Lourdes/Dzień czwarty/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Dnia tego, w poniedziałek, napływ ludzi przed grotą był wprost niezmierny. Był to ostatni dzień pobytu pielgrzymów w Lourdes; ojciec Fourcade nauczał dzisiejszego rana, iż należało skupić w najwyższy wysiłek strzelistość modłów i głębię wiary, by tym sposobem uzyskać od nieba największy wymiar łaski, jaką udzielić ono raczy, zsyłając uzdrowienia wybrańcom. O godzinie drugiej już, przeszło dwadzieścia tysięcy pątników stało przed grotą; gorączkowo podnieceni roili, żarliwej pełni nadziei, że zostaną wysłuchanymi. Z każdą chwilą tłum pobożnych zwiększał się, zwiększał bezustannie; zaniepokojony, trwożny o zachowanie porządku baron Suire wyszedł z groty, by raz jeszcze powtórzyć krzątającemu się dyrektorowi Berthaud:
— Zobaczysz, że nie zdołamy utrzymać porządku... Proszę, wzmocnij straże, niechaj twoi ludzie gęściej się ustawią.
Utrzymanie ładu i należytego porządku pomiędzy pielgrzymami, zbliżającymi się do groty, zależało całkowicie od czujności dobrowolnie zaciągających się członków stowarzyszenia przytułku Matki Boskiej Zbawieielki; prócz nich nie było nikogo, żadnych strażników zaciężnych ani policyi; z tego też powodu prezydent stowarzyszonych tak bardzo się niepokoił. Lecz w ważniejszych okolicznościach Berthaud umiał być energicznym i wymódz posłuch dla swych rozporządzeń.
— Bądź pan spokojny — zapewniał baron — odpowiadam za wszystko... Nie ruszę się ztąd, dopóki około godziny czwartej procesya tędy nie przejdzie.
Przywołał wszakże Gerarda.
— Zaleć swoim ludziom, aby pilnowali wydanych rozkazów. Niechaj staną zwartym szeregiem i niech mocno trzymają kordon, oddzielający chorych od tłumu.
Tam w głębi, pod bluszczami oplatającemi skałę, otwierała się grota z wiecznie jarzącemi świecami. Zdaleka, wydawało się jakby przytłoczona, nieregularna, wązka i skromna, zwłaszcza w porównaniu z tchnieniem nieskończoności, które z niej ulatując, pochylało głowy ludzkie w kornej wierze, statua Matki Boskiej widniała tylko jak jakaś biała plama, poruszać się zdająca skutkiem migotliwego drgania powietrza wywołanego chwianiem się małych, żółtych płomyków. Stanąwszy na wzniesieniu, z trudnością tylko dojrzeć było można srebrem wykładany ołtarz po za kratą groty, tuż obok samogrające organy, odsłonięte teraz ze zwykłego na nich pokrowca, stosy bukietów i wota, odbijające swą pstrocizną od ścian zakopconych.
Pogoda była prześliczna; nigdy jeszcze niebo tak czyste nie jaśniało nad niezliczonym tłumem pątników; powiew łagodnego wietrzyka, pozostałość burzy, która tu szalała dzisiejszej nocy, dzięki spadłej ulewie, czynił gorąco mniej dokuczliwem niż dwu dni poprzednich.
Gerard z trudnością przebijał się przez tłum, chcąc uszykować swoich ludzi. Parcie gromadne ciżby już teraz czuć się dawało.
— Jeszcze dwóch mi potrzeba, wolał Gerard. Stójcie po czterech i utrzymujcie kordon na właściwem miejscu.
Napór tłumu zdawał się nieprzepartym, instynktownym; dziesiątki tysięcy pątników rwało się ku grocie, pociąganych ku niej gorączkową ciekawością, połączoną z trawiącem ich pragnieniem. Wszystkie oczy tam tylko patrzały, wszystkie usta o niej i do niej szeptały błagania, wszystkie ręce ku niej się wyciągały; cała istota tych ludzi rwała się, uniesiona, ku blado płonącym gromnicom i białej, ruchomej po za niemi plamie, będącej marmurową statuą N. Panny.
Przed grotą zostawiono obszerną przestrzeń dla chorych a chcąc ją zabezpieczyć od wzrastającego wciąż napływu pobożnych, otoczono ją grubym sznurem, trzymanym z wysiłkiem przez członków Przytułku; stali oni prawie tuż jeden obok drugiego. Mieli rozkaz nieprzepuszczać po za sznur nikogo, prócz tylko chorych, zaopatrzonych w karty, wydawane przez zarząd szpitalny, oraz te nieliczne osoby, które wyrobiły sobie w tym celu pozwolenie. Straż, pilnująca sznuru, unosiła go, dla przepuszczenia mających do tego prawo i naprężała na nowo, głuchą będąc na prośby innych; z szorstkością nawet odpychano proszących, nadużywając może jednodniowej swojej władzy; lecz ochotnicy straż pełniący, mogli w istocie być rozdrażnieni niedogodnością swej służby, pchano się na nich i parto ich bezustannie, podtrzymywali tę falę ludzką całą siłą, dając przytem dowód niepospolitej wytrzymałości swych pleców, ostających się przed naciskiem ciżby.
Ławki przed grotą i przestrzeń zostawiona dla wózków i noszy z chorymi, napełniały się szybko a tłum niezliczony pielgrzymów i ciekawych snuł się lub słał nieruchomemi, zbitemi masami; szeroko w około przybytku, poczynając od placu św. Różańca aż po za spacerowe ogrody wzdłuż Gavy; na całej długości szerokiego chodnika ponad potokiem — czerniło się ludzkie zbiegowisko, wśród którego trudno było utorować sobie przejście. Na parapecie siedziały kobiety, niektóre nawet stały, chcąc lepiej wszystko widzieć; wiele z nich zasłaniało się od słońca różnobarwnemi, jasnemi parasolkami a połysk tych rozwiniętych jedwabi, nadawał ciemnemu temu tłumowi nutę wesołą. Chciano zachować przejście dla przewożenia chorych, lecz co chwila tłum zagarniał to swobodne miejsce i wózki, nosze, gromadziły się i utykały, nie mogąc podążać do groty, dopóki który z pełniących straż członków Przytułku, nie pośpieszył na ich ratunek. To ludzkie stado, drepczące wciąż na miejscu, łagodne wszakże było i dobrodusznie potulne; jak owce dążyło ono gromadnie, zbijając się miejscami i skutkiem tego prąc innych swym ciężarem; światło gromnic działało na nich pociągająco, tam rwała się ich wola; nigdy wszakże nie wydarzały się wypadki, chociaż podnieconemi byli wszyscy, dochodząc stopniowo do szału religijnego upojenia.
Znów baron Suire, wyszedłszy z groty, przebijał się przez tłumy.
— Berthaud! Berthaud! — wołał — staraj się, by mniej się tłoczono! Wpuszczaj mniejszemi partyami do groty, bo kobiety i dzieci udusić się tam mogą!
Berthaud nie mógł się powstrzymać, by nie okazać zniecierpliwienia.
