Mała parafia (tłum. anonimowy)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mała parafia |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La petite paroisse |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Naprzeciwko pawilonu, w miejsca, gdzie boczna wiejska droga łączy się z szerokim gościńcem wiodącym do Corbeil, tuż przy murze parku była pompa; przy której wisiał blaszany kubek na żelaznym łańcuszku. Pierwszym odgłosem, jaki obił się o uszy Ryszarda, leżącego w bezprzytomności na łóżku, był dobrze mu znany brzęk tego kubka, rzuconego przez przechodnia po napiciu się wody. Uśmiechnął się, posłyszawszy ten brzęk znany sobie od dzieciństwa, otworzył oczy i z głębi posłania spojrzał ku oknu przysłoniętemu firankami; skutkiem załamania światła, Ryszard dostrzegł teraz na suficie swojego pokoju zarysowany niewyraźny kontur człowieka, który, napiwszy się i odetchnąwszy, nakładał przez ramię spuszczoną na ziemię sakwę, by ruszyć znów w drogę.
— Ach, gościniec, pomrą... — szepnął Ryszard półgłosem, zadowolony, iż coś pamięta. Lecz zaraz wróciła mu przytomność o srogiej okropności doznanego nieszczęścia. Zrobiło mu się zimno, zadrżał ze strachu i co prędzej przymknął znów oczy, jakby chcąc pogrążyć się w sen, w niepamięć. Ale zamknięte oczy widziały i zagłębione w poduszkę uszy słyszały wiecznie tę samą rzecz straszną, gdy matka, idąc pośpiesznie ku niemu przez cienistą aleję parku, zdaleka jeszcze wołała wzburzonym głosem:
— Lidia uciekła!
Spokojny i łagodny ten człowiek powalony został nąjsroższym dla siebie ciosem, lecz nie czuł jeszcze zazdrości. Okrutne i drapieżne szpony zazdrości wpiąć się i szarpać go miały dopiero później. Obecnie cierpiał tylko nad niepowetowaną utratą dwóch ukochanych przez siebie istot; bo jakże się on przywiązał do tego młodzieńca, nazywał go swojem dziekiem, Karlesiem! „I to on, on właśnie!“ A na to wspomnienie wypieki występowały na blade policzki Ryszarda, oczy zachodziły mu łzami i wzdychał w ciężkości wielkiej swej krzywdy. Zazdrość pojawiła się później, gdy odzyskał nieco sił a wtedy dokuczała mu gwałtownie, uparcie i zajadle, doprowadzając go do szaleństwa. Obecnie zdawało mu się, że stoi nad czarną, bezdenną przepaścią rozwartą tuż przy jego stopach; wpatrywał się w tę otchłań, chcąc dojrzeć chociażby znikome ślady rzeczy strasznych i w zupełności niezrozumianych, jakich był ofiarą... Ociekła... dlaczego?... Jakaż stać się jej mogła krzywda, że aż uciekać zapragnęła?... Czyż go nie kochała — dlaczego? Kiedy on tak niezmiernie ją kochał!
Zaczął odzyskiwać nieco sił i siadał teraz przy oknie. Wpatrywał się całemi dniami w horyzont tak dokładnie sobie znany. Wszystko mówiło mu o Lidii a jedyną jego myślą było: „Dlaczego uciekła — i jak się to stać mogło?“ Pragnął przeczytać list napisany przez Lidię do pani Fenigan, lecz matka schowała go przed nim. Obiecywała pokazać mu list później, gdy wyzdrowieje. Teraz byłoby przedwcześnie, mógłby sobie zaszkodzić i w nową wpaść chorobę, co zbyt wielką radość sprawiłoby tej łotrzycy, która gdzieś lata po święcie z kochankiem.
W rzeczywistości zaś, pani Fenigan nie chciała dać listu do przeczytania Ryszardowi, albowiem list ten zbyt wyraźnie obarczał ją słusznemi wymówkami; lękała się więc rozpaczy a może i gniewu syna, który, pomimo iż był mężem Lidii przeszło od lat ośmiu, kochał ją z równie namiętną miłością, jak w chwili, gdy została jego żoną. Ta stałość miłości Ryszarda trwożyła panią Fenigan. Należała ona do tego typu niewiast, które, wyszedłszy zamąż, są przedewszystkiem czułemi matkami; miłość, którą miały dla narzeczonego a której mąż niezrozumiał lub rozumieć nie zapragnął, przenoszą one na dziecko i w macierzyństwie czerpią swą szczęśliwość. Miłość, pieszczoty i uniesienia kochanków, uważają za objawy właściwe w książce, lub w teatrze na scenie, małżeństwo zaś jest rodzajem kontkraktu zawartego pomiędzy ludźmi, mającymi życie spędzać razem, codziennie, aż do śmierci. Przejęta tego rodzaju poglądami, pani Fenigan nie umiała sobie wytłómaczyć namiętnej miłości Ryszarda, miłości i rozpaczy, którą widziała w jego oczach... jakże mógł on tę Lidię tak kochać, po ośmiu latach małżeńskiego pożycia?...
— Naprawdę, że ja was, mężczyzn, zupełnie nie rozumiem — mówiła do syna, wyprowadziwszy go pod rękę do parku, na pierwszą przechadzkę. — Wy, jak widzę, jesteście zdolni równocześnie kochać i pogardzać... Ty naprzykład, wszak widzę, że jeszcze myślisz o tej łotrzycy, która była ci niewierną a wreszcie uciekła z młokosem, by cię narazić na ludzkie pośmiewisko...
Czuła, iż w miarę jak mówiła, ręka Ryszarda wsparta na jej ramieniu, drżała coraz silniej, lecz nie bacząc na to, mówiła dalej, chcąc go wyleczyć okrucieństwem prawdy.
— Teraz już wszyscy wiedzą o ich miłosnych schadzkach... czy wiesz, że oni widywali się potajemnie tutaj... w naszym własnym domu?... On przybiegał do niej nocą, zakradał się do parku, przeskakując mur...
— Mamo, chodźmy tu odpocząć, bo słabnę — rzekł Ryszard, otwierając drzwi kiosku i wchodząc do „izby“.
Ze zmęczenia i rozpaczy rzucił się na kanapę, lecz sprężyny jęknęły jakby popsute; jedna i ta sama myśl błysnęła w głowie matki i syna, nie wymieniwszy jej, spłonęli oboje rumieńcem przykrego wstydu.
— Ryszardzie, błagam cię, abyś zapomniał o tej kobiecie!
Siadłszy koło syna, wzięła poduszkę, by się oprzeć wygodniej, lecz ręka jej natrafiła na szpilki od włosów. Zebrała je i z obrzydzeniem wyrzuciła przez okno. Drobna ta okoliczność wywołała ponure milczenie. W czasie przerwy w rozmowie wleciała przez otwarte okno jaskółka i, ofrunąwszy sufit, znów wypadła do parku.
— Ryszardzie, wszak przyrzekasz mi, że jej zapomnisz... — pytała matka z wielkiem wzruszeniem.
Po dłuższym namyśle odpowiedział:
— Dobrze... będę się starał... ale pod warunkiem, że powiesz mi, mamo, gdzie oni wyjechali?
Zlękła się, by chęć zemsty nie uniosła Ryszarda zbyt daleko.
— Chcesz wiedzieć, gdzie są?... Dlaczego?... Cóż ci z tego przyjdzie?...
— Nie, ale jestem ciekawy.
— Nie mogę ci powiedzieć, bo sama o tem nie wiem.
— Przypuszczam raczej, że nie chcesz mi powiedzieć. Lecz ci państwo z Grosbourg są już z powrotem a więc sam się postaram o dowiedzenie prawdy.
Pani Fenigan, lękając się, by ztąd nie wynikł nowy jaki skandal, przyrzekła synowi, iż sama pojedzie do Grosbourg i przywiezie mu wiadomości. A w duchu pomyślała, iż trzeba będzie się narazić na nieodzowną migrenę, która zawsze jej dokucza po włożeniu kapelusza.
W dwa dni po tej rozmowie, powóz pani Fenigan zatrzymał się przed pałacem w Grosbourg. Przybyła zastała księżnę rozmawiającą poufnie i z wielkiem ożywieniem z panem Aleksandrem, który skłonił się przed panią Fenigan z tak ironiczną przesadą, iż odczuła w tym ukłonie dotkliwą dla siebie obelgę.
— Niech Aleksander na mnie poczeka... — rzuciła mu pośpiesznie księżna, podchodząc ku pani Fenigan i wprowadzając ją do małego narożnego salonu, wybitego staroświecką jedwabną materyą.
— Jakiejże szczęśliwej okoliczności mam przypisać wizytę pani notaryuszowej? — zapytała księżna z wyniosłą i fałszywą grzecznością.
