Małaszka (Zapolska, 1923)/Akt piąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małaszka |
Podtytuł | Obraz sceniczny w sześciu odsłonach |
Pochodzenie | Utwory dramatyczne, tom II |
Wydawca | Instytut literacki „Lektor“ |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
AKT PIĄTY.
Pokoik zamknięty, jasny, wytapetowany; firanki przy oknach i muślinowe. Troje drzwi w głębi po prawej stronie. Łóżko Małaszki czysto posłane, dywanik nad niem, koło łóżka kołyska, zasłonięta firankami i pękami wstążek. Na przodzie sceny maluchny stolik i cztery foteliki. Niedaleko olbrzymi koń na biegunach. Po drugiej stronie nizka sofa i miękkie dwa fotele. Pomiędzy drzwiami szafki do bielizny i półeczki z zabawkami. U stropu lampa niebieska zapalona. Łagodne światełko oblewa scenę. Na sofie śpi Małaszka i dziecko.
SCENA I.
MAŁASZKA, MARTA, MAD. LATOUR.
ஐ ஐ
MARTA
(wchodzi na scenę w balowym stroju, za nią mad. Latour).
Cóż tutaj tak cicho? A! zasnęli oboje... Pst! mizel, nie trzeba im przeszkadzać. MAD. LATOUR.
Ja sądzę, że wypadałoby obudzić Małaszkę, niech Maniusia rozbierze i do kołyski ułoży. MARTA.
Daj spokój, mizel, ona jest tak nerwowa od ostatniej sceny z tym nieszczęśliwym obłąkanym człowiekiem, że lękam się każdego silniejszego dla niej wstrząśnienia. MAD. LATOUR.
Bo też dziwnie przykra to była scena. Moja jest poczęści w tem wszystkiem wina. Prosiłam cię, ażebyś się z nim widziała. Nie przypuszczałam nigdy, że przyjdzie do takiej ostateczności. MARTA.
Nie uwierzysz, jakie wstrząsające wrażenie wywarła na mnie ta klątwa, rzucona na głowę Maniusia. Gdy pomyślę że ziścić się może, życie ze mnie ucieka. Na pohybel — to straszne słowo u ludu. (Po chwili). Czy ty wierzysz w moc przekleństwa? powiedz mi otwarcie. MAD. LATOUR.
Nie jestem wcale przesądna i tobie radzę nie przywiązywać zbytecznej wagi do tej sprawy. Nie zawiniłaś nic a tembardziej to biedne dziecko, dlaczegoż mielibyście cierpieć za winy niepopełnione? MARTA.
Za winy niepopełnione... Otóż w tem tkwi zagadka! Voila le mot de l’enigme!... Nie przyszło mi nigdy na myśl, że ta kobieta, wyrwana z pod rodzinnej strzechy, pozostawiła pod nią dziecię i męża. MAD. LATOUR.
Wyrzuty, które sobie czynisz, są nieuzasadnione. Przecież przybyła tu z dobrej woli. Szmul zaręczał, że zgodziła się chętnie a nawet i teraz nie zdaje się tęsknić do swej rodziny. Przestań więc dręczyć się bez powodu i ciesz się z tak miłego wieczoru, jaki zamierzasz przepędzić. MARTA.
Miły wieczór! O! moja mizel! najmilszą dla mnie chwilą byłaby ta, którą spędziłabym w tym pokoju w towarzystwie mego dziecka. Żaden z najsławniejszych artystów nie zdoła swą melodją poruszyć tak mej duszy, jak to czyni mój Marjanek swym naiwnym szczebiotem. Chętnie zdjęłabym z siebie te jasne jedwabie i, włożywszy mój szlafroczek, urządziłabym sobie wieczorynkę z moim aniołkiem. Patrz, mizel, jak on cudnie piękny, jak niewinnie uśmiecha się w tem półsennem marzeniu. Powiedz, mizel, czy jest równie piękne dziecko na świecie?... MAD. LATOUR
(z uśmiechem).
Każda matka mówi to samo. MARTA
(klękając przed dzieckiem).
O, nie! nie każda! Niewiele jest kobiet, któreby tak kochały swe dzieci. Jest to jakieś bałwochwalcze przywiązanie — coś, co stanowi mnie samą i przy życiu utrzymuje. W dziecku tem mam zamkniętą całą przyszłość moją, przez niego i dla niego istnieję!... To mój Anioł Stróż, gwiazda mojej smutnej, o! bardzo smutnej doli!.... MAD. LATOUR.
Z tem wszystkiem, trzeba Maniusia zanieść do kołyski a ciebie zaprowadzić do salonu. Goście za chwilę zjeżdżać się będą a i wielki artysta zapewne niedługo się zjawi. MARTA.
Czy przyjdziesz wysłuchać koncertu? MAD. LATOUR.
Nie. Gdy otworzę drzwi swego pokoju, usłyszę doskonale ową wiolonczelę. Wolę zostać przy dziecku. MARTA.
Poczciwa! kochana mizel! (Mad. Latour bierze dziecko i odnosi je do kołyski; przysuwa kołyskę do łóżka Małaszki i zaciąga będące nad łóżkiem firanki, tak aby kołyska zakrytą została. Podczas następnych scen krytemi drzwiami wchodzi ktoś, zabiera dziecko i kładzie na miejsce dziecka odpowiedniej wielkości lalkę).
