Listy z nieba/Żniwo górskie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z nieba |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1982 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Słyszeli umiłowany głos po raz ostatni jako przedśmiertny krzyk. Widzieli jak usta otwarte do krzyku łapały powietrze. Oczy ich odgadywały z ruchów rąk, usta ich dopowiadały z drgnień ust. Ktoś wytchnął: „Umiera?“, ktoś inny głośniej szepnął: „Umarł naprawdę.“ Słuchali takichże westchnień z daleka, z daleka, od wschodu. Silny zachodni wiatr nie dopuścił. — Któreż święto w roku albo w całym życiu jest tak wolne od mroku, że stawi czoło, wynosząc pamięć czystą?
Ledwo dostrzegalnie nachylone stoki najwyżej położonych carynek Szumejowych nawet faliste nie są. Nie oko, chyba woda tylko rozsądzi kierunek ich spadu: tak jest łagodny. Przecina je, a jakby szwem wiąże, głęboko w trawach struga nikła choć wcale obfita.
Tam to, z obu stron strumienia, na obu wzniesieniach, w dziesięć lat po chrzcinach u Foki zebrały się przed świtem dwie setki kosarzy na tołokę. Po wschodniej stronie setka znad Dolnej i znad Białej Rzeki, po zachodniej — setka znad Czarnej Rzeki. Było to nazajutrz po święcie Bogarodzicy, które — ten jeden raz w roku — obchodzą wspólnie w połowie sierpnia oba obrządki: łaciński i grecki; gdy pogoda ustali się, najbardziej błękitna to pora, szczyt roku. W święto odpoczęli należycie, więc zawczasu zebrali się na miejscu głównego żniwa, niektórzy już przy pochodniach u schyłku nocy, inni o brzasku dnia. Jeszcze ciemność łapała za oczy, a już z niej czyhały kosy. Zaledwie trawy wynurzyły się z mroku, od razu na przeciwległych skłonach równocześnie szarpnęło śmiertelnie sto kos tu, i sto kos tam. Raz po raz trawy kładły się w westchnieniach, wtórowały im oddechy kosarzy. Prócz skłaniających się ku sobie stoków, rozpędu dodawały kosarzom ich wyścigowe porywy i ich pragnienie, by napić się wody. W rozpędzie stanęły oba szeregi naraz, po obu brzegach cichej strugi. Witali się szczególnie głośno, podawali ręce poprzez wodę, potem krzepili się wodą.
Gazdy Foki nie było jeszcze w żadnym szeregu. Odpoczywając tajali powoli z porankowego stężenia. U szczytu roku wspominali inne żniwo. Kośbę całego roku od ostatniego spotkania. Nowiny nie tak nowe, lecz nurtujące ciągle, bo jeszcze nie każdy z każdym je wymienił. Zaczynali od tego, co dolega. Urywane powiedzenia, bezładne szepty tkały się w rejestr strat.
Najcięższe poniósł ród Szumejowy. Prócz samego Foki zbrakło po prostu wszystkich. Odeszły trzy osoby, a właściwie cztery. Naprzód gdy Foka udał się aż nad Dniestr, umarła o świcie mała Hafijka. W jednym okrzyku: „Moja mamo!“ Niedużo więcej miała niż sześć lat. Pozostała po niej jabłonka z gatunku pisanek. Drzewko było niezdałe jakieś, schło i parszywiało. Jesienią już Foka zamierzał je zrąbać, niechaj dosuszy się, by suche wrzucić na święty wieczór. Hafijka uprosiła: „Zostawcie, diedyku, ja ręczę za nią.“ To słomą owijała drzewko, to nawozem okładała. Nikt jej nie przypominał, zaledwie wstała rankiem, biegła do jabłonki. Drzewko wyzdrowiało, zakwitło na wiosnę i raz już wydało owoce „pisane“. Opowiadają, że za przysługę tak szczerą, drzewko odwdzięczy się przy najbliższej sposobności, na tym świecie albo na innym. Tymczasem nazwano jabłonkę — „Hafijką“.
Wspominając to najstarszy z setki kosarzy znad Białej Rzeki, Nykoła Purszega, zwany Poperecznyk, zakończył buńczucznie:
— Kilka razy do roku bywałem w Jasienowie i wciąż to dziewczę toczyło się po carynkach; taka kulka czerwona. I dzisiaj zaledwie rozjaśniło się, rozglądałem się za nią. Mówią, że pamięć pociecha. Ale chciałoby się zapomnieć, a najlepiej wcale nie znać. A cóż z tym zrobić? Nie poznawać wcale? Jakżeż?
Poperecznyk zadzwonił w kosę dziarsko i ruszył pierwszy. Oba białe rzędy oddaliły się w przeciwnych kierunkach w jeszcze większym rozpędzie. Opóźniały taniec kos ledwie dostrzegalne lecz długie wzniesienia łąk. W oporze do nich przeganiali się wesoło. U obu końców rozległych carynek obróciły się obie setki i bez odpoczynku, jakby im było szczególnie spiesznie, znów zbliżyły się ku strudze. Poperecznyk, mimo że sięgał lat siedemdziesięciu, kosił nadal w pierwszym rzędzie wschodniej setki. Zachodnią setkę prowadził młody Slipeńczuk z Krzyworówni. Ledwie znów spotkali się, postawili kosy, a Poperecznyk kończąc przemowę wywodził czupurnie jak zazwyczaj:
— Za dzieckiem nie ma co zanadto żałować, bo jeszcze nie wiadomo za czym. Przecie Szumeje, wszyscy jak jeden, spopieleli po tej małej. No i Kałyna, nie darmo matka, minęła się najprędzej. — Poperecznyk przybliżył się do strugi, tłumaczył półgłosem: — To wstyd jakoś odchodzić od siebie z powodu dziecka. Ale tym bardziej żal. Może nie tak? Kałyna przestała odzywać się i z tego jakoś pękła.
Slipeńczuk wtrącił pośpiesznie:
— A jej największa szkoda, takiej kraśnej nie było i nie będzie. Mój ojciec mówił —
Także Poperecznyk pośpieszył się:
— Niech ci będzie, ale wcale nie w tym rzecz. To mi raczej powiedz, czy kiedyś o kimś albo o czymś zapomniała? To z innego rodu żeńskiego niżeli nasz w górach. I co z tego? Każda z tych naszych, gdyby taka kraśna, przynajmniej wytańczyłaby się za życia. A tamta? I cóż zabrała ze sobą z tego świata? Pamięć? — Poperecznyk machnął ręką niecierpliwie. Nachmurzył się i podniósł głos:
— Gdyby bez ustanku pamiętać, trzeba by zapomnieć, że sam człowiek żyje. Od wspominania jest posiżinie pogrzebowe, jedna wódka z miodem, a druga ze łzami. I dość! Nas koszą, kośmy i my. Hajda! — Odwrócił się gwałtownie z kosą, za nim pośpieszyła jego setka.
Gdy tamci już ruszyli z kosami. Slipeńczuk wskazując na Nykołę szeptał do swoich kosarzy:
— Patrzcie go, trzyma się czubato, od tego przecie „Poperecznyk“. A co z tego? Starość już go przemaga, widać. Mój ojciec także nie z miękkich. Pamiętacie chyba? Jak struna był. Raz tylko widział Kałynę, a umierając wspominał. I jeszcze jak! Powiada mi: „Po prostu nie ma takich. Chyba raz na setkę lat. — Oderwał głowę od poduszki, uderzył oczyma jak niegdyś i tak mnie pytał, jak bym ja wiedział: — No powiedz, co zrobić? Poddać się jak chudoba?“ „Nie, nie — pocieszałem — trzeba pamiętać. Zapamiętamy, to pewne.“ — Ojciec już głowy podnieść nie może, ale słowem do ściany mnie przyciska: „Ale jak? Chybaby nakarbować na Ewangelii, na ostatniej stroniczce, tam gdzie oprawa złota? Albo, jak myślisz, może by założyć księgę nową — pamięci — Błysnął oczyma mocno: — Wiesz, jak myślę? Obraz jej zamówić, świętować co roku, niech się napatrzą na krasę.“ Tak to troskał się biedak, choć sam niebawem miał pójść.
Wzdychali niewyraźnie, obrócili się i pośpieszyli, nadrabiając stracony czas. Znów dość pośpiesznie wracały obie setki ku strudze. Chociaż młodzi zajeżdżali z prawa i z lewa, Poperecznyk nie dał się przepędzić. Pierwszy zdążył z kosą nad strugę i zaraz tak samo dziarsko ciągnął:
— Mówcie co chcecie, najwięcej szkoda Maksyma Szumeja. Nie tak stary był, a żwawy do ostatka. Nikt nie poznawał u niego żadnego smutku, ani żalu za tamtymi. Ale czekajcie! Raz przecie powiedział: „Do domu! Do domu trza się zabierać!“ A do jakiego domu, kiedy chaty i komory nie opuszczał? No i zasnął jakoś rankiem. Umyty, ubrany jakby do drogi czy na chram. Wraz z nim znikł jego stary chłopczyna, wiecie — —? ten zamorusany „Semenko“. Ha, któż wie dokąd?
Poperecznyk zaśmiał się:
— A wiecie, z nich wszystkich ten jeden tylko przez cały czas lamentował. Z komory wiał jego jęk po nocach.
Poperecznyk od dawna pobudzał młodych do przeczenia, i nauka nie szła na darmo. Jeden z najmłodszych jasienowców, wnuk kiermanycza Utaszczuka, chrząknął i zaśmiał się sucho:
— Dziwne dzieje. Do was, aż nad Białą Rzekę jęk dolatywał, tylko my tutaj w Jasienowie nie słyszeliśmy ni razu.
Poperecznyk zarechotał obrażająco:
— Z tego, że jeden głupi, nie wychodzi, żeby całe Jasienowo było głuche.
Młodzieniec odpowiedział niby to pokornie:
— Któż by wam przeczył? Gdzież taki język jak wasz? Ostra ślina za śliną kapie zeń, a dziurawi jak pohana hołowyczka.
Poperecznyk odpalił:
— Mądre przeczenie nie z języka się toczy, tylko z głowy. Nie ślina lecz olej.
Inni młodsi jasienowcy potakiwali Nykole, a wnuk Cwyłyniuka potwierdził głośno:
— Oj prawda, przez ten cały czas nieraz słychać było jęki z komory. I w nocy i o świcie, i z daleka, i z bliska też.
Wnuk Utaszczukowy upierał się:
— Kto chce słyszeć — słyszy.
— A kto się zatkał — ten zatkany — odpalił młody Cwyłyniuk.
— Ja nie słyszałem ni razu — bronił się tamten. — Kto wie zresztą, może to sam Maksym jęczał we śnie po nocach?
Poperecznyk machnął ręką gwałtownie, odparł niecierpliwie:
— Do takiej rozmowy zdatni ci, co słyszą i rozumieją coś. A inni niech się nie mieszają. Tak czy inaczej, któż wie na pewno czy Maksym i jego Semenko razem są, czy rozłączyli się? To zakryte, nie nasza sprawa. Tylko to pewne, że takiego drugiego jak Maksym nie ma, nikt go nie zastąpi.
Jakby na to aby utrzymać swe znaczenie młody wątpiciel podniósł głos, mówiąc powoli i zbyt dobitnie:
— Nikt nic złego nie powie przeciw Maksymowi, broń Boże. Ale aby nie można zastąpić takiego, co wciąż sterczy w komorze schowany przed światem i nigdzie, nawet w cerkwi, nie pokaże się? Niech z Bogiem spoczywa, i daj mu Boże za to, że zostawił takiego syna.
Poperecznyk spoglądał nań cierpliwie, potem zarechotał z głębi gardła:
— „Tańcuj, tańcuj, Maruszka!“ — przyśpiewuje Cygan niedźwiedzicy, aby tańczyła na targu. Poucza słodko, przygrywa także, ale nigdy bez kija. I tak trzeba z niedźwiadkami! Ale jest także taki, co za nic niedźwiedzi uczyć nie będzie, ani pokazywać wyuczonych. Choćby za ciężkie pieniądze! I taki powie, że Maksyma zastąpić nie można, bo wie, że jest niewielu takich. Są, ale jeden daleko od drugiego, jak te słupy wiatrowe, co trzymają niebo. — Poperecznyk wskazał ręką na niebo, potem spoglądał sierdziście na kosę.
Młodzieniec rozłożył ręce, westchnął z wyrzeczeniem. Jakby poddając pod sąd gromady powtórzył cicho:
— Słupy wiatrowe — słyszycie? — Odwrócił się gwałtownie, machnął kosą i zaraz oba rzędy kosarzy, jak rzesza ptaków spłoszona wzlotem jednego, ruszyły z kosami. Jakby urażeni, nie wiadomo kto i przez kogo, uciekali od siebie, to dopędzali się gorączkowo lecz w milczeniu.
Wysoko nad głowami ogniste słońce wytoczyło się zza Pisanego Kamienia. I niezwłocznie u dołu zjawił się Foka z dwoma końmi naładowanymi besahami i z garstką chatyńskich ludzi. Zanim przywitał się, klęknął nad strugą i skłonił się słońcu. Po czym on i pomocnicy rozścielali przy strudze liżnyki i zwoje płótna, a na nich potrawy dla śniadania: świeże trzeszczące w rękach chleby-korsze, koneweczki z huślanką, rakwy z masłem i bryndzą. Kosarze doszli z dwóch stron nad strugę, kosząc nieustannie. Także oni obracali się ku słońcu, klękali wszyscy. Wreszcie głośno, za porządkiem witali się z gazdą i z chatyńskimi ludźmi.
Nagle struga zakipiała, zapałała odbiciem słońca. W nie skoszonych jeszcze trawach zadygotały rosy tańcami światła. Każdy z białych kosarzy odbijał się w nich i znikał w nich, lecz sami kosarze zasłaniając oczy od płomiennego słońca odsuwali się od zwiewnych odbić w rosach, jakby w obawie przed niewolą odbicia i aby rosy nie złapały każdego w byt tak świetlisty, że sam człowiek zniknie z ziemi. Przechodzili na skoszone już połacie, gdzie chwytliwe rosy leżały już w ostatnich drgawkach światła.
Gdy na ziemi rosy roiły się bezgłośnie, w powietrzu świergotliwe roje jaskółek zleciały dla odbycia szkoły z dziatwą swą dla ćwiczeń przed odlotem. Jeden rój nie przeszkadzał drugiemu, kosarze nie przeszkadzali żadnemu.