— Nie mogę być wszędzie... Zamknij pan kratę, jeżeli potrzeba.
Słowa ich odnosiły się do defilady pielgrzymów wewnątrz groty. W czasie liczniejszych pielgrzymek, organizowano defiladę przez całe popołudnie, wpuszczając pątników drzwiami na lewo a wypuszczając drzwiami na prawo.
— Zamknąć kratę! ależ gorzej jeszcze będzie — wolał zakłopotany baron, rozmiażdżą się wtedy, pchając się jedni na drugich.
Gerard stał w pobliżu i zapominał o służbie, rozmawiając z Rajmundą, trzymającą miseczkę z mlekiem, które chciała zanieść sparaliżowanej staruszce. Berthaud rozkazał mu, by podwoił straże u wrót groty, przykazując, by nie wpuszczano więcej nad dziesięć osób. Spełniwszy zlecenie, Gerard wrócił do Rajmundy, z którą Berthaud rozmawiał śmiejąc się wesoło. Odeszła, jakby spłoszona i poiła teraz mlekiem sparaliżowaną starą kobietę.
— Śliczna jest ta Rajmunda — rzekł Berthaud, patrząc na Gerarda. — Wszak zdecydowałeś się? i bierzesz ją za żonę?...
— Mam zamiar prosić o jej rękę dzisiejszego wieczora. Liczę na ciebie, kuzynie, wszak zechcesz mi towarzyszyć, gdy pójdę do jej matki?...
— Jak najchętniej. Przecież pamiętasz, co ci mówiłem? Bardzo rozsądnie robisz, żeniąc się z Rajmundą. Ręczę, że wuj wynajdzie ci zaraz korzystną posadę.
Tłum walący się przemocą, rozdzielił rozmawiających. Berthaud poszedł się upewnić, czy defilada odbywa się metodycznie. Godzinami całemi defilada trwała tak bez przerwy; mężczyźni, kobiety, dzieci brali w niej udział, każdy miał równe do niej prawo; nie patrzono kim był i zkąd przybywał. Wszystkie warstwy społeczne mięszały się w niej z sobą: żebracy w brudnych łachmanach szli tuż obok postrojonych bogaczów; chłopki i wykwintne światowe strojnisie, służące z gołemi głowami i małe dzieci z bosemi stopy, tuż przy innych dzieciach postrojonych i ze wstęgami na głowie. Przystęp był swobodny dla każdego, tajemnicza grota dopuszczała do swego wnętrza wierzących i niewierzących, prostych ciekawych, oraz rozgorzałych religijną miłością. Wszyscy ulegali głębokiemu wzruszeniu; zapach wosku i ciężkie panujące tutaj powietrze odurzały ich chwilowo; często wszakże spoglądali ku ziemi z obawy przewrócenia się i poślizgnięcia o żelazną płytę, zamykającą źródło. Niektórzy z defilujących pielgrzymów wpadali w stan osłupienia; nie myśleli o modlitwie lecz machinalnie patrzyli na przedmioty, znajdujące się w grocie, twarze mieli trwożne, jak miewać je zwykli ludzie znienacka wpuszczeni do nieznanego i czarowną moc posiadającego przybytku. Pobożniejsi modlili się, powtarzając wielokrotnie znak krzyża, lub rzucając listy i kwiaty, składając gromnice w ofierze, całując skałę u stóp N. Panny, lub ocierając o nią różańce, medaliki i inne drobne świętości, by tym sposobem nabrały większej wartości, przyjmując błogosławieństwo przez zetknięcie się ze ścianą groty. Defilada taka trwała godziny, dnie i miesiące, powtarzając się corocznie od lat już dawnych; wydawało się jakoby narody świata całego przesuwały się nigdy nieskończonym korowodem przed statuą, bielejącą w tym zacisznym zakątku skały; zahypnotyzowane wirem ciągnęły te tłumy, jedne za drugiemi, z jękiem wyznając swe boleści i nędze wszelakie, błagając litości, żebrząc miłosierdzia, żądne zaznania niepochwytnego dla nich szczęścia.
Gdy Berthaud sprawdził, iż wszystko i wszędzie organizuje się w jaknajlepszych warunkach, przechadzać się począł dla własnej przyjemności z daleka już tylko czuwając nad swojemi ludźmi. Z obawą wszakże myślał o procesyi, mającej się wkrótce rozpocząć, na widok bowiem niesionego na jej czele Przenajświętszego Sakramentu, szał frenetyczny ogarniał tłum cały i co chwila zachodziła obawa, by nie zdarzył się jaki dramatyczny wypadek. Ten dzień ostatni, zapowiadał się gorączkowo; dreszcz egzaltowanych uniesień czuć było niemal w powietrzu, wciąż się wzmagający, tłumy zdawały się nim wstrząsane. Podniecone one były coraz namiętniej odprawianemi od dni kilku religijnemi praktykami, rozpoczętemi w czasie podróży, podtrzymywane wciąż śpiewaną monotonną kantyczką, powtarzaną bez końca; uniesione były żądzą rojonych objawień i tylko o nich marzyły, tylko o cudach mówiły i słyszały, opanowane wyłączną tą myślą, dopełniały swego upojenia nieruchomem zapatrzeniem się w grotę, jaśniejącą wieczyście, setkami płonących w niej świateł. Wielu pomiędzy pątnikami nie odpoczywało już przez trzy noce z rzędu; dochodzili oni do stanu iście halucynacyjnego czuwania, brodząc samopas w kraju ułudy, coraz ponętniejszej i kuszącej ich zwodniczo. Nie dając sobie spoczynku w tej pogoni, modlili się bez przerwy a strzeliste ich modły smagały ich dusze podniecającą chłostą. Błagalne zaklęcia rwały się same ku Pannie Przeczystej, księża nie schodzili z ambony, zmieniając się kolejno, intonując okrzyk ogólnego cierpienia, kierując modłami rozpaczliwych uniesień wiernych, śląc tłumom zachętę ponad głowami ścielących się przed grotą chorych, ukazując bladą, marmurową statuę, która stała uśmiechnięta, z rękoma złożonemi, zapatrzona w niebo.
Po prawej stronie groty, tuż przy skale, była ambona, wykuta z białego kamienia; zajmował ją obecnie pewien ksiądz z Tuluzy, którego Berthaud znał osobiście; kaznodzieja mówił a Berthaud, słuchając go przez chwilę, miał minę zadowolnioną, potakującą. Ksiądz ów był mężczyzną barczystym, głos miał pełny, donośny, używał on wielkiej sławy jako mówca kościelny. Prawdę mówiąc, wymowa z kazalnicy w grocie, polegała głównie na sile i wytrzymałości płuc a miał on swój własny sposób gwałtownego, porywającego rzucania zdań, które wydzierały mu się z piersi, jak niedający się pohamować okrzyk, wnikając w tłumy; tłumy zaś wiernie powtarzały go echem, grzmiącem z niezrównaną potęgą; namiętne a zarazem błagalne nawoływania przedzielały „Zdrowaśki“ lub „Ojcze nasz“.