SCENA II.
TEŻ SAME i KAN. HADEN.
ஐ ஐ
HADEN
(wchodząc).
Domyśliłam się, że jesteś tutaj. Goście zjeżdżać się już zaczynają. MARTA.
Idę do salonu (kaszle). Dziwna rzecz, jak się czuję dziś osłabioną. HADEN.
Życie to, które pędzisz, jest zupełnie dla ciebie niestosowne. O! wiem, co mi odpowiesz... „Taka jest wola Jerzego“. Ale czyż ty nie masz własnej woli? MARTA
(ze smutnym uśmiechem).
Nie, ciociu, nie mam i nigdy nie miałam. Istoty tego rodzaju, jak ja, słuchają zawsze a nigdy nie rozkazują. HADEN.
Jednak, gdy idzie o... życie. MARTA
(żywo).
Nie, ciociu! nie życie towarzyskie mnie zabija, to raczej kłopoty i zmartwienia są dla mnie trucizną... Wiesz dobrze, co jest głównym powodem smutnego rozdwojenia pod naszym dachem. Pieniądz i zawsze pieniądz. HADEN.
Starałam się przecież zabezpieczyć wam przyzwoity i stały dochód. MARTA
(wzdychając).
Jerzy chciałby rozporządzać sam kapitałem. HADEN.
Na długoby wystarczył! MARTA.
Wiem o tem — a przecież z całego serca oddałabym mu te pieniądze, aby tylko spokój i szczęście zapewnić. Ojciec jednak nie chce nawet słyszeć o oddaniu tej sumy a powód tego oporu jest mi, niestety, aż nadto dobrze znany. HADEN.
I ja się domyślam... MARTA
(z nagłym wybuchem).
O, ciotko! ciotko! jak ciężkie jest to życie! I gdyby nie dziecko... HADEN
(chmurnie).
Dziecko? — to także złudzenie... Nie licz nigdy na miłość lub wdzięczność dziecka. Dasz mu życie w mękach i bólu, później całą wiarę, nadzieję, miłość złożysz w tej istocie, która z krwi twej początek swój wzięła, zaprzesz się swego „ja“, oddasz duszę na podnóżek synowi, by rósł w sławę, szczęście i uśmiechy — a on ci za to kiedyś błyśnie w oczy szyderstwem i powie: „Twoja wina, matko, żem niegodziwcem; tyś mnie tak wychowała!“ MARTA.
Nie mów tak, ciotko... Gdyby to była prawda, jakiż cel miałabym w dalszem istnieniu? MAD. LATOUR
(wraca do kołyski).
Maniuś śpi — czy zbudzić Małaszkę? MARTA.
Daj spokoj, mizel; ty wiesz, że ona tego nie lubi — obudzi się sama. MAD. LATOUR.
Idźcie do salonu, ja z mego pokoju nad dzieckiem czuwać będę. HADEN.
Czy Wolff przybędzie? MARTA.
Obiecał swą bytność — posłaliśmy powóz. Jerzy był u niego, prosząc, aby nam nie odmówił. HADEN.
Słuchać go będę z rozkoszą. Wiolonczela w jego ręku skarży się prawie ludzkim głosem. Chodźmy. MARTA
(idzie ku drzwiom, po chwili wraca się i idzie do kołyski).
Nie wiem, co mi jest — odejść stąd nie mogę, jakieś złe przeczucie szarpie mi serce... Ach! dlaczego właśnie ten koncert dziś wypadł! HADEN.
Cóż znowu? Maniuś nigdy chyba nie był zdrowszym i nie spał smaczniej... Nowy turkot powozu... znów ktoś przyjechał. MARTA
(po krótkim wahaniu).
Nie wiesz, ciociu, czy Eleonora już przybyła? HADEN.
O! ta jest zawsze najpierwsza. Widziałam ją w salonie rozmawiającą z Jerzym. MARTA
(cicho).
Z Jerzym! HADEN.
Czy byłabyś zazdrosną? MARTA.
Ja? Czyż mam do tego jakiekolwiek prawo?... HADEN.
Jesteś żoną. MARTA.
Prawda! Zapomniałam o tem! (kaszle). Chodźmy do gości. (Otula dziecko). Śpij spokojnie, mój skarbie! śpij spokojnie... (Wychodzą).
SCENA III.
MAŁASZKA, MAD. LATOUR, później LAWDAŃSKI.
(Ta ostatnia porządkuje chwilę porozrzucane zabawki).
ஐ ஐ
MAD. LATOUR.
Tak! wszystko teraz w porządku. Ta Małaszka jest strasznie niedbałą; ale cóż dziwnego! wszyscy ją tak psują, zacząwszy odemnie. Czegóż-bo się dla dziecka nie zrobi! Ciekawa jednak jestem, jak jej smakować będzie chleb razowy, gdy do domu powróci?... Przecież raz musi na wieś wrócić, bo całe życie piastować Maniusia nie będzie. Oj, będzież jej wtedy ciężko! nie chciałabym być na jej miejscu. Dziecko śpi. Pójdę troszkę do swego pokoju i dokończę Ponson du Terail’a. Zajmujący a powściągliwy — dobra szkoła! dobra szkoła! (Wychodzi. Chwila pauzy).