Notaryuszowa zadziwiona i dotknięta tem tytułowaniem, spojrzała na księżnę wzburzona, źle się bowiem zapowiadała rozmowa, którą musiały mieć z sobą. Opanowawszy się rzekła:
— Czy pani wie, że Ryszard był blizkim śmierci?
— Doprawdy?... nie myślałam... i przyznam się, że nie wiedziałam...
— Jakto, pani nie wiedziała?...
— Czyż nie lepiej byłoby mówić o rzeczach mniej drażliwych?...
I cedząc swe słowa, księżna przesuwała zwolna pod hebrajskim swym nosem flakonik z solami.
— Zdaje mi się, że wszczęta przezemnie rozmowa powinnaby panią równie żywo interesować jak mnie a może nawet więcej...
Wzburzenie wzrastało w pani Fenigan a wspomniawszy o bolejącej twarzy swego syna, dodała z uniesieniem:
— Jakże srogim jest dla mnie ciosem, iż mój syn poznał się z synem pani!
Żółtowłosa głowa księżnej drgnęła a usta przybrały wyraz pogardliwego lekceważenia:
— Chyba kochana pani nie posądza mojego osiemnastoletniego syna, aby uwiódł jej synowę, co najmniej o dziesięć lat od niego starszą. Karlexis — to dziecko jeszcze zupełne... studencik...
Drzwi się roztworzyły, ukazując szereg salonów i do pokoju wtoczył się fotel generała. Wsparłszy się o poręcz, powitał panią Fenigan kiwnięciem głowy i nową obelgą:
— Dodam jeszcze, że nasze uwiezione dziecko musiało na tę podróż pożyczyć 100.000 franków, które dwa razy tyle będą nas kosztowały. Ta jego Danae, przechwalając się, iż opuściła dom męża w jednej tylko koszuli, daje dowód, iż lubi kąpać się w złocie...
Blada twarz generała bardziej jeszcze pobladła, a wielkie jego siwe wąsy drgały nerwowo, chociaż usta składały się do jakiegoś okrutnego uśmiechu. Pan Jan stojący w głębi, wykonywał rękoma rozpaczliwe ruchy, przypominające pociągnięcie smyczka po strunach wiolonczeli. Pani Fenigan wstała i wychodząc rzekła z powagą:
— Życzę państwu, aby mój syn nie spotkał się z ich synem.
Generał drgnął cały, lecz księżna rzekła, uspakajając męża:
— Nie potrzebujemy się niczego obawiać... jeden jest w departamencie Seine-et-Oise a drugi w drodze ku Indyom...
Zaledwie powóz pani Fenigan wyjechał z dziedzińca, przywołano pana Aleksandra do narożnego saloniku.
— Aleksandrze!
— Słucham pana generała.
— Miej na oku Ryszarda Fenigan... słyszysz?... Jeżeli wyruszy w podróż, to jedz za nim i donoś nam wszystko.
A księżna dodała:
— Jeżeli pan Karlexis zapotrzebuje pieniędzy, to niech Aleksander natychmiast się do mnie zwróci.
Ex-kamerdyner zgiął się na pożegnanie nieledwie do ziemi i wyszedł z pałacu zadowolony, wyprostowany i strojny w czarnym opinającym go garniturze.
Wzdłuż salonu w Uzelles, chodził Ryszard wściekły wewnętrznym gniewem i słuchał opowiadania pani Fenigan, która padła na kanapkę z nadmiaru wzburzenia. Zdjęty z głowy kapelusz leżał na jej kolanach, mówiła z gwałtownością a syn, nie przerywając jej, wciąż chodził z zaciśniętemi zębami. Gdy umilkła, stanął przed nią, chwycił ją w silne swoje ramiona i przyciskając do serca, rzekł z niezwykłą czułością:
— Masz racyę, mamo, że trzeba zapomnieć. Ale teraz już skończone. Nie chcę już myśleć o tej niegodziwej kobiecie, niech sobie leci na złamanie karku, nigdy już o niej nie będziemy mówili.
Ryszard szczerze to postanawiał pod wrażeniem gniewu. Myśl, iż Lidia uwiodła tego studencika, rozbudziła w nim jakby poczucie hańby. Po raz pierwszy ujrzał jej postępek w tem świetle i dziwił się, że dotychczas nie zauważył czegoś chorobliwego, histerycznego w tej kobiecie. Matka potakiwała mu teraz, dopomagała do wyszukania innych przykładów upewniających go w tem twierdzeniu, rada przytem będąc, iż znów odzyskała Ryszarda wyłącznie dla siebie.
— Czy wiesz, mój drogi, że wiele jest i naszej winy w całem tem nieszczęściu... Pocóżeśmy ją wyszukali sobie w domu podrzutków?... Prawda, że unika się w ten sposób zetknięcia z jakąś obcą rodziną, lecz też nic się nie wie, kim jest takie dziecko i jakie przywary odziedziczyło ono po nieznanych rodzicach. Ta dziewczyna utrzymywała zawsze o wysokości swego pochodzenia... Zakonnice, niewiedzieć dlaczego, wbiły jej to w głowę... W każdym razie przypuszczalnie szlachecka jej krew szpetną niosła zarazę... Ale co tam... nie myślmy już o niej i jeszcze raz uściskaj mnie, mój synu!
Ryszard silił się, by nie myśleć o Lidii. Dniem starał się znużyć swoje ciało, by módz spać nocami. Gdyby się był ożenił z kobietą podobną do swej matki, zajętą wyłącznie domem, spiżarnią i ogrodem, łatwiejby mu przyszło teraz zapomnienie. Lecz Lidia, nielubiąca gospodarstwa i niemająca dzieci do pilnowania, była nierozłączną jego towarzyszką we wszystkich wyprawach do lasu i po rzece; odnajdywał on teraz wszędzie jej cień, żył dawnemi wspomnieniami i ranił się myślą o znikłej dawnej szczęśliwości z tą ukochaną kobietą.
Poraz pierwszy gdy wsiadł teraz do swej łódki, zarzucił wieńcierze w pobliżu Juvisy. Rzeka była spokojna i właśnie w tem miejscu odbijała na wywrót stojącą na wybrzeżu karczmę, o wysokim słomianym dachu i kilku oknach o niewielkich szybkach.
— Czy ja źle łódkę skręciłem? — zapytał stary Chuchin, widząc, że Ryszard nie zabiera się do roboty.
Lecz Ryszard nawet mu nie odpowiedział, bo zapatrzył się w scenę z dni dawniejszych, która właśnie stanęła mu w myśli. Był tutaj z Lidią i zaskoczyła ich burza. Niebo było czarne, deszcz lał potokami i napełnił łódkę do połowy wodą. Lidia śmiała się i krzyczała, a gdy wyniósł ją na brzeg a potem pod dach karczmy, okazało się, że zgubiła trzewik. W karczmie pozapalano świece osadzone w puste butelki a zebrani robotnicy, którzy też przed deszczem tam się schronili, spoglądali pożądliwie na tę ładną panią, do której nie było przystępu... Lidia widziała te ich spojrzenia i bawiła się tem, czując się bezpieczną pod strażą silnych pięści swego towarzysza. Grzała się więc przy ogniu i upinała mokre, rozpuszczone swoje włosy.
— Tu nic nie złowiemy, kieruj do mostu — rzekł wreszcie Ryszard do swojego rybaka.
Pod uderzeniem wioseł obrazek karczmy odbijającej się w wodzie popękał na części i odłamkami znikł w rzece, jak i wspomnienia przezeń wywołane.
Łódka zatrzymała się teraz wzdłuż wyspy, w miejscu niegdyś ulubionem przez Ryszarda. Lecz i tu sieci zostawił w spokoju. Wyspa tworzyła rodzaj zatoki o piasczystem wybrzeżu porosłem staremi pochylonemi wierzbami. Lidia nazywała tę zatokę swoją łazienką. Wnijście zatoki zamykała łódź o rozpiętym żaglu a zielona ściany wierzbowych gałęzi zasłaniały Lidię dostatecznie, by mogła się kąpać i wprawiać w pływanie. Ileż tu czasami bywało śmiechu, żartów i pieszczotliwych okrzyków Lidii, narzekającej, że woda zbyt zimna, lub że o gałązkę lub kamyk zraniła sobie różowe swe ciało. Przed oczami Ryszarda stała teraz kochana ta postać w całej piękności obnażonych swych kształtów. Widzieć się zdawał wodę spływającą z niej strugami, gdy wynurzyła się na brzeg zielonej wyspy a promienie słońca, przedostając się przez gałązki, oświetlały ją jaskrawo, lub migały cieniami. W tem poczuł całą okropność swej straty, zapragnął tego ciała, które było jego. Przypomniał sobie, jak zawsze się hamował w objawianiu gwałtownej swej namiętności... raz tylko... raz jeden był sobą w całej pełni... owej pamiętnej nocy razem spędzonej w Paryżu. Żal za utratą tylu rozkoszy, żal, iż nie korzystał, gdy była ku temu możność, wstrząsnął mu pierś łkaniem i zawrócił łódkę w kierunku Uzelles.
