Lourdes/Dzień czwarty/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Ksiądz Judaine został wyznaczony do niesienia Przenajświętszego Sakramentu w czasie procesyi, mającej zwykle miejsce o godzinie czwartej. Od czasu jak N. Panna uleczyła jego oczy, dzienniki katolickie nie przestawały dotychczas głosić o cudzie, jakiego dostąpił; stał się on chlubą Lourdes i groty. Ustępowano mu miejsca w zaszczytach i zawsze go tutaj wysuwano naprzód.
O godzinie wpół do czwartej, ksiądz Judaine powstał i chciał iść na wyznaczone sobie stanowisko. Przeraził się ściskiem nadzwyczajnym ludzi i począł się obawiać, że nie zdoła zdążyć na czas umówiony. Na szczęście poratowano go w kłopocie.
— Proboszczu dobrodzieju — rzekł do niego Berthaud — nie próbuj nawet iść koło kościoła św. Różańca, zatamowana tam droga zupełnie; najlepiej będzie puścić się dróżkami... Ja pójdę naprzód, to może jakoś się przedostaniemy.
Berthaud rozpychał tłum łokciami, torując księdzu przejście a stary proboszcz nie przestawał mu dziękować.
— Wdzięczny panu jestem za uprzejmość... ale to moja wina. Zbyt późno pomyślałem o wyjściu... Ale Boże mój, jakże my zrobimy, żeby przejść tędy z procesyą?...
Berthaud również niepokoił się tą myślą. Procesja ta o godzinie czwartej wywoływała zazwyczaj objawy szalonej egzaltacyi, zmuszając do szczególniejszej czujności straż, pozostającą pod rozkazami Berthaud. Lecz ostatnia procesya w czasie narodowej pielgrzymki była najliczniejszą a trzydziestotysięczny tłum tutaj nagromadzonych pątników wrzał rozgorączkowany kilkodniowemi uniesieniami, gotów do szału i przewidzieć się niedających jego objawów. Korzystając ze sposobności, Berthaud, nie zdradzając własnego niepokoju, uczył teraz księdza Judaine, jak mu należało się zachować.
— Proboszczu dobrodzieju, zechciej zapamiętać co ci powiem, nauczony długoletniem doświadczeniem. Powiedz księżom, biorącym udział w procesyi, aby szli zwolna, i tuż koło siebie, nie przepuszczając nikogo. Zwłaszcza chorągwie niechaj trzymają silnie, bo w takim tłoku łatwo mogą im być wytrącone... Do niesienia baldachimu należy wybrać jak można najmocniejszych ludzi a monstrancję zechciej, proboszczu kochany, owinąć mocno płótnem przy osadzie, by nie wyślizgnęła ci się z rąk; trzymaj oburącz z całych sił.
Ksiądz Judaine słuchał uważnie przestróg dawanych i chociaż trwożył się niemi, dziękował bezustannie.
— Tak, tak, zastosuję się do słów pańskich... jaki pan dobry i uprzejmy... dziękuję, serdecznie dziękuję... Jakże ja się panu wywdzięczyć zdołam, za tyle dobroci i za to przeprowadzenie mnie wśród takiego ścisku!
Wydostawszy się na puste drożyny, pnące się wśród zieloności, rozstali się z sobą. Ksiądz Judaine podążył w górę ku bazylice, a Berthaud spuścił się w dół z powrotem ku grocie, by objąć zajmowane stanowisko głównego nadzorcy porządku.
W tejże właśnie chwili, po drugiej stronie placu, przed kościołem św. Różańca, Piotr ciągnął wózek, w którym leżała Marya i z przerażeniem ujrzał, jak trudno mu będzie przedostać się z chorą do groty.
O godzinie trzeciej po południu, hotelowa służąca obudziła Piotra, chcącego o tej porze iść do szpitala po Maryę. Dowiózłszy ją na plac św. Różańca, zaczął się niepokoić, sam nie wiedząc, jak zdoła przebić mur ludzki, dzielący go od groty. Zdawał sobie sprawę, iż nie pokona trudności, jeżeli ludzie nie dopomogą mu dobrą swą wolą.
— Proszę, przepuście mnie państwo... wiozę chorą...
Lecz ludzie zahypnotyzowani widokiem jarzącej się w oddali groty, nawet nie drgnęli; wspinając się na palcach, pragnęli nie tracić okazyi napatrzenia się na zapowiedziane widowisko. Wreszcie odgłosy śpiewanej litanii taką nieciły wrzawę, iż nikt nie dosłyszał nawet powtarzanej przez Piotra prośby.
— Proszę, niech się państwo rozstąpią trochę... Wiozę chorą... proszę o trochę miejsca dla chorej... Wysłuchajcie mojej prośby, trochę miejsca!
Lecz nikt na niego nie zważał, każdy był uniesiony, porwany religijnym zachwytem, stawszy się na wszystko ślepym i głuchym.
Marya uśmiechała się pogodnie, nie dostrzegając żadnych przeszkód, pewną bowiem była, iż nic nie zdoła powstrzymać ją w drodze ku uzdrowieniu, jakie dziś na nią spłynie. Gdy Piotr zdołał wcisnąć się pomiędzy pierwsze szeregi tłumu, położenie stało się jeszcze groźniejszem. Ze wszystkich stron naciskano słabe pudło wózka; i zachodziła obawa, iż rozgniotą je wraz z chorą. Co chwilę trzeba było się zatrzymywać, czekać i błagać ludzi o więcej ostrożności lub o trochę miejsca. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło Piotrowi doznać podobnie trwożnego wrażenia spowodowanego tłumem. Pomimo, iż tłum ten był łagodny i potulny jak stado owiec naiwnych, Piotr odczuwał dreszcz miotający uniesień, tchnienie jakieś potężne i szczególne wzruszające nim do głębi. Miłował on maluczkich a wszakże dziwnie przykry był mu ich widok obecnie; te twarze brzydkie, pospolite, ociekające potem spływającym na brudne, nędzne i cuchnące łachmany — sprawiały mu przykrość doprowadzającą go niemal do omdlenia.
— Proszę, niechaj państwo patrzą, wiozę chorą, zróbcie nam miejsca trochę, bym mógł zawieść ją do groty!
Wózek potrącany, naciskany i rzucany, tonąć się zdawał w tej ludzkiej powodzi. Minuty upływały nim o krok posunął się naprzód. Przez chwilę można było myśleć, iż pochłoniętym został przez fale. Wtem, znów się ukazał, dotarłszy do budynków, w których mieściły się łazienki. Zaczęto się litować nad losem tej młodej jeszcze i pięknej dziewczyny a tak wycieńczonej chorobą. Gdy ludzie, zniewoleni prośbami Piotra prącego się naprzód, chcąc nie chcąc, obrócili się ku niemu, gniew ich opadał, spojrzawszy na chorą, leżącą w wózku i wstępowała w ich serca litość nad bladą dziewczyną, znękaną cierpieniem, z tą dokoła owiewającą złotą aureolą pięknych blond włosów. Wywoływała ogólne współczucie. Ach biedna, taka młoda a taka już nieszczęśliwa! Niechajże Matka Boska miłosierdzie jej swoje okaże! Inni, patrząc na Maryę, wzruszonemi się czuli ekstazą, w jakiej była pogrążoną, jasne jej oczy patrzeć się zdawały gdzieś w niewidzialne światy, w nadzieję przeczuwanego przez nią szczęścia. Widzieć ona musiała tajemnice niebios i napewno uzdrowienie uzyska. Wózek Maryi pozostawiał za sobą jakby ślad statku prującego wody, sunął on zwolna naprzód, pobudzając do braterskiego współczucia.
Piotr zaczynał już rozpaczać, czując, iż siły go opuszczają, gdy właśnie napotkał kolegów tragarzy, zajętych przygotowaniem przejścia dla odbyć się mającej procesyi. Z rozkazu Berthaud, zapewniali oni przejście za pomocą sznurów trzymanych w rękach co dwa metry. Przepuścili Piotra po za sznur, przez siebie trzymany, i wózek z łatwością zatoczył się przed grotę, gdzie ścisk zwiększać się zdawał z każdą chwilą. Po przebytej ciężkiej przeprawie, Piotr czuł niezmierne zmęczenie; zdawało mu się teraz, że znajduje się wśród oceanu, którego fale rozbijają się bez przerwy w około niego.
Od chwili opuszczenia szpitala, Marya nie rzekła ani słowa. Widząc, że chce coś powiedzieć, pochylił się ku niej.
— A mój ojciec?... Czy jest tu obecny?... Czy wrócił ze swojej wycieczki?...
Musiał jej wyznać, że pan de Guersaint jeszcze nie powrócił, zapewne musiał pozostać dłużej pomimo swej woli. Uśmiechnąwszy się słodko, dodała jeszcze:
— Ach mój kochany ojciec, dopiero się on ucieszy, gdy zastanie mnie zdrową!...
Piotr patrzał na nią ze wzruszeniem, pełnem podziwu. Od czasu jak choroba wyniszczyła dawną jej piękność, nigdy jeszcze Marya nie wyglądała tak uroczo. W nieładzie wysuwające się włosy, pokrywały ją złotolitą oponą. Wychudła i wydelikacona jej główka była jakby zjawiskiem nadziemskiem a oczy zapatrzone w nieznane, utraciły zwykły wyraz bolesnego zwątpienia. Rysy były nieruchome; zdawała się być w uśpieniu na tle myśli wyłącznej, oczekując wstrząśnięcia, które zbudzić ją miało do szczęśliwości. Dla siebie samej była nawet nieobecną a miała sama w siebie wrócić i ocknąć się do życia, gdy Bóg jej rozkaże. Dziecięcem życiem żyła ona dotychczas, pomimo, iż miała lat dwadzieścia trzy; była małą dziewczynką, zatrzymaną w naturalnym swym rozwoju wypadkiem, jaki spotkał ją przed laty dziesięciu, i nie dozwolił jej stać się kobietą. Czekała ona teraz anielskiego zwiastowania, które cudem wywieść ją miało z odrętwienia i odrazu postawić na nogi. Od rana pogrążoną dziś była niemal w nieustającej ekstazie a ujrzawszy grotę, złożyła ręce i zapatrzona w statuę N. Panny, uniosła się modlitwą ponad byt ziemski. Modliła się, cała oddana swej boskiej Opiekunce.
Nastąpiła dla Piotra godzina wielkiego niepokoju wewnętrznego. Czuł, iż dramat jego życia teraz właśnie się rozegra; jeżeli obecnie nie odzyska wiary, to nigdy już ona nie wróci. Złe myśli jakoś uleciały, czuł się bezopornym i gorąco pragnącym, by mógł zostać uzdrowionym równocześnie z Maryą. Chciał modlić się, modlić tak żarliwie jak ona. Lecz pomimo jego woli, tłum zaprzątał jego myśli, ten tłum olbrzymi i kipiący; o jakże pragnąłby zginąć w jego głębiach i być tylko jednym z listków tego lasu, drżącego każdym ze swych liści. Nie mógł się opanować i począł rozmyślać nad przyczynami tego nadmiernego wzruszenia tłumu. Od dni czterech tłum ten żył w bezustannej gorączce, działała nań sugestya umiejętnie narzucona i stopniowana, a więc: uciążliwa podróż, ustawicznie świeże, nieznane widoki, dnie całe, pędzone na modlitwie, płonąca wiekuiście grota, noce bezsenne, rozkołysanie nadzieją i podniecenie cierpień, łaknących iluzyj. Tak, bezustanne modły, śpiewane pieśni i litanie, musiały na tłum wywierać wpływ wielki.
Inny jakiś ksiądz zastąpił ojca Massias na kazalnicy; mały był, chudy i czarny, zdania wywoływanej litanii rzucał głosem ostrym i przenikliwym, chłoszcząc nim jak zadawanemi razy. Ojciec Fourcade i ojciec Massias, pozostali u stóp ambony, powtarzając słowa z niej rzucane, podniecając swym współudziałem zaciekłość wiernych, jęczących swe skargi coraz donośniej aż ku pogodnie świecącemu słońcu. Egzaltacya spotęgowała się do krańcowego paroksyzmu. Nadeszła więc godzina, w której gwałty zadane niebu ujawniały się cudami.
Naraz, jakaś kobieta, dotknięta paraliżem, powstała ze swego miejsca, i, niosąc uniesione w górę niepotrzebne jej teraz szczudła, szła o własnych siłach ku grocie. Szczudła te prosto w górze trzymane, powiały jakby chorągwią zwycięzką, wydzierając z tysiącznych piersi okrzyk radosny. Pierwszy ten objaw łaski nadprzyrodzonej stał się jakby hasłem wyzywającem nowe cuda; spodziewano się ich, wyglądano ich, wierzono, iż się objawią w nieskończonej ilości i niezachwianej potędze. Oczy wierzących widzieć się je zdawały teraz wszędzie a rozgorączkowane głosy zwiastowały ich objawienie. Oto znów nowe uzdrowienie! Oto nowa, co powstaje z niemocy! Oto się budzi do szczęśliwego życia! Głucha słyszała, niema przemówiła, suchotnica zmartwychpowstawała! Jakto, suchotnica?... Tak, rzecz to powszednia. Wiara tak silnie wrzała w tych sercach, iż wszystko stawało się możliwością; niktby się nie był zadziwił twierdzeniem, iż widziano odrastające nogi i ręce. Cud stawał się rzeczą naturalną, zwyczajną i banalną, skutkiem ilości swych objawów. Najnieprawdopodobniejsze opowieści i przypuszczenia zyskiwały wiarę, tak dalece rozgorączkowaną była wyobraźnia rozmodlonego tłumu, spodziewającego się ujrzeć spływające nań łaski. Opowiadano sobie podania o cudach poprzednich, potęgując je do potworności; mówiono wszakże o tem spokojnie, z niezachwianą pewnością, ugruntowaną na coraz częściej rozlegającym się teraz okrzyku „jestem uzdrowiona!“ Jeszcze jedna uzdrowiona! Druga, trzecia... Od czasu do czasu głos jakiś rozpaczliwy hamował wszakże radość: „szczęśliwe te uzdrowione! Nie każdy dostępuje tutaj łaski!“.
Już w biurze zaświadczającem uzdrowienia, wydała się Piotrowi rażącą ta wielka ufność pielgrzymów. Lecz to, co słyszał obecnie, przechodziło wszelkie granice, treść tych nadzwyczajnych swą niedorzecznością opowiadań, przywodziła go do rozpaczy, tem więcej, iż udzielano ich sobie z najnaturalniejszym spokojem, z uśmiechem dziecięcej szczerości. Zapragnął pogrążyć się w własnych myślach, by nie słuchać już dłużej. „Boże mój, spraw, by rozum mój zdołał zaniknąć! Spraw, bym zapragnął sobie nie chcieć tłomaczyć a wszystkiemu wierzyć; niechaj niemożliwość i nadprzyrodzoność, staną się prawdami mojemi!“ Przez chwilę zdawało mu się, iż zmysł krytyczny w nim stępiał, obumarł; dał się unieść prądowi i zawodził wraz z innymi: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“... Czynił wysiłek, by krzyk ten zawierał całą litość, jaką czuł względem cierpiących; złożył ręce i wpatrywał się w statuę N. Panny, wpatrywał się uparcie aż do zawrotu głowy, do nieprzytomności; zdawało się nawet Piotrowi, że biały, marmurowy posąg drga, jakby życiem. Dlaczegóż nie miałby stać się dzieckiem, jak innym to jest dane?... przecież szczęście mieści się w nieświadomości i ułudzie. Piotr zarazić się pragnął panującą tu wiarą, spodziewał się tej łaski i przyzywał jej gorąco; żądny był stać się ziarnkiem piasku, niewyróżniającem się od innych piasku ziarenek, być pyłem lotnym i unoszonym wraz z innemi pyłami, nietroszczącym się, jaka wytworzyła go siła i ku jakim pcha go przeznaczeniom.
Właśnie jednak w chwili, gdy wstępować w Piotra poczynała nadzieja, że zdoła zabić w sobie dawnego człowieka, gdy usiłował obezwładnić i zetrzeć swoją wolę i rozum, poczuł, iż pod czaszką, rodzić się poczynają nowe szeregi myśli, nieprzezwyciężenie do dawnych podobne. Pomimo opornego wysiłku, jaki im stawiał, opanowywały go na nowo, i znów począł wątpić i dociekać. A więc jakaż to mogła być mianowicie ta siła, wyłaniająca się z tłumu, ciecz życia dość potężna, by wywoływać mogła wydarzające się rzeczywiście uzdrowienia? Nigdy jeszcze żaden uczony nie badał tych zjawisk. Czyż należało uważać tłum za jedną wielką, zbiorową istotę, zdolną poszczególnym swym składem o tyleż spotęgować siłę, wywieranej na siebie wzajemnej i wymiennej autosuggestyi?... Możnaż było przypuścić, iż w pewnych okolicznościach sprzyjających krańcowej egzaltacyi, tłum staje się pośrednikiem wszechwładnej woli, mogącej ujarzmić nawet materyę?.. Tą drogą można było tłomaczyć przyczynę, skutkiem której uzdrowienia spływały w dnie najliczniejszych pielgrzymek, i ujawniały się na istotach najskłonniejszych do egzaltacyi, unoszącej je w ekstazę. Wszystkie tchnienia łączyły się w jedno, wynikająca ztąd siła objawiała się pocieszeniem, nadzieją i życiem.
Myśl o bezwiednem miłosierdziu i współczuciu ludzkiem, wzruszyła serce Piotra. Znów zapanował nad sobą i modlić się począł o Boże zmiłowanie nad ludzką niedolą; pocieszeniem dlań było, iż modłami swemi i on się przyczynić może do uzdrowienia Maryi. Nagle jednak, niedostrzeżoną przez niego łącznością myśli, przypomniał sobie, jak przed wyjazdem do Lourdes, zażądał, by doktorzy wyrzekli swoje zdanie o chorobie Maryi. Wspomnienie to zarysowało się teraz w umyśle Piotra wyraźnie, z całą drobiazgowością szczegółów; widział pokój w mieszkaniu, w którem odbyła się konsultacya, ściany wyklejone były papierem szarego koloru w kwiaty niebieskie, zdawało mu się, że słyszy rozmowę trzech zebranych lekarzy, uprzytomnił sobie ich wnioski. Dwaj, którzy wydali świadectwa, zgadzali się w postawieniu dyagnozy; zdaniem ich nie ulegało wątpliwości, iż chora cierpi na paraliż mlecza pacierzowego; mówili zwolna, poważnie i statecznie, jak przystało na medyków znanych, poważanych i wypróbowanej uczciwości. Najsilniej wszakże poruszały Piotra słowa wypowiedziane przez trzeciego lekarza, człowieka młodego o inteligencyi bystrej i śmiałej, chociaż dwaj starsi koledzy traktowali go obojętnie, słowa doktora Beauclair uważając za mrzonki. Z zadziwieniem Piotr odnajdywał obecnie w swej pamięci rzeczy, które dotychczas zdawały się tam nie istnieć; doznawał tego szczególniejszego a wydarzającego się często zjawiska, iż słowa, zdania, zaledwie zasłyszane, na razie pominięte, budzą się z odrętwienia i narzucają się gwałtem, jakby karcąc za długie zapomnienie, w którem pozostawały. Piotr miał jakby przeczucie, objawić się mającego cudownego uzdrowienia Maryi: wydarzy się to w warunkach, zapowiedzianych przez jego krewnego, młodego doktora Beauclair.
Napróżno silił się Piotr odpędzić od siebie napastniczo dokuczliwe wspomnienie słów lekarza, płonną była jego żądza zagłuszenia ich modłami. Wspomnienia nabierały siły a zdania wygłoszone przez doktora Beauclair, brzmiały mu w uszach, rozlegając się jak donośne nawoływanie trąby. Widział się teraz w stołowym pokoju w mieszkaniu pana de Guersaint. Zamknął się w nim ze swoim krewnym, po odejściu dwóch innych lekarzy. Na podstawie zebranych wiadomości, Beauclair odtwarzał przed nim rozwój i przyczyny choroby Maryi. Spadła z konia, mając niespełna lat czternaście; nastąpiło skutkiem tego zwichnięcie organu, spaczenie i wywrócenie na bok; niektóre wiązadła musiały się przytem nadwyrężyć a może nawet rozedrzeć, ztąd pochodziła ciężkość doznawana w dolnej części brzucha oraz w krzyżu i słabość w nogach, prawie paralityczna; powoli uszkodzenie zdrowiało samo przez się, organ najsilniej dotknięty powrócił na prawidłowe swe miejsce, wiązadła zagoiły się, lecz mimo to objawy bólu nie ustępowały, skutkiem nerwowego podrażnienia, jakie opanowywało mózg chorej. Żyła ona pod wrażeniem doznanego bólu, wstrząśnięta wypadkiem, jakiemu uległa i zapatrzona weń bez dostatecznej woli i siły, by módz się z opanowującej ją myśli wyswobodzić, otrząsnąć; żadne późniejsze wydarzenie nie było dość silne, by mogło się było narzucić rugująco, tak więc, pomimo zaszłego uleczenia, cierpienie trwać nie przestawało a neuropatyczny stan chorej pogarszał się skutkiem ogólnego osłabienia, które między innemi pochodzić musiało z nieprawidłowego odżywiania organizmu; kwestya odżywiania niesłychanej będąca doniosłości, w ogóle mało jest znaną dotychczas i częstokroć niesłusznie bywa pomijaną. Beauclair, z innej niż jego koledzy wychodząc zasady w postawieniu dyagnozy, tłumaczył Piotrowi, dlaczego inni lekarze mylnie i sprzecznie określali stan Maryi; nie zbadawszy należycie, o ile nadwyrężony organ powrócił do normalnych swych funkcyj, wyrokowali na ślepo; jedni twierdzili o miejscowem nabrzmieniu i stwardnieniu, inni zaś, liczniejsi, że dotkniętą jest chorobą mlecza pacierzowego. On jeden, zwróciwszy uwagę na dziedziczność, przyszedł do wniosku, iż chora ulega auto-suggestyi, żyje nieotrząśnięta z wrażenia, wielkiego i pierwszego doznanego bólu; twierdzenie swoje opierał na skracającym się jej wzroku, oczach słupem stojących, twarzy nieruchomej, pogrążaniu się w zadumie; ważnym również był objaw powtarzającego się bólu, który z dolnej części brzucha posuwając się w górę aż do gardła, wywoływał gwałtowne ataki duszności. Tylko nagła i silna wola, żądna otrząśnięcia się z dotychczasowego stanu, mogła ją uzdrowić; niechaj chce wstać, oddychać swobodnie — a przestać cierpieć i stanie na nogi zdrowa, odrodzona; zdarzyć się to może niespodziewanie, jako wynik wrażenia, odebranego w stanie namiętnie pobudzonej egzaltacyi.
Raz jeszcze Piotr uczynił wysiłek, by przestać myśleć, czuł bowiem, iż traci możność wierzenia w objaw cudu, który miał nastąpić. Z zapałem zniknąć pragnął w krzyku, jaki wydobywał ze swych piersi: „Jezu, Synu Dawida, daj uzdrowienie naszym chorym!“, lecz usiłowania jego były próżne... Widział i słyszał tylko doktora Beauclair, który spokojnie i z uśmiechem zapowiadał mu cud mający się objawić; cud spłynie niespodziewanie, raptownie jak grom, w chwili najwyższego wzruszenia i spowoduje natychmiastowe uzdrowienie zupełne, ożywi bezwładne brakiem woli muskuły. Z uniesieniem najżywszej radości, chora powstanie i zacznie chodzić, nogi jej będą lekkie, zwolnione z ołowianych więzów, które krępowały je tak długo; ciężkość przykuwająca ją na miejscu stopnieje bez śladu, jakby wsiąkła w ziemię lub rozproszyła się w powietrzu. Ból, przygniatający swym ciężarem brzuch chorej, ten ból sięgający paroksyzmami aż do piersi i gardła ulotni się, jakby podmuchem burzy spędzony, unosząc z sobą dotychczasowe cierpienie. W pozostałych legendach średniowiecznych, odnajdują się ślady podobnych uzdrowień; opętane przez złego ducha dziewice, pozbywały się zła pod wrażeniem zaklęcia; szatan wydostawał się z nich przez usta, naraz przestając zadawać katusze niepokalanemu ich ciału. Beauclair dodawał jeszcze, że Marya równocześnie z tą chwilą z dziecka stanie się kobietą, krew odrodzenia tryśnie z niej, czyniąc ją sposobną do macierzyństwa; ciało jej tak długo skrępowane w więzach dzieciństwa, ujarzmione zmorą, zawisłego nad niem cierpienia, ocknie się do życia, zakwitnie zdrowiem, ozwie się w niem błogie „hosanna“, ujawnione połyskiem oczu, rumieńcem wybladłych policzków.
Piotr spojrzał na Maryę i litość współczująca napłynęła mu do serca, widząc ją taką schorzałą i nędzną; z głębi swego wózka modliła się z zapałem uniesienia, błaganiem swem cała być się zdawała u stóp Bożej Rodzicielki, życiem darzyć mogącej. Ale niechajże będzie ona zbawiona i zdrowiem udarowana, chociażby przyjść to miało kosztem wiekuistego potępienia jego ciała i duszy! Lecz nie, ona uzdrowioną być nie może! Wiedza kłamliwą jest, jak kłamliwą jest wiara. Piotr, widząc to dziewczę schorowane i obumarłe, zwątpił, by kiedykolwiek zbudzić się mogło do normalnych warunków życia. Bezładne myśli snuły się po jego głowie i z sercem zakrwawionem, bólem wezbranem, coraz głośniej zawodził, powtarzając bez końca za szalejącemi tłumami.
— Panie, Synu Dawida, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie, Synu Dawida, daj uzdrowienie naszym chorym!
W tej wiaśnie chwili, wrzawa jakaś niezwykła rozbiegła się w tłumie, kołysząc głowami wszystkich. Dreszcz nowy wstrząsał ciałami, twarze się obracały, wspinano się i wychylano. Rozpoczęła się procesya, zapowiedziana na godzinę czwartą; nieco się z nią opóźniono dzisiaj, lecz oto pierwszy krzyż niesiony na jej czele, ukazał się pod łukiem monumentalnej balustrady. Zgiełk wybuchnął radośny, powitalny, a podbudzone nadmiernie tłumy cisnęły się instynktownie, jakby coraz szerszych potrzebując szranków.
Berthaud wydawał rozkazy, gestykulując gwałtownie. Należało powściągnąć i odeprzeć natłok ludzi, naprężając ochronne sznury całemi siłami. Przez chwilę straż przy sznurach uniesioną została naciskiem i cofnęła się, nie znajdując dostatecznej mocy w nabrzmiałych, pokaleczonych z natężenia dłoniach; równoczesnym wszakże wysiłkiem straż sprawiający członkowie zdołali wreszcie opanować powstały nieporządek i oczyszczali przejście pozostawione dla procesyi, która wkroczyła weń zwolna z majestatyczną powagą. Przodem postępował szwajcar kościelny, okazałej postawy w mundurze niebieskim ze srebrnemi wyszyciami; tuż za nim niesiono wysoki krzyż jaśniejący i promienny jak gwiazda. Za krzyżem szli delegaci z łona pielgrzymujących wysłani z osobna i przedstawiający przybyłe grupy pątników ze wszystkich krańców Francyi; nieśli oni flagi i chorągwie z aksamitu i jedwabi, zdobne haftami z metalu i różnobarwnych nitek, malowane jaskrawo postaciami świętych i mianem miast zkąd tutaj przybyły: „Versail, Reims, Orleans, Poitièrs, Tuluza... Na jednej z nich, całkowicie białej a zdumiewającej bogactwem ornamentów, widniały czerwone litery składające napis: „Zarząd stowarzyszeń katolickich robotników“. Po za chorągwiami szło duchowieństwo, najpierwej paruset księży w czarnych sutannach, dalej setka innych w białych komżach, a za tymi około piędziesięciu prałatów, w złotych ornatach olśniewających słonecznym połyskiem. Wszyscy księża nieśli pozapalane gromnice i wszyscy śpiewali pełnym głosem: „Laudate Sion Salvatorem“.
Nadciągał baldachim z królewską wspaniałością. Z purpurowej jedwabnej materyi, obszytej i zdobnej złotem, niesiony był przez czterech księży, wybranych starannie pomiędzy najsilniejszymi. Pod baldachimem, w pośrodku dwóch asystentów, szedł ksiądz Judaine, niosąc Przenajświętszy Sakrament, trzymał podstawę wszystkiemi dziesięcioma palcami, podług zalecenia danego przez Berthaud; rzucał on niespokojne spojrzenia na lewo i prawo, w ciągłym będąc niepokoju, by donieść szczęśliwie do portu świętą monstrancyę, od której ciężaru już mu odrętwiały dłonie. Gdy słoneczne promienie, skośnie już teraz padając, odbiły się wprost w złocie świętego sprzętu, rzec było można, iż drugie jaśnieje słońce. Chłopcy kościelni, malowniczo przybrani, kołysali kadzielnicami, których dymy łącząc się z jasnością upalną dnia, owiewały procesyę niezwykłym i tajemniczym przepychem. Z tyłu, za paradą kościelną procesyi, potoczyły się wezbrane i zmięszane fale pątników, drepczących jak stado. Wierni oraz ciekawi cisnęli się z równą zapalczywością, zatykając sobą opróżnione tak niedawno przejście i stanowiąc ruchomy ślad łodzi żeglującej naprzód ku grocie.