MAŁASZKA
(przez sen rzuca się niespokojnie).
Nie chcę wracać! zapomniałam drogi... Ostawcie mnie tu... tu dobrze... dobrze... LAWDAŃSKI
(wchodzi, niosąc na tacy kolację dla Małaszki. Stawia na stole, patrząc przez chwilę na uśpioną).
Codzień ładniejsza a dostać jej ani weź! ani się zbliż! Ot, przez nią na wieś nie wracam, tylko przy tym djabelskim hrabi siedzę i słuchać muszę, jak codzień nad ranem podchmielony wraca — a klnie, że znów się w karty zgrał... Oj, gdybym ja na jego miejscu był, to zdrowiabym nie szargał, pieniędzy nie marnował; a jakby mi takie szczęście (pokazuje na Małaszkę) pod bokiem było, tobym mu nie darował... O! nie darował!... Ona mnie wprost oczarowała, bo za nią chodzę jak cień! Ot, nawet jej służę, kolację sam przynoszę, aby tylko patrzeć i zagadać do niej... Hrabia też przystępu nie ma, bom sam słyszał, jak go odpędzała, ale żeby ja hrabią był, tożbym sobie z nią radę dał... Czego ona chce? na co ona czeka? MAŁASZKA.
(przez sen).
Nie, Szmul, nie... tak ostawić sadyby nie można, po Julka iść trza. Idź Szmul! idź!... LAWDAŃSKI.
Ot, sumienie ją je... To dziw... ona chyba we śnie tylko niby serce ma, bo tak na jawie to gorsza djablica, gorsza upiora. I Julka się nie bardzo zlękła; ot, stała jak kamień a tylko oczy się zieleniły... MAŁASZKA
(przez sen z trwogą).
Nie! nie! tam ogień... prost rzeka ognia!... To ten smolak, co spadł i za mną się wlókł... Jakiś człowiek... Puść mnie... nie szarp... Kto ty? kto ty? (budzi się z wysiłkiem i, wpatrując się w Lawdańskiego, krzyczy). Lawdański! LAWDAŃSKI.
Czego wrzeszczysz? dziecko zbudzisz. Kolację ci przyniosłem. MAŁASZKA.
Czego się ty tu przywłóczysz? Ja tobie zakazała, ty psie jeden! LAWDAŃSKI.
Ty ze mnie psa zrobiła, bo ja taki nigdy nie był... Ja myślę, że dobrocią dojdę z tobą ładu. No cóż, Małaszka, nigdy nie będzie z nami zgoda? MAŁASZKA.
Ty czorcie czubaty! Ty na mnie Julka nasłał i do pokoju go przed państwa przywiódł!... A taki pan hrabia wygnać go kazał — a jak pójdzie dobrze, to i ciebie pan wygna i jeszcze obić każe... LAWDAŃSKI
(z tamowaną wściekłością).
Ty, Małaszka, mnie nie dręcz! ty mnie panem nie strasz! Ja się ani pana, ani ciebie nie boję i jak ty na mnie tak napadać będziesz — ja z tobą straszny koniec zrobię... MAŁASZKA.
Ha! ha! LAWDAŃSKI.
Ty się jak puszczyk śmiej a taki ja tobie prawdę mówię... Ja ze złej rodziny wyszedł. Matka za podpalanie trzy razy turmę odsiedziała a ojciec za zabicie w turmie zmarł. MAŁASZKA.
Ja też lęku nie mam. LAWDAŃSKI.
Nie kłam; ja przed chwilą widział, jakeś się we śnie ciskała i bała. Ciebie sumienie je! MAŁASZKA
(czelnie).
Za co ma mnie jeść? — ja nic złego nie zrobiłam. LAWDAŃSKI.
Ty? Niech będzie tak. Ty nic złego nie zrobiłaś. (Po chwili). Słuchaj, Małaszka, co ty z panem hrabią zrobić chcesz? Choć ty go od siebie odpychasz — ja nie ślepy, ja widzę, jak ty mu wciąż pod oczy podchodzisz. MAŁASZKA
(spokojnie).
Ano tak... pod oczy podchodzę, aby na mnie patrzył wciąż. LAWDAŃSKI.
I długo to będzie? MAŁASZKA.
Boh wie!... LAWDAŃSKI.
Powiedz ty lepiej „czort“, bo ty z Bogiem nie trzymasz. Ale ja teraz pojął, czego ty chcesz. Ciebie złość gryzie za to, że on cię ostawił i pojechał w świat, nie odwróciwszy głowy za tobą. Teraz ty go tumanisz, aby cię chciał... No, co?... MAŁASZKA
(zimno).
Może i tak! LAWDAŃSKI.
Ale niech się tobie nie widzi, że on za tobą przepada. O pani ja nie mówię, bo to prawie już trup jest, ale są inne, piękne, bogate panie, które go kochają i on je też kocha... a ty, durna, myślisz, że on bez ciebie schnie i za tobą zawodzi... MAŁASZKA
(wściekle).
Milcz! milcz! LAWDAŃSKI.
