<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Zieliński
Tytuł Manuela
Podtytuł Opowiadanie starego weterana z kampanii napoleońskiej w Hiszpanii
Redaktor Artur Oppman
Wydawca Gebethner i Wolff, G. Gebethner i sp.
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Napoleon, osobiście przybywszy na teatr wojny 5-go listopada 1808 r. z 80,000 nowych posiłków, starych pułków, wypróbowanych w kampaniach niemieckich, natychmiast rozpoczął działanie.
Odrazu czuć było, że to mistrz ujął w silną dłoń cały mechanizm i potężnie nim kierował. Pod Burgosem[1] korpusami Soulta[2] i Bessiera[3] oraz swoją gwardyą rozbił środek sił nieprzyjacielskich, pod Espinosą[4] przez marszałków Lefebra[5] i Victora[6] rozproszył armię Blacka[7], a 22-go listopada, kierując korpusami Lannesa[8] i Moncey’a[9], rozbił pod Tudelą[10] połączoną armię Castanosa[11] i Palafoxa[12], liczącą około 45,000 ludzi. W ostatniej bitwie brałem i ja udział, należąc z pułkiem do korpusu Moncey’a. Wzięliśmy 7 chorągwi, 30 dział z całym rynsztunkiem, 12 pułkowników, 300 oficerów, 3,000 żołnierzy do niewoli, a do 4,000 pozostało na placu zabitych i rannych. Pułk nasz się odznaczył, a nasz pułkownik chlubnie został wspomniany w raporcie marszałka do cesarza.
Plalafox z resztkami armii aragońskiej cofał się ku Saragossie, dokąd nasz korpus Moncey’a ślad w ślad za nim postępował. Przybywszy do Alagonu, zatrzymaliśmy się w oczekiwaniu posiłków i materyału wojennego. Artylerya oblężnicza, złożona z 60 dział, 20,000 narzędzi, 100,000 worków do ziemi, kosze i faszyny — wszystko zostało przysposobione, magazyny i szpitale założone w Alagonie; a gdy przybył marszałek Mortier[13] z dwoma jeszcze dywizyami, uznawszy, że już siły są dostateczne do opanowania Saragossy, w dniu 19 grudnia ruszyliśmy naprzód i rozłożyliśmy się pod tem miastem celem rozpoczęcia oblężenia.
Ale dopiero dzień 18 lutego 1809 r. miał być dniem ostatecznego sądu dla stolicy Aragonii[14].
Jeszcze przed północą ruszyliśmy z obozu, aby zluzować oddziały, dnia poprzedniego walczące, i zająć ich stanowisko.
Mnie dostał się punkt niebezpieczny, najwięcej wysunięty ku nieprzyjacielowi. Był to dom obszerny, wychodzący frontem na ulicę Cosso. Posterunek ten był podwójnie ważny: raz dlatego, że nas stawiał w bezpośredniem zetknięciu z główną linią obron nieprzyjacielskich, powtóre, że, jako stanowisko flankowe, osłaniał w części atak nasz, wymierzony na gmach uniwersytetu.
Zdobycie i utrzymanie tej pozycyi wiele krwi kosztowało. Przez dwa dni poprzednie zacięta toczyła się walka, od piwnic aż do poddasza. Każde piętro, każda komnata były zdobywane i tracone. Nasi ostatecznie wzięli górę i stali się pianami — ruiny.
Oficer francuski, który zdawał posterunek, zostawił mi cały przyrząd wojenny, to jest worki z ziemią i wełną, drabiny, oskardy, drągi żelazne, petardy, bomby i granatki, objaśnił o pozycyach i sile nieprzyjaciela, o punktach, wymagających większej baczności; opowiedział, ile go trudów i ludzi kosztowało utrzymanie tego stanowiska; rozprowadziwszy warty i zabrawszy swoich rannych i zabitych, pożegnał mnie życzeniem dnia pomyślnego.
Po ustąpieniu oddziału francuskiego, zająłem się raz jeszcze szczegółowem zbadaniem mojej improwizowanej fortecy. Była to w całem znaczeniu ruina; drzwi i okna zewnętrzne zabarykadowane, kamieniami, cegłami i workami z ziemią zawalone; strzelnice naokół wykute, jak w blokhauzie; dachy i sklepienia podziurawione, schody poniszczone, w ścianach wybite otwory, służące za komunikacyę; wszędzie pełno gruzów i szczątków sprzętów połamanych; do tego taki nieznośny odór z trupów, walających się na wszystkich piętrach, że wytrzymać prawie było niepodobna. Gdym robił przy świetle świecy przegląd tych pustek, strach mnie ogarnął, czy za pierwszym wystrzałem z działa reszta tych sklepień i dachów nie runie i w gruzach nas nie zagrzebie.
Zaraz po północy, gdy wszystko jeszcze było spokojne, odezwał się dzwon alarmowy na wieży Torre-Nuevo i już brzmieć nie przestawał; dźwięki jego, jakby za konających, żałobnie rozlegały się ponad całem miastem. Hiszpanie, widząc z naszej strony ruch i przygotowania, przysposabiali się także do olbrzymiej walki. Dzień więc obiecywał, że będzie gorący.
Trzeba było korzystać z chwil jeszcze spokojnych.
Stanowisko moje głównie było zagrożone z frontu od ulicy Cosso, mającej w tem miejscu szerokość około pięćdziesięciu kroków: Hiszpanie w domach, naprzeciw stojących, mogli zaprowadzić bateryę, zbombardować mój posterunek, a następnie wziąć go szturmem.
Z lewej strony dotykałem jakiejś wązkiej uliczki, której druga strona była zajęta, przez Hiszpanów; chociaż dom, przeze mnie zajmowany, miał grube mury i oprócz strzelnic nie było żadnego otworu na tę uliczkę, z tej strony mogło mi także grozić niebezpieczeństwo — nieprzyjaciel mógł dostać się na dach i granatami ręcznymi ze stanowiska nas wykurzyć, albo mógł się podkopać do piwnic i jedną baryłką prochu wysadzić nas w powietrze. Od strony prawej byłem bezpieczny. Była to również ruina, ale ogniem trawiona: nieprzyjaciel, nie mogąc domu tego obronić, a chcąc zabezpieczyć dalsze domy tego obwodu, ogień zapuścił. Pożar jeszcze nie ugasł; dopalały się resztki przedmiotów zapalnych; dym, swąd i ogień czyniły to miejsce neutralnem dla obu stron walczących. Czwarta nareszcie strona stanowiła nasze komunikacye z ulicę Medio, aż do tego punktu zajętą przez nasze rezerwy.
Obchodząc więc moje stanowisko, uznałem za potrzebne niektóre zmiany zaprowadzić w dotychczasowem rozporządzeniu. Wzmocniłem warty, gdzie mi się zdawał punkt więcej zagrożony; na inne miejsca przeniosłem placówki, aby łatwiej można było warty posiłkować; obwarowałem lepiej niektóre drzwi i okna, oczyściłem komunikacye, brak schodów zastąpiłem drabinami; trupy kazałem zwlec w jedno miejsce, skądby najmniej zarażały powietrze, amunicyę zaś i żywność przenieść w tę część budowli, która najmniej wystawiona była na niebezpieczeństwo.
Skończywszy te przygotowania, z resztą moich ludzi, składającą rezerwę, zakwaterowaliśmy się w kuchni, dotykającej wewnętrznego podwórka. Noc była zimna; z resztek drzwi, okien i sprzętów roznieciliśmy ogień, przy ogniu jedni drzemali, drudzy kurzyli cygarety, inni się modlili, inni znów przeklinali wojnę, która, zamiast zbliżać się do końca, z każdym dniem z nową rozpoczynała się wściekłością, a opór Hiszpanów, zamiast słabnąć, zdawał się wzmagać i nowych sił nabierać.
Palafox, wódz, którego żadne przeciwności zachwiać ani ugiąć nie zdołały, postawił miasto w stanie zupełnej obrony. Całe miasto z wszystkimi klasztorami i kościołami zamieniło się na niezliczoną liczbę fortec, połączonych ze sobą i wzajem się wspierających; wszystkie mury opatrzono strzelnicami, wszystkie ulice poprzecinano barykadami i najeżono działami; każda stopa ziemi broniona była tysiącem pocisków; miny, bomby, granaty, kartacze, kule karabinowe, kamienie, dachówki, sprzęty domowe, oliwa wrząca były przygotowane, aby zasypać, zgnieść, zniszczyć oblegających.