Ojciec Massias ponownie wszedł na ambonę; tym razem nowe obmyślił ćwiczenie. Rzuciwszy zdanie płonące wiarą, nadzieją i miłością, nakazywał natychmiastowe i najzupełniejsze milczenie, by każdy zwarte mając usta, mógł mówić sam na sam w najskrytszej głębinie samego siebie z Bogiem, zwierzając mu najtajniejsze życzenia swoje. Milczenie trwało parę minut a natychmiastowa zapadająca jego głębokość, podczas której dusze otwierały się Bogu, nacechowaną była wielkością nadzwyczajnej podniosłości. Solenność tych chwil aż trwożną się wydawała, lot żądzy namiętnej, żądzy życia, prawie że dosłyszalnym się stawał, przesycając sobą powietrze ponad głowami skupionego w milczeniu ludzkiego stada. Ojciec Massias przerywał ciszę i zwracając się wyłącznie ku chorym, wzywał ich, by błagali Boga o udzielenie im łaski, jaką za najwyższą uznają. Na to wezwanie odezwał się lament setek złamanych głosów, łkających, zanoszących ze łzami błagalne swe prośby. „Panie Jezu, jeżeli zechcesz, możesz mnie uzdrowić!... Panie Jezu, ulituj się nad dzieckiem swojem schnącem z miłości ku tobie!... Panie Jezu, spraw, bym słyszał, spraw, bym widział, spraw, bym siły odzyskał!“. A piskliwy głosik małej dziewczynki, głosik lekki i przenikliwy jak flecik, uniósł się ponad szlochanie i drżące prośby chorych, powtarzając gdzieś zdala: „Daj zbawienie im wszystkim! Jezu Panie, daj zbawienie im wszystkim!“.
Łzy rozrzewnienia zwilżały oczy wszystkich, czułością współczucia przepełniając serca; najtwardsi, najzimniejsi ulegli teraz szałowi miłosierdzia, braterskiej miłości; każdy był gotów wyrwać ze swej piersi iskrę własnego życia, by się nią podzielić lub oddać w całości bliźniemu swemu. Ojciec Massias zagrzewał coraz namiętniejszem wołaniem ten rozbudzony entuzyazm, słowa jego padały jak chłosta podbudzająca do najwyższego szaleństwa. Ojciec Fourcade podniecił jeszcze szał tłumu, gdy ukazawszy się na stopniach kazalnicy, rozkrzyżował ramiona i wyciągnąwszy je ku niebu, nakazywać się zdawał Bogu, by zstąpił z wysokości, by nie odwracał się od dzieci swoich, kornie, ze łzami o litość błagających.
Lecz nadciągnęła procesya. Delegacye oraz duchowieństwo ustawiono na prawo i na lewo; baldachim dosięgnął już groty i wkroczył pomiędzy chorych a gdy ci ujrzeli Jezusa-Hostyę, Przenajświętszy Sakrament, jaśniejący jak słońce i trzymany rękoma świątobliwego, srebrnowłosego księdza Judaine, utrzymanie porządku stało się marzeniem, głosy zawyły wspólnym, wezbranym do nieznanej potęgi jękiem i zachwytem, porywającym wszystko i wszystkich w bezprzytomny szał uniesienia. Krzyki, wołania, prośby błagalne — rozbijały się w jęku ogólnym i bezmiernym. Bezwładnie leżące na barłogach ciała ponosiły się z ekstazą, drżące dłonie skostniałe i wykrzywione ręce wyciągnęły się wszystkie w jednym kierunku, jakby żądnemi były przyciągnąć ku sobie znak cudami władnący i możny ich nędzę w szczęśliwość wieczną przemienić. „Panie Jezu, ratuj nas bo giniemy!... Panie Jezu, my miłujący Ciebie o uzdrowienie błagamy! Panie Jezu, któryś na krzyżu dla nas konał, daj nam uzdrowienie! Chryste, Synu Boga żywego, daj nam uzdrowienie!“. Głosy rozpaczliwe i rozpaczające po trzykroć razy powtórzyły tę ostatnią błagalną prośbę, a lament ich uniósł aż pod niebios sklepienie powstałą ztąd wrzawę; łzy lały się strumieniami, kąpiąc rozgorączkowane twarze, przemienione wyrazem religijnego uniesienia. Frenetyczny prąd tłumu ku jaśniejącej Przenajświętszej Hostyi, stawał się chwilami groźnym w swych objawach, Berthaud chwilę nie przestawał zachęcać straży, pozostającej pod jego rozkazami, by czyniła wszelkie wysiłki dla utrzymania sznura ochronnego w pobliżu baldachimu. Uciec się wreszcie musiał do ostatecznego środka, rozkazał puścić sznur i stanąć tuż jeden koło drugiego, chwyciwszy każdy swego sąsiada obu rękoma ponad ramionami, oplatając mu szyję; stanął tym sposobem mur ochronny, broniący dostępu. Nic po za ten mur przedostać się nie mogło, jakkolwiek chwiał się on pod naciskiem nieszczęsnych szaleńców, spragnionych życia, które zapewnić sobie chcieli dotknięciem i ucałowaniem Jezusa. Mur ludzki chwiał się i pochylał aż pod stopy baldachimu, kołyszącego się trwożnie, jak łódź na wezbranych falach; co chwila groziła świętej łodzi powódź, roztrzaskać i unieść ją gotowa.
W chwili, gdy świątobliwe szaleństwo, grozą nieokiełznanego swego uniesienia i wybuchami płaczliwego jęku wrzało jak burza, brzemienna gromami, spływać poczęły cuda... Powstała na nogi paralityczka i rzuciła niepotrzebne jej teraz szczudła. Rozdarł powietrze krzyk przeraźliwy i stanęła kobieta, dotąd bezwładnie leżąca na materacu, owinęła się białą kołdrą jak śmiertelnym całunem; mówiono, iż była to dogorywająca suchotnica teraz zmartwychpowstająca do nowego życia. Raz po razie, łaska objawiła się dwukrotnie: ślepiec ujrzał grotę i bielejącą w niej statuę N. Panny; niema, padła na kolana i wyraźnie, głośno słała dziękczynne modły ku Tej, która przywróciła jej utraconą mowę. Cuda te przepełniły radością serca, korzono się u stóp groty w upojeniu szczęścia i nadziei.
Piotr nie spuszczał z oczu Maryi a widok jej przejmował go najwyższem wzruszeniem. Oczy chorej jeszcze błędne, rozwierały się coraz to szerzej a wyniszczona, blada jej twarz, nieruchoma jak maska, kurczyła się boleśnie, jakby pod wrażeniem dotkliwych męczarni. Milczała, i widać było, że ogarnia ją rozpacz, połączona z obawą ataku cierpienia. Wtem, w chwili gdy Przenajświętszy Sakrament niesiony przez księdza Judaine, tuż koło niej się znajdował, spojrzała na jaśniejącą jego gwiazdę i została olśniona; zdało się jej, że błyskawica na nią spadła. Oczy Maryi zapaliły się jego blaskiem, wstąpiło w nie życie, promieniejąc z nich teraz siłą nadzwyczajną. Ożywcze soki krążyć poczęły w schorzałem jej ciele a twarz pokryła się rumieńcem; usta okrążył uśmiech błogości i radosnego szczęścia... była uzdrowioną! Piotr ujrzał, jak nagle powstała w swym wózku i, chwiejąc się nieco, strwożona a zarazem szczęśliwa, nie znajdowała słów innych nad powtarzane z pieszczotą:
— Ach Piotrze! mój Piotrze...
Pośpieszył, by ją podtrzymać, lecz Marya usunęła go ruchem ręki i coraz silniej stojąc, zachwycającą mu się wydawała; ubiór nawet dodawał jej uroku, chociaż miała na sobie prostą, czarną wełnianą sukienkę, z pod której wyglądały teraz pantofle; wysmukła jej postać owianą była złotemi puklami włosów, przysłoniętych zaledwie lekką koronkową chusteczką. Dziewicze, jej ciało ulegało obecnie gwałtownemu wstrząśnięciu, odbywała się w niem burzliwa fermentacya, mająca je odrodzić. Władała już teraz nogami, z których opadły więzy krępujące ją dotychczas... Poczuła następnie wytryskujące źródło krwi życie niosącej, krwi przemieniającej ją z dziecka w kobietę, mogącą stać się żoną i być rodzicielką; ostatnia jeszcze zdjęła ją obawa, aby dawne uczucie ciążącego bólu, posuwającego się w niej zwolna, ku górze nie chwyciło ją za gardło. Tym razem wszakże nie dławiło ją ono, jak przy dawniej doznawanych atakach, lecz ulotniło się swobodnie przez uchylone usta dziewczyny i znikło nazawsze w radości pełnym okrzyku:
— Jestem uzdrowioną... Jestem uzdrowioną!
Marya przedstawiała zdumiewający widok. Stała tryumfująca, z twarzą promienną, pysznie piękną. Krzyk głoszący uzdrowienie, wydarł się z jej piersi z tak przekonywającą siłą pewności, iż oczy wszystkich ku niej się skierowawszy, zapłonęły blaskami upojenia i ożywczej nadziei. Ją tylko teraz widziano, ona była ujawnieniem cudu, naraz powstawszy w tej wyniosłej i rozkosznej piękności.
— Jestem uzdrowioną!... Jestem uzdrowioną!
Szarpnęło coś gwałtownie sercem Piotra i zaniósł się od płaczu. Łzy jego wywołały płacz ogólny. Wydawano okrzyki radości, winszowano jej i modlono się zarazem; frenetyczny entuzyazm serca przenikał, a tysiące pielgrzymów cisnęły się, by ją zobaczyć, by o cudzie się przekonać naocznie. Poczęto klaskać w dłonie, klaskano zapamiętale a grzmot tych oklasków napełnił dolinę przeciągiem i donośnem echem. Ojciec Fourcade machał rękoma, chcąc przywrócić uciszenie; wreszcie ojciec Massias grzmiącym głosem zdołał wyrzec z wysokości ambony:
— Bóg nas nawiedził, drodzy moi bracia i drogie siostry... „Magnificat anima mea Dominem“.
I tysiące głosów złączyło się, by odśpiewać hymn dziękczynnego uwielbienia. Procesya została chwilowo powstrzymana, a ksiądz Judaine z monstrancyą w dłoniach schronił się tymczasowo do groty. Czekał tam, by następnie udzielić błogosławieństwa. Baldachim pozostał przed kratą, otoczony księżmi w komżach i w ornatach, jaśniejących białością śniegu i blaskiem złota, podczas gdy zachodzące słońce rzucało na nie blaski, pełne promiennej chwały.
Marya klęknęła teraz i płakała z nadmiaru wzruszeń. Podczas śpiewanego hymnu z całej jej istoty ulatywał akt płomiennej wiary i miłości. Chciano ją teraz widzieć chodzącą, wzywano ją ku temu, uniesiono z wózka i prowadzono w kierunku biura, sprawdzającego uzdrowienia. Tłum żądnym być się zdawał, by cud co najśpieszniej został opisany, stwierdzony i równie niezachwiany jak prawdziwość świecących blasków, zachodzącego w tej chwili słońca. Wózek został zapomniany przed grotą. Piotr poszedł za Maryą, podczas, gdy ona chwiejnym lecz coraz pewniejszym krokiem postępowała naprzód, urocza w swem wahaniu się; podobną była do dziecka, zachwyconego pierwszemi próbami chodzenia; od lat siedmiu nigdy ją nogi słuchać nie chciały, bezwładnemi będąc zupełnie. Piotr patrzał na nią, upojony rozczuleniem, wzruszony szczęściem, spływającem i rozradowany widokiem odradzającej się jej młodości. Ach droga Marya — śpiewało jego serce — najmilsza towarzyszka lat dziecinnych zakwitnie teraz tą wielką pięknością, której zapowiedź przytomną mu była tak żywo, chociaż tyle lat upłynęło od czasu, gdy bujali swobodnie po ogrodzie w Neuilly, gdy śmiech jej wesoły rozlegał się pośród drzew olbrzymich, przepuszczających nikłe smugi słonecznego światła.
Okrzyki tłumu rozlegały się obecnie dookoła Maryi a zmieniające się i ruchliwe jego fale, obstępowały ją dokoła. Doprowadzono ją tryumfalnie do biura i podczas, gdy przepuszczono tam Maryę wraz z Piotrem, tłum oczekiwał na nią przed drzwiami, wyglądając jej powrotu z gorączkowem upragnieniem.
Mało dziś stosunkowo było osób w biurze, wydającem zaświadczenia uzdrowień. W małej sali o ceglanej posadzce i drewnianych ścianach, umeblowanej prostemi stołkami i dwoma stołami nierównej wysokości, było tylko pięciu czy sześciu lekarzy, prócz zwykłego składu urzędników. Za stołami siedział naczelnik zarządu kąpieli i dwóch młodych księży, utrzymujących regestra; ojciec Dargelès, zająwszy miejsce na boku, zajęty był zapisywaniem notatek dla swojego dziennika. Doktór Bonamy, badał stan Elizy Rouquet, która już po raz trzeci przyszła do biura, dla pokazania szybko gojącej się rany, pokrywającej jej twarz całą.
— Panowie — odezwał się doktór Bonamy, zwracając się do obecnych kolegów — czy zdarzyło się wam kiedykolwiek widzieć, aby lupus goił się tak niespodziewanie prędko?... Wiem dobrze o duchu pewnej książki świeżo napisanej; autor twierdzi, że częstokroć dość jest silnej wiary, aby choroba ustąpiła, znaczna część bowiem chorób a nawet jątrzących się ran jest nerwowego pochodzenia. Lecz nie mamy żadnych danych, aby przypuszczać, iż lupus należeć może do tego rodzaju kategoryi. O zakład idę, iż żadna komisya lekarska nie zdoła wytłomaczyć i udowodnić, aby zachodzące uzdrowienie Elizy Rouquet, dokonanem zostało drogą naturalną...
Przestał na chwilę mówić a zwróciwszy się do ojca Dargelès, dodał:
— Czyś zanotował, mój ojcze, iż zajątrzenie się rany znikło zupełnie, a skóra na twarzy, zaczyna wracać do stanu normalnego?