Onby nawet ciebie już nie chciał, ja to wiem. On mi raz to mówił, jak późno w noc wrócił i jakiem go rozbierał... Tak, tak! ty nie patrz na mnie jak warjatka — pan hrabia mi nieraz dużo opowiada a tajemnic przedemną nie ma. Pan hrabia mówił mi o tobie, żeś durna i brzydka a chcesz, żeby on przed tobą może jeszcze na kolana padał... MAŁASZKA.
Ja durna i brzydka!... LAWDAŃSKI.
Tak, tak!... Pan hrabia ciebie teraz znać nie chce — on ma już inne kochanki; ja wczoraj bukiet do teatru poniósł a do pani Eleonory też bukiet zaniósł. O, patrz (wyjmuje karteczkę z kieszeni). Ja umyślnie list przez drogę otworzył, przeczytał... a potem tej pani powiedział i listu nie oddał. Ja chciałem ci tę kartkę pokazać, bo choć ty czytać nie umiesz, to proś kogo, niech ci przeczyta a zobaczysz, czy Lawdański kłamie... Pan hrabia ma dosyć sobie równych, które... które mu wystarczą a takiej chamki, jak ty, to ma na raz dosyć... więcej się w tę stronę nie obróci (daje jej kartkę). Na! weź! przekonaj się — zjedz to pismo, będzie ci na zdrowie... No! czego się ty teraz jak puszczyk nie śmiejesz? Bywaj zdrowa! Ja tu po zastawę jeszcze wrócę za jaki kwadrans (odchodzi ku drzwiom i wraca się). A nie zapominaj, com ci powiedział... Pan hrabia cię nie chce i ty to w uwadze miej. Chamka dla chama a wielka pani dla pana! Jak się namyślisz, to pamiętaj, że Lawdański zawsze na ciebie czeka i on to ci do nóg padnie... ale nie pan hrabia! nie pan hrabia!... (Wychodzi).
MAŁASZKA
(sama).
Ty mi do nóg padniesz, psie jeden? ty? Otóż nie ty, ale on, ale twój pan! wielki pan! jasny pan! On mnie nie chce, on za mną nie patrzy. Łgarstwo ten brechuń szczeka! Jak zechcę jeszcze dziś pan mnie umiłuje... bo ja siłę złą mam i wiem, jak chłopów stumanić można, (mnie w ręku kartkę). Ha! wraży syn ten hrabia — co on tych bab ma... To pisanie do jednej!... Trza pani hrabinie na oczy cisnąć. Niech się dowie i tę babę wygna precz a psami wyszczuję. Ona tu przyjdzie jeszcze nocką zajrzeć do dziecka; tu papier położę... (kładzie papier na brzegu kołyski). Niech się dowie i ona (zasuwa firanki nad łóżkiem dziecka i idzie na przód sceny, zdejmuje zapaskę, chustkę i rozpuszcza włosy). Ot tobie, panie Lawdański; ja pokażę, kto silniejszy, czy ja, czy te baby, co to tylko zęby suszą a jak na odpust zawsze wystrojone chodzą. Ja tylko prosta chamka, jak ty mnie zwał — a taki pan hrabia mnie już miłował i polubił... (idzie w głąb i otwiera drzwi na korytarz, oświetlony á giorno i przystrojony kwiatami). Tędy te martwice idą a szeleszczą jedwabiem, aż chrzęści, jaby też lepiej szeleściła, jakby się za mną taka płachta wlokła — jakby ja była taka pani. Ha! ha!... (W głębi korytarza ukazuje się Jerzy, z przeciwnej strony nadchodzi lokaj. Jerzy mówi z nim pocichu). Ot i on! (prostuje się i posuwa na środek drzwi). Wraży syn! psi syn! Pójdź! pójdź! SCENA IV.
MAŁASZKA, JERZY.
ஐ ஐ
JERZY.
(w korytarzu spostrzega Małaszkę; patrzy na nią chwilę).
Cóż ty, Małaszka, nie śpisz jeszcze? MAŁASZKA
(sucho).
Niech się pan hrabia nie stracha — toć mu jego wiedźm nie urzeknę, jak się na nie popatrzę. Ja nie czarownica. JERZY
(j. w.).
Ale owszem, jesteś czarownica, boś mnie oczarowała... (po chwili). Czy dziecko śpi? MAŁASZKA
(usuwając się).
Nie. Może pan hrabia zechce obaczyć Marjanka, ta pocałować? JERZY
(wchodząc).
Chętnie... (cokolwiek zmieszany). Gdzie dziecko? MAŁASZKA
(sucho).
Śpi. JERZY.
Czemuś skłamała? MAŁASZKA.
Bo tak!... JERZY.
Cóż to znaczy „bo tak“? MAŁASZKA
odwraca się, patrzy chwilę hrabiemu w oczy i śmieje się sobie właściwym śmiechem).
Ha! ha! JERZY
(który drgnął mimowoli).
Jak ty się dziwnie śmiejesz, Małaszko, aż przykro słuchać... MAŁASZKA.
To niech pan hrabia nie słucha... Ja tak z maleńkości się śmiała a las mi odpowiadał. W lesie lisowyk siedzi i tak się śmieje — ja prost od niego się nauczyła. (Chwila milczenia).