Ksiądz, skończywszy różaniec, wyprostował się, jakby chciał wyróść, wyprężając krótkie swoje nogi i całą siłą głosu rzucał z swych piersi słowa litanii, tworzonej pod wpływem natchnienia.
— Maryo, my miłujemy Ciebie!
A tłum powtarzał żniżonemi i mięszającemi się z sobą głosami:
— Maryo, my miłujemy Ciebie!
Rozpoczęta litania rozbrzmiewała bezustannie, głos księdza rozbijał się jak dzwon donośny a głos tłumu powtarzał słowa bełkotem nabrzmiałym skargą:
— Maryo, Ty jesteś jedyną nadzieją naszą!
— Maryo, Ty jesteś jedyną nadzieją naszą!
— Panno przeczysta, uczyń nas czystymi z pomiędzy najczystszych!
— Panno przeczysta, uczyń nas czystymi z pomiędzy najczystszych!
— Panno wszechmocna, zbaw naszych chorych!
— Panno wszechmocna, zbaw naszych chorych!
Zdarzało się, iż gdy pomysłu mu brakło, lub gdy chciał nacisk szczególniejszy wywrzeć swemi błagalnemi modłami, ksiądz powtarzał z rzędu kilkakrotnie jedno i to samo nawoływanie; powolny jego woli tłum, szedł za jego głosem i wołał ze wzmagającą się żądzą namiętną uporczywą swą prośbę.
Litania trwała dalej i nieprędko miała się ukończyć, Berthaud chwilowo mógł odpocząć, zwrócił się więc z powrotem wewnątrz groty. Widok ztąd na chorych zgromadzonych przed kratą, był przykuwający swoją nadzwyczajnością. Cała przestrzeń, odgrodzona od reszty pątników trzymanemi w rękach sznurami, zajętą była przez tysiąc przeszło chorych, przybyłych do Lourdes w szeregach narodowej pielgrzymki; pogodne, czyste niebo, oraz jasność dnia słonecznego — uwydatniały chaotycznie mieszające się tutaj potworności ludzkich chorób wszelkiego rodzaju. Wszystkie trzy szpitale zniosły tu nędzarzy, jęczących i skarżących się na swe cierpienia. W głębi, posadzono na ławach tych, którzy mogli jeszcze siedzieć o własnych siłach, chociaż wielu podtrzymywały poduszki, inni zaś opierali się jedni na drugich. Przed nimi, tuż przed samą grotą leżeli chorzy, dotknięci sroższemi jeszcze niemocami; kamienna posadzka znikała pod tym nawałem wszystkich cierpień i okropności, których ludzkie okazy tutaj skupione, tworzyły jakby bagno nieruchome a złowrogie. Wózki, nosze, materace, bezładnie ściśnięte, zmięszane, przedstawiały widok żałosny, wypowiedzieć się niedający; na barłogach tych spoczywający chorzy unosili się i modlili, inni zaś niżej na materacach, leżeli jak martwi, na jednym już poziomie z ziemią, wkrótce pochłonąć ich mającą. Niektórzy leżeli na płóciennych, kraciastych materacach, w ubraniu, inni zaś przykryci kołdrami, ukazywali tylko głowy i ręce wynurzające się ze szpitalnej pościeli, a pościel ta rzadko kiedy była czystą. Tem jaskrawiej odbijało kilka poduszek o śnieżno białych powłoczkach, strojnych w hafty i wstążki, a pstrzące się łachmany tuż obok leżących chorych, wstrętniejszą czyniły nędzę, cuchnącą brudem, zwalaną nieczystościami i ścielącą barłogi ze szmat piętrzących się stosami. Przestrzeń pozostawiona przed grotą dla chorych, zacieśniała się z każdą chwilą, wciąż bowiem wnoszono tutaj mężczyzn, kobiety, dzieci, księży, ludzi ubranych i rozebranych, a jaskrawy blask dnia, oświetlał straszliwy ten obraz.
Wszystkie choroby były tutaj zebrane, wszyscy defilujący po dwa razy dziennie ze szpitali ku grocie, skupili się naraz, by po raz ostatni błagać miłosierdzia. Wychylały się twarze pokryte ciekącemi wrzodami, twarze zmienione puchliną w bezkształtne ryje. I byli chorzy na wodną puchlinę nadęci jak kadzie, hydrocefale o głowach olbrzymich, zbyt ciężkich i obwisłych na plecy; sterczały członki powykrzywiane, ręce skręcone, nogi opuchłe jakby wory napchane szmatami; suchotnicy trzęśli się febrycznie, a trupia bladość ich cery i chudość nadzwyczajna — zdradzały wycieńczenie spowodowane dysenteryą; potworne ułomności ciała, ujawniały się skurczeniem lub nadmiernym rozrostem, wykrzywieniem kadłubów, przekręceniem rąk na wywrot, nienormalnem osadzeniem szyj, zgięciem lub spłaszczeniem torsów, ubezwładnieniem w pozach karykaturalnych, a ponadto zawsze tragicznych; ofiary, padające pod ciosem choroby kości pacierzowej, miały cerę woskową, karki wątłe i chwiejne, obsiadłe guzami; chorych na raka poznać było można po odrętwiałych, nieprzytomnych z bólu twarzach; młode kobiety bladły z przerażenia, wywołanego wzmagającemi się bólami przy najlżejszem poruszeniu, wewnątrz toczące je wrzody obezwładniały je i dusiły; władze umysłowe wszystkich tych chorych stępionemi być się zdawały pod naciskiem znoszonych katuszy.
Po za niemi, na ławach siedzieli głusi nic nie słyszący, którzy wszakże śpiewali razem z innymi; ślepi, trzymali głowy prosto i sztywno, zwróceni godzinami całemi ku statui N. Panny, której widzieć nie mogli... Była między niemi nieszczęsna idyotka, z nosem wyżartym przez weneryczne choroby, śmiała się ona śmiechem straszliwym, wykrzywiającym jej bezzębne i sino czerniące się usta; była i epileptyczka dopiero co powalona gwałtownym atakiem, leżała jakby ducha pozbawiona, piana się tylko staczała z obu kątów jej ust rozchylonych.
Nędzarze ci, chwilowo zapominać się zdawali o nurtujących ich chorobach, cierpienie ustępowało wrażeniu; siedząc czy leżąc, oczy swe utkwili w jaśniejącą przed niemi grotę. Nieszczęsne, wynędzniałe ich twarze bezbarwne przemieniały się pod wpływem nadziei, pałającej przed niemi. Zesztywniałe ręce splatały się w błagalnej modlitwie, ociężałe powieki odmykały się w niezmiernym wysiłku, zamarłe głosy odzywały się teraz, by wtórować modłom wzywającym z kazalnicy zmiłowania bożego. Początkowo były to niepewne, chwiejne i niewyraźne wyrazy, szeptem dążące za głosem wołającego z kazalnicy księdza, podmuchy tych szeptów rozproszone były i wiązały się zaledwie po nad głowami nieszczęsnej tej ciżby cierpiących. Powoli szept wzmagać się począł i w krzyk się zamienił; w krzyk wielki, bezmierny, władnący zebranemi tłumami, zalewający swem brzmieniem olbrzymie przestrzenie placów, całość doliny, okolonej wyniosłemi wzgórzami.
— Maryo, bez grzechu poczęta, módl się za nami! — wołał ksiądz grzmiącym swym głosem.
A chorzy i pątnicy, powtarzali coraz donośniej:
— Maryo, bez grzechu poczęta, módl się za nami!
Litania wiła się kłębkiem coraz szybciej motanym:
— Matko przeczysta! Matko bez skazy, rzuć okiem na swe dzieci, u stóp Twoich zebrane!
— Matko przeczysta! Matko bez skazy, rzuć okiem na swe dzieci, u stóp Twoich zebrane!
— Królowo anielska, rzeknij słowo a uzdrowisz choroby nasze!
— Królowo anielska, rzeknij słowo a uzdrowisz choroby nasze!
W pobliżu kazalnicy, zaraz w drugim rzędzie, siedział pan Sabathier. Kazał się przynieść wcześniej, by jako dawny bywalec obrać sobie dobre, upatrzone naprzód miejsce. Zdawało mu się przytem, iż niesłychanie ważną jest rzeczą usadowić się o ile możności najbliżej groty, tuż przed oczyma N. Panny, jakby Ona potrzebowała widzieć swych wiernych dla zesłania im uzdrawiającej swej łaski... Od siedmiu lat pan Sabathier przyjeżdżał do Lourdes i corocznie żywił tę nadzieję, że zwróci na siebie uwagę N. Panny, że uprosi ją o zmiłowanie, jeżeli nie z prawa wyboru, to z prawa długoletniej i wytrwałej swej prośby. Umyślił sobie, iż uzdrowienie uzyska przy pomocy swej cierpliwości, wierzył w to niezachwianie. Poddawszy się tej myśli, czekał cierpliwie, lecz odwlekające się z roku na rok oczekiwanie nużyło go czasami i miewał chwile zwątpienia. Uzyskawszy pozwolenie, by żona towarzyszyć mu mogła nieodstępnie, lubił z nią rozmawiać, dzielić z nią czynione spostrzeżenia. Pochyliwszy nieco głowę, rzekł do siedzącej na składanym krzesełku pani Sabathier:
— Moja droga, unieś mnie trochę... Bardzo mi niewygodnie, ciągle się osuwam.
Miał na sobie ubranie z grubej wełny i siedział na materacu, z plecami wspartemi o przewrócone w tym celu krzesło.
— Czy wygodniej ci teraz? — spytała pani Sabathier.
— Tak... tak... trochę wygodniej.
Patrzył z zajęciem na brata Izydora, którego złożono na przyniesionym ze szpitala materacu; leżał tuż obok pana Sabathier, z prześcieradłem, zasuniętem pod samą brodę, a ręce, spoczywające na kołdrze, złożył jak do pacierza.
— Ach ten biedak! — szepnął pan Sabathier. — Może popełniono nieostrożność, przynosząc go tutaj, lecz N. Panna dość jest potężną, by uzdrowić nawet jego, jeżeli taką będzie Jej wola!
Wziął do rąk różaniec, lecz znów uwaga jego oderwaną została i zwróconą w inną stronę. Zobaczył nikłą i cichą postać pani Maze. Musiała ona podejść pod sznurem, niedośledzona przez pilnujących, dzięki czemu, znalazła się w pobliżu groty, pomiędzy ciężko chorymi. Siadła na skraju ławki, niezajmując prawie miejsca, siedziała nieruchomie jak dziecko, któremu zalecono, by zachowywało się grzecznie, nie przeszkadzając nikomu. Ściągłe rysy jej zmęczonej twarzy wyrażały bezgraniczny smutek, opuszczenie. Pomimo iż miała zaledwie lat trzydzieści dwa, zwiędłą była przedwcześnie.
— Więc ta pani — rzekł pan Sabathier do żony, lekkim ruchem brody wskazując jej o kim mówił — modli się o nawrócenie swego męża?... Zdaje mi się, żeś spotkała ją dzisiaj, gdy wychodziłaś za sprawunkami?...
— Tak, spotkałam ją — odrzekła pani Sabathier. — Mówiłam też o niej z jedną panią, dobrze ją znającą... Jej mąż jest podróżującym agentem handlowym... Wyjeżdża z domu czasami aż na pół roku i wozi z sobą różne towarzyszki... Jest to podobno wesoły i dobry chłopak, pieniędzy nie szczędzi i zostawia ich żonie pod dostatkiem. Ale ona kocha go namiętnie i znieść nie może osamotnienia, w jakiem ją pozostawia. Przybyła więc tutaj, by wyjednać sobie łaskę nawrócenia go wyłącznie dla siebie. Obecnie jest podobno w Luchon, niedaleko, ale bawi tam z dwoma paniami, są to, jak mówią, dwie rodzone siostry...
Ruch uczyniony przez pana Sabathier przerwał jej słowa. W czasie opowiadania żony patrzał on na grotę i mimowoli oderwawszy się od wrażeń chwili, stał się dawnym profesorem, lubującym się w kwestyach odnoszących się do dziedziny sztuk pięknych.
— Wiesz, oni popsuli zupełnie piękno groty, chcąc ją upiększyć. Jestem najmocniej przekonany, że była o wiele piękniejszą w stanie dzikim. Teraz straciła już zupełnie dawny charakter... I patrzaj tylko, co za wstrętny sklepik przylepili do skały, oto tam na lewo!
Naraz zbudziły się w nim wyrzuty sumienia za takie zapominanie się przed grotą. Podczas gdy odrywał się od modlitwy, N. Panna mogła go była pominąć i zesłać swą łaskę uzdrawiającą na któregokolwiek innego chorego, zachowującego się przykładniej. Zaniepokojony, wymógł na sobie zrzeczenie się myśli postronnych i z przygasłą źrenicą, z bezmyślną twarzą, poddał się z pokorą cierpliwemu wyczekiwania bożej łaski i zmiłowania.
Nowy, inny głos ozwał się teraz z kazalnicy, co niemało wpłynęło na stłumienie w panu Sabathier chęci myślenia, głos ten przywiódł mu na pamięć cel, dla którego siedzi tutaj przed grotą, w otoczeniu innych, równie jak on nędznych, lub jeszcze nędzniejszych. Kazalnicę zajmował obecnie kapucyn, gardłował zapamiętale, powtarzając po razy kilka każde wezwanie, a uporczywe jego błaganie dreszczem przejmowało i wstrząsało tłumy.
— Święta Dziewico nad dziewicami, bądź błogosławiona!
— Święta Dziewico nad dziewicami, bądź błogosławiona!
— Święta Dziewico nad dziewicami, nie odwracaj oblicza od dzieci swoich!
— Święta Dziewico nad dziewicami, nie odwracaj oblicza od dzieci swoich!
— Święta Dziewico nad dziewicami, dmuchnij na rany nasze, a rany te zaschną pod tchnieniem Twojem!
— Święta Dziewico nad dziewicami, dmuchnij na rany nasze, a rany te zaschną pod tchnieniem Twojem!
Pomiędzy szeregami ławek pozostawiono środkiem przejście, które napełniało się skutkiem niezwykłej ilości chorych. Na końcu pierwszej ławki przy przejściu, zdołała się umieścić rodzina Vigneron. Wszyscy byli razem przy sobie: mały Gustawek siedział osunięty, trzymając swoje szczudła pomiędzy nogami, matka jego siedząca obok, modliła się przykładnie z właściwością dobrze wychowanej burżuazki; pani Chaise, bogata ciotka Gustawa, modliła się, chociaż dokuczał jej zaduch, zbyt czuła się ściśniętą natłokiem ludzi; pan Vigneron milczał i od jakiegoś czasu nie spuszczał z oka pani Chaise, wreszcie przemówił do niej:
— Co ci jest, kochana siostro? Czy nie robi ci się słabo?
Ona, ledwie oddychając, odpowiedziała:
— Niewiem, co mi jest... lecz tracę przytomność... i nie mogę złapać powietrza.
Pan Vigneron pomyślał sobie, iż rzeczywiste panujący w czasie pielgrzymki nastrój gorączkowy, ścisk, popychanie i bezustanny pośpiech, niewiele muszą być warte dla osoby cierpiącej na chorobę serca. Nikomu nie życzył on śmierci i nigdy nie modlił się do N. Panny, by ją komukolwiek zesłała. Jeżeli zaś N. Panna wysłuchała jego modłów, gdy ją błagał o awans w urzędzie i skutkiem tego zesłała śmierć naczelnikowi biura w ministeryum, stało się to pomimo jego wyraźnej woli w tym względzie; widocznie nagła śmierć przeznaczoną była temu człowiekowi. Toż samo stać się może obecnie; pani Chaise może umrzeć, pozostawiając swój majątek Gustawowi, a będzie to tylko spełnieniem wyroku bożego, przed którym czoło uchylić należy; wszak naturalną wreszcie jest rzeczą, że ludzie starsi umierają przed młodymi. Mimowoli opanowała go nadzieja, przeczucie nastąpić mogącej śmierci pani Chaise i nie mógł się powstrzymać by nie zamienić znaczącego spojrzenia z żoną, która zdawała się być opanowaną temi samemi co on myślami.
— Gustawie — rzekł prawie głośno pan Vigneron — usuń się bo przeszkadzasz cioci.
Właśnie w tej chwili przeciskała się wśród przejścia Rajmunda, pełniąca służbę panny bufetowej.
— Czy pani nie może nam przynieść trochę wody?... — prosił jej pan Vigneron. — Moja krewna traci przytomność w tym ścisku.
Ale pani Chaise, odmawiała gestem przeczącym. Przychodziła już do siebie i łapiąc dech, rzekła głosem urywanym:
— Nie... dziękuję... dziękuję... Już mi jest znacznie lepiej... Ale myślałam doprawdy, że nie przeniosę duszności, jaka mnie chwyciła!
Drżała ze strachu, a oczy jej biegały błędnie, zaznaczając jeszcze bladość jej lica. Złożyła ręce i błagać poczęła N. Pannę, by zechciała ją uchronić od nowego ataku, a jeżeli można, całkowicie wrócić jej zdrowie. Państwo Vigneron zaś, jakkolwiek poczciwymi byli oboje, oddali się marzeniu: jakże szczęśliwie byłoby, gdyby wszystkie ich życzenia mogły zyskać posłuchanie przed obliczem N. Panny, królującej tu przed nimi w grocie! Jakże miłą mieliby wtedy starość! A słusznie los taki przypadłby im w udziale! Przez lat dwadzieścia pracowali uczciwie, posiadłszy teraz stały i znaczny majątek, mogliby odpocząć i osiąść na wsi, uprawiając kwiaty dla przyjemności i własnej rozrywki. Mały, chory Gustawek, wydelikatnione mając nerwy cierpieniem, widział wszystko i wszystkie myśli swych rodziców odgadywał w całości. Nie modlił się, lecz, zapatrzony w przestrzeń, uśmiechał tajemniczym i bolesnym uśmiechem starca, dokładnie znającego życie. Po cóż miał się modlić?... Wiedział, że Matka Boska nie może go uzdrowić i że niezadługo śmierć go zabierze...
Pan Vigneron nie mógł pozostawać długo bez zajmowania się otaczającemi go osobami. A właśnie teraz dopiero przyniesiono panią Dieulafay i złożono w pośrodku przejścia, przez które coraz trudniej było można się przeciskać. Zachwycony był przepychem otaczającym chorą, spoczywającą w rodzaju trumny, wybitej jedwabną białą materyą, a ją samą okrywały upięcia jasnoróżowe, obszyte bogatemi koronkami. Pan Dieulafay miał na sobie czarny tużurek, a piękna siostra jego żony, była również czarno ubrana; pomimo że strój jej był skromny, postać młodej kobiety zarysowywała się wytwornie w tej wyszukanej prostocie; oboje stali przy chorej, podczas gdy tuż przy niej, klęczał stary ksiądz Judaine, zanosząc żarliwą modlitwę o jej uzdrowienie.
Gdy ksiądz powstał, pan Vigneron usunąwszy się nieco na ławce, wskazał mu miejsce przy sobie... Po chwili zaś zapytał:
— Jakże z tą biedną chorą?... Czy nastąpiło jakiekolwiek polepszenie?...
Ksiądz Judaine odpowiedział z ciężkim smutkiem:
— Niestety, nie... A tak wielką miałem nadzieję!... Namówiłem ich, aby tutaj przywieźli ukochaną swoją chorą.. Dwa lata temu, N. Panna przywróciła mi wzrok utracony, myślałem więc, że znów łaskawie wysłucha mojej prośby... Nie zwątpiłem jednak jeszcze zupełnie... Przecież mamy przed sobą dosyć czasu do jutra.
Pan Vigneron wpatrywał się w twarz pani Dieulafay. Czystość owalu tej twarzy, można było jeszcze odnaleźć, równie jak piękność zagasłych, bezbarwnych teraz oczu. Była to maska śmierci, spoczywająca wśród delikatnych koronek.
— Jakże smutno jest patrzeć na tę młodość i piękność marniejącą — szepnął do księdza pochylony ku niemu pan Vigneron.
— Cóżbyś pan powiedział, gdybyś ją widział bodajby rok temu! Oni mają letni pałac w Saligny, w mojej parafii, często zapraszali mnie na obiad do siebie... Ile razy spojrzę na panią Jousseur, na jej siostrę, tę panią czarno ubraną, przy niej stojącą, przypomina mi się zaraz pani Dieulafay, która jeszcze była ładniejszą; słynęła ze swej piękności w Paryżu. A teraz niechaj je pan porówna... jedna jaśnieje urodą jak królowa, a druga jest nędzną, litość budzącą istotą... Żal przejmuje serce, patrząc na nią; tak, bogactwo nie przynosi z sobą wszelkiego dobra...
Zamilkł. Święty ten człowiek, nie mający żądz, niewzruszenie wierzący i niczem niemogący być zachwianym w szczęśliwej spokojności cichego i skromnego swego umysłu, oddawał pewną cześć naiwną bogactwu, władzy, piękności, chociaż niczego podobnego nigdy dla siebie nie pragnął. Ośmielił się teraz wyrazić swoje obawy i niepewności, mącące zwykłą pogodę jego myśli.
— Byłbym wolał, gdyby ona była tutaj przybyła w skromniejszem otoczeniu... za wiele koło niej bogactwa, przepychu... a Matka Boska miłuje przedewszystkiem maluczkich... Lecz z drugiej strony, rozumiem także, iż są pewne towarzyskie względy, reguły, z pod których niepodobna się wyłamać. Wreszcie ubóstwianą jest ona przez swego męża i przez siostrę. On opuścił swoje interesa, rozległe stosunki, wymagające jego ciągłej obecności, byle tylko nie odstępować ukochanej żony... pani Jousseur też wyrzekła się dla niej światowych rozrywek, porzuciła swych znajomych i przybyła tutaj z siostrą... Tak, kochają oni bardzo tę nieszczęśliwą swoją chorą... i na myśl, że mogą ją utracić, oczy zachodzą im łzami... teraz smutek, prawie rozpacz wciąż widnieją na ich twarzach... Dla tego też chętnie im wybaczam, że pragną otoczyć bogactwem i zbytkiem ostatnie chwile jej pobytu na ziemi...
Pan Vigneron potwierdzał kiwaniem głową, słuszność czynionych uwag. O tak! niewątpliwie nie najbogatsi dostępują bożego zmiłowania! Ileż biednych służących, chłopek i nędzarek uzyskało tu uzdrowienie, modląc się przed grotą, podczas gdy najbogatsze panie, składające hojne dary, zapalające najgrubsze gromnice, nie doznały ulgi i wracały z Lourdes równie chore, jak w chwili przyjazdu! Pomimowoli spojrzał na panią Chaise, która odpoczywała po doznanym ataku z miną zadowolnioną i pełną wdzięczności.
Szmer rozkołysał tłumy, a ksiądz Judaine szepnął do swego sąsiada:
— Patrz pan, ojciec Massias zajął kazalnicę. Święty to prawdziwy. Słuchaj go pan uważnie.
Znano go powszechnie i gdy tylko ukazał się gdziekolwiek, dusze wiernych rwały się ku niemu, pochwycone wzrastającą nadzieją; mówiono nawet, iż gorąca jego wiara przyczyniała się nie mało do potęgowania ilości cudów. W przekonaniu pątników istniała wiara, iż siła jego głosu i strzelistość modłów, posiadały szczególniejsze względy przed obliczem N. Panny.
Głowy wszystkich obecnych wyciągnęły się ku świętobliwemu ojcu, a wzruszenie wzrosło tem silniej, iż ojciec Fourcade szedł z nim aż do stóp ambony, opierając się na ramieniu ukochanego swego brata w kapłaństwie, brata wybranego z pomiędzy innych i ponad innych sercem przełożonego. Ojciec Fourcade pozostał na miejscu, chcąc się poić słowami mającemi teraz spływać z kazalnicy. Noga dolegała mu dziś bardzo i wykazywał on hart niepospolity, stojąc prosto z twarzą pogodną, uśmiechniętą. Wzrastająca egzaltacya tłumów, radością przepełniała jego serce, przewidywał wielką ilość cudów, zadziwiających uzdrowień, które świat ukorzyć zdołają, ścieląc go do stóp Panny Przenajświętszej i boskiego Jej Syna.
Wszedłszy na kazalnicę, ojciec Massias nie zaraz przemówił. Wyniosłego wzrostu, twarz miał ascetyczną, chudą i bladą, a bezbarwna długa broda, wydłużać się ją zdawała. Oczy jego płonęły, a usta znamionujące mówcę, wzbierały zda się żądzą hamowanego uniesienia.
— Panie, ratuj nas bo zginiemy!
I tłum, porwany gorączką wzmagającą się z każdą chwilą, powtórzył:
— Panie, ratuj nas bo zginiemy!
Ojciec Massias rozkrzyżował swe ramiona i pełnym głosem, gorącym jak płomień, którym gorzało jego serce, zawołał z nową siłą:
— Panie, zechcij, a zetrzesz z nas choroby!
— Panie, zechcij, a zetrzesz z nas choroby!
— Panie, nie jestem godzien, byś nawiedził progi domu mojego, lecz rzeknij słowo, a uzdrowisz dolegliwości ciał naszych!
— Panie, nie jestem godzien, byś nawiedził progi domu mojego, lecz rzeknij słowo a uzdrowisz dolegliwości ciał naszych!
Marta, siostra brata Izydora, znalazłszy kącik przy boku pani Sabathier, rozmawiała z nią po cichu. Poznały się bliżej, zamieszkując w jednej sali w szpitalu. Cierpienie, troski, niweczyły tutaj odstępy dzielące ludzi i Marta, biedna nieokrzesana dziewczyna, zwierzała się z ufnością przed panią Sabathier, skarżąc się na trapiący ją niepokój o brata; widziała bowiem, że resztki tchu zaledwie w nim pozostały. N. Panna śpieszyć się powinna, jeżeli chce życie w nim utrzymać. Cudem nazwać już można było, iż zdołano go żywego donieść do groty.
Marta, jako istota prosta i przywykła do ciężkiego losu, nie koiła smutku swego łzami. Lecz serce jej łez było pełne, łzy dławić się ją zdawały, tłumiąc jej głos, niemogący się po przez nie przedostać. Wtem dawne wspomnienia napłynęły, rozpierając jej usta, te biedne usta zniedołężniałe od ciężkiego milczenia; mówiła teraz niosąc ulgę zbolałemu sercu:
— Było nas aż czternaścioro w domu; a mieszkaliśmy w wiosce Saint-Jacut, niedaleko od Vannes... Izydor, chociaż był wysoki, zawsze był mizerny i jakiś bezsilny; dla tego też nasz proboszcz wołał go często do siebie, a potem oddał go do księży, którzy mieli szkołę; starsi z rodzeństwa podzielili się ziemią i czem było, a ja wolałam pójść w służbę. Tak, zgodziłam się do jednej pani, która zabrała mnie z sobą do Paryża, już pięć lat minęło od tego czasu... Ach jakież życie bywa ciężkie!... Ale każdemu życie dokucza!
— Masz racyę, moja kochana Marto! Każdemu życie dokucza — powiedziała pani Sabathier, spoglądając na swego męża, powtarzającego z nabożeństwem każde zdanie głoszone z ambony ognistą wymową ojca Massias.
— W przeszłym miesiącu — mówiła dalej Marta — dowiedziałam się, że Izydor wraca z gorących krain, gdzie pojechał jako misyonarz; dowiedziałam się równocześnie, że wraca ztamtąd chory na jakąś okropną niemoc, której się tam nabawił... Pobiegłam go odwiedzić, skoro tylko przybył do Paryża. Powiedział mi zaraz, że ciężko jest chory i że z pewnością umrze, jeżeli nie będzie mógł pojechać z pielgrzymami do Lourdes, a jechać tam nie może, bo niema nikogo, coby chciał go doglądać w czasie podróży... Miałam osiemdziesiąt franków zaoszczędzonych pieniędzy, porzuciłam służbę i pojechaliśmy razem... Ja go bardzo kocham, pani to musi widzieć... ale już ja zawsze jego tak kochałam... a czyż to ja nie pamiętam, że kiedy byłam małą, inni bracia bili mnie tylko, a on jeden nietylko że mnie nie bił, ale jeszcze ile razy mógł, to mi przynosił owoców, któremi go obdarzał proboszcz ze swego ogrodu.
Zamilkła teraz i siedziała spokojnie z twarzą obrzękłą od nurtującej ją troski, a może od łez, które przedostać się nie mogły po za spalone od niewywczasu powieki. Oczy miała smutne i wpatrywała się w wynędzniałą twarz brata. Wkrótce zaczęła rzucać jakieś słowa bez związku niemal:
— Niechaj pani spojrzy na niego... Litość bierze... Ach mój Boże!... te biedne jego policzki... biedna broda... biedna twarz...
Rzeczywiście nieszczęśliwy wywoływał prawdziwie bolesne wrażenie. Pani Sabathier niedobrze się robiło, patrząc na tę żółtą, wynędzniałą twarz brata Izydora; cera jego przybierała odcień sinawy i śmiertelny pot wystąpił mu kroplami na czoło. Leżał bez ruchu, a tylko twarz oraz złożone jego ręce wynurzały się z pod kołdry i białego prześcieradła, na które spływały rzadkie lecz długie jego włosy. Jeżeli jednak ręce jego woskowo przezroczyste wyglądały jakby martwe, jeżeli żaden muskuł jego twarzy nie drgał pomimo cierpienia, natomiast oczy jego żyły, oczy pełne miłości, oczy tak nią gorejące, że blaskiem swym oświetlały twarz całą tego Chrystusa, konającego na krzyżu. Oczy te, boskością promienne, dziwną stanowiły sprzeczność z brutalnością jego rysów, z czołem nizkiem, człowieka ograniczonego. Cierpienie wszakże nadawało teraz wyraz szlachetny masce tej, raczej bestyalnej aniżeli ludzkiej; maska ta, w ostatniej godzinie swego istnienia, przybrała wzniosły, szczytny charakter, dzięki płomiennej wierze, jaką pałały jego oczy. Przestał być ciałem, nie był nawet tchnieniem, lecz tylko chyba spoczynkiem, światłością.
Od chwili gdy go tutaj złożono, oczy brata Izydora pozostawały utkwione w statuę N. Panny. Wszystko inne przestało już istnieć dla niego. Nie widział napływu ludzi, nie słyszał nawet namiętnych słów litanii, grzmiącym głosem rozlegającej się z ambony i wstrząsającej tłumem powtarzających ją pątników. Życie jego całe skoncentrowało się w oczach, w tych oczach płonących nieskończoną miłością, a nieruchomie zawisłych na statui Panny Przenajświętszej. Poił się jej miłością, poił aż do ostatniego swego tchnienia, pragnąc w tej swojej miłości zginąć i zaniknąć. Na chwilę uchylił nieco ust i twarz jego przybrała wyraz niebiańskiego zachwytu i błogości. A potem nic już nie drgnęło, tylko szeroko rozwarte jego źrenice uporczywie wpatrywały się dalej w białą statuę z marmuru.
Minęło tak minut kilka. Marta odczuła zimny powiew śmierci i zadrżała z obawy; zdawało się jej, że lodem ściął się jej pot na głowie.
— Pani... pani... niech pani patrzy!
Zaniepokojona pani Sabathier udawała, że niczego się nie domyśla.
— Cóż takiego, moja dobra Marto?
— Mój brat... Niech pani patrzy na mojego brata... On skonał... Otworzył usta tak, otworzył usta i skonał...
Dreszcz przerażenia przebiegł je teraz obie równocześnie; obie nabrały pewności, że umarł. Zgasł bez jęku, bez kurczu, zgasł, jakby życie uleciało z niego temi oczyma płonącemi miłością, spalonemi z jej nadmiaru. Zmarł, patrząc na Niepokalaną Dziewicę i śmierć była mu słodyczą niezrównaną, patrzał jeszcze z tymże najwyższym zachwytem teraz, chociaż widzieć przestał tę Pannę Najświętszą, którą tak bardzo ukochał.
— Sprobój zamknąć mu oczy — szepnęła pani Sabathier. Może on żyje.
Marta powstała powoli z miejsca i pochyliła się nad ciałem brata, usiłując nie zwrócić niczyjej uwagi. Drżącym palcem, próbowała zasunąć mu powieki, lecz oczy odmykały się natychmiast i wpatrzone w postać Przenajświętszej Dziewicy, ginęły w niej z miłością. Marta nie śmiała próbować dłużej i oczy brata Izydora pozostały otwarte, nazawsze pogrążone w ekstazie.
— On umarł, umarł! Już wszystko skończone! — szeptała niewyraźnie Marta, siadając przy pani Sabathier.
Dwie łzy ściekły powoli z pod ociężałych powiek Marty i spływały teraz zwolna po jej policzkach; pani Sabathier pochwyciła ją za rękę, chcąc ukoić jej rozpacz. Zaczęto coś sobie szeptać dokoła, jakiś niepokój ogarniał tłum ludzki. Co zrobić?... Czyż była możliwość wyniesienia tego trupa? Natłok modlących się i chorych stawiał temu przeszkodę, prawie że przezwyciężyć się niedajacą, prócz tego zaś, lękać się było można zbyt silnego wrażenia. Najlepiej więc będzie, gdy zwłoki pozostaną na miejscu, czekając sposobniejszej chwili. Przerażać nie mógł on nikogo, nie zmienił się bowiem w niczem; każdy mógł myśleć, że te szeroko rozwarte oczy żyć jeszcze nie przestały, że modlą się błagalnie, uniesione boskim zachwytem...
Zaledwie kilka osób najbliżej sąsiadujących z trupem brata Izydora, wiedziało co zaszło. Zaniepokojony pan Sabathier spojrzał znacząco na żonę, a ona odpowiedziała mu tylko wzrokiem, na tyle jednak wymownym, że ją zrozumiał. Pobladł i chociaż nie przestał się modlić, myśl jego ulatywała ku wszechwładnej, tajemniczej potędze, zsyłającej śmierć, podczas gdy błagano ją o życie... Cała rodzina Vigneron wyłącznie tą śmiercią zajmowała się pomiędzy sobą, pochylali się ku sobie, wzajemne czyniąc spostrzeżenia, przyjętym przez siebie obyczajem, komentowania drobnych wypadków ulicznych, o których wiadomość przynosił im w Paryżu codziennie ojciec, gdy powracał do domu z biura w ministeryum. Pani Jousseur, odwróciwszy się w stronę brata Izydora, szepnęła słówko do pana Dieulafay, lecz natychmiast wpadli oboje w zwykły im teraz tok myśli, odnoszących się do ukochanej chorej, którą mieli pomiędzy sobą. Pan Vigneron powiadomił o tem co zaszło księdza Judaine, który klęknąwszy, odmawiał po cichu i z wielkiem wzruszeniem modlitwy za umarłych. Alboż ten zmarły młody misyonarz nie był świętym? Wrócił ze śmiertelną raną z krain dalekich, gdzie pracował dla wiary, a oto teraz zmarł, modląc się, zapatrzony w uśmiechniętą postać Niepokalanej Dziewicy. Pani Maze zapragnęła teraz śmierci; postanowiła błagać o śmierć tak spokojną; żyć bowiem bez miłości kochanego przez nią męża, o którego nawrócenie nie przestawała się modlić, stało się dla niej męczarnią.