27 stycznia, w godzinę może po północy, dano mi znać, że jakiś starszy oficer francuski przybył dla obejrzenia stanowiska. Pośpieszyłem na jego spotkanie. Był to podpułkownik Haxo[15], jeden z najzdolniejszych inżynierów francuskich. On w dniu tym na naszem skrzydle dowodził atakiem. Miał w swojej świcie paru oficerów inżynieryi i kilku saperów. Powitałem go i przedstawiłem mu się jako komendant stanowiska.
— Jakto? pan tu jesteś komendantem? — zapytał mnie tonem jakby zdziwienia i niedowierzania.
— Tak, pianie pułkowniku. Z oficerów kompanii sam jeden pozostałem i zastępuję miejsce rannego kapitana.
— A kogóż masz, pan do pomocy?
— Mam dwóch sierżantów, którzy są przedstawieni na oficerów i w zastępstwie pełnią ich służbę.
— Proszę mi pokazać swoje stanowisko.
Zaczął się więc przegląd od sklepów aż do dachu. Pułkownik, który widać znał dokładnie tę miejscowość i poprzednie stanowisk obsadzenie, odrazu dostrzegł zmiany, jakie zaprowadziłem. Musiałem mu się ze wszystkiego tłómaczyć, wyraźnie wziął mnie, na egzamin, ale widać, że był zadowolony z moich objaśnień, bo ciągle powtarzał: „To dobrze, to dobrze, to bardzo dobrze“ i nic z moich rozporządzeń nie odmienił. Gdyśmy doszli na poddasze, kazał światło na piętrze zatrzymać, a sami pociemku zbliżyliśmy się do otworów, skąd najlepszy mógł być widok na ulicę Cosso. Noc nie była zupełnie ciemna, z trudnością jednak można było rozeznawać przedmioty, po drugiej stronie ulicy położone. Patrzył długo, używał nawet lunety, ale zdaje się, że niezupełnie był zadowolony z robionych obserwacyi, bo, wracając, rzekł do mnie:
— Za ciemno, trudno co zobaczyć; migające się tylko światła pomiędzy strzelnicami dowodzą, że wielki ruch panuje w obozie hiszpańskim. Tem lepiej. Będziemy mieli dzień wspaniały.
A wróciwszy na piętro, dodał, że chciał się przekonać, czy w przeciwległym obwodzie domów Hiszpanie przez noc dział nie zaprowadzili, i lubo dostrzegł tam jakieś przygotowania, zdaje mu się, że o działach zapomnieli.
— Ha! — rzekł — jeśli nieprzyjaciel błąd popełnił, to powinniśmy umieć z niego korzystać. Hiszpanie, dzielny naród, biją się, jak lwy, fanatycznie bronią swoich ognisk, ale brakuje im dobrych inżynierów, i to jest właśnie nasze szczęście.
Potem, zwracając się do mnie, zapytał:
— Czy pan pobierałeś nauki w jakiej szkole wojskowej?
— Nie, panie pułkowniku, tylko pracowałem nad sobą. Znam dobrze matematykę i starałem się obeznać z głównemi zasadami inżynieryi wojskowej.
— Szkoda, żeś pan nie starał się wejść do inżynieryi. Miałbyś tam więcej sposobności do odznaczenia się. Zresztą, cieszy mnie, że na tem stanowisku, które uważam za nader ważne, znajduję oficera nie tylko odważnego, ale i naukowo wykształconego. Miałem zamiar zostawić tu jednego z moich oficerów, ale, poznawszy pana, uważam to za niepotrzebne. Oni mi się gdzieindziej przydadzą. Panu zostawię tylko moich saperów.
— Saperów? — zapytałem cokolwiek zdziwiony.
— Tak, oddaję panu saperów pod komendę. Oni będą potrzebni.
I, wziąwszy mnie na stronę, dodał cichszym głosem:
— Panie komendancie, to, co ci teraz powiem, zachowaj do czasu przy sobie. Dziś nastąpi ogólny atak na wszystkich punktach. Musimy się dostać do środka miasta jakimkolwiek kosztem, aby raz skończyć z tem oblężeniem. Stanowisko, które pan zajmujesz, podług mojego przekonania jest jedno z najważniejszych. Nie o to bowiem chodzi, żeby je utrzymać, bo ja sam nad tem czuwać będę, żeby nie było stracone, ale głównie potrzeba nam zdobyć ten obwód domów, położonych naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy Cosso.
— Ależ, panie pułkowniku! — przerwałem.
— Wiem, co mi pan chcesz powiedzieć, że już dwa razy te domy mieliśmy w naszych ręku i za każdym rajem ze stratą musieliśmy ustąpić przed natarczywością Hiszpanów. Zaczęliśmy nawet robić drogę krytą, i tę trzeba było porzucić, nie mogąc wytrzymać ognia nieprzyjacielskiego. To wszystko jest prawda. Trudności są wielkie, ale je przezwyciężyć należy. Wam, Polakom, zostawiam zaszczyt dopełnienia jednego z najświetniejszych czynów w tem oblężeniu, i pewny jestem, że się nie zawiodę. Gdyby nam się dzisiejszy atak nie powiódł, nie mamy tu co robić, wypadnie odstąpić od Saragossy... Ale nie! toby była rzecz haniebna!... Na dziś jest wszystko przygotowane, na naszem skrzydle rozpocznie się walka; hasło dane będzie z bateryi najbliższej od pańskiego stanowiska, która jest urządzona przy końcu ulicy Quemada. Skoro się kanonada rozpocznie, uszykujesz pan z części swego oddziału kolumnę atakową i czekać będziesz, dopóki miny nie zostaną zapalone. Skoro wybuch nastąpi, a stąd powszechne w obozie nieprzyjacielskim zamieszanie, wtenczas ruszą wszystkie kolumny do szturmu, i pan weźmiesz obwód domów naprzeciwko położony, a ja posunę rezerwy i przyślę minierów dla urządzenia komunikacyi. Póki czas, obmyśl sobie dobrze plan ataku, zachowaj przezorność, a mianowicie: żeby nie zwrócić uwagi nieprzyjaciela, że się w tym punkcie ważna jaka czynność przygotowuje.
Odchodząc, podał mi rękę i rzekł: — Do zobaczenia!
Po odejściu pułkownika, wyznam, że byłem zakłopotany tą myślą, w jaki sposób wykonać dane mi polecenie. Przejście przez Cosso i usadowienie się na drugiej stronie było dotąd całkiem niepodobnem zadaniem.
Cosso bowiem dotąd stanowiło, że tak powiem, krąg zaczarowany, poza który ani po ziemi, ani pod ziemią nie udało się przekroczyć naszym wojownikom.
Ponieważ miałem sobie ułożyć plan ataku, poszedłem na górne piętro i długo przypatrywałem się przez strzelnice owym domom, naprzeciwko położonym, rozmyślając, jak przejść przez Cosso i od którego domu atak rozpocząć. Gdy tak nieruchomie wpatruję się w jeden przedmiot, żołnierz, stojący przy strzelnicach na warcie, zaciekawiony, co tak moją zwraca uwagę, od czasu do czasu wyglądał także na ulicę, ale, nie mogąc nic zobaczyć, a sądząc, że mi swym wzrokiem dopomoże, zapytał mnie znienacka najdoskonalszym mazowieckim akcentem:
— A czego to tam pan porucznik tak się dopatruje?
Nie spodziewając się zapytania, prawie bez myśli, aby go się pozbyć, odpowiedziałem:
— Oto widzisz, patrzę, jakby przejść na tamtą stronę ulicy.
— Abo to co wielkiego! — z lekceważeniem rzekł Mazur. — Toć to nie daleczko.
Roześmiałem się z tej uwagi i rzekłem:
— Zapewne, że nie daleko, jeżeli do nas strzelać nie będą, ale jak nas poczęstują z poprzecznic kartaczami, to choć nie daleko, nie dojdziemy.
— Ba, i co to! — rzekł Mazur. — To też sztuczka na sztuczkę. Jak włożymy worki z wełną na plecy, a pójdziemy chyłkiem, to da Pan Jezus, że i dojdziema. Chyba, że oni tacy mądrale, że nam w ślepie pluną z harmaty.
Istotnie, ta uwaga prostego żołnierza, a zwłaszcza wyraz „chyłkiem“, wyprowadziły mnie z labiryntu trudności. Mazur miał racyę, że tylko baterya z frontu w części mogła nam być niebezpieczną; co zaś do poprzecznych bateryi, to z prawej strony przypuścić należało, że, wskutek wysadzenia min, na jakiś czas ucichnie, z lewej zaś strony będąca mogła nam całkiem nie szkodzić, w tem bowiem miejscu, gdzieśmy mieli przechodzić szerokość ulicy Oossb, był pewien rodzaj nizkiego wału, utworzonego ze źle zasypanej drogi krytej, którą przed paru dniami chcieliśmy urządzić; poza tem więc wzniesieniem, na którem wiele leżało trupów hiszpańskich, można się było dość bezpiecznie przesuwać na drugą stronę ulicy. Dodawszy do tego, że atak miał nastąpić jeszcze w ciągu nocy, strzały z bateryi lewej musiałyby być nadzwyczaj celne, żeby nam mogły znaczną szkodę wyrządzić: mogły albo górować, albo się strącać o wyniosłość.
Mając więc pierwszą część zadania rozwiązaną, myślałem teraz o drugiej, to jest o zdobyciu domów. Byłem pewien, że Hiszipanie dział nie zaprowadzili. Czy nie chcieli, czy nie mogli, tego nie wiem, ale migające się gęste światła poza strzelnicami dowodziły, że tam ruch wielki panuje. Co się tam przygotowywało, odgadnąć nie mogłem. Tę więc część zadania pozostawiłem ślepemu trafowi i Opatrzności Boskiej.
Wydałem zatem żołnierzom rozkazy, aby każdy wiedział, jakie w danym razie ma zająć stanowisko. Do kolumny atakowej, którą sam miałem dowodzić, wybrałem dwudziestu pięciu ludzi i saperów. Rezerwa tej samej siły miała osadzić strzelnicę od ulicy Cosso i ogniem swoim osłaniać nasze przejście — na znak umówiony, przybyć mi na pomoc, lub też, gdy ten nie będzie dany, czekać, aż droga kryta będzie urządzona, i za jej pośrednictwem przeprowadzić żywność i resztę materyału wojennego. Odbarykadowanie wyjść na ulicę kazałem dopełnić w największej cichości, aby nie zwrócić uwagi nieprzyjaciela — nawet światła od ulicy pogasić kazałem.
Była trzecia po północy, kiedy się rozległ ponad spokojnem jeszcze miastem huki wystrzału działowego, dającego hasło do mającej rozpocząć się walki. Zerwaliśmy się wszyscy na nogi i każdy pośpieszył zająć wskazane stanowisko. Po niejakiej chwili na prawo i na lewo, na całej linii naszych ataków i obron nieprzyjacielskich, rozwijać się zaczęła kanonada, której towarzyszył trzask gęsto sypanych strzałów karabinowych. Trwało to czas jakiś, kiedy naraz zatrzęsła się ziemia, gdy na przedmieściu Arabal za Ebrem z pięćdziesięciu dział naszych, ustawionych w bateryę, dano salwę. Walka przybierać zaczęła olbrzymie rozmiary. Bomby i granaty z przeraźliwym sykiem zaczęły padać i pękać wśród miasta. Huk coraz się zwiększał. Saragossa otoczyła się pasem ognistym, dymy gęste zaczęły się unosić nad miastem, a na tych dymach zaświeciła łuna, która krwawemi barwami oblała i miejsce walki i walczących.
Ta walka śród nocy, oświetlona błyskiem strzałów i łuną pożarów, ci ludzie wynędzniali od chorób i trudów, i czarni od dymu, z oczyma tylko dziko błyszczącemi, ten huk ogłuszający, z którego się wybijały: ryk dział, wrzawa wojenna, jęki konających, łoskot bębnów, dźwięk dzwonu, trzask walących się domów, fanfary trąb i kotłów, któremi oblężeni odpowiadali na pękanie bomb i granatów — to wszystko, zlewając się w jedną całość, tworzyło razem obraz straszliwy, piekielny, a obok tego majestatyczny.
Dreszcz mnie przechodził, gdym słuchał tej przerażającej harmonii. I kiedy z oczyma wytężonemi na Cosso, z przyśpieszonem serca biciem, oczekuję chwili, w której sam wezmę udział w tych morderczych zapasach, nagle blask ogromny, jakby ze stu zapalonych błyskawic, oblał całą ulicę i przeciwległe domy, słup dymu czarnego jakby z paszczy wulkanu buchnął w powietrze i huk taki straszliwy rozległ się nad miastem, żeśmy prawie pogłuchli, mury zaś naszego stanowiska zatrzęsły się, grożąc zawaleniem. Był to skutek dwóch min naszych, nabitych trzema tysiącami funtów prochu i zapalonych pod murami uniwersytetu. Zrobiło się ciemno. Dym gęsty zasłonił ulicę. W całej okolicy umilkły działa. Słychać tylko było spadające z powietrza cegły, kamienie i szczątki poszarpanych ciał ludzkich. Było to okropne!
W tej chwili na kilku punktach odezwały się bębny, bijące do ataku. Nadszedł i dla nas moment stanowczy. Wszystkie przygotowania były zrobione, strzelnice osadzone wojskiem, wyjścia odwalone, kolumna atakowa sformowana — dobosz uderzył w bęben. Przycisnąwszy konwulsyjnie do piersi mój medalik z Matką Boską i krzyknąwszy: „Wiara, za mną, naprzód!“ z dobytą szpadą rzuciłem się na ulicę.
Długo trwało przejście. Ile kul karabinowych świsnęło mi koło uszu, ile kartaczy warknęło nad moją głową — nic tego nie wiem. Szedłem tylko naprzód, ale tak oszołomiony ostatnią eksplozyą, żem nic ani słyszał, ani widział. W uszach mi szumiało, w oczach ciemniało, zdawało mi się, że się jeszcze ziemia chwieje pod memi nogami. Przyszedłem dopiero do przytomności, gdym już dotknął murów, które mieliśmy zdobywać. Kanonada, która chwilowo przycichła, rozwinęła się teraz z większą mocą na nowo. Trzeba się było śpieszyć ze zdobyciem nowego stanowiska.
Saperzy znaleźli się zaraz koło mnie i zaczęli wywalać wejścia. Jedno i drugie znaleźli zasypane gruzami. Trzeba było po drabinach piąć się na mury. Gdy się drapię po jednej i już sięgam otworu, jakież moje zdziwienie, kiedy słyszę głos znajomy i widzę rękę wysuniętą z otworu, która mi do wdrapania się dopomaga. Kilku moich żołnierzy już się pierwej dostało do wnętrza i już po niem gospodarowali. Niedługo znalazł się i cały oddział, tylko mi dwóch brakowało. Zajęliśmy więc w posiadanie nie obwód domów, ale najzupełniejszą ruinę, a w niej kurz taki gęsty, że ani widzieć co, ani oddychać było niepodobna, z ostrożnością więc trzeba było naprzód postępować.
Zebrawszy zmysły, zdziwiony niezmiernie byłem, że bez wystrzału, prawie bez straty, stałem się panem tak ważnego stanowiska. Ale się rzecz wkrótce wyjaśniła — cudem tylko uszliśmy największego niebezpieczeństwa.
Hiszpanie, widząc przygotowania nasze na wielu punktach, postanowili zaniechać dalszego ataku w tem miejscu, na dom, który zajmowałem przy ulicy Cosso, ale, domyślając się, że my będziemy ich atakowali, podminowali w nocy przystępy do zajmowanego przez siebie obwodu domów. Zbawiło nas zapalenie min pod uniwersytetem: od huku tej eksplozyi kominy, dachy, sklepienia, nawet część murów wewnętrznych, runęły i zasypiały i miny i tych, którzy je dla nas przygotowywali. Bez tej eksplozyi, bylibyśmy wysadzeni w powietrze, nie doszedłszy jeszcze murów. Gruzy aż pod piętro zasypiały wnętrze. Na gruzach z dzikiem zadowoleniem obchodziliśmy zwycięstwo, gdy pod gruzami drgały jeszcze ciała, żywcem zagrzebanych kilkudziesięciu obrońców Saragossy. W dalszej części tego obwodu domów spotkaliśmy pojedynczo. zaledwie kilkunastu Hiszpanów, którzy, nie ochłonąwszy jeszcze z przerażenia, za zbliżeniem się naszem, owe zwaliska opuścili.
Przedewszystkiem trzeba było obejrzeć i umocnić zdobyte stanowisko. Światło od łuny i opadający kurz dozwoliły lepiej mu się przypatrzyć. Mury zewnętrzne od ulicy Cosso ocalały, ale tak poszczerbione i popękane, że z każdą chwilą groziły zawaleniem; z murów wewnętrznych mało co zostało w całości. Od bocznych uliczek, otaczających ten obwód domów, ocalała część budowli z dachami; najlepiej jednak zachowany był kościółek, który zakończał w kierunku miasta owo stanowisko. Jeżeli mury zewnętrzne nie wiele broniły, to z drugiej strony utrudniały przystęp oblegającym, bo, w razie szturmu, mogły ich samych przywalić.
Zabezpieczeni więc na czas jakiś od napaści, mogliśmy spokojnie zająć się obwarowaniem. W kilku bowiem miejscach trzeba było sypać wały z gruzów, aby w ten sposób wzmocnić wątłe mury, w innych miejscach należało obwarować przystępy przez worki z ziemią i wełną. Ponieważ przybyła mi w pomoc moja rezerwa, zajęliśmy się więc robotą, a tymczasem minierzy z dawnego mego posterunku rozpoczęli urządzać drogę krytą przez Cosso, którą przybyć miała reszta mego oddziału i otworzyć komunikacye z zajętemi przez wojska nasze przedmieściami. Straty moje dotąd były mało znaczące: dwóch zabitych i trzech rannych; rozstawione zaś warty, lubo sypały dosyć żywy ogień na nieprzyjaciela, było to więcej dla formy — dla osłonienia robót, jakie reszta oddziału wewnątrz dokonywała.
Roboty szły dosyć pomyślnie, droga kryta także była na ukończeniu, kiedy się dzień zrobił i, pomimo nieopadłego jeszcze kurzu i zadymionej od prochu atmosfery, można było już lepiej rozeznawać więcej oddalone przedmioty. Byłem bardzo zadowolony, że z tak niewielką stratą udało mi się tak ważne opanować stanowisko, i byłem nieledwie pewien, że, skoro je postawię w warunkach należytej obrony, potrafię się oprzeć wszelkim usiłowaniom nieprzyjaciela, i w dniu tym, gdzie na wszystkich punktach tak zawzięta toczyła się walka, ja jeden większą część czasu będę mógł spędzić bezczynnie, ograniczając się do prostej tylko obrony, bo o dalszych zdobyczach nie marzyłem.
Jakież było moje zadziwienie, kiedy naraz mnóstwo strzałów karabinowych i ręcznych granatów posypało się w sam środek mojego stanowiska. Żołnierze, kaleczeni od czerepów, porzucili robotę i każdy szukał gdzie mógł schronienia. Trzeba było naprzód wyśledzić, skąd na nas spadają pociski, które w połączeniu z zewnętrznym atakiem mogły nas postawić w największem niebezpieczeństwie. Dostrzegłem więc, czegom pierwej z powodu ciemności i kurzu nie mógł zobaczyć, że w bok kościółka, poza wązką uliczką, dom jeden dwupiętrowy z poddaszem na słupach opartem, przedstawiającem się w formie nakrytego dachem tarasu, górował nad mojem stanowiskiem.
Hiszpanie, zaczajeni za słupami poddasza, strzałami i granatami łatwo nas mogli z zajętej placówki wykurzyć, bo od nas byli dobrze zabezpieczeni, a panowali nad całą częścią odkrytą. Nie pozostawało nic innego, tylko albo zaraz opuścić zdobyte stanowisko, albo bez zwłoki czasu zająć się opanowaniem owego domu, który górował nad naszą pozycyą. Ponieważ droga kryta została ukończona i reszta mego oddziału przybyła w pomoc, wybrałem drugie.
Tu się dopiero rozpoczęła walka na zabój. Nie będę opowiadał szczegółów, to tylko powiem, że obrona i zdobycie tego jednego niewielkiego domu należy do najświetniejszych ustępów całego oblężenia. Od piwnic aż do poddasza trzeba było każdą piędź ziemi zdobywać, a obok tego bronić od dwóch stron przystępu szturmującym Hiszpanom. Walczyliśmy jednocześnie pod ziemią, na ziemi i nad ziemią. Pod ziemią szliśmy przekopem do piwnic owego domu — petardą zrobili otwór, i dostawszy się do piwnicy, wykłuliśmy wszystkich znajdujących się tam Hiszpanów.
Po ziemi, pomimo gradu sypiących się pocisków, w przejściu przez nizką uliczkę, zdobyliśmy parter, a trzeba było każdą komnatę oddzielnie brać szturmem. Aleśmy się na piętro dostać nie mogli. Trzeba było innego szukać sposobu. Od kościółka więc na drugie piętro przerzuciliśmy belki. W przejściu po tych belkach kilku spadło, przez kule zrzuconych, ale wzięliśmy piętro. Wszystkie sztuki i podstępy wojenne z obu stron były użyte, a każdy krok opłacony był życiem wielu walecznych.
Była pewnie godzina trzecia po południu, kiedy ostatecznie wyparowaliśmy nieprzyjaciela z poddasza. Sił nam już zabrakło, tak byliśmy trudem wycieńczeni.
Zwycięstwo nasze nie było tanie: zdobycie domu wraz z poprzedniemi dnia tego stratami kosztowało pięćdziesięciu ludzi w zabitych i rannych. Zażądałem też posiłków. Nowy oddział zajął moje stanowisko, ja z resztą moich ludzi rozłożyłem się w domu świeżo zdobytym, a osadziwszy tylko poddasze, reszcie kazałem posilić się i wypocząć.
Żołnierz, był wprawdzie strudzony, ale na duchu nie upadał. Z pola walki dochodziły nas od czasu do czasu, wprawdzie pomyślne, ale przesadzone wieści. Mówiono, że Arabal zdobyty, most na Ebrze zerwany, kościół Najświętszej Panny Maryi del Pilar w ruinie, że oddziały nasze na całej linii przeszły szerokość Cosso i w jądro miasta wkraczały. Żołnierz instynktowo zgadywał, że zbliża się koniec jego cierpień, robił więc z siebie poświęcenie i nie żałował wysileń, byle tylko raz skończyć z tem niemającem dotąd przykładu oblężeniem.
Noc bezsenna i tylogodzinna walka tak mnie znużyły, że prawie na nogach utrzymać się nie mogłem. Potrzebowałem spoczynku. Znalazłszy na jednem piętrze jakieś legowisko po Hiszpanach, rzuciłem się na nie i z utrudzenia zdrzemnąłem. Może drzemałem tak z pół godziny, gdy naraz wpadł jeden z żołnierzy z krzykiem:
— Panie poruczniku! panie poruczniku! skarby znaleźliśmy!
— Co?... jak?... Daj mi pokój ze skarbami.
— Ale panie poruczniku! wszystko tam na gwałt leci.
— Gdzie?
— Do piwnicy!... Tam już naszych pełno. Wykuwają otwór i lada chwila się dostaną.
Zebrawszy myśli, uznałem, że niema rady i trzeba iść samemu, aby zapobiedz jakiemu nieporządkowi. Wojsko nasze rozpaczliwą obronę Saragossy przypisywało niesłychanym skarbom, których Hiszpanie z taką zaciętością bronili, i obiecywało sobie, że jak się dostanie do środka miasta, to każda piwnica będzie pełna srebra, i złota, i że się tam dopiero każdy z nich bajecznie obłowi. Znalezienia skarbów nie przypuszczałem, alem się obawiał, żeby się nie dobrali do jakiej piwnicy z winem i zanadto sobie nie pozwolili, — mogliśmy odrazu stracić korzyści dnia całego. Przeklinając więc owe mniemane skarby, rad nie rad musiałem pośpieszyć za moimi wiarusami.
Przybyłem w samą porę: wszyscy moi żołnierze, prócz tych, którzy trzymali wartę na poddaszu, zbiegli się do piwnic. Krzyk, hałas, kłótnia były nie do opisania. Otwór do lochu już był o tyle wykuty, że można się było przez niego przecisnąć, wszyscy się więc darli do otworu, aby być pierwszymi.
Stanąwszy sam przy otworze, wezwałem do porządku i posłuszeństwa. Wykazałem żołnierzom niebezpieczeństwo, na jakie się narażają, opuszczając samowolnie dom, do którego w każdej chwili mogą przypuścić szturm Hiszpanie, i rzucając się nieopatrznie w lochy, których wyziewy mogą być zabójcze. Uspokoiwszy żołnierzy, dodałem, że przedewszystkiem powinni wrócić na miejsca, na których przeze mnie byli rozstawieni, ja zaś z mojej strony, wziąwszy kilkunastu z sobą ludzi, sam się przekonam, co znajduje się w odkrytych lochach, a jeśli znajdę w nich owe mniemane skarby, to wszyscy do równego podziału przypuszczeni zostaną.
Ponieważ miałem miłość i zaufanie żołnierzy, więc chętnie zgodzili się na to. Poleciłem sierżantowi odprowadzić na górę znaczną część żołnierzy i czuwać nad bezpieczeństwem zajętego domu; wybrałem tylko kilkunastu, którzy mieli mi towarzyszyć, postawiwszy przedtem przy otworze wartę, aby nikogo więcej za mną nie puszczała.
Rozpocząłem więc wyprawę podziemną, z wszelką ostrożnością. Znaleźliśmy się naprzód w długiem przejściu sklepionem i wązkiem, że zaledwie po dwóch obok mogło postępować. Ten korytarz podziemny zakończony był ciężkiemi drzwiami żelaznemi, których wyważenie dosyć nas pracy kosztowało. Gdy drzwi żelazne runęły z łoskotem, ukazał się obszerny sklep, zawalony najrozmaitszego rodzaju gratami. Były tam i szczątki mebli, i rozmaite zużyte naczynia, i butelki, i skóry kozie, służące do przewożenia wina, ale ani skarbów, ani winą nie było. Widać był to skład różnych niepotrzebnych rupieci domowych, od dawnego czasu nagromadzonych. Śmiałem się w duchu, patrząc na niezadowolenie moich wiarusów, jak każdy grat z miejsca poruszali i jak się nad nim pastwili, łamiąc i tłukąc, co tylko im w ręce popadło. Cieszyłem się niewymownie, że się całą wyprawa na tem skończyła, ale, na moje nieszczęście, z tego sklepu prowadziły drugie drzwi żelazne; nie mogłem więc wzbronić moim żołnierzom wyważenia tych drzwi i przekonania się, co sklep następny zawiera. Dostaliśmy się zatem i do drugiego sklepu, w którym były tylko legowiska, służące widać mieszkańcom domu za schronienie w czasie bombardowania. Żołnierze moi, doznawszy zawodu, zgodzili się nie robić dalszych poszukiwań. Kiedy już wracaliśmy, jeden z żołnierzy zawołał:
— Panie poruczniku! nad nami strzelają!
Rzeczywiście, wsłuchawszy się, nie ulegało wątpliwości, że w domu, w którego piwnicach przebywaliśmy, na górze zawzięta toczyła się walka. O ile się mogłem pod ziemią zoryentować, byliśmy daleko posunięci ku środkowi miasta. Nie mogłem jednak zrozumieć, jakim sposobem w tem już miejscu znaleźć się mogły nasze oddziały. Powodowany ciekawością, a więcej jeszcze obowiązkiem niesienia pomocy któremu z oddziałów, będącemu w krytycznem położeniu, postanowiłem iść naprzód, tem więcej, że w niepewnym dla siebie razie odwrót miałem zapewniony.
Mając przy sobie osiemnastu ludzi, po wyważeniu drzwi, prowadzących na schody, sformowałem kolumnę i, z największą ostrożnością postępując po schodach, wyszliśmy wkrótce na dziedziniec wewnętrzny jakiegoś pałacu.
Leżało na nim parę trupów hiszpańskich. Przy bramie uwijało się kilku żołnierzy francuskich. Wrota od dziedzińca były uchylone, Francuzi barykadowali wrota od ulicy, na której zgiełk i strzały dowodziły, że atak na wrota silnie był popierany. Stary sierżant, mający twarz krwią zbroczoną, oparty o bramę, wydawał rozkazy. Gdy nas wchodzących zobaczył i poznał, kto jesteśmy, rozjaśniło mu się jego oblicze. Podnosząc też kaszkiet w górę, zawołał:
— Niech żyją Polacy!
Na co odpowiedzieliśmy okrzykiem:
— Niech żyją Francuzi!
— Jak się masz,, stary? — rzekłem, zbliżywszy się do sierżanta. — Musisz być cierpiący, boś mocno zakrwawiony.
— To bagatela, tylko draśnięcie!... ale w porę nam tu przybywasz, kapitanie. Ja bronię bramy, ale mi już ciężko, bo mam mało ludzi. Ale jak mi dodasz z ośmiu swoich zuchów, to odpędzę całą tę hołotę hiszpańską. Pośpiesz jednak na pomoc mojemu dowódcy, bo on tam zapewne w cięższych ode mnie znajduje się opałach.
I wskazał ręką na schody.
Nie tracąc czasu, z resztą moich żołnierzy wbiegłem po schodach, a następnie do komnat starożytnych, świadczących o dawnej zamożności. Na całej drodze widać było ślady zaciętej walki. Każde drzwi albo wysadzone, albo wyłamane, szyby i zwierciadła potłuczone, sprzęty w większej części powywracane, na podłodze kałuże krwi i sporo trupów Francuzów i Hiszpanów, pojedynczo lub po kilku razem leżących. Ciężko rannych bardzo niewielu, którzy przytłumione wydawali jęki. Walka bowiem była śmiertelna, bo na blizką metę. Wszystko pogrążone w gęstym dymie, przez który zaledwie rozeznawać można było przedmioty.
Wtem dał się słyszeć huk kilku na raz wystrzałów. Przyśpieszyliśmy kroku i w szyku sformowanym, z nadstawionym bagnetem wkroczyliśmy na miejsce, które było w tej chwili teatrem toczącej się wałki.
Z początku nic nie widziałem, prócz dymu napełniającego komnatę; gdy się jednak oczy moje cokolwiek z tą atmosferą oswoiły, uderzył mnie widok następujący.
Była to dosyć obszerna, sypialna komnata, w której w ścianie, przeciwległej oknu, znajdowała się głęboka alkowa, zakryta jedwabną, ale już spłowiałą zasłoną. Przed tą zasłoną leżał starzec siwy, którego ruchy konwulsyjne świadczyły, że się pasował ze śmiercią. Odzież jego wskazywała, że należeć musiał do wyższej warstwy społeczeństwa. Nad ciałem starca stała młoda, wielkiej piękności kobieta, czarno ubrana, z włosami czarnymi, rozrzuconymi w nieładzie i czarną jedwabną koronkową mantylą, którą, w tył odrzucona, zaledwie się włosów trzymała. W jej obliczu malowała się zgroza, przerażenie i wściekłość; jej czarne — wielkie oczy, nakryte mocno zagiętymi lukami brwi czarnych, tak były natężone, że zdawało się, jakby z głowy wyskoczyć chciały. W obu rękach trzymała pistolety i z pewnym wyrazem dzikości śledziła ruchy podsuwających się ku niej Francuzów, jakby wybierając tylko, na którego się rzucić i do którego pierwej wypalić. Był to obraz lwicy, broniącej swoje lwięta. W komnacie bliżej wejścia leżało dwóch Francuzów zabitych, trzech zaś żołnierzy francuskich z nadstawionymi bagnetami zwolna posuwało się do kobiety, która wymierzonym pistoletem trzymała ich na wodzy; z drugiej strony obchodził ją kapitan francuski, od którego zasłaniała się drugim pistoletem. Francuzi widać nie mieli zamiaru jej zabić, tylko rozbroić i wziąć żywcem. Kobieta nie myślała się poddać, ale bronić do upadłego.


Nad ciałem starca stała młoda, czarno ubrana kobieta.

Wejście moje na czele dziesięciu żołnierzy zmieniło postać rzeczy. Kobieta wyraźnie upadła na duchu. Pistoletem w drżącej ręce wybierała ofiarę z trzech żołnierzy francuskich, a zwróciwszy całą swoją na nich uwagę, nie uważała, że z drugiej strony od kapitana większe jej grozi niebezpieczeństwo. Ten bowiem znacznie się naprzód posunął, i jednym skokiem byłby ją chwycił za rękę, a z drugiej szpadą pistolet wytrącił. Była to chwila stanowcza. Uczułem litość dla nieszczęśliwej i postanowiłem ją ocalić. Zwróciłem się więc w stronę najwięcej dla niej zagrożoną, a kiedy kapitan miał już wykonać ów skok stanowczy, podsunąwszy się szybko ku niemu, chwyciłem go za rękę i zawołałem:
— Kolego! czy ci nie wstyd walczyć z kobietą!...
Kapitan, który się podobnej sceny nie spodziewał, bo tak był zajęty swoim planem, że na nasze przybycie nie zwrócił uwagi, zły, że ktoś śmiał mu wejść w drogę i wytrącić z ręki ofiarę, zwrócił bystre na mnie spojrzenie, a dostrzegłszy wielką moją młodość, z góry na mnie krzyknął:
— Precz, smarkaczu! to nie twoja sprawa... Wynoś mi się, bo cię każę za drzwi wyrzucić!
Krew uderzyła mi do głowy. Kapitan jeszcze nie dokończył tych słów, kiedy, pochwycony przeze mnie za kołnierz, z największą siłą odrzucony został na środek komnaty, — ja zaś, zająwszy miejsce pomiędzy nim a kobietą i nadstawiając szpadę, zawołałem:
— Nikczemniku! odtąd to jest moja sprawa... ze mną mieć będziesz do czynienia. Ja ci nie pozwolę najmniejszej krzywdy zrobić tej kobiecie.
— Żołnierze! — zakomenderował kapitan — weźcie go na bagnety!...
— Żołnierze! — krzyknąłem na Francuzów — broń do nogi!... Jeżeli się który krokiem posunie, każę strzelać! — Zwracając się zaś do moich: — Wiara! — zawołałem — wziąć na cel tych łajdaków, a za najmniejszem poruszeniem palić w łeb!
Moi żołnierze święcie wykonali rozkaz. Francuzi, widząc, że to nie żarty i z jaką siłą mają do czynienia, opuścili broń do nogi i wstecz, się cofnęli.
Kapitan był wściekły. Uderzył na mnie ze szpadą, ale cios moją sparowałem.
— To jest moja zdobycz! — zawołał.
— Kłamiesz!... — i nadstawiłem mu szpadę. — Ja ją obronić potrafię.
— Ha! kiedy tak — krzyknął kapitan — to ani moja, ani twoja!
Wyrwał pistolet z za pasa, zmierzył do kobiety, ale w tej chwili jeden z moich wiarusów, najbliżej kapitana stojący, strącił mu pistolet bagnetem. Pistolet wypalił w górę; kula świsnęła nad naszemi głowami, a jednocześnie padł kapitan, ugodzony kulą od strzału niewiadomego. W tej chwili ta część komnaty, gdzie stał kapitan, ja i kobieta, tak się napełniła dymem od prochu, że przez kilka sekund nic widać nie było.
Cała ta scena trwała nadzwyczaj krótko, mniej czasu, niż potrzeba na jej opowiedzenie. Widząc leżącego i krwią zbroczonego kapitana, zakomenderowałem na żołnierzy francuskich, żeby go wyprowadzili i, jeśli można, ranę opatrzyli. Kapitan nie był zabity, tylko ciężko ranny; gdy go żołnierze wynosili, odezwał się do mnie:
— Ja nie umrę, dopóki się nie zemszczę. Ty mi drogo za to zapłacisz!
Mało zważałem na te słowa. Zwracając się do kobiety i zniżając moją szpadę, rzekłem:
— Senioro, jesteś ocalona.
Głos mój jakby ją wyrwał z chwilowej apatyi. Zwróciła na mnie przenikające spojrzenie i machinalnie wymierzyła pistolet w moje piersi. Stałem spokojnie.
Hiszpance, oczy zaszły łzami, upuściła pistolety na ziemię i padła na ciało leżącego przed nią starca.
Dałem znak moim żołnierzom, żeby wynieśli trupy i ustąpili z komnaty.
Hiszpanka, zdaje się, z początku sądziła, że nie wszystko stracone i że można jeszcze nieść pomoc starcowi. Ale, przekonawszy się, że w nim zgasła ostatnia iskra życia, oddała się najstraszniejszej rozpaczy.
Zaczęła szlochać, ręce łamać, rwać sobie włosy; z ust jej płynął potok wyrazów i najżywszego żalu i najdzikszej wściekłości. Rzucała przekleństwa na świat cały, a szczególniej na Napoleona, Francuzów i wszystkich kacerzy, którzy naszli i krwią zalali jej ojczyznę. Wzywała opieki Najświętszej Panny i błagała Boga, żeby z zemstą nie zwłóczył, a otworzył czemprędzej wrota piekielne i strącił w nie na męki wieczyste wszystkich wrogów religii i króla Ferdynanda. Po takim wybuchu rozpaczy wracała do spokojniejszego żalu. Znowu się rzuciła na martwe ciało i, płacząc i łkając, zaczęła pocałunkami okrywać twarz i ręce starca.
Korzystając z tej chwili, odezwałem się do Hiszpanki:
— Senioro, szanuję twoją boleść, ale żal nie wskrzesi umarłego. Chwile są drogie. Jeśli z nich korzystać nie będziesz, to mogą przyjść Francuzi w większej liczbie, a wtenczas nawet kosztem własnego życia ocalić cię nie potrafię.
Spojrzała mi bystro w oczy, słuchając słów moich spokojnie.
— Któż jesteś, caballero? — zapytała.
— Jestem Polak i katolik.
— Ach! — rzekła — tu leży mój ojciec, moja, jedyna opieka. Jak chcesz, żebym go mogła, opuścić, nie oddawszy mu ostatniej posługi?
— To możesz dopełnić — powiedziałem — ale przedewszystkiem śpieszyć się trzeba z twojem ocaleniem. Ja cię odprowadzę do pierwszego posterunku hiszpańskiego, a stamtąd przyślesz ludzi, którym każę wydać ciało twego ojca.
Temi słowy chciałem uspokoić Hiszpankę i przekonać o zupełnej mojej bezinteresowności. Spojrzała mi raz jeszcze w oczy; a widać, że w nich dostrzegła współczucie, bo chwyciła mnie za rękę, jakby chcąc ucałować, czego jednak nie dopuściłem, i zawołała:
— Caballero, jesteś szlachetnym człowiekiem!
Po chwili, jakby zażenowana nieładem swego stroju, widząc mój wzrok, zwrócony na siebie, rzekła proszącym głosem:
— Caballero, czy nie możesz pozwolić, abym ja tu na chwilę sama przy zwłokach mego ojca została?
— Najchętniej — odrzekłem. — Rozkazów twoich oczekiwać będę w przyległej komnacie. Pamiętaj tylko, że czas jest drogi i korzystać z niego trzeba.
Pokłoniwszy się, wyszedłem i drzwi za sobą zamknąłem. Po kilku minutach wyszła Hiszpanka. W jej oczach jeszcze łzy świeciły, na twarzy jednak pozostała tylko boleść spokojna. Włosy były na prędce, ale dość starannie ułożone, mantyla i ubiór do pewnego ładu doprowadzone. Była cudownie piękna.
— Caballero — rzekła — ale tu nikt nie poruszy zwłok mego ojca? nikt tych drogich szczątków nie znieważy?
— Bądź spokojna. Postawię wartę i nikt prócz ciebie nie wejdzie do tej komnaty.
Podałem jej rękę, a wychodząc, kazałem dwom żołnierzom stanąć na warcie i nikogo nie wpuszczać bez mego pozwolenia. Zeszliśmy na dół do bramy. Na dziedzińcu leżał ranny kapitan francuski i kilku jeszcze ciężko rannych Francuzów i Hiszpanów. Jeden z żołnierzy, jak umiał tak ich opatrywał, pełniąc na prędce obowiązki felczera. Brama była dobrze zabezpieczona i zatarasowana, a moje wiarusy z resztą Francuzów, obsadziwszy okna frontowe, dolne i na piętrze, odstrzeliwali się nacierającym od ulicy Hiszpanom.
Nie wiedziałem dotąd, jakim sposobem do tego pałacu dostali się Francuzi. Zwykle nasze drogi były przez piwnice i dachy, a niekiedy przez otwory w ścianach wybite. Sądziłem więc, że jednym z tych sposobów się dostali, lub że, postępując w ataku, utworzyli sobie komunikacyę i mają poza sobą rezerwy; bałem się więc, by temi rezerwami wzmocnieni, w przemagającej sile, nie przyszli odebrać mi Hiszpanki. Obawa moja była jednak próżna, albowiem oddział francuski, którego tylko resztki w pałacu zastałem, był zupełnie od swoich odcięty i nam był winien swoje ocalenie. Oddział ten w jednej z bocznych uliczek, wychodzących na Cosso, zdobył bateryę, a ścigając z bagnetem w ręku ustępującego nieprzyjaciela, tak się daleko zapędził, że, natrafiwszy na przeważającą siłę, zmuszony był do odwrotu. W tym to odwrocie, śród labiryntowych zaułków miasta, zmylił kierunek i, zamiast ku swojej podstawie, rzucił się w uliczkę, która go w przeciwną stronę odprowadziła. Party przez nieprzyjaciela, a z okien i dachów rażony pociskami wszelkiego rodzaju, tracąc ludzi na każdym kroku, oddział ten, do kilkunastu żołnierzy zmniejszony, ujrzawszy w jednym domu uchyloną bramę, tam się rzucił i zatarasował. Chwilowo zabezpieczył się od ulicznego nieprzyjaciela, ale w domu znalazł także mieszkańców uzbrojonych; trzeba było z nimi walczyć i w tej to właśnie chwili znaleźliśmy się w pałacu przypadkiem śród walczących.
Kazałem przestać strzelać i pokazać znak, że pragnę parlamentować. Wkrótce ustało strzelanie i ze strony hiszpańskiej, a przy oknie dolnem od ulicy zjawił się młody człowiek, który, jak się zdaje, dowodził oddziałem, na pałac nacierającym. Objaśniłem go, a więcej jeszcze Hiszpanka, o co właściwie chodzi, a dla porozumienia się prosiłem, by przybył do bramy. Bramę kazałem odbarykadować i wpuścić dowódcę hiszpańskiego.
Z początku chciał mię traktować z góry, sądząc, że, się chcę poddać i pragnę tylko wytargować dla siebie najdogodniejsze warunki kapitulacyi. Ale wywiodłem go zaraz z błędu, oświadczywszy, że tylko obowiązki ludzkości skłoniły mnie do tego porozumienia, a siły mam więcej, niż dostateczne do obrony i utrzymania zajętego stanowiska. Zdziwił się niepomału, widząc taką ilość moich żołnierzy; nie umiał sobie bowiem wytłómaczyć, jakim sposobem w takiej liczbie znaleźliśmy się w pałacu. Bylibyśmy nie przyszli do żadnego porozumienia, ale Hiszpanka, wziąwszy go na stronę, szepnęła mu kilka wyrazów. Po tej rozmowie też stał się dla mnie w grzeczności uprzedzającym i przystał na wszystkie z mej strony podane warunki. Te były następujące: zawieszenie walki na dwie godziny i odniesienie kapitana i dwóch żołnierzy ciężko rannych, którzy spiesznej lekarskiej pomocy wymagali, do najbliższego wojsk naszych posterunku, a za to — możność zabrania rannych Hiszpanów i ciała zabitego starca, oraz uwolnienia Hiszpanki.
Wieczór się już ciemny robił, gdy przybyli ludzie z noszami; zabrali rannych i swoich i francuskich, do których konwojowania dodałem im paru moich żołnierzy; jedne zaś nosze, okryte czarnym całunem, skierowano do sypialnej komnaty. Z temi noszami udała się Hiszpanka, na górę. Kiedy czworo ludzi niosło na dół ciało i powrócili moi dwaj żołnierze, którzy konwojowali rannych Francuzów, z oświadczeniem, że oddani zostali, podług urnowy, kazałem otworzyć bramę, aby przepuścić kondukt pogrzebowy. Wtenczas przybliżył się do mnie jeden z żołnierzy i szepnął mi do ucha:
— Ale, panie paruczniku, oni tam więcej niż jednego wynoszą.
— A cóż nam to szkodzi? — rzekłem. — Niech sobie i wszystkie trupy zabiorą. Nie będą nam przynajmniej zarażać powietrza.
W istocie, oprócz, ciała starca, musiało być coś tam więcej na tych noszach, bo i całun okrywający to wskazywał i widać było, jak czterej ludzie, niosący nosze, uginali się pod ciężarem. Byłem pewien, że Hiszpanka, korzystając z mego pozwolenia, zabrała niektóre kosztowniejsze przedmioty.
Stałem właśnie przy wrotach od ulicy, kiedy kondukt niemi wychodził, gdy Hiszpanka, idąca za ciałem i niosąca maleńką szkatułkę, szybko zwróciła się do mnie i drżącym wyrzekła głosem:
— Caballero! nie mam dosyć słów na podziękowanie ci za łaskę, jakąś mi wyświadczył. Modlić się będę codzień za ciebie do naszej Najświętszej Panienki del Pilar. Niech Jej święty wizerunek chroni cię od wszelkich przygód i niech ci czasem przypomni wdzięczność Manueli.
To mówiąc, wsunęła mi w rękę pierścionek, na którym na błękitnym kamieniu było ze złota, w wypukłorzeźbie wyobrażenie Najświętszej Panny del Pilar, i nie słuchając moich wymówek, śpiesznie wyszła za wyniesionem ciałem na ulicę. Przeprowadziłem ją oczyma aż do załamku ulicy i otrzymałem jeszcze jej pożegnalne wejrzenie.
Po odejściu Hiszpanki zrobiło mi się dziwnie smutno, jakbym pożegnał kogo z najbliższej mojej rodziny. Żadna dotąd kobieta nie uczyniła na mnie takiego wrażenia. Było to dla mnie całkiem nowe uczucie, którego ani zdefiniować, ani nazwać nie umiałem. Ale rzeczywistość nie pozwoliła długo błąkać się w marzeniach — trzeba było zająć się czemprędzej chwilą obecną: zamknąć i zatarasować napowrót bramę, obsadzić i wzmocnić posterunek, urządzić komunikacye, odesłać żołnierzy francuskich, których było ośmiu, i sprowadzić resztę mego oddziału.
Noc już była, kiedy ukończyłem te zajęcia. Walka w tym punkcie już się nie wznowiła, a nawet ucichła prawie w całem mieście. Przybył odwiedzić moje stanowisko podpułkownik Haxo. Obejrzał je we wszystkich szczegółach i był niezmiernie zadowolony z tego nabytku. Powiedział mi, że dzień dzisiejszy zdecydował o losie Saragossy, że kilka dni wystarczy na jej zupełne zdobycie, że w naszym tylko ataku oddziały przeszły przez ulicę Cosso, ale żaden tak się głęboko w miasto nie zapuścił, jak mój. Winszował mi tego powodzenia; przyrzekł w swoim raporcie chlubną o mnie wzmiankę uczynić, zapewniając, że mnie krzyż legii honorowej nie minie. Przed północą nowy oddział zajął moje stanowisko, a ja na spoczynek powróciłem do obozu.
Spałem smacznie po trudach dnia poprzedzającego i było już pewnie południe, kiedy mnie zbudził żołnierz, oświadczając, że wezwany jestem, bym się natychmiast stawił do pułkownika. Ubrałem się szybko i poszedłem, nie umiejąc zdać sobie sprawy z tak nagłego wezwania. Przypuszczałem, że to chodzi o pochwałę za wczorajsze odznaczenie się w walce.
Pułkownik miał kwaterę w klasztorze Ś-go Józefa, w tej części budynku, która od szturmu ocalała. Zastałem go w złym humorze, przyśpieszonym krokiem chodzącego po izbie.
Gdy mu się zameldowałem, przystąpił do mnie i rzekł surowym głosem:
— Pięknie się acan popisał, niema co mówić. Proszę mi oddać swoją szpadę...
— Co to ma znaczyć, panie pułkowniku? — zapytałem mocno zdziwiony.
— To ma znaczyć, żeś acan aresztowany, a co gorsza, że masz być stawiony przed sąd wojenny.
— Ja?... przed sąd wojenny?... A to za co?...
— Zaraz się acan dowiesz!... Panie adjutancie, prze czytaj pian rozkaz marszałka.
Adjutant, który siedział przy stoliku w drugiej izbie, przyniósł papier i zaczął go czytać. Rozkaz marszałka obejmował następujące zarzuty:
„Że dla przywłaszczenia sobie cudzej zasługi, napadłem podstępnie posterunek francuski, zamordowałem własną ręką kapitana, a korzystając z przewyższającej liczby żołnierzy, za użyciem broni, zmusiłem oddział francuski do opuszczenia zdobytego przezeń stanowiska; że następnie prowadziłem tajemne układy z nieprzyjacielem, a za wzięty datek wypuściłem jeńców odbitych Francuzom; zaś, pod pozorem wydania trupów, pozwoliłem Hiszpanom zabrać tajnego agenta angielskiego i ważne papiery“.
Roześmiałem się pogardliwie na takie zarzuty.
Widać, że to uraziło pułkownika, bo cierpko rzekł do mnie: — Tu się niema z czego śmiać... to pachnie kulą w łeb. Choćbyś acan był moim synem, tobym się tej sprawy nie dotknął, bo to nie czysta sprawa.
— Panie pułkowniku, chciejże mnie wpierw wysłuchać!
— To do mnie nie należy. Ja acana sądzić nie będę. Przed sądem, którego obowiązkiem jest wysłuchać oskarżonego, będziesz acan miał sposobność tłómaczyć się z zarzutów.
— Panie pułkowniku — rzekłem prawie ze łzami w oczach — ja się panu z zarzutów oczyszczać nie myślałem. Ja chciałem tylko zostawić panu to przekonanie, że oficer z jego pułku nie mógł dopuścić się hańbiącego czynu.
Markotno się oridać zrobiło starem u, bo rzekł do mnie ze współczuciem:
— A więc opowiedz mi acan, jak to było?
Opowiedziałem więc całe zdarzenie z najdrobniejszymi szczegółami. Pułkownik słuchał uważnie, kręcił czasem głową, pomrukiwał, a gdy skończyłem, zaczął chodzić po izbie wielkimi krokami i mówił jakby do siebie:
— A też to kara. Boża z tą młodzieżą! pierwszą lepszą ujrzy dziewczynę — i zaraz awantura. Czego się tak rwiecie?... Poczekajcie. Nie szukając awantur, będziecie ich mieć tyle, że wam się w końcu naprzykrzą.
Potem, podchodząc do mnie, rzekł:
Wierzę wszystkiemu, coś mi acan powiedział. Gdybym był na twojem miejscu, tobym może też inaczej nie postąpił. Ale, jeśli ci mam prawdę powiedzieć, to masz złą sprawę; naprzód dlatego, że to jest sprawa z Francuzami, powtóre, że nikt z tych, coby mogli świadczyć za tobą, przed naszym sądem nie stanie, a co najgorsza, że będziesz miał do czynienia z marszałkiem, który, jak wiadomo, nie bardzo nas, Polaków, lubi. Wiesz acan, jaki to człowiek ostry, jakie surowe wydał rozporządzenia dla powstrzymania kłótni, bijatyk i nieporozumień między naszemi a francuskiemi wojskami, to choć ci sąd zarzutów nie dowiedzie, on się przyczepi do przestąpienia ogólnego regulaminu i, dla przykładu innym, gotów zgubić acana. A potem apelacya gdzie?... Chyba do Pana Boga. Ja z mojej strony wszelkich starań dołożę, aby cię ratować, ale za skutek nie zaręczam.
Pónieważ raport był gotowy, pożegnawszy pułkownika, z adjutantem i żołnierzem, dodanym do konwoju, udałem się do głównej kwatery na Monte Torrero.
Kiedyśmy wstępowali na to wzgórze, nad miastem unosiły się gęste dymy i słychać było kanonadę, która jednak nie była tak silna, jak dnia poprzedniego. Marszałek, aby raz skończyć z oblężeniem, chwycił się już najenergiczniejszych środków.
Kazał rozpocząć w środkowym ataku, od ulicy Cosso, sześć podkopów, z których każdy miał być nabity sześcioma tysiącami funtów prochu. Zapalenie tych min miało w gruzy zasypać resztę niezdobytego miasta.
Przyszedłszy do sztabu głównego, znaleźliśmy tam ruch wielki. Pomiędzy oficerami znajdował się odjutant Palafoxa, który przybył jako parlamentarz do głównej kwatery i czekał, aż wezwany zostanie na audyencyę do marszałka. Widać, że go zainteresowało moje aresztowanie, bo z rozmowy cichej, jaką prowadził z oficerami sztabowymi, domyśliłem się, że o mnie była mowa. Ponieważ moja sprawa była nader małoważną wobec innych kwestyi, agitujących się obecnie, odebrawszy mnie w sztabie, kazano odprowadzić jako aresztowanego na odwach.
Odwach był w jednym z magazynów zakładu kanałowego. Składał się z dużej kordegardy, gdzie siedzieli żołnierze, i niewielkiej komórki z małem okienkiem zakratowanem, przeznaczonej, zdaje się, dla oficera od warty; ale ponieważ go nie było, bo z braku oficerów sierżant był tylko tu komendantem, komorę oficerską, do której przechodziło się przez kordegardę, przeznaczono mi tymczasem na areszt.
W tej komórce za cały sprzęt był tylko stolik i stołek; na posianie przyniesiono mi pęczek słomy, a z obozu odesłano mi niektóre moje rzeczy. Zostałem sam z myślami mojemi, a rozważając smutne położenie i słowa pułkownika, zakłopotany byłem mogącemi wyniknąć następstwami. Długo tak na mojem posłaniu biedziłem się z myślami, aż znużenie wzięło górę i smaczno zasnąłem.
Mogło być już około północy, kiedy mnie obudził jakiś hałas. Z sąsiedniej kordegardy dolatywały mnie krzyki, śmiechy, wybuchy wesołości i tupotanie, przy których spać było niepodobna; aby się przekonać, co jest tej wrzawy powodem, i prosić żołnierzy, by się uciszyli, otworzyłem drzwi do kordegardy, gdzie przedstawił mi się widok następujący:
Żołnierze siedzieli na ławach, otaczających kordegardę, a na środku izby, pomiędzy nimi, był mnich hiszpański z zakonu Dominikanów.
Żołnierze wzięli go sobie za cel zabawy i pośmiewiska. Przerzucali go sobie z jednej strony na drugą, jak piłkę, z dodatkiem szturchańców, kułaków, kopnięć, plwań i tysiąca, innych grubiańskich niedorzeczności. Im więcej się mnich gniewał, tem bardziej mu Francuzi dokuczali, a to przy wybuchach żartów, drwinek i chóralnego śmiechu. Mnich, zmęczony, zziajany, z obszarpanym i błotem powalanym habitem, zgrzytał zębami i zaciskał pięści, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa, a oczy jego, w twarzy głęboko osadzone, błyszczały, niby ostrze sztyletu.
Był to człowiek młody jeszcze, nie mający więcej nad lat trzydzieści, średniej i niezbyt silnej budowy, którego twarz, chuda, ściągła, ogorzała nosiła ślady gwałtownych namiętności. Gdyby mógł pociski swych czarnych oczu na sztylety zamienić, toby z zimną krwią wymordował wszystkich co do jednego Francuzów. Mnich już upadał na siłach; żarty żołnierzy nie ustawały. Przyzwałem sierżanta i wystawiłem mu nieprzyzwoitość takiego postępowania.
— Co pan chcesz — odparł sierżant — on nie wart czego lepszego. To szpieg hiszpański, którego nasze warty śród obozu ujęły. On jutro będzie wisiał, a swoim oporem i dumą całą tę scenę wywołał.
— Zawsze to człowiek — rzekłem — któremu w nieszczęściu współczucie się należy. Ja go przyjmę do mojej komory.
Sierżant nic nie miał przeciw temu. Kazałem podać sobie światło, wezwałem mnicha za sobą i drzwi zamknąłem.
Gdyśmy się znaleźli sami, przemówiłem do niego po hiszpańsku, żeby wziął część słomy z mego posłania i w drugim kącie izby usłał sobie legowisko.
Mnich tymczasem poprawiał swoje poszarpane odzienie i, zamiast mi podziękować za moją uczynność, odezwał się słowami gorzkiego wyrzutu:
— Jak pan mogłeś pozwolić na takie znęcanie się nade mną żołnierstwa. To wstyd, to hańba!
— Ależ — rzekłem spokojnie — ja nie miałem prawa temu przeszkodzić.
— Przecież pan jesteś oficerem od warty.
— Mylisz się, mój księże — odrzekłem — ja jestem tak samo, jak i ty, aresztowany.
Widząc, że te słowa zrobiły na nim wrażenie, dodałem:
— Ale nie za żadne łotrostwo, tylko za sympatyę, jaką okazałem dla waszego narodu.
Te słