na wielkich drogach, ani na ścieżkach.
Ajzyk znalazł wytłumaczenie i uspokojenie:
— Nowe czasy, ale bida bidu peremoże.[3] — Wyniósł czarkę wódki, traktował Fudora. Ten nadpijając powoli, oznajmił:
— Idę do dziedzica jednać się.
Ajzyk orzekł:
— Lepiej późno niż nigdy, a to mu się należy. — Znów zagadnął Fudora: — A przecie zdrowy jesteś, Fedku, co? Dzięki Bogu.
Fudor odparł z oporem.
— Może i dzięki, ja Mu nie sprzeciwiam się.
Posiedzieli jak starzy ludzie, bez słów, po czym Fudor podziękował i odszedł. Nie poszedł do dworu skrótem przez przełaz, przez podwórze i przez kuchnię, lecz naokoło drogą przez bramę. Zauważono go już przy bramie, w domu zaczęła się bieganina, cichy alarm. I wątpliwości: czy dziedzic ma się mu pokazać? Dziedzic wyszedł na ganek frontowy sam, nie pozwolił wyjść nikomu ze sobą. Na przywitanie Fudor uchylił z lekka kapelusza. Zaledwie wszedł na schody, wycedził:
— Przyszedłem skwitować się, powiedzieć kto do was strzelał wieczorami.
Dziedzic odparł:
— Wiem to od dawna bardzo dobrze, wyście strzelali.
Fudor zaledwie przez chwilę okazał zdziwienie, znów wyprostował się.
— No to właśnie, jesteśmy kwit całkowicie. Strzelałem i za to jedno słusznie całkiem siedziałem. Wyście mnie ratowali, ale ja już przedtem panią pożałowałem.
Usiedli na ganku na ławeczce, milczeli. Tymczasem z okien i zza węgłów domu zaglądali bacznie, nawet z lękiem domownicy. Po dłuższym milczeniu Fudor wycedził:
— Coś mi się zdaje, dziedzicu, że nie ma już nam o co wojować.
— Mnie tak samo — odparł dziedzic.
— To chyba możemy być pobratymami?
— Chyba tak, Fudorze.
Fudor wsadził rękę do skórzanej torby, wyciągnął z niej długą, niegdyś czerwoną, teraz zadymioną i odrapaną fłojerę cisową.
— To Doboszowa, mego pradziada — dla was.
Dziedzic zachował spokój, lecz zaraz, widocznie uradowany, wszedł żywo do laskowego pokoju. Położył fłojerę na honorowym czapraku. Dla Fudora wyniósł laskę sękatą z pnia winnej latorośli, ze srebrną gałką opatrzoną monogramem.
Oglądając laskę Fudor pomrukiwał bezbronnie:
— Kwit całkowicie! Przynajmniej dobrze to, że już jesteście zdrowi.
— Daj Boże i wam zdrowia — odparł dziedzic.
— Cóż mi więcej zostało — mówił Fudor. — Ale świat całkiem inaczej wygląda, gdy przez tyle lat dzień i noc zasłonięty murami.
Dziedzic mruknął:
— To urządzenie nie podoba mi się wcale.
Fudor przyznał:
— Nikomu nie pomaga, niczego nie naprawia.
Żegnali się w milczeniu. Fudor zeszedł powoli po schodach, patrząc przed siebie nieruchomo, wyprostowany jak zawsze.
Na tym skończyły się w oczach ogółu wiejskiego dzieje Fudora, tak jakby znikł z powierzchni ziemi. Nie schodził już wcale z góry, także z dziedzicem nie widywali się aż do wesela córki dziedzica, na które zaproszono także Fudora.





  1. Wy, pani, jesteście jeszcze bardzo-bardzo młoda.
  2. Gdzież ty będziesz, Fedj Giełeto,
    Dzionek spędzać,
    Gdzież ty będziesz, Fudoryku,
    W nocy nocować?

    A ja myślałem przebywać
    Przy zielonych stołach,
    A ja chciałem nocować
    Gdzie by Pan Bóg pomógł.

    Oj będziesz ty nocować
    W żandarmskich koszarach
    I będziesz gnić — aż zgnijesz
    W Kołomyi w więzieniu.

    Oj już to twoje, Fudoryku,
    Ostatnie biegi,
    Bo upadł twój honor
    Jak kwiatek pod śniegiem.

    Nie będziesz bić ani łamać
    Już tych ludzkich kości,
    Ale będziesz się kołysać
    Dwa łokcie od ziemi.

    Nie będziesz już spoglądać
    Z góry, z Bereżnicy,
    Ale będziesz świat oglądać
    Z wierzchołka, z szubienicy.
  3. Bieda biedę zwycięży (względnie: czort czorta zwycięży).





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.