— Dziwna rzecz — mówił tegoż wieczora stary Chuchin do córki — pan ma twarz taką smutną a prawie ciągle śpiewał, gdyśmy jeździli po rzece.
Rzeczywiście tak było. Ryszard, mając myśl bezustannie zajętą wywoływaniem dawnych wspomnień, przypominał sobie zarazem muzykę wieczorną Lidii i pana Jana: basem wtórował im do taktu „pum, pum“ a teraz nucił melodye przez nią grywane, krwawiąc sobie zbolałe swoje serce.
Następnych dni powtarzały się te same widziadła. Wszystkie zakątki i zakręty rzeki mówiły mu o Lidii. O jakiejkolwiek godzinie siadał do łódki, czy to rankiem, gdy mgły są jeszcze tak gęste, iż brzegu rzeki dojrzeć nie można, czy to wieczorem, gdy światła pozapalane na statkach wiozących towary, migocą tuż ponad wodą, Ryszard wywoływał wspomnienia o Lidii, wszędzie widział jej postać i śnieżno białą cerę, której wiatry i słońce przyćmić nigdy nie zdołały.
Las ciągnął się nieopodal rzeki. Ryszard rzucił się w las, myśląc, że ucieknie od widzeń złączonych z rzeką. Lecz dokuczliwe myśli i tu go ścigały. Wszak te wszystkie leśne dróżki przebywał tylokrotnie w towarzystwie swej żony; każde drzewo, każda polanka uprzytomniała mu chwile z nią tutaj spędzone. Ludzie nawet, których tu spotykał tylko Lidię i wciąż Lidię przypominać mu się zdawali. Czasami jakaś okoliczność wykazywała mu ogrom nieszczęścia, które nań spadło. Pewnego wieczoru wracał lasem do domu z dalekiej pieszej wycieczki; gdy przechodził koło chaty leśniczego, jakieś głosy życzliwe i rubaszne zawołały:
— Panie Ryszardzie! Panie Ryszardzie!
Okazało się, że Sautecoeur, leśniczy, noszący niewiedzieć dlaczego przydomek „Indyanina“, wyprawiał dziś wesele swego syna, będącego kupczykiem w jednym z wielkich sklepów w Paryżu. Chata leśniczego przytykała do murów dawnego, opuszczonego klasztoru; na wielkim dziedzińcu zarosłym trawą ustawiono długi stół, w około którego zasiedli przeważnie koledzy leśniczego, zarówno jak on przybrani w niebieską liberyę i świecące guzy służby księcia generała z Grosbourg. Prócz leśniczych i ogorzałych a dziś odświetnie wystrojonych ich żon, był dzierżawca z Uzelles z rodziną, dwóch muzykantów i pan Aleksander wyświeżony, w lakierkach, jasnych spodniach, z monoklem, przez który zezował ku pannie młodej, brzydkiej, lecz wyfryzowanej i w sukni zręcznie uszytej. Ryszard uległ naleganiu i wszedł wypić zdrowie panny młodej. Obiad właśnie skończono, muzyka się odezwała i ustawiły się pary do kadryla. Ryszard siadł za stołem koło Indyanina i popijając ze swego kieliszka, patrzał na tańczących, słuchając opowiadania swego sąsiada:
— Tak, zdaje mi się, że ona jest zalotna i lubi się wystroić.. Dlatego też mój chłopak niema ochoty, żeby wracała do Paryża... ona tam była panną sklepową... przytem niemocne to... słabe na piersi... więc niechże sobie na wsi wypocznie. On będzie co rano jeździł do Paryża do swego zajęcia, a ja będę mu żony pilnował. Co prawda nie miałem ja szczęścia z moją żoną... no, ale to mnie nauczyło, i może pan być pewny, iż tę upilnuję... ho! hol musi iść prosto... musi...
— Nie wątpię... nie wątpię... — odrzekł na to Ryszard z przymuszonym uśmiechem a w duszy pomyślał, że wielka szkoda, iż nie powierzył Indyannowi straży nad pałacem i pawilonem w Uzelles.
Prawie było ciemno, gdy Ryszard pożegnał leśniczego i nocą wracał przez las do siebie. Ptaki już ucichły i tylko wrzaskliwy klarnet przygrywający gościom leśniczego rozlegał się dokoła; lecz Ryszard inną słyszał muzykę i tej wtórował idąc: „pum, pum, pum“.
Widząc się ściganym wspomnieniami o Lidii w lesie i w łódce, Ryszard postanowił zamknąć się w domu. Między dolnemi pokojami pawilonu był jeden, który nazywano pracownią. Jakkolwiek Ryszard od czasu ucieczki Lidii sypiał w pałacu, w dawnej swej kawalerskiej sypialni, tuż przy pokojach zajmowanych przez matkę, wracał wszakże często do pawilonu i w pracowni siadał w wielkim skórzanym fotelu, przed dawnym biurem swego ojca i albo drzemał, albo załatwiał swą nieliczną korespondencyę i rachunki. Obecnie przesiadywał całemi dniami w pracowni. Najczęściej patrzał przez okno na gościniec i rozpoznawał od dzieciństwa znanych mu ludzi i obyczaje każdego. Lecz i przy tem oknie stawało przy nim wspomnienie o Lidii. Wszak tylokrotnie spoglądali na taczki dróżnika, na szewca garbuska; przypominał sobie jak lękała się ona wołów pędzonych stadami w wigilię dni targowych w Corbeil, z jaką odrazą odwracała się od wózka ojca Foucart, mającego urząd przewożenia topielców a wypadki utonięcia w Sekwanie zdarzały się często, zwłaszcza letnią porą nadającą się i nęcącą do rzecznych kąpieli.
Oto właśnie wlecze się teraz wózek ten płótnem starannie ociągnięty; niewidzialny dla oczu leży w budzie trup służącego a zarazem zakrystyana „małej parafii“; utopił się wypadkiem onegdaj, lecz dziś dopiero znaleziono jego ciało w trawach po nad rzeką. Pan Merivet notaryusz, idzie za wózkiem wiozącym trupa wiernego jego sługi i płacze serdecznie, skuliwszy się i pochyliwszy z żałości.
Wkrótce potem ukazał się oczom Ryszarda stary Jerzy; kroczył gościńcem, trzymając pod pachą kawał chleba a w ręku swój nierozłączny kij sękaty. Wyszedł z furtki przy pałacowej bramie, chociaż to dziś nie jest dzień darzenia chlebem i susami, lecz od jakiegoś czasu Jerzy kręci się prawie bezustannie w Uzelles; co chwila można go napotkać. „On wiecznie jest teraz pijany!“ — mówi o nim Chuchin z pewną zazdrością a gdy dziewczyny folwarczne zobaczą obrzękłą twarz starego Jerzego, o oczach cieknących jakby łzami, pytają się go przez sztachety
— Czyś w miłości nieszczęśliwy, że szukasz zapomnienia w kieliszku?... za kochanką ci tęskno?...
Ryszard patrzał na niego z politowaniem, tak wydał mu się nędzny, niedołężny. Szedł gościńcem, zaczepiając się o drzewa, to ocierając się o mur parku. Zkąd pochodzi ten człowiek? Jaką mową przemawiają te bezzębne usta? Jakim sposobem i dlaczego ten włóczęga snuje się od lat tylu po departamencie Seine-et-Oise i pozostaje równie samotny, odosobniony i nieznany, jakby przebywał najdziksze kraje Afryki. Zbliżył się teraz do pompy, namacał a pochwyciwszy wreszcie kubek starał się go utrzymać równo pod strumykiem tryskającej wody. Ręce mu drżą, nogi oślizgują się po mokrych kamieniach i zleciał mu z głowy pilśniowy kapelusz, niemający już ani kształtu, ani koloru; kubek wypuścił z rąk i nałapana woda rozlała się na ziemię; patrzała na to ze swego podwórza młoda w ciąży będąca kobieta i zaczęła głośno się śmiać, położywszy obydwie ręce na olbrzymim swym brzuchu. Stary żebrak zaniechał łapania wody w kubek i, nachyliwszy się, pił prosto z kranu; woda ściekała mu po brodzie, a słońce, padając wprost na oskubaną, wyleniałą czaszkę, uwydatniało krwiste i gęste pręgujące ją niebieskie żyły.