JERZY
(do siebie).
Czuję, że mam wcale niemądrą minę; ale co tu począć z tą kobietą, jak do niej mówić? Strasznie nieprzebłagana! (idzie do okna i otwiera je). To dziwna, jak jej upór mnie utrwala w raz powziętem postanowieniu! Czuję, że gdyby się zgodziła, nie miałaby dla mnie tego uroku — tak jak jest, bawi mnie to i drażni. Ça une repose po Eleonorze et tentes les autres. Mam już zanadto tych łatwych kobiet! (odwraca się od okna). Małaszka! MAŁASZKA
(hardo).
Czego pan hrabia chce? JERZY
Żebyś ty była inna dla mnie, taka, jak dawniej, tam na wsi, w sadzie... pamiętasz?... MAŁASZKA.
Przepadło! JERZY.
Nie, Małaszko, nic nie przepadło. Ty teraz jeszcze piękniejsza, to będę ciebie sto razy więcej kochał. Do wsi cię nie odeślę, zawsze tu zostaniesz a strojów ci nasprawiam, ile sama zechcesz... MAŁASZKA.
Nie! wy już tak nie mówicie, jak pierwej do mnie mówili — tamto gadanie było inne i to inne... JERZY.
Bo gdybyś chciała mnie posłuchać i przyjść na chwilkę do zielonego pokoju — wiesz, tam na górze, koło Hieronima tam mówiłbym do ciebie tak, jak wtedy, kiedy do sadu biegłaś i do nóg mi padałaś (zbliża się do niej). No! Małaszko, nie bądź taka zła, bądź inna, uśmiechnij się raz i drugi — tyś taka śliczna, jak się śmiejesz! (obejmuje ją, ona stoi nieruchoma). Cóż? przyjdziesz? MAŁASZKA.
Wy czasu nie macie. Tyle innych kobiet was miłuje a wy ich. Na Małaszkę czasu nie starczy. JERZY
(z wzrastającą namiętnością).
Ja ciebie wolę, jak tamtą; tyś zdrowsza, silniejsza, młodsza... MAŁASZKA.
Aleście mnie ostawili z tą krasą i młodością, ha? JERZY
(j. w.).
A! nie mów ciągle o tem. No, cóż? przyjdziesz? MAŁASZKA
(krótko).
Nie! JERZY.
(przechadza się wolno po pokoju i zmierza ku drzwiom; nagle staje i mówi zmienionym głosem).
Namyśl się — ja poczekam. MAŁASZKA.
Myśleć nie ma co. Pan hrabia nie pomyślał, jak w świat szedł a za Małaszką głowy nie obrócił... JERZY
(przypadając do niej, z wybuchem).
Ty ciągle jedno mówisz!... Już raz zapomnij o tem i przestań siebie i mnie męczyć... Słuchaj ty! uśmiechnij się! Ja ci każę — ja twój pan, rozumiesz? MAŁASZKA
(hardo).
Ot tobie raz!... mój pan!... A kiedy ty mnie kupił — ty, panie hrabio?... Nie tak do mnie mówić trza... Może mnie jeszcze bić chcecie... co?... JERZY.
Ty możesz do tego doprowadzić, boś harda, jak nikt na świecie! MAŁASZKA.
Jak z kim. JERZY.
No cóż, przyjdziesz?... Słuchaj! Idź zaraz — czekaj na mnie. Ja za chwilę wymknę się do ciebie; tam pomówimy, co z tobą dalej będzie. Nie pożałujesz.... MAŁASZKA.
Ani mi to w głowie cni! JERZY.
(rzucając się ku niej z najwyższą pasją i namiętnością).
A! niegodziwa żmijo, jak ty śmiesz!... (Małaszka chwyta go za ramiona i chwilę patrzy mu w oczy; on, zmęczony, powoli osuwa się do jej stóp. Pozostają tak krótką chwilę — ona ciągle ręce trzyma na jego ramionach).
MAŁASZKA
(wybucha śmiechem).
Ha! ha!... (po chwili). Teraz przyjdę! SCENA V.
CIŻ i LAWDAŃSKI.
(Lawdański staje we drzwiach i, widząc hrabiego klęczącego u stóp Małaszki, stoi osłupiały ze zdziwienia. Małaszka odwraca głowę i patrzy triumfalnie na Lawdańskiego. Jerzy, nie widząc Lawdańskiego, wstaje zmieszany).
ஐ ஐ
JERZY
(do siebie)
Zdaje się, że zrobiłem okropny nonsens. Ze znużenia tą głupią walką, osunąłem się mimowoli przed tą dziewką na kolana. Zgodziła się!... hm... cały urok stracony... Dziwną mam naturę, bardzo dziwną... Zły jestem na siebie! (wychodzi powoli, nie patrząc na Małaszkę; w progu spotyka Lawdańskiego). Ty tutaj? LAWDAŃSKI.
Tak, panie hrabio, księżna pani przybyła. JERZY.
Księżna... a!... (Wychodzi szybko).
LAWDAŃSKI.
Małaszka! co to było? MAŁASZKA
(triumfująco).