Rozsiedli się w szeregach, na liżnykach przy białych płótnach zamiast stołów. Foka posadził obok siebie z obu stron dwu najstarszych kosarzy, Nykołę zwanego Poperecznykiem i byłego wójta Żabiego. Tego samego co, gdy nastała słoboda zwana konstytucją, ogłosił się gubernatorem i w zaufaniu do cesarza odłączył się od Państwa. Niestety, niedługo potem żabiowcy opuścili go dość szpetnie, bo komisarz c.k. starostwa, który przyjechał na sprawdzenie wyborów, zakręcił wyborcom w głowach umiejętnie. Na wniosek komisarza uchwalili, że gubernator uratował ich gromadę od buntów i od sądów nagłych także, za co należy mu się nagroda najwyższa. Niezwłocznie komisarz wstał i w imieniu Jego Apostolskiej Mości uroczyście zawiesił mu na szyi łańcuszek złoty z medalem na czarno-żółtej wstążeczce. Wyborcy wstali także, zaparło im oddech, byliby go wybrali zastępcą cesarza, gdyby ktoś poddał taką myśl. Tymczasem opętani przez komisarza, sami nie wiedząc kiedy, wybrali nowego wójta. Gubernator poszarzał, zbiedniał, ale nie sprzedał łańcuszka. Ubierał go na każde święto. Choć gubernator, kosił obecnie razem z innymi, ale z uwagi na wiek i godność, gdzieś na samym końcu, bo odpoczywał częściej od innych. Kosarze honorowali go; czasem porozumiewając się nieznacznie oczyma, przerywali robotę, aby się nie zmęczył. Gubernator z grzecznością dostojnika zachęcał żywo, aby nie zapominać o robocie. Także w rozmowach podczas śniadania zerkali nań nierzadko, najwięcej gdy kto zatrącił o cesarza i politykę.
Jakby zgadując o czym dopiero co rozmawiali kosarze, także Foka wspomniał nowiny takie, co do których jeszcze nie wszyscy się porozumieli.
— Każdy ma swoje straty, ale są także straty wszystkich. Największa z nich, że Tanaseńko minął się tej wiosny. — Pochylił głowę, potem wskazał ręką na słońce mówiąc: — Kiedy wstaje czyste jak dziś, można by pomyśleć, że szuka Tanasija.
Nikt nie odpowiadał, choć może niejeden miał ochotę powiedzieć niejedno. Tanaseńko był już daleko od wszystkich, bo sam oddalił się jakoś w ostatnich latach. Im dalsza boleść, tym bardziej dostępna mowie. Rozglądali się wszakże wokoło. Oczy ich spoczęły na synu Andrijka Płytki, Lubku. On to w ostatnich latach częściej niż inni zachodził do Tanasija. Chociaż najmłodszy, nauczył się zbierać wspomnienia, już w chłopięctwie poznał wielu ludzi starszych i młodszych, bo przebywał na butynie, jeździł na darabach aż do Czerniowiec, bywał po miastach. Opowiadał chętnie i umiejętnie:
— Kiedy mój diedia i nasz opiekun, dziekan Buraczyński, zmarli, ciągnęło mnie do Tanaseńka. Narzekał różnie. Że nie ma z kim gadać, że nie ma z kim żyć, w końcu, że nie ma co robić, że czas umierać. Ale jakoś nie umierał. Ostatnie lata hodował jeszcze więcej chudoby niż dawniej, uwijał się sam niespamiętanie, sług miał coraz więcej i przybytki liczył setkami. Potrzebował dużo chudoby, tak jakby Ormianie, co dali mu ciężkie zadatki, stali mu z nosami nad głową, tak jakby kupcy bydła z całych Węgier i nawet z Italii — rzeszami upominali się o towar. Potrzebował coraz więcej — bo każdy chciał go mieć za kuma. I tak się już zrobiło, że kogo spotkał na drodze, to kum. Kiedy przechodził, słyszało się naokoło niego już z daleka: „Kum — kuma — kumie, kumoczku — my kumy, wy kumy, kumy, kumy, kumy“. Jakby ród żabi z całego Żabiego, co tylko wiosną rechocze rzeszą, w zalewie pod Głyfą, zwąchał się i zaroił wokół Tanasija. Tanasij kumkał także. Po trosze wyśmiewał kumów, straszył także, że nic nikomu nie zapisze. Wykrzykiwał tak: „To wszystko już od dawna zapisane czortu przy świadkach, to mój kum główny i najwierniejszy.“ Kumy przywykli, nie obrażali się, tym bardziej, że przy każdym chrzcie każdemu chrześniakowi coś podarował. I potem o każdym pamiętał, posłał temu i owemu to owcę, to cielę, to kożuch, to sukno. Furczało od kumów. Całe Żabie kumkało. Przecie nie brakło takich, co mu byli przeciwni. Ci narzekali, że psuje handel, że umyślnie sprzedaje kupcom z Kosowa bydło za tanio, po prostu pół darmo. Zdaje się, że i to także robił na przekór. Narzekał jak zawsze, wyśmiewał jak zawsze, a uwijał się jeszcze bardziej niż dawniej. Jakąż siłę do pracy miał ten stary! Zamęczał hodowańców, zamęczał najmitów, a kto z rodziny się trafił, to jeszcze gorzej. Pozwalał co prawda służbie zapraszać pomocników na tołoki, urządzał im zabawy, tańczył razem z nimi, a jedzenia brać mogli sobie kiedy chcieli i ile chcieli. Narzekali po cichu, ale żaden z nich nie odchodził i nowi lepili się doń, przychodzili aż z dołów. Tanasij rozumiał to dobrze i mawiał tak: „Gospodarstwo powinno być takie, aby wszystko co żyje doń się garnęło. Aby po lasach sława hukała pomiędzy dziką żywociną: «Chodźmy do niego, tam życie.» Do Boga kiedyś tak samo pchać się będą ludzie, cóż, kiedy za późno.“
Kiedy wówczas po raz ostatni wstąpiłem do niego, tak się ucieszył, jakby nie było większego szczęścia. Miałem niejedno do załatwienia w Żabiem i w Bereżnicy aż na samej górze. Mówię mu to od razu, a on na to: „Siadaj, synku, choć na chwilkę, zaraz cię puszczę.“ Biegał do komory coraz prędzej, znosił co niemiara, potem rozkrzyczał się na całe obejście jak gdyby do pożaru: „Andrijkowy chłopiec przyszedł, rzućcie wszystko! Chodźcie wszyscy tutaj.“ Od razu zbiegli się wszyscy, kto był z rodziny, a także hodowańcy i najmici. Od razu kłopot dla mnie, bo mnie śpieszno, a tu jeden za drugim przypija, zatrzymuje, odmówić nie wypada. Proszę tylko Tanasija raz jeszcze na rozum o łaskę, aby mnie zwolnił prędko, bo mam na głowie to i tamto. A on w krzyk: „Widzisz co za przeklęty kraj, szczęścia w nim nie ma. Gdzie indziej byłbyś i we wsi i w sklepach, i znów u mnie, a potem w domu zawczasu. A tutaj wszystko daleko, nigdzie nie nabędziesz się, kiwasz się tylko na koniu od świtu do północy i nieraz jeszcze w deszcz. Ciągle sam, a potem tygodniami gnijesz w chacie, zasypany śniegiem, jak niedźwiedź w gaurze. To dziw, że jeszcze nie wywieszali się jeden po drugim. Najwyższy czas.“
Odpowiedziałem mu na moją biedę: „To właśnie szczęście, że człowiek może sobie uciec tak daleko, nikt go nie dogoni i ma spokój.“ Wtedy zadumał się i tak mi powiada smutno jakoś: „Uciec? Od kogo? Pewno od nudziarzy. A kto najnieznośniejszy nudziarz? Taki stary jak ja. Już wiem, idź sobie. Zabieraj się!“ — „Przysięgam, Tanaseńku, że przeciw wam nic nie pomyślałem.“ Patrzy spode łba i mówi: „No, to siadaj, zaraz wypróbuję cię, czyś szczery czy polityk. Pij!“