Ryszard przypomniał sobie, iż raz, stojąc z Lidią przy tem oknie i patrząc na podobnego jak ten włóczęgę, powiedziała mu ona, iż nigdy nie może spojrzeć bez litośnego współczucia na tyle niedoli. Wszak taki nędzarz był kiedyś maleńkiem dzieckiem, miał matkę, która go tuliła do łona, marząc dla syna o świetnej przyszłości. Ryszard przypominał sobie szczere wzruszenie tak mówiącej Lidii a więc była ona litościwą, dobrą, dla czegóż dla niego taką być nie zechciała? Czyż mniej on znaczył w jej oczach od pierwszego lepszego włóczęgi, którego poraz pierwszy spotykała na gościńcu?...
Stary Jerzy, napiwszy się, postanowił ledz na spoczynek w pobliżu pompy; kładł się zwolna, częściami, jakby rzucał na ziemię każdy członek ciała z osobna. Wyciągnął z pod pachy chleb i złożył go na kamieniu przy sobie, po drugiej stronie miał kij i, zmrużywszy wpół oczy, zasnął, czuwając i strzegąc swego jadła od napaści zwierząt i ludzi; jedną rękę złożył na chlebie a drugą na sękatym swoim kiju.
Stary włóczęga zasnął, lecz od Ryszarda sen ulata teraz w południowych godzinach. Patrzy na tego śpiącego włóczęgę z pewnem współczuciem, wszak Lidia interesowała się jego losem, przemówiła do niego w ostatniej chwili przed ucieczką z Uzelles, jemu oddała ów list, którego mu dotychczas nie chce pokazać matka. I w tejże chwili błysła w głowie Ryszarda myśl, iż w biórku Lidii na górze mogą być inne jakie listy, również ciekawe. Jakże mógł dotychczas o tem nie pomyśleć?
Pobiegł do pokoju, w którym Rózia zajmowała się o tej porze porządkowaniem bielizny i zabierając od niej klucz od zamkniętych drzwi ich dawnego małżeńskiego mieszkania, dostrzegł pana Aleksandra uciekającego oknem do parku; udał, iż tego nie zauważył i pędem wbiegłszy po wschodach przybranych kretonem w wielkie kwiaty, siadł przed stolikiem swej żony, oderwał zamek szarpnięciem szuflady i poczuł się odurzony zapachem irysu, zapachem, który uprzytomnił mu nieobecną subtelniej i wyraźniej, aniżeli melodye mącące mu spokój i bezustannie przez niego nucone. Zaczął rozrzucać nagromadzone papiery. Odnalazł swoje listy pisywane do Lidii, gdy była jego narzeczoną, parę stronniczek zapisanych ręką siostry Marty, wreszcie dwa rachunki, z restauracyi i z hotelu, pamiątkę ich bytności w Paryżu, gdy byli w operze. Biedna Lidia — te dwa rachunki przypominały jej jedyną wycieczkę i rozrywkę...
Wtem napotkał wielką kopertę, w której były trzy listy Karlexisa i miniatura na kości słoniowej. Zaraz po przeczytaniu pierwszego listu, przekonał się Ryszard o podstępności młodego książątka; namawiał on Lidię do opuszczenia wstrętnego życia, jakie wiodła w otoczeniu tak dla niej niestosownem, niedobranem, jak ten rubaszny Pumpum i jego matka-klucznica. Ach potwór, jakże on umiał pochwycić i wyszydzić przyzwyczajenia i usposobienie Ryszarda, a ileż pochlebstwa, sztucznego uwielbienia dla Lidii, jak ją nęci pięknością podróży, przygód... Jak w nią wmawia, iż duszno jej być musi w Uzelles, bo nie do takiego życia stworzoną jest istota tej wartości, co ona! Ileż przebiegłości w tym osiemnastoletnim chłopcu, którego rodzice oskarżają, iż nadużyła niedoświadczenia ich syna! Ależ on ma sto lat doświadczenia ten wyrostek; więcej w nim jest chytrości, niż w starej baletnicy i w podstępnym jezuicie!... Nie, to nie ona go uwiodła, nie ona namówiła go do ucieczki, te listy wyraźnie mówią, kto tutaj zawinił... Lecz cóż to za dziecko przedstawia ta miniatura?... Czyim synem jest to gołe, przepięknych kształtów chłopiątko leżące na kwiecistym dywanie? Czyż to ich dziecko?... Lecz jakimże sposobem? Kiedyż go ona powiła? Gdzie? Przecież nigdy nie opuściła domu nawet na