Wołanie ojca Massias wzmogło się jeszcze, zamieniając się w krzyk rozpaczliwy, rozdzierający pierś jego, łkaniem żałosnego bólu wezbraną:
— Jezusie, synu Dawidowy, ratuj mnie, bo zginę!
A tłum, łkając, zawodził zanim:
— Jezusie, synu Dawidowy, ratuj mnie, bo zginę!
Raz po raz błagalne wzywania wrzały coraz donośniej, skargą nędzy ludzkiego rodu.
— Jezu, synu Dawidowy, ulituj się nad choremi dziećmi Twojemi!
— Jezu, synu Dawidowy, ulituj się nad choremi dziećmi Twojemi!
— Jezu, synu Dawidowy, zstąp z wysokości Twoich, obdarz ich zdrowiem i spraw, aby żyli!
— Jezu, synu Dawidowy, zstąp z wysokości Twoich, obdarz ich zdrowiem i spraw, aby żyli!
Szał ogarniał wszystkich. Stojący u stóp ambony ojciec Fourcade, uniesiony zapałem przelewającym się z serc rozmodlonych, wzniósł ramiona ku niebu i grzmiący swój głos łączył z innemi, pragnąc chociażby przemocą pozyskać zlitowanie się niebios; szał ten ogarniał i tych nawet, którzy tu nie dla modlitwy przybyli: młode, wytwornie przybrane kobiety, patrzące dotąd z ciekawością turystek, pobladły ze wzruszenia; ten powiew uniesienia dobiegł aż do nich i zaklął w milczenie wesołe rozmowy, które wiodły, siedząc na wyniosłym parapecie po nad Gavą, przysłonięte różnobarwnemi parasolkami.
Z otchłani swych cierpień, ludzkość podnosiła krzyk bólów tajonych, krzyk ten potężny drżeniem przerażenia wstrząsał sercami, równał i jednoczył wszystkie istoty, zlewając je w jeden tylko naród, naród konający a życia spragniony, rwący się, by gwałt Bogu zadawszy, wydrzeć mu nowe ustawy, dające nieśmiertelność ludziom. Panie, jakkolwiek nędza nasza jest wielką, jakkolwiek męczarnią tylko było nam życie, udaruj nas zdrowiem! Spraw, byśmy życie rozpoczęli na nowo, niepomni męczarni już przebytych i spragnieni przeżyć je po raz wtóry! Nieszczęsnymi jesteśmy tylko, lecz nie chcemy utracić istnienia naszego! Zrzekamy się nieba, lecz ziemi jesteśmy żądni! Niechaj danem nam będzie, jak najpóźniej rozstać się z ziemią, niechaj danem nam będzie nie rozdzielać się z nią nigdy, żyć wiecznie tą doczesnością naszą! Panie, spraw, by władza Twoja udzielić nam to mogła! Panie, gdy żebrzemy u ciebie uzdrowienia naszego ciała, lub poratowania nas w bólach, co szarpią nasze serca, zawsze to do jednej odnosi się prośby, byś szczęśliwość naszą pomnożyć raczył! Żądzą szczęśliwości pałamy spragnieni! Szczęśliwość racz nam dać Panie! Spraw, byśmy żyć mogli szczęśliwi i zdrowi! Spraw, byśmy żyć mogli na ziemi wiekuiście! Panie, pozostaw nam życie! Życie na zawsze!...
Szalony ten okrzyk, pałający namiętną żądzą życia, wyrwał się z wściekłością przez usta ojca Massias, naturalny znajdując oddźwięk w piersiach wołającego za nim tłumu, a wzmożony nawałnicą łez, potęgujących jeszcze pragnienie, rozbijał się po nad ciżbą głów rozmodlonych, wraz z tą wrzawą unosząc resztę przytomności.
— Panie, Synu Dawida, daj uzdrowienie naszym chorym!
— Panie, Synu Dawida, daj uzdrowienie naszym chorym!
Berthaud już po razy kilka rzucał się pomiędzy straż, przez siebie rozstawioną, sznury bowiem chwiały się, grożąc zerwaniem, pod naciskiem bezwiednie prącego się naprzód tłumu. Baron Suire, pozostający wewnątrz groty, gdzie przepływały procesyonalnie potoki pielgrzymów, gestykulował i rozpaczliwie przyzywał pomocy, albowiem nie był w stanie utrzymać w porządku tego ludzkiego stada, żądnego ukojenia. Napróżno Gerard, pożegnawszy Rajmundę, stanął przy wrotach groty i chciał wpuszczać pielgrzymów tylko po dziesiątce, stosownie do przepisów. Ciżba nie zważała na żadne przepisy, odtrącono go na bok, uniesiono swym prądem. Rozgorączkowani, rozegzaltowani, rwącym potokiem wnikali pielgrzymi wewnątrz groty, rzucali kwiaty i listy do N. Panny, pocałunkami przylegając do ścian skały, którą miliony ust pałających już przepaliły i wygładziły u stóp białej, marmurowej statui. Porwani szałem ślepej wiary, stali się jednolitą siłą, której nic okiełznać nie zdoła.
Przyciśnięty i tchu złapać niemogący, Gerard stał wpojony całem ciałem w żelazną kratę oddzielającą wnętrze groty od chorych. Posłyszał słowa dwóch chłopek unoszonych płynącą wciąż defiladą, słowa te wyrwały się im na widok chorych, ścielących się tuż przed niemi. Jedna z nich, z podziwu wyjść nie mogła, ujrzawszy bladą twarz brata Izydora, którego oczy szeroko rozwarte, wpatrzonemi się być zdawały w statuę N. Panny. Chłopka przeżegnała się, ogarnięta pobożnym zachwytem i szepnęła:
— Ach patrz, jak ten się modli z całego serca! i jak oczu nie spuszcza z oblicza Matki Boskiej!
A druga chłopka odrzekła:
— O pewnie tego Ona uzdrowi! Zbyt jest piękny, żeby nie miała się ulitować!
Brat Izydor zmarły w akcie wiary i miłości, oddziaływał na tłumy z głębi nicości, do której już zstąpił... Jego wzrok, uparcie utkwiony, rozrzewniał serca, poruszając do głębi tłum przeciągający przez grotę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.