Lecz nie usłyszał odpowiedzi ojca Dargelès, weszła bowiem do sali Marya wraz z Piotrem; natychmiast odgadł i objął myślą doniosłość tego uzdrowienia, o którego stanowczości świadczyła rozradowana i promieniejąca twarz Maryi. Wyglądała uroczo, była ona wymarzoną postacią uzdrowionej, mogącej oddziałać i nawrócić tłumy. Doktór Bonamy czemprędzej załatwił się z odprawieniem Elizy Rouquet i zapytawszy się o imię i nazwisko Maryi, zażądał od sekretarzy papierów do niej się odnoszących. Chwiała się ona jeszcze na niewprawnych w chodzenie nogach, doktór przeto podsunął jej fotel, zachęcając, by usiadła.
— O nie, nie chcę siadać, zbyt jestem szczęśliwa z odnalezienia nóg, których od tak dawna nie mogłam używać!...
Piotr obejrzał się po sali, szukając doktora Chassaigne i żałował, iż go tu nie było. Stanął na boku; w oczekiwaniu, gdy przewracano szuflady zapchane szpargałami, nie mogąc znaleźć papierów odnoszących się do choroby Maryi.
— Jakim sposobem mogły się zarzucić?... Marya de Guersaint, Marya de Guersaint — powtarzał doktór Bonamy, pewien jestem, że znam to nazwisko, widziałem te papiery.
Wreszcie stary Raboin znalazł je; pomieszczonemi zostały pod niewłaściwą literę alfabetu. Gdy doktór Bonamy przeczytał opis choroby Maryi, podpisany dwoma nazwiskami znakomitości paryzkiego świata medycznego, wpadł w zapał niepomierny i z uniesieniem zaczął mówić do lekarzy, obecnych w sali:
— Mamy przed sobą niezwykle interesujący wypadek.. Proszę, niechaj panowie zechcą słuchać uważnie.. Panna de Guersaint, którą mamy przed sobą, była dotkniętą ciężką dolegliwością mlecza pacierzowego. Nie można mieć w tym względzie najmniejszej wątpliwości, bo choroba została zbadana, opisana i stwierdzona podpisem dwóch znakomitych lekarzy paryzkiego fakultetu, a znane nam wszystkim, głośne w świecie ich nazwiska — są dostateczną gwarancyą, by przekonać najzawziętszych niedowiarków.
Podał papiery lekarzom, do których mówił; ci, przeczytawszy je, potrząsali głowami, nie wiedząc co powiedzieć. Pod opisem choroby podpisane nazwiska, rzeczywiście należały do ludzi, używających sławy medycznej i mających opinię nieskazitelnej uczciwości.
— Widzicie panowie — odezwał się znów doktór Bonamy — iż postawiona dyagnoza nie może być kwestyonowaną; tej wartości świadectwa nie potrzebują kontroli; naszą jest teraz rzeczą zbadać dokładnie, jakie zaszło polepszenie w stanie chorej.
Przed rozpoczęciem badania Maryi, doktór Bonamy zwrócił się do Piotra:
— O ile mi się zdaje, pan przywiozłeś z Paryża pannę de Guersaint? Czy przed wyjazdem miałeś pan sposobność mówienia z lekarzami, którzy ją leczyli?...
Ciało Piotra przebiegł przykry dreszcz, mrożący wielką jego radość.
— Tak, byłem obecny przy konsultacyi.
Znów przypomniały mu się teraz szczegóły tej sceny. Widział dwóch poważnych i spokojnych lekarzy, widział uśmiech swego krewnego, młodego doktora Beauclair, uśmiech, który nie schodził z jego twarzy, podczas gdy dwaj jego koledzy spisywali symptomaty choroby, w określeniu której zgadzali się zupełnie. Piotr rozważał w swych myślach, jak należało mu teraz postąpić?... Czyż ma w niwecz obrócić świadectwo dwóch znakomitych doktorów, przedstawiając dyagnozę postawioną przez Beauclaira, dyagnozę dozwalającą wytłomaczyć na podstawie naukowej, zaszłe nagle uzdrowienie Maryi?... Beauclair przewidział cud dzisiaj objawiony a przepowiednią swoją niweczył całą jego doniosłość.
— Zwracam waszą uwagę, kochani koledzy — mówił dalej doktór Bonamy — iż obecność księdza Piotra dodaje wagi całej tej sprawie... A teraz panna de Guersaint zechce nam opowiedzieć jaknajdokładniej, w jaki sposób odzyskała zdrowie.
Doktór Bonamy pochylił się do ucha ojca Dargelès i zalecił mu, aby nie pominął Piotra w swoim artykule, rola jego, jako świadka, może przybrać wielkie znaczenie.
— Nie wiem sama, jak panom opowiedzieć — rzekła Marya głosem pośpiesznym i urywanym ze zbytku radości. — Od wczoraj byłam pewną, że będę uzdrowioną. A jednakże przed niedawną chwilą, miałam obawę, czując niepokój w nogach, iż zbliża się jeden z tych ataków które miewałam... wątpić już poczęłam w obietnicę otrzymaną... Niepokój odczuwany w nogach ustał, lecz wkrótce, gdy tylko rozpoczęłam się modlić wrócił na nowo... Modliłam się szczerze i gorąco, z całej duszy! Oddałam się w opiekę N. Pannie jak dziecko maleńkie. „Święta Dziewico, któraś raczyła Lourdes nawiedzić swoją obecnością, zrób ze mną co zechcesz!“... Niepokój dokuczający mi w nogach nietylko nie ustawał, lecz rozszedł się po całem mojem ciele, zdawało mi się, że krew się we mnie burzy i że słyszę głos: „Wstań! wstań!“. Poczułam spłynięcie cudu, gdyż ciało moje wstrząsnęło się gwałtownie i wszystkie kości we mnie zatrzeszczały, jakby grom w nie uderzył.
Piotr pobladł silnie, słuchając opowiadania Maryi. Wszakże Beauclair powiedział mu, że uzdrowienie spłynie na chorą nagle, gwałtownie jak pocisk gromu i że zajdzie to w chwili wielkiego podniecenia wyobraźni, gdy doznane wrażenie zbudzić zdoła uśpioną w niej wolę.
— Najświętsza Panna zwolniła najpierw więzy krępujące moje nogi — mówiła dalej Marya. — Zupełnie wyraźnie czułam, jak żelazne pęta oplątujące mi nogi, pękły naraz i osunęły się jak łańcuch wzdłuż mego ciała. Następnie ciężar, który zawsze mi dokuczał w lewym boku ciała, posunął się aż do gardła; myślałam że skonam, tak gwałtownie parł mnie i dusił. Lecz z piersi posunął się do gardła a z gardła do ust, wtedy splunęłam go z całem możliwem natężeniem... i zostałam oswobodzoną, choroba uleciała ze mnie!
Kończąc opowiadanie, Marya ruchem ramion naśladowała ciężki lot nocnego ptaka, bijącego skrzydłami. Gdy zamilkła, uśmiechnęła się do Piotra, patrzącego na nią z niewymownem wzruszeniem. Wszystko co wyrzekła, słyszał poprzednio od doktora Beauclair, który nieomal temi samemi słowy kreślił mu obraz okoliczności, mających zajść przy spełnieniu się cudu. Przepowiednia doktora sprawdziła się, wykazując tem samem naturalność podstaw, usuwających wszelką nadprzyrodzoność.
Raboin słuchał opowiadania Maryi z wielkiem zajęciem, malującem się na jego twarzy ograniczonego poczciwca, którego często nawiedza myśl o piekle. Oczy mu się zaokrągliły i z siłą zawołał:
— Dyabła wypluła z siebie! Tak, dyabła wypluła!
Więcej mający pomiarkowania doktór Bonamy kazał mu milczeć a zwróciwszy się do lekarzy, rzekł:
— Wiecie panowie o tem, że unikamy zawsze tutaj zawyrokowania, iż cośkolwiek cudem się stało. Ciekawy wszakże jestem, czy znajdzie się człowiek, któryby dany wypadek zdołał wyjaśnić i przypisać zwykłym drogom naturalnem?... Od siedmiu lat, panna de Guersaint nie mogła powstać o własnych siłach a paraliż, którym była dotkniętą, pochodził z nadwerężenia mlecza pacierzowego. Przeczyć temu niepodobna, chociażby ze względu na dwa świadectwa medyczne, które tu mamy przed sobą. Nietylko, że nie mogła chodzić, lecz za najmniejszem poruszeniem doznawała bólów, wywołujących jęki... stan chorobliwy wycieńczył jej siły, zniszczył organizm, zapowiadając najsmutniejszy i blizki koniec... Wtem nagle panna de Guersaint powstaje na nogi, zdrowa zupełnie, chodzi o własnych siłach, śmieje się i promienieje radością... Paraliż ustąpił, nie pozostawiając najmniejszego po sobie śladu i bólu... Panowie, wzywam was, zbliżcie się, zbadajcie stan uzdrowionej i powiedźcie mi: w jaki to stało się sposób?
Mówiący miał minę tryumfującą. Żaden z lekarzy nie rzekł ani słowa. Dwóch zaś, zapewne prawowitych katolików energicznem skłanianiem głowy potakiwało każdemu słowo doktora Bonamy. Inni zaś milczeli i mieli pozór chłodno obojętny, może nieco zakłopotany, lecz nie pragnęli bynajmniej wdawać się osobiście w całe to nadzwyczajne wydarzenie. Po niejakiej chwili jeden z nich wszakże, mały i chudy człowiek z błyszczącemi z po za okularów oczami, powstał ze swego miejsca, i zbliżył się, chcąc przypatrzeć się uważniej Maryi. Ujął ją za puls, obejrzał jej źrenice, jakby chciał zbadać stan jej niespodziewanego przemienienia. Poczem skłoniwszy się z wyszukaną grzecznością i nie rzekłszy słowa, wrócił spokojnie na zajmowane poprzednio miejsce.
— Obecny wypadek nie daje się objaśnić na drodze naukowej — mówił w dalszym ciągu doktór Bonamy. — Zaznaczyć to, jest moim obowiązkiem. Dodać również winienem, iż nie napotykamy u chorych tutaj dostępujących uzdrowienia, połowicznego lub częściowego polepszenia, lecz zdrowie wraca im całkowicie i raptownie... Panna de Guersaint stanowi tego charakterystyczny przykład. Oczy jej nabrały blasku, cerę ma teraz różową a cała jej postać tchnie wesołością i życiem. Odrestaurowanie tkanek będzie miało miejsce nie tak gwałtownie; lecz teraz już można powiedzieć, iż odrodziła się na nowo... Księże Piotrze, ty, który widujesz często pannę de Guersaint, powiedz nam, czy nie jesteś zadziwiony nadzwyczajną przemianą, jaką w niej widzisz?...
Piotr wyjąkał z trudnością:
— To prawda, prawda...
Rzeczywiście, Marya wydawała mu się teraz silną, z policzkami pełnemi i kwitnącemi rumieńcem. Lecz wszystko co widział, było tylko ziszczeniem się przepowiedni doktora Beauclair, który go uprzedził, iż w chwili nagłego odzyskania zdrowia, chora powstanie o własnych siłach, jakby naraz wstąpiło w nią życie, zawezwane ockniętą wolą, pod naciskiem silnego wrażenia.
Doktór Bonamy ponownie pochylił się nad ramieniem ojca Dargelès, spisującego pilnie rzecz całą w formie protokółu sądowego. Zamienili z sobą kilka zdań szeptem. Naradziwszy się, doktór Bonamy przemówił, zwracając się do Piotra:
— Przypuszczam, iż nie zechcesz nam odmówić, szanowny księże, swojego podpisu, potwierdzającego opis zaszłego uzdrowienia? Ojciec Dargelès właśnie ukończył artykuł, swój przeznaczony do „Journal de la Grotte“.
Piotr zadrżał. On miał podpisywać to kłamliwe i pełne fałszu zeznanie! Bunt w nim zawrzał gwałtowny i chciał wypowiedzieć całą prawdę. Lecz poczuł ciężar sutanny na plecach; nie chciał też psuć radości Maryi, której teraźniejsza szczęśliwość przepełniała i jego serce. Tak niezmiernie był szczęśliwym, widząc ją uzdrowioną. Od chwili jak przestano ją rozpytywać, podeszła ku niemu i wsparłszy się o jego ramię, uśmiechała się do niego z oczami pełnemi błogiego rozradowania.
— Piotrze — szepnęła cichutko — podziękuj N. Pannie. Patrz jaka ona dobra i miłosierna jest dla mnie! Czy widzisz, jak jestem zdrową, piękną i młodą! Ach, jakże się ucieszy ojciec, mój dobry, kochany ojciec!...
Nie wahając się dłużej. Piotr podpisał zeznanie, zredagowane przez ojca Dargelès. Wszystko w nim kruszyło się i ustępowało wielkiemu szczęściu, jakiego dostąpiła Marya i wydało mu się świętokradztwem, niweczyć wiarę tej młodej dziewczyny, tak silnie wierzącej, iż ta wiara właśnie uzdrowi ją.
Gdy wyszli z biura, rozpoczęły się znów owacye; tłum, oczekujący ukazania się Maryi, klaskał w dłonie, na znak wielkiej swej radości. Cud, jakiego dostąpiła, przybierał znaczenie oficyalnego cudu. Dobrego serca ludzie, lękając się, by zbytecznego nie doznała utrudzenia, przyciągnęli tutaj wózek, pozostawiony przez nią przed grotą. Zobaczywszy ten wózek, doznała niewymownego wzruszenia. Ach ten wózek! Żyła w nim lat tyle, spoczywała w nim, bezwładna, jakby w trumnie, którą przenoszono wraz z nią z miejsca na miejsce, zdawało się jej niejednokrotnie, iż jest on grobem jej za życia; ileż łez i rozpaczy, ileż dni strasznych spędziła, przykuta do jego desek! Błysnęła jej teraz myśl, iż skoro był on świadkiem tylu dni nieszczęsnych, niechajże weźmie udział w teraźniejszym tryumfie. Idąc za popędem ogarniającego ją natchnienia, pełna świętego szału, chwyciła za dyszel.
W tejże właśnie chwili przeciągała tędy procesya, powracająca z groty, gdzie ksiądz Judaine udzielił błogosławieństwa pobożnym pątnikom. Ciągnąc wózek, Marya stanęła tuż za baldachimem. W pantoflach, z głową zaledwie przysłoniętą lekką koronką, szła wyprostowana, wzruszona, z twarzą nawiedzonej wspaniale piękną, ciągnąc za sobą wózek ów nieszczęsny, trumnę, w której konała lat tyle... Tłum wielbiący ją w tej chwili, tłum zaślepiony w swym szale, dążył za nią, w niej dopatrując niezaprzeczalnej doraźności urzeczywistnić się mogących wszelkich nadziei.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.