godzinę... I nieszczęsny Ryszard bije się z natłokiem ciężkich myśli, on, który tak bardzo pragnął być ojcem... Wpatruje się w rysy dziecka, pożera oczyma trzymaną w ręku miniaturę a przytem podziwia piękność tego chłopięcia o złotych, kędzierzawych włosach i zimnych wielkich oczach. Nie, to nie może być ich syn, to Karlexis w pierwszych latach swego życia. Miniaturę tę kazał zrobić generał, gdy Karlexis miał zaledwie dwa lata a pokazując ją damom zachwycającym się nad niezwykłą pięknością chłopca, zdawał się mówić: „Oto, jakie są moje dzieci“. Książątko zaś, ofiarując Lidii tę miniaturę, miało na myśli wywołanie w niej ciekawości, o ile kształty dziecka udoskonalić się mogły w młodzieńcu. Przy miniaturze był list namiętny, pałający zmysłową chucią i dający te objaśnienia. Ryszard, czytając ten list, pobladł straszliwie i poczuł jakby wyżartą w sobie naraz ranę. W oczach mu się zaćmiło, nie mógł dłużej już czytać, migały w nim całym jakby błyskawice... Rozlała się w nim okrutna trucizna, trucizna uczucia zazdrości... dotychczas nie znał jeszcze jej działania, nie doznał jeszcze tej męczarni. Lidia uciekła, Lidię utracił i po za tem nie widział więcej, lecz teraz myśli ojej kochanku, o tym potworze, który mu ją ukradł, myśli o ich pieszczotach, o ich miłosnych uniesieniach...
Pała zazdrością, lecz czyta dalej. Chciałby przestać to czytanie, pragnie przerwać tę męczarnię, bo każde słowo rani go, szarpie i pali, lecz nie może się oderwać... czyta... zamiera z bólu, ale czyta jeszcze i poi się trucizną, ogniem i jadem żrącemi go bez miłosierdzia.
By skłonić Lidię do ucieczki, ten przeklęty potwór uskarża się w liście, iż godziny z nią spędzane nocną porą w izbie są zbyt krótkie i ciemne... chce oczy swe ucieszyć widokiem jej ciała... niedość mu kochać ją tak dorywczo... w bezustannej obawie. Tak, zapewne, że niebezpieczeństwo ich schadzek ma wiele uroku, lecz on chce ją mieć wyłącznie tylko dla siebie. Przypomina jej o pocałunku na tarasie w Grosbourg, ach ten słodki, nieskończenie głęboki pocałunek, ściął ich z nóg oboje, wszak przez kilka minut odurzeni nim byli ze zbytku rozkoszy... Lecz pierwsza noc spędzona w ich pokoju, gdy wsiądą na jacht, da im silniejsze jeszcze upojenie..
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ryszard przeczytał i, powstawszy z krzesła, zaczął chodzić wzdłuż pokoju, miotany gniewem, i nienawiścią; wygrażał pięściami i zabić by niemi pragnął. Oczyma wyobraźni widzi to, co przeczytał; obrazy te napawają go rozpaczą i nigdy już nie przestanie widzić ich przed sobą. Ach zbrodniarzu, wszeteczniku, gdzieś ją uwiózł z sobą?... Gdzie jesteś?... Gdzie się z nią ukrywasz?... O gdybym mógł wiedzieć, o gdybym mógł go pochwycić, rzucić się na niego i zdeptać... masz, masz... masz... za swoje... I rzuciwszy na podłogę miniaturę z kości słoniowej, ten portret obnażonych członków książątka, deptał go, miażdżył w proch zamienił w szale, wyobrażając sobie, iż żywe ciało jego tak pod butem swym rozgniata. Lecz chwilową tylko mogła być taka zemsta i ulga Ryszard truciznę wlał sobie w żyły i trucizna ta wiecznie przypominać mu się będzie.
Wieczorem, w salonie, gdy Ryszard rozstawiał szachy, przygotowując codzienną partyę o tej porze, pani Fenigan, spoglądając na syna, którego twarz majaczyła niewyraźnie w cieniu zasłony spadającej wokoło lampy, rzekła z przekonaniem i z uśmiechem zadowolenia:
— Dobrze nam teraz... wszak tak? Obecnie wyraźnie widzimy, iż szczęśliwymi tylko możemy być we dwoje, sami...
Gdyby mogła ona była wiedzieć jakie myśli, obrazy i burze wrzały w głowie nieszczęsnego Ryszarda — byłaby powstrzymała wyrażanie własnego zadowolenia.