Naokoło nas berbeniczki ślicznie wypisane, w nich gorzałeczka z miodem i z ziołami, nie nalubowałbyś się, a trochę dalej sery jak kamienie młyńskie. I tak się zaczęło. Popijaliśmy zrazu spokojnie, no i rozmowa zeszła na dawnych ludzi. Powiedziałem, że mi żal i dawności szkoda. „Jaka tam szkoda — krzyczy Tanasij — takiś młody i już tylko dawność chwalisz? Upiłeś się już, czy co?“ Już i ja niecierpliwy, odpaliłem staremu: „Wcale nie, całkiem przytomnie i twardo mówię: szkoda. Gdzież znajdą się tacy ludzie? Zmaleńczało wszystko i po prostu sparszywiało.“ Myślałem, że obrazi się, że mu się sprzeciwiam, a on chichocze cichutko, rozsiadł się i odpowiada powolutku całkiem miękko: „No to daj, niech cię oświecę, boś bardzo jeszcze głupiutki. Wszystko można zrobić, tylko czasu nie przerobisz, ano spróbuj! Jest jeszcze jeden taki mądrala, co wciąż szepce i obiecuje: «Przerobię czas tylko patrzeć, poczekajcie odrobinę.» — I czekam na to jeszcze, ale tymczasem czas nowy rozburzanił się, patrzaj naokoło i dziwuj się. Powiedz, widziałeś kiedy jaśniepański grzebień samograj?“ „Nie, nie widziałem — mówię mu — i nie jestem ciekaw.“ „Powoli chłopcze — mówi mi stary — a czy ty wiesz przynajmniej, skąd główne światło idzie na świat?“ „Czemuż bym nie wiedział, od Boga, od słońca.“ „Ho-ho — śmieje się stary — tyś zapleśniałej wiary, nic nie rozumiesz. Główne światło idzie od nauki przez jaśnie panów. Stara pani dziedziczka, ta z książąt, oświeca naród od dawna. Widziałeś ją kiedy?“ „Co kogo obchodzi jakaś dziedziczka?“ „No to siedź cicho i słuchaj, bo durny zostaniesz na zawsze. Od kiedy pan cesarz tam na dołach rozdarował co nie jego i skasował pańszczyznę, przeklęci chłopi nie zachowali dla jasnej pani ani kropli wdzięczności, ani okruszyny wierności. Tak jakby głodem zamorzyli niebogę. Dawniej bywało inaczej: Pani jedzie sobie powozem przez wieś na inspekcję, ogląda czy dachy nie krzywe, czy słoma na dachach nie zmierzwiona, czy podwórza czyste. A ekonom sierota, Dubkiewicz zwał się nieboszczyk, i niech mu świeci co mu ma świecić, schowany u chłopa w kącie trzęsie się. No, i gdzieś po drodze jasna pani zoczy jakie-takie dziewczę. Skinie ręką, zatrzyma powóz i huknie na hajduka: «Hajda, wyczesać mi to, ruch!» Hajduk skoczy jakby go zapiekło, puści w ruch samograj na głowę dziewczyny, a ten zagra-zazgrzyta, wygrzebie, wygrzebie i choćby tylko jedną sierocą weszkę wyczesał, dziedziczka zaraz chlaśnie dziewczynę po pysku na odlew. Całkiem leciutko, tylko trochę krwi jej z nosa wypuści, to zdrowo. I jedzie dalej. Za to z ekonomem parada. Zawoła do raportu i chlasta go, ile się jej spodoba. Im kto u niej wyżej w urzędzie, tym dokładniej go chlasta. Za to wszystko chłopi obrzydliwcy kiwają się przed nią jak jeden: «Paneczko jasne słoneczko, gdzież taka druga jak wy!» A teraz koniec, cesarz przejął wszystkie wszy na siebie, na urzędników, na szkoły. Niech się kłopocą z całym wszarstwem! Dziedziczka poczerniała, to nie żarty, dziewięćdziesiąt lat nad głową jej sterczy jak nawis śnieżny, a tu wszystkie wszy wymknęły się raz na zawsze. Rozchorowała się, ale jakoś wytrzymała, bo czort bez ustanku jej szeptał-szeptał. Tak długo aż zrozumiała. Wymyśliła coś mądrego. Porzuciła tamtych niewdzięczników, sprowadziła cały furgon grzebieni samograjnych, przeprawiła to przez Bukowiec jak armatę i przyjechała do nas w góry, aby puścić światło na tutejsze głowy. I niby to dobrze. U nas naród delikatny, obleśny, zęby wyszczerzone, szczebiocą, obiecują, przysiągłbyś, że złoto nie ludzie. A ledwo wyjdą za bramę, rechocą jak konie. Dziedziczka nie ze słabych, stara hetmańska krew. Pyszniejsza niż jej opiekun, sam pan czort. Dosłyszała. Jak sypnie pieprzem na hajduków: «Hajda, przeczesać tych łajdaków! Ruch!» Hajduki trzaskają sobie gęsto nahajkami zza płotu, ale za bramę wyjść ani mowy. Tchórze. Oświata pogrzebana, dziedziczka znów poczerniała jak węgiel. Ale czort dobrodziej czuwał, szeptał-naszeptał i z tego wymyśliła chytrze, odwrotnie: «niech odtąd sami drapią się na ścianę!» Każe sobie zawołać starą pannę urzędniczkę z poczty i mówi jej na ucho: «Paniusieczko moja, oto sekretny skarb dla ciebie tylko, samograj cały z perły. To bardzo drogie, ale tobie z łaski dam taniej.» Stara panna chwyciła zaraz z miejsca grzebień. — A czyż ty, chłopcze, możesz wystawić sobie jaki to grzebień-samograj?“ Odpowiadam mu: „Grzebień jak grzebień.“ „Gdzież tam! Grzebień na wierzchu, a pod grzebieniem główny kogut z Babylonu i sprzed końca świata, perłowy cały. Czub perłowy, oczy perłowe, zęby perłowe, łuski perłowe, pazury — — Oczyma błyśnie krwawo, zębami błyśnie, pazurami błyśnie, skrzydłami załopoce, zarży kuku-ryku i skoczy —“ „Kto taki — pytam — grzebień skoczy?“ „Ależ kogut piekielny skoczy, Apolio zwie się, tfu! (Nie bój się, Bazio Kropiwnicki wyczytał mi wszystko). Dziobem-grzebieniem pogrzebie-wygrzebie, pazurami zaskrobie-wyskrobie, zazgrzyta fiut-fiut, i popękają wszystkie wszy co do jednej, pouch-pouch!“ „Oho, Tanaseńku — śmieję się — zostawi chyba na rozpłodek?“ „Ani mowy, bez litości wytępi. Oświata! Co prawda, nie wszystko idzie od razu. Panna urzędniczka pod sekretem błyśnie każdej babie pod nos grzebieniem: «Widzisz? To od jasnej pani, ale cicho-sza, mówić nie wolno.» Zataiła samograj, po cichu czesze tylko starego psa, aby go ani jedna wesz nie zadrasnęła. Pies zdechł z czesania, panna lamentuje. Tymczasem po babach szepty przeleciały od ucha do ucha: jest coś takiego, wielka moda. — Wtedy Mariczka wójtowa, jak noc jesienna brzydka, taka jak bogaczce przystoi, domyśliła się. Prędko wkręciła się do panny urzędniczki, pociesza, popłakuje, podlizuje, zakręciła się tu i tam i wykradła grzebień. Pobiegła do chaty, rozebrała się w komorze do goła jak na święto Rozihry, puściła samograj na głowę, na ciało i puściła się z kogutem. Skoczył na nią jak na kurę, zazgrzytał i zaraz głowa rozbłysła i ciało rozbłysło. Ledwie wyszła na ulicę, ledwie tyłkiem zakręciła, i zafurczało wokół niej. Zaroiło się od chłopców, jeden za drugim szlą swatów z wódką. I poszła sława na cały powiat, rozmałpiły się baby. W dwu szeregach roją się pod sam dwór, jeden rząd z góry Rzeki, drugi z dołu. Jak spojrzeć, baba za babą, same najbrzydsze, czarne i żółto nakrapiane. Proszą, przymilają się, popłakują: jasna dziedziczko, ratujcie, po grzebieniu dajcie, darujcie z łaski, albo mieniajcie, sprzedajcie za głowę, za ciało, za duszę. — Dziedziczka kręci nosem: niech jęczą sobie, niech poczekają do samego rana. — Baby tłoczą się, duszą się w tłoku, obiecują co mogą. I wtedy pani każe rozdać każdej po grzebieniu. Chapnęły grzebienie, rozbiegły się po chatach. Pani odżyła i dalej żyje bez końca. I krzyk-grom przewiał przez cały powiat. Zgrzytają grzebienie, szorują, czyszczą się fiut-fiut, pękają wszy pouch-pouch. Baby parują się z kogutem, rozbłysnęły im głowy, świecą się cycki i tyłki. Brzydkie wypiękniały, ładne przy nich zbrzydły, już i one rozbijają się za grzebieniami. Wszy wymiecione, z nimi cała dawna prawda. Kogut z wsi do wsi skacze bez wstydu: «Kuku-ryku! oświata. Nowe czasy. Amen.»“ „A gdzież się teraz podział czort-Apolion?“ — pytam. Tariasij ani nie zająknął się: „Rozsypał grzebienie, wygrzebał, a teraz schował się, aby znijaczyć do końca.“
Śmiech gęsty posypał się po kosarzach, a Lubko oglądając z boku jednego za drugim, z zadowoleniem gładził ręką kędziory obficie masłem wymaszczone. Foka zapytał:
— I na tym się skończyło?
— Zgadujecie dobrze — odparł Lubko — nie skończyło się, bo dopiero się zaczęło. Bajeczka nie spodobała mi się wcale, bo tak paskudził gębą stary jak najdurniejszy podpanek. Ale mówię mu grzecznie: „Tanaseńku, żartujecie wesoło, chcecie mnie wypróbować, a sam dobrze wiecie, że stara prawda świeci jak słońce, bez niej zmarniejemy. Mój ojciec mówił tak samo.“ — Wówczas z rozmachu nalał wódki po czubek do czerwonej szklanki, skoczył ku mnie jak kot na mysz. I wlał mi do gardła całą wódkę jakby dziecku lekarstwo: „Może teraz oprzytomniejesz? — krzyczy. — Stara prawda? To dym tysiącletni! Chcesz, dymy stare składać do berbenicy, dymy czerpać sitem i na targu sprzedawać? Tfu! To musi sczeznąć, zginąć! I my także. A taki co zginąć musi, niech ginie czupurnie.“
Sparzył mi język, zalał mowę, czekałem aż się uspokoi. Potem chwytam go grzecznie: „To już nie ma ratunku? To mus, aby przystać do nowej mody? A jak? powiedzcież.“ Ucieszył się niby to: „Aha! nareszcie już i tobie zapachniało. I ciebie korci do zdrady. Na Francuza chcesz się przechrzcić, czy na Niemca? Dobrze, wybieraj sobie, który mniejszy wstyd. Ale to na darmo, nie oszukasz nikogo. Korci czy nie korci, i tak cię poznają, zginiesz i ty.“ „Od czegoż mam zginąć?“ — pytam. — „Od pisma“ — mówi stary. — A ja w śmiech: „A to mi wielki strach, do szkoły i tak już nie pójdę, a samo pismo do chaty aż na górę za mną nie przyczłapie.“ — „Dopędzi cię, przepędzi!“ — krzyczy stary w złości. Już i ja się zniecierpliwiłem: „Kto mnie dopędzi, jakim prawem? Kicham na pismo!“ „Czyż ty ślepy czy głuchy? — mówi Tanasij. — Prawo jest takie i nowa prawda taka: co na piśmie to prawdziwe, a na co pisma nie ma, to łgarstwo i oszustwo. Za kilka lat wypalą wam karby na uszach, ponumerują gorzej niż świnie na jarmarku. Ledwo z chaty nos pokażesz, a tam już stoi łapiduch cesarski i wrzeszczy: «Coś ty za jeden? pismo pokaż!» — Potem i do chaty wtargnie: «Ktoś ty? jakim prawem tu siedzisz?» — Ty do niego po ludzku: «Starym prawem, ja Andrijkowy syn, z rodu Płytków, gazda tej chaty.» — A on charknie na ciebie: «Jaki tam gazda, gówno nie gazda, na śmiecie stare prawo. Na piśmie dowód pokaż, a nie — to marsz z chaty!»“ „A do was nie przyjdzie?“ — pytam Tanasija. „Niech przychodzi, majątek już dawno czortu zapisałem, czort sobie odwojuje, a mnie ten cesarski już w chacie nie zastanie.“
Wódka buszowała mi po całej średzinie, a słowa kłuły wątrobę. Mówię mu prosto: „Tanaseńku, za co? Co wam zrobiłem?“ Opuścił głowę i plącze smutno językiem: „Chłopczyno, komuż mam się poskarżyć? Chrześniakom czy kumom? Zdradzają ciągle i zdradzą ostatecznie. Cap języka koziego się nie wyrzeknie, a oni w szkole już behekają jeden jak drugi: «abebe, bebeche, łepeche.» Pisma i tak się nie nauczą, głowy za ciasne, ale to jedno na pewno w głowy im wbiją: «Chłop świnia, chłop ciemny, smaruj chłopa miodem, a on śmierdzi gnojem.» Potem jeden słup zakopią na Czarnohorze, a drugi na Ihrecu, u góry łodwę wyciosaną przybiją i nakarbują na wieczną pamięć czerwonymi literami, aby z daleka świeciło nad całym krajem: «Chłop świnia, chłop bydlak, chłop ciemny, smaruj go miodem a on śmierdzi gnojem.» — Tego nauczą się, na to przysięgną, starą prawdę wymiotą, przysięgną, że nigdy jej nie było.“
Posmutniałem od wódki, pociemniało mi w głowie od smutnych myśli i pytam go cicho: „To cóż teraz robić nam młodym?“ Ożywił się, znów rozsiadł się szeroko i mówi mi: „Naprzód ożenić, bo baby pierwsze wszystko zaprzepaszczą, ale mogą także utrzymać mocno. Dlatego pamiętaj, aby żona twoja była kurwa sprawna i żwawa, kurwa główna. Tylko taka cię ochroni.“
Zerwałem się na równe nogi, chlasnąłem dłonią o stół w złości: „Tak mówicie do mnie, Tanaseńku? nie chcę tego słuchać, zabieram się.“
Ogarnął mnie mocno ręką za plecy, nie puścił, przybliżył głowę do mej głowy, świdruje oczyma, nie wiem czy chce pocałować czy złapać za ucho. Posadził na ławie i mówi ponuro: „Chłopcze, jeśli chcesz naprawdę bronić siebie i chaty swojej i swoich, żona musi być kurwa okrągła, taka co tańczy, aż chata tańczy, i rządzi chatą, aż chata trzeszczy. Taka co puści się z tym co trzeba, wymknie się i oszuka każdego. Co furczeć potrafi naokoło czym jej potrzeba, a potem ciąć jak pszczoła i walić po łbie łapą jak niedźwiedzica. Bo zawsze pilnuje swego. Co zdobędzie, złoży w komorze dla siebie i dla dzieci. Dobrze ci życzę i tego chcę, by cię z chaty nie wygnali, abyś nie zżebraczał. A dobra kurwa, chytra, porządna, złota kurwa oszuka wszystkich. Uwierzą jej nawet, że zna pismo. Taka samo pismo oszuka, bo gdy zacznie karbować nogami i kolanami, pobiegną za nią, a całe pismo rzucą na śmiecie. Szukaj takiej baby, a gdy ją znajdziesz, szanuj ją, słuchaj jej i wierz jej, boś ty za miękki, oczy masz — nie mówię — ładne, ale jak u dziewczyny. Pamiętaj, abyś był jej wdzięczny, abyś ją całował i hołubił. Takiej i ja się pokłonię. Tego ci nikt nie powie, jeszcze ci zamydli oczy. A teraz możesz sobie iść, jeśliś się obraził.“
Świat mi się zakręcił cały, inni także już posmutnieli czy od wódki czy od kazania Tanasijowego, a on popatrzył bystro, zmiarkował i krzyknął:
„A teraz wyrzucić stąd stoły, ławy, stołki, szafy, berbenice, wszystko precz i w mig! A ty, Gaweciu, graj, wiesz sam jak, a cymbalista jakiś niech ci wtóruje. Dawność to dawność, tańczmy!“
Zdawało mi się, że nie tylko głowa mi ociężała, ale że nogi także opuchły. Ale gdy wiatrem wymiotło wszystko z całej izby, a muzyka zagrała, rozkręciły mi się nogi i innym także. Tanasij wirem pokręcił taniec, i wtedy poznałem raz jeszcze, że co dawni ludzie, to nie dzisiejsi. I taniec i śpiewanki i krzyki wirowały dziko, jakby na święto Rozihry młode wilki z wywalonymi językami razem z czortami leśnymi tańczyły. Tanasij kręcił wszystkim jak główny czort i przyśpiewywał jedną zwrotkę za drugą. Ja sam już nogami więcej ruszałem niż głową i tylko jedną zwrotkę zapamiętałem. Powtarzał ją kilka razy.
Nic mi tu już nie pomoże,
Mamo moja miła!
Zabierz stąd, podrzuć gdzie chcesz,
Jakeś tu rzuciła.
Prawdę mówiąc od tańca robiło się coraz weselej, a najweselej kiedy przyjechali dwoma furami z Kosowa Żydowie, pobratymi Tanasija, całą hurmą. Fury napakowane Żydami jakby pszczoły lepiły się koło matki. Główny Żyd pobratym Tanasija, a także wasz, Foko, i mego ojca, wesoły, żartowny, rozruszał wszystkich, a Tanasija najwięcej. Był to Duwyd, ten co go zowią Bernhaut, bywały człeczysko. Jak tylko wszedł, ogłosił: „My do najstarszego rabina! Patrzcie, Tanaseńku, jakie tu żydowskie towarzystwo!“ I naprawdę było rojno, Żydowie przegadywali jeden przez drugiego, ale Tanasij przekrzykiwał wszystkich, a Żydówki przystojne, ciche ani pisną, stare trochę kwaśne, a młode delikatne jakby szklanne. Przyjechali naprawdę na jakieś żydowskie wesele, ale naprzód wstąpili wszyscy do Tanasija. „No, teraz będziemy tańczyć przez całą noc“ — cieszył się Tanasij, aż mu się oczy świeciły. Zmartwił się przecie, gdy usłyszał, że mają pójść na wesele i znów się pocieszał, bo zaczął częstować i znów się zmartwił, bo Żydom nie wolno jeść tego i owego, i znowu się pocieszył, bo zaczął siłować do swojej wódki kogo mógł. Żydówki nie piły wcale, ale Żydom nie uchodziło odmówić, a Duwyd jeszcze ze świeżą głową pociągał nieźle. I wreszcie ostatecznie pocieszył się Tanasij: „Tańczmy wszyscy!“ Nikt z żydowskich gości nie mógł się już wymówić, także szklanne panieneczki tańczyły umiejętnie.
Już wieczerzało i nie było po co jechać na Żabie, ani tym mniej do Bereżnicy aż na górę. Odłożyłem wszystkie sprawunki do końskiej wielkiejnocy. Jedno opijanienie po trosze mijało, ale drugie zaczynało się, bo Tanasij kazał mi przepijać do każdego Żyda. Było gdzieś koło północy, kiedy się wreszcie wyrwałem od Tanasija. Wzięli mnie pod ręce jak biskupa i odprowadzili hurmą do konia, potem podsadzili na konia jakby metropolitę, bo kiwałem się dobrze na prawo i na lewo. Cygan zagrał na skrzypcach, cymbalista wtórował. Zatańczyli wielkim kołem wokół konia razem z Żydami i Żydóweczkami, a Tanasij w środku tuż przed koniem ucinał przysiady. Gdy Tanasij tańczył, całe koło klaskało w dłonie, aż koń się zaczął płoszyć. Na pożegnanie stary pokłonił mi się w pas i dziękował, wreszcie skoczył ku mnie i wsunął mi dukata do kieszonki kieptara. Już chciałem ruszyć, a on w krzyk: „Czekaj, zsiadaj zaraz! daruję ci ogiera bułanego. Mnie staremu po co ogier, a ty do ślubu na nim pojedziesz.“ Błagałem go: „Zmiłujcie się na miłość Boską, czyż nie widzicie, że ledwo trzymam się na siodle? Jeszcze mi ogier potrzebny, aby mnie w strzępy rozniósł na stromych dróżkach.“ Uznał to: „Niech ci będzie, ale na drugi raz się nie wykręcisz.“ Na sam koniec Żydowie zahałasowali, chrześcijanie huknęli, aż po lasach się odezwało, a ja jak objąłem konia za szyję rękami, to tak dojechałem galopem na sam wierzch, sam nie wiem jak. Położyłem się do łóżka z gorączką, nad głową tańczyli mi wszyscy, głowa za głową do mnie się uśmiechała, a nad wszystkimi Tanasij wyszczerzał zęby jak czort leśny.
Tak nabyłem się z Tanasijem po raz ostatni. Przecie od tego czasu omijałem jak mogłem Tanasijową chatę. Już z daleka ze skrętu na Ilci, zamiast zjechać drogą na most, skręcałem na płaj z tyłu za chatą, aby mnie nie dostrzegli. A inni nie inaczej. Gazda wielki, ale dola taka, że pobratymi i rówieśnicy powymierali, a nam młodym wytrzymać z nim trudno.
Potem to już daleko od nas się działo, ale wszyscy wiedzieli, że ciężka choroba się doń przyczepiła. Spuchł na całym ciele, nie wiedział na którym boku leżeć. Smarowali mu całe ciało masłem nieustannie, przywieźli doktora z Kosowa, ale ten do życia mu się nie przyczynił, ani nawet do śmierci. Tanasij męczył się dalej, i tak przez cztery lata. Zachodziłem do chaty czasami, raz mnie do niego zawołali, leżał spuchnięty okropnie, ale przechwalał się — ile ma chudoby, ile krów dojnych, ile jałówek, ile owiec i mówił, że mi się od niego należy ogier bułany. Potem zakrzyczał po dawnemu: „Chudoby dużo, bo dużo mi potrzeba, i roboty dużo. Już doczekać się nie mogę, kiedy ta bieda-spuchlizna odczepi się ode mnie. I wtedy pójdzie żwawo.“ Miał sto cztery lata. Ktoś by powiedział, że gwarantowana śmierć już tuż-tuż. Ale gdzie tam, nikt w to nie wierzył i on sam nie wierzył. Dlatego sam sobie pomógł — —
Lubko skrzywił się, podniósł głowę:
— Słońce już wysoko, trzeba pośpieszyć się, aby do południa skończyć cały stok.
Poperecznyk dorzucił:
— Tylko Tanasij tak potrafi. Stary i taki chory, a nie skończył ani w chacie, ani na łóżku.
Po posiłku porannym kosili wytrwale, przerywając tylko na krótko. Potem obiema setkami przeszli na stok niższy choć stromszy. Kosili z góry na dół w jednym długim szeregu, nie wracając pod górę. Na południe odpoczywali w cieniu drzew i nieco dłużej. Petrycio jeszcze nie skończył jedzenia, a już niecierpliwił się. Nie pytany przez nikogo, jakby obawiał się, że ktoś go uprzedzi, pospieszył się. Wypulił oczy zabawnie, stroił pocieszne miny, jakby chciał naprzód pocieszyć. Na razie kosarze śmiali się głośno na kredyt.
— Zdaje mi się — mówił — że to ja ostatni widziałem Tanasija. Było to tak. Zjeżdżam ja sobie konno jakoś przed południem z góry na Ilcię i widzę, oczom nie wierzę: nie kto inny jak sam Tanasij siedzi sobie boso na krajuszku drogi z dziadowskim kosturem w ręku, a tuż obok niego dziadowina jakiś, wędrowiec czy żebrak. Znali się skądś. Dziadowina trzyma w rękach nowiutkie postoły, opiera się Tanasijowi i skrzeczy: „Wy Tanasij i wy duka wielki, i pójdziecie boso? A ja w postołach jakby na chram? Nie może to być, nie!“ — Tanasij choć tak spuchnięty, że żal patrzeć, zbiera go ostro do galopu: „Cicho siedź, dziadu, nie pyskuj, nie sprzeciwiaj się, bo właśnie Bóg mi nakazał, abym zdjął postoły i dał tobie. Ubieraj je w mig, aby i ciebie do Boga doprowadziły. Ja i boso tam zajdę.“ Zerknął ku mnie, poznał mnie. „Ach to ty, Petryciu? O, to dobrze, może mi pokażesz jakąś kumedię wesołą na pożegnanie.“ — „Czemuż na pożegnanie, gazdo Tanaseńku?“ — pytam. A on na to: „Kto wie czy się zobaczymy, bo różnie mi szepcą.“ A ja do niego: „Kto szepce?“ — „Nie bądź zanadto ciekawy, szepcą tacy, co są od szeptania.“ Pytam go znowu: „A po co temu dziadowi postoły, kiedy wy bosy?“ — „Nie pytaj zanadto, mówię ci. Słyszałeś, ma w nich dojść do Boga.“ Pytam go znowu: „To po waszemu nie liczą się księgi święte ani służby Boże, tylko postoły potrzebne?“ Tanasij uśmiechnął się ledwo-ledwo: „Nie myśl, chłopcze, że komediant z cyrku, choćby taki delorny jak ty, wszystkie rozumy pojadł. To nie cyrk. Aleś ty z cyrku, trafił swój na swego, to ci powiem: dziad nędzny, nic innego prócz biedy nie zaznał, to pewno zły na ludzi jak zaraza. Ucieszy się postołami, może przebaczy, a to u Boga liczy się tylko. Widzisz, to nie cyrk.“ Zaśmiał się zdrowo. „Jakżeż nie cyrk — powiadam — kiedy przebieracie się: dziad za dukę, a duka za dziada.“ Tanaseńko znów uśmiechnął się z trudem: „Możeś to i dobrze powiedział, bo na tamtym świecie taki cyrk, że nie poznasz nikogo, metropolitę przemienią na grzesznika, a grzesznika — —“ machnął ręką zwiędle. „A dokądże wy, Tanaseńku? — pytam znowu. Spojrzał na mnie surowo: „Powiadam ci, nie pytaj dużo. Zobaczysz a może nie zobaczysz.“ — „Do domu nie wracacie?“ Westchnął ciężko: „Do któregoż domu? Może i wrócę —“ Coś mi to wyszło niesamowicie, i pomyślałem sobie, a może staremu na rozum upadła choroba, to bywa. „Może by was do domu odprowadzić?“ Od razu podaję mu rękę, a on spojrzał mi głęboko do serca i szepleni: „Nie, mój Petryciu, tyś z innego cyrku, a ja z innego.“ — „Z jakiegoż wy cyrku, gazdo Tanaseńku?“ Wytchnął mi z trudem: „Z odwrotnego, gdzie rzeki do źródła spieszą, a czas wraca do wczoraj.“ Pomyślałem sobie: „To jasne, rozum pomieszany — ale pytam dalej — jak, jak to mówicie?“ Świdrował mnie długo, odetchnął i szepnął: „Uciekać.“ — „Wy uciekacie? Dokąd?“ A on dalej, coraz głośniej i całkiem mocno: „Odstąp od niej narodzie bogumiły, wyjdź z ziemi kurwy, nie bądź jej wspólnikiem. Niech sobie faluje pod niebo. Nazwa jej piołun, człowiecze, weź sierp, zbieraj się, żniwo gotowe — —“ — „Któreż żniwo? — mówię — na wiosnę żniwo —“ — „Mój chłopcze, cyrk i cyrkowy świat nie to pokazuje, co na świecie. Na świecie wiosna, a w naszym cyrku — ha — No, to bywaj mi zdrów, mój luby Petryciu, daj ci Boże co najlepsze za wszystko, nieraz mnie uweseliłeś. A tacy co weselą, są posłani do nas. Tacy dojdą sami bez postołów.“ Zerwał się dość dziarsko, pogłaskał mnie po głowie, dziadowi kiwnął głową, i ruszył. Dziadysko, wystrojony paradnie w nowiutkie postoły, podreptał na dół ku wsi, a Tanasij boso w górę Rzeki. Wierchy białe były jeszcze, ale droga suchutka i ciepło.
Cóż począć? Pobiegłem do Tanasijowej chaty, a tam nikt nic nie wie. Południują, doją setki krów i owiec jaki tysiąc. Nawet nie dostrzegli, że im się wymknął. Zamiast doić, zaczęli się skrobać w kudły: „Cóż teraz robić? — powiada mi powolutku Tanasijowy bowhar, ten co ma głowę jak wielka dojnica i cały pachnie mlekiem. — Wróci pewnie, wróci zaraz. To dobrze, że wstał, widać mu już lepiej.“ — „Ależ — powiadam — on ma rozum uszkodzony, czyż nie widzicie? Wygaduje coś takiego, że trudno zrozumieć.“ Wielka dojnica rozdziawia gębę od ucha do ucha. Śmieje się: „Zawsze wygaduje, ale mądrzejszy od nas wszystkich razem, ho-ho! Wróci.“ — „Może i wróci — powiadam — ale któż wie. Poszlijcie kogoś za nim i to zaraz. Poszedł w górę Rzeki, w dodatku boso.“ Bowhar śmieje się głośno: „Boso? No to wróci zaraz na pewno.“ Widziałem, że coś niedobrze, ale co gadać z taką drewnianą dojnicą. Pojechałem do wsi za moimi sprawunkami i wracając wstąpiłem raz jeszcze wieczorem do Tanasija. Spotykam dojnicę i pytam: „A co, wrócił gazda?“ Bowhar wybałuszył oczy jak wół: „Ha, pewno wrócił, ale nie widziałem go“ — Ja już rozzłościłem się: „Popatrzcież do licha, wrócił czy nie?“ Czekam na podwórzu, a dojnica kołysze się powoli ku chacie. Rozpytał tego, rozpytał owego, wraca do mnie i mówi: „Nie, jakoś nie wrócił. Poczekamy aż się ściemni, a potem po udoju pójdziemy go szukać.“ „A czyż wiecie, gdzie jest? — pytam — i jak go szukać?“ „W górę Rzeki, mówiliście, poszedł, rozpytamy jakoś, a teraz bywajcie mi zdrowi, bo roboty huk, doić, karmić, ścielić.“ Skląłem go przez zęby, życzyłem mu aby zesechł się całkiem i pękł. Zaciąłem konia, i jeszcze nie było ciemno, kiedy dojechałem do chaty na Bystrecu, tam koło kaplicy. Szukać i pytać na darmo. Wstałem raniutko, ale gdzie tu szukać wiatru w polu. Przecie miałem szczęście. Bo u nas plotki mają dobre nogi, a nieraz skrzydła. Już przed południem przeleciała wieść przez Bystrec, że widziano Tanasija wysoko aż na Dietule. Zaszedł tam na mleko do którejś chaty. Plotka, chociaż młoda, od razu nabrała rozpędu, bo to wielkie dziwo, że dziad stareńki wydrapał się sam na górę, a jeszcze większe dziwo, że taki sławny duka aż boso. Oświeciło mnie nagle — aha, pewnie skręcił z drogi gdzieś pod Hedią i podreptał stromo przez las, aby go nikt nie odszukał. A potem, potem? No jasne, w Czarnohorę polazł po swoje zioła. Co prędzej, zaraz dogonić! Wziąłem kilku sąsiadów i od razu prosto przed siebie na płaj berezowski i dalej płajem aż pod śniegi. Węszyliśmy jak psy bez węchu, bo wszędzie sucho, śladów nie widać. Dopiero dość wysoko i dobrze po południu weszliśmy w mokry śnieg: są ślady, ślady bosych nóg. Im wyżej, tym twardszy śnieg, ślady słabną, potem nikną prawie. Przecież za śladami dotarliśmy powoli pod Szpycie. Tam już śladów nie było. Ale gdzież mógł szukać ziół? Gdzież, jak nie pod słupami skalnymi, jak zazwyczaj. Prędzej, prędzej. Już widzieliśmy skały wysoko nad głową, gdy najmłodszy z nas — Juryszcze Gotycz, co dobrze nas wyprzedził, krzyknął z daleka: „Lód rozsypany, prędzej, może go zagarnął!“
Znaleźliśmy go w ciasnej szczelinie wśród skał. Zapchał się tam, widocznie naprawdę szukał korzeni. Śniegu prawie nie było tam wysoko, tylko lód oblepił słupy skalne naokoło u podstaw. Jak się tam dostał? Bóg jeden wie. Nóż był otwarty i wisiał na pasku. Sam z siebie się nie otworzył. Obie stopy były przecięte nożem wzdłuż, równo i starannie. Widocznie, gdy zaczął zsuwać się na dół po lodzie, przeciął stopy, aby krwią przylepić się do lodu. Ale podepchał się pod lodowe sople, co zwisają ze skał — nie sople a dachy, takie ogromne jak kopuła świętego Jurija we Lwowie. Lodowa kopuła oberwała się i rozbiła się. Może o jego głowę? Zasypały go odłamki lodu. Tam go odnaleźliśmy, wśród odłamków. Dyszał jeszcze, serce biło słabiutko. Unieśliśmy go w mig, lecz dźwigaliśmy z trudem poprzez wertepy lodowe. Dopiero pod wieczór donieśliśmy go do pierwszych chat. Wytchnął po drodze — —
— A księdza nie było? — pytał Poperecznyk.
— Skądże, żadnego człowieka nie było w pierwszych chatach, bo to sianowe chaty na zimę.
Poperecznyk chrząknął raz i drugi:
— Ha, odmłodził się, jak zapowiadał, lepiej tak, niż czekać na koniec.
— Ziemia święta połknęła stary płaj — dodał Foka.
Petrycio zakończył:
— Dopiero na drugi dzień spotkaliśmy już na Bystrecu chatyńskich ludzi Tanasija. Bowhar bardzo czuchrał się i skrobał się w głowę, przydałby mu się był grzebień-samograj. Kiedy zmiarkował, otworzył gębę: „Beee — A co teraz będzie z nami? Bez gazdy strach!“
Poperecznyk rąbnął ponuro:
— Wiedział co robi. Uciekł stary od dojnic, od kumów, od najmitów, od chrześniaków, od żebraków, od chapających rąk, od chapających oczu. Teraz swobodny.
— Nie mówcie tak — odparł Petrycio. — Nie znacie ludzi, nie znacie wsi, nie znacie pobratymów Tanasija. Żałowali szczerze, płakali, wyli tak, że zagłuszyli wszelki słuch. Biedne baby śpiewały płacząc: „A któż nam da kartofli na zimę, kto mąki na przedwiośniu, drzewa na budowę, jabłek, śliw na jesień. Kto da kożuchy, kto da skórę na postoły?“ Dzieciaki wtórowały i jęczały, a wszystko razem hałakało i wrzeszczało: „Kumie, gdzie wy kumie lubyj!“ Ganić nie trzeba. Szczęśliwy człowiek taki, co jak jabłoń dobra, najlepsze jabłka wokół siebie rozsypał.
— Nie myślcie sobie, że o kimś zapomniał — ciągnął Petrycio — obmyślił wszystko naprzód, zaprosił już dawniej księdza do siebie, zrobił widkaz dokładny, a ksiądz zapisał i wykonał wszystko. Mnie kazał posłać klaczkę, tę na której wczoraj przyjechałem, a innym także, każdemu coś innego.
— Prawda — wtrącił Lubko — mnie kazał posłać ogiera bułanego, tak jak obiecał.
— A mnie cały zastaw pański — mówił Foka — kryształy, talerze, dzbany, widelce jakby na wesele, i nakazywał abym się znów ożenił.
— I nam także — mówił młody Serebraniuk — ojcu posłał skrzynię wykładaną cisem i kiedrą, sam ją wyrzeźbił. I pieniądze dla dzieci.
— A ilu nigdy się nie dowiemy? — dorzucił Petrycio.
Jakby pobudzeni tym, obecni jeden za drugim wymieniali pożegnalne podarunki Tanasijowe.
„Gubernator“ oglądał się znacząco. Natychmiast wszyscy umilkli przystojnie, słuchali nabożnie. Jak zazwyczaj opuścił oczy i przemawiał półgłosem, jak wielkiemu człowiekowi przystoi:
— Wszystkim to wiadomo: Tanasij piętnował żabiowców, aż dech zapierało. Ustępowałem mu z drogi. A dlaczego? Wiecie wszyscy, że w pierwszych dniach tego miesiąca po nocach rzęśnie przelatują ogniste znaki-gwiazdy i spadają dokądś na ziemię. Rozpowiadają, że to dusze upadłe. A ja wiem, że to rozpalone ogniście skały. Kto je rozpala? Kto je posyła? Świecą ślicznie, polubować się można i zachłysnąć, ale podepchać się pod nie? Nie! Zmiażdżyć mogą, spalić. Tanasij płonął nad naszymi głowami. Jemu wolno, tak jak prorokowi. Ale przecie — to wam powiadam ja, wójt wolnego Żabiego — Tanasij nie spadł z chmur, wyhodował się w Żabiem i wyrósł razem z nami. On nasz. Patrzmy na niego, w nim znak, nadzieja, zaświeci Żabie, a świat do nas przyjdzie.
Obecni bez wyjątku wpatrzeni w Gubernatora potakiwali żywo. Gubernator oglądnął się szybko, stwierdził, że go słuchają. Zakończył:
— Także i o mnie nie zapomniał. Przysłał mi rewasz na przyszłość, taki co się czyta na trzy boki. Kiedyś, da Bóg, odczytam go wam na wszystkie trzy strony. To wielkie czytanie. Proroctwo Tanasija! Na dziś to pewne, to wam dziś mówię, to obwieszczam, ja dawny wójt wielkiego Żabiego: Żabie zaświeci! A z nim nasza Huculija! Swoboda!