Widział ty? widział ty?... On mnie nie chce? za mną nie patrzy? Ot tobie takie gadanie... a taki przedemną klęknął... kląkł... pan! hrabia!... Ha! ha! LAWDAŃSKI
(gorączkowo).
A ty co? MAŁASZKA.
Ja?... (miarkuje się). Ta nic; manię, taj tyle! LAWDAŃSKI.
Czy pewno? MAŁASZKA.
Głupi ty! (po chwili). Lawdański! ja do ciebie wielką prośbę mam. LAWDAŃSKI.
Czego chcesz? MAŁASZKA.
Ja ci nigdy o nic nie gadała, ani od ciebie chciała... Ty mi zrób to a ja jeszcze tam z tobą pogadam... Ja nie taka zła, tylko czasem w sobie taką chorobę mam, co mnie ciska na ludzi jak wściekłej... (Lawdański postępuje ku niej). Tylko zdaleka stój! LAWDAŃSKI.
No, powiedz, co chcesz? MAŁASZKA.
Ty wiesz, Lawdański, że jak kto od małego do czego zwyczajny a potem nie dadzą mu tego — tęsknica ogarnia i aż go nosi, takby dostać tego rad... Lawdański, ty mi wódki daj!... mnie za wódką tęskno... słysz! LAWDAŃSKI.
Tobie wódki nie wolno. MAŁASZKA.
Et! ty choć durny nie bądź! Co mi tam będzie! No! ty gadasz, że mnie miłujesz a nic dla mnie zrobić nie chcesz... LAWDAŃSKI.
Ha, dobrze! niechaj! ja tobie nic odmówić nie mogę. Przyniosę ci tę wódkę, ale ci tylko przez drzwi podam, bo na salony muszę iść. MAŁASZKA
Dobrze, dobrze! LAWDAŃSKI.
A jakiej ty wódki chcesz? MAŁASZKA
Takiej, jaka u nas na wsi, prosta — ot, nasza hucułka. LAWDAŃSKI.
Zdaje się, że stróż ma. MAŁASZKA
No idź, już idź! (wypycha go za drzwi i pozostaje sama; gorączkowo narzuca jedwabną spódnicę i chustkę na głowę). Pójdę! Pójdę! Teraz wiem już, że ostanę tu na zawsze; jasny pan aż przedemną kląkł... co zechcę — robić będzie. Niech tak! niech tak! (nasłuchuje w stronę kołyski). Ta odmina znów hołosić zaczyna. Zaczekaj, hołubyno, będziesz spała — zrobię tak, jak u nas baby na wsi robią: dam mu wódki, niech śpi... Jakby wyć zaczął, mizel-by tu przyszła i zaczęła mnie szukać. A nużby mnie naszli... No, niech się napije! LAWDAŃSKI
(wsuwa głowę przez drzwi i podaje Małaszce flaszkę z wódką).
Na! wódkę weź. Dużo nie pij, bo to starka — innej niema. Wziąłem z kredensu. Jak sobie trochę odlejesz, butelkę schowaj, ażeby kto nie znalazł. Na! masz! tylko się nie upij! (Małaszka bierze flaszkę z wódką, Lawdański znika. Za sceną słychać grę na wiolonczelli).
MAŁASZKA
(sama).
Spieszyć się trza! Tak... teraz korale i niebieską striczkę. Ręce czyste mam. (Idzie do kołyski i przechyla się nad nią, obracając się plecami do publiczności). Ot tobie, hołubko! Na! pij! będziesz spać i ludzi krzykiem nie straszyć! Nie chcesz? nie lubisz? Ot tobie! jaki mi jasny pan! Pij, pij!... U nas po chatynach to mołodyce het dzieci poją, żeby w nockę spały. Tak! tak! No, teraz dosyć ma! Już mnie szukać nie będą. Ot, już śpi... (kołysze chwilę kołyskę, później cicho posuwa się ku drzwiom). Pan pewnie już czeka — trza iść. A kto tak zawodzi? Czysto jakby ludzki głos. Tfu! co to za głos? (Wybiega. Chwilowa pauza).
SCENA VI.
MAD. LATOUR wchodzi w nocnem ubraniu, z książką w ręku.
ஐ ஐ
MAD. LATOUR.
Wolff już gra. Z tego pokoju lepiej słychać — posiedzę tu chwilę. (Ogląda się). Gdzież Małaszka? Zapewne gdzieś wyszła. Chce się przyjrzeć strojom. Nic dziwnego — ją to zajmuje. Szczególniejsze upodobanie ma do strojów ta kobieta! (chwilę słucha). Rzeczywiście, gra pięknie! Ile uczucia! ile rzewności w tej melodji! (nadsłuchuje w stronie kołyski). Co to jest? jakieś stłumione jęki! Czyżby to Maniuś? (biegnie do kołyski). Boże! co temu dziecku jest? nieprzytomne! oczy w słup! ono ma konwulsje! Maniusiu! dziecino! Ależ ono kona!... (dzwoni gwałtownie i wraca do kołyski). Co tu czynić, zanim doktór nadejdzie? głowę tracę... Co się to stało? gdzie ta mamka? Małaszka! Małaszka! (wpada lokaj). Biegnąć po doktora — dziecko bardzo chore! Iść do salonu, wywołać panią hrabinę; powiedz, że Maniuś umiera! (lokaj wybiega). Boże mój, co począć? Jakież dreszcze wstrząsają tem dzieckiem! Może trochę wody kolońskiej! Ale tu coś czuć — spirytus! Co to znaczy? MARTA
(wbiega szybko; przerażona rzuca się do kołyski).
Mizel! Maniuś! Co się Stało? (wydaje rozdzierający krzyk). A! nie mam go już! nie mam! zabili mi go! MAD. LATOUR.
Ależ, Maciu, nie rozpaczaj — to są zapewne chwilowe konwulsje. Posłałam po doktora — to przejdzie! MARTA
(czepiając się dzwonka i dzwoniąc gwałtownie).
Ratujcie! ratujcie! (do służby, która wchodzi). Biegnijcie po doktorów! wołajcie ich wszystkich! niech tu przyjdą! Powiedzcie, że dziecko me umiera idźcie!! O, ludzie! miejcie serce! mnie syn kona!! (Służba wybiega).
MAD. LATOUR.
Maciu! spokoju! miej nadzieję... MARTA
(w najwyższej rozpaczy).
Nadzieję? Nie, mizel, serce matki się nie myli! Maniusiu! dziecko moje! otwórz oczy! spójrz na matkę — uśmiechnij się do mnie! Ja nic nie mam na świecie, prócz ciebie! Twój ojciec w tej chwili ze swą kochanką, uśmiechnięci, zapatrzeni w siebie, siedzą tam w sali balowej i nie wiedzą, nie myślą, że ja istnieję na świecie! I ty mnie opuszczasz? i ty odemnie odchodzisz? O! nie zostawiaj mnie tu samą, synu mój jedyny! Jam bardzo nieszczęśliwa! bez ciebie mi nie żyć, nie istnieć już więcej! (Pada przy kołysce, opierając głowę o krawędź).
HADEN
(wchodzi szybko).
Maniuś chory? co się stało? tak nagle? Był najzdrowszy. MAD. LATOUR.
Nie rozumiem, co się stało. Zostawiłam dziecko śpiące pod dozorem Małaszki. Gdy weszłam w godzinę później, zastałam dziecko w konwulsjach. HADEN.
Gdzie mamka? MAD. LATOUR.
Nie wiem. Kazałam ją szukać. HADEN.
Ach, ta kobieta!... Nienawidziłam ją zawsze! (do Marty). Maciu! dziecko moje! uspokój się! ja sądzę, że w tem niema nic nadzwyczajnego. Lekarze za chwilę nadejdą. MARTA.
(zrywając się z ziemi).
Dlaczegóż oni nie przychodzą? Czyż nikt nie ma Boga w sercu? Czy dozwolicie memu dziecku skonać?! MAD. LATOUR.
Może posłać po hrabiego? MARTA.
Byle nie on! byle nie on! Ten człowiek zabija mi dziecko swojem spojrzeniem, tak jak mnie zabił! Nie wołajcie go! nie wołajcie go. SCENA VII.
TEŻ SAME i DOKTORZY
ஐ ஐ
DOKTÓR I.
Dziecko podobno chore? HADEN.
Zasłabło nagle. Sądzę, że to konwulsje. MARTA
(nieprzytomna z bólu, czepia się doktorów).
Panie doktorze, uratuj go, uratuj go! Jeśli potrzeba, weź życie moje i wlej w syna mego! Ja was osypię złotem, ja wam oddam moje brylanty, moje kosztowności wszystko, co mam! (zrywa z szyi medalion a z rąk bransoletki). Macie! bierzcie! dajcie waszym żonom! córkom! Ja wiem, że to mało, ale ja nie mam więcej! DOKTÓR I.
Zechciej się pani uspokoić. Przedewszystkiem musimy dziecko zobaczyć. DOKTÓR II
(do kobiet).
Proszę nam dopomódz. Zechciejcie panie odsunąć panią hrabinę i przytrzymać ją chwilę. Przeszkadza nam. MARTA.
O, nie! Nie bierzcie mnie! Ja już będę spokojna, tylko niech wiem, że ono żyje, że jeszcze oddycha! (Doktorzy pochylają się nad kołyską).
DOKTÓR I.
Ależ to dziecko jest otrute! WSZYSCY.
Boże! DOKTÓR II.
Najniezawodniej — i to wódką, mocną wódką! MAD. LATOUR.
Wódką? DOKTÓR I.
Starą wódką. O! bielizna dziecka cała oblana, wydaje silną woń wódki. Olbrzymią dozą dziecko napojono (do drugiego doktora). Już kona! DOKTÓR II.
(cicho).
Istotnie. Za chwilę skończy. MARTA
(która z natężeniem śledziła ruchy doktorów).
No i cóż? Prawda, że on jeszcze może być uratowany? Milczycie?... Dlaczegoż stoicie tak bezsilni — wy tak mądrzy i podobno silni wobec choroby?... A! dlaczegoż was dwóch tylko? Więcej ich, więcej sprowadzić! Syn mój nie może umrzeć! Ja zapłacę! ja zapłacę! HADEN.
Maciu! niezbadane są wyroki Boga! MARTA
(gwałtownie).
Bóg! — prawda, jest jeszcze Bóg nademną! Gdy wy jesteście bezsilni, On pokaże moc wielką, On mi dziecko powróci! (klęka). Boże miłosierny! nie dałeś mi nigdy szczęścia! — nie skarżyłam się przecież, dla siebie nie prosiłam Cię o nic. Wzięłam mój krzyż na barki i poddałam się Twojej woli, ale dziś ja się do Ciebie modlę, ja Ciebie zaklinam, żebrzę Twej litości. Nie bierz mi dziecka! niech ono nie kona! Zwal na mnie wszystkie nieszczęścia, ale oszczędź mi tego ciosu. Tyś wielki! Tyś mocny! Tyś Bóg! (po chwili). I cóż? ono kona? A! niema Boga! niema Boga! DOKTÓR I.
Kto tu winien? MAD. LATOUR.
Gubię się w domysłach, zrozumieć nie mogę. (Słychać graną na flecie piosnkę Julka — melodramat).
MARTA.
A! warjat miał rację! powiedział: na pohybel ci! i na pohybel poszło mej dziecinie. Musiało iść, musiało! (Służba powoli zaczyna napełniać scenę — wszyscy okazują smutek, kobiety klękają. Mad. Latour zapala gromnicę i klęka przy kołysce. Wszyscy płaczą. Marta na klęczkach czołga się do kołyski).
DOKTÓR II.
Pod łóżkiem znalazłem flaszkę z wódką. Zapewne na tem łóżku sypia piastunka dziecka. WSZYSCY.
Małaszka! Małaszka! HADEN.
Gdzie ona? gdzie ona? WSZYSCY.
Nie wiemy! LAWDAŃSKI
(który wszedł przed chwilą do siebie).
Ha! teraz ją wygnają! (głośno). Chodźmy ją szukać. HADEN.
Uwięzić ją! SCENA VIII.
CIŻ SAMI i HRABIA JERZY.
ஐ ஐ
JERZY.
Co słyszę? co się tu dzieje? (Chce dostąpić do kołyski — Marta zrywa się i odtrąca go gwałtownie).
MARTA.
Precz od kołyski, precz! JERZY.
Marto! MARTA.
Jakiem czołem śmiesz pan tu przychodzić!? Czem jesteś dla tego dziecka, które w tej chwili odejdzie, aby nie powrócić więcej? Nie byłeś przy urodzeniu — nie masz prawa być przy śmierci! Byłam wdową a dziecko me było sierotą! Nie czułeś syna żyjącym, nie ujrzysz go martwym, umarłym! Wracaj do salonu, baw twoje kochanki — a dziecku dozwól umrzeć spokojnie! Przy tobie nawet skonaćby swobodnie nie mogło! JERZY.
Rozpacz cię unosi, Marto. Wszak jestem ojcem Marjana i mężem twoim. MARTA.
(j. w.).
Prawa ojca straciłeś dawno — prawa męża nie miałeś nigdy. Zabierz moje pieniądze i pozostaw mnie z bólem moim. Będziesz dobrze zapłacony. (Klęka przy kołysce).
HADEN
(do Jerzego).
Małaszka w niepojętym dla nas celu straciła dziecko wódką. JERZY.
Małaszka? A, niegodziwa! Oddać ją do więzienia! HADEN.
Otóż ona! prowadzą ją! (Głębią Lawdański i inni lokaje wprowadzają Małaszkę).
SCENA IX.
CIŻ i MAŁASZKA.
ஐ ஐ
JERZY.
Posłać po policję! niech ją w tej chwili wezmą do więzienia! Słyszycie? MAŁASZKA
(wyrywając się, podchodzi do Jerzego, patrzy mu bystro w oczy i mówi dobitnie).
Słysz ty, wraży synu! Jak ty mnie do więzienia wsadzisz — ja powiem głośno, że ty moim kochankiem był! ja to wszędzie mówić będę. A jak z więzienia wyjdę — o! bo mnie puszczą, ja to wiem — to ja cię zabiję! zabiję! JERZY
(zmieszany).
To żmija! Boję się jej! MAŁASZKA.
Ty to na uwadze miej! (Obraca się do ludzi, którzy jej drogę zastępują).
Odstąpcie się! Pan hrabia każe puścić mnie! (Ludzie się rozstępują. Lawdański jej zachodzi drogę).
DOKTÓR I.
Jakto, panie hrabio? puszczasz ją pan na wolność? JERZY
(zmieszany).
Ona to zrobiła bez złego zamiaru. Panie doktorze, na litość Boską, nie robić skandalu. LAWDAŃSKI
(do Małaszki).
Chodź! ty teraz moja! Ja cię do sioła zawiozę. MAŁASZKA
(wybiegając).
Precz, psi synu! MAD. LATOUR.
Nad tą niewinną duszą ulituj się Boże! DOKTÓR I.
Umarło! MARTA.
Dozwólcie mi skonać z nim razem!!... (Pada zemdlona na ziemię. W głębi służba częścią klęczy, częścią stoi. Po lewej stronie kanoniczka Haden i drugi doktór, po prawej stronie hrabia Jerzy).
Koniec aktu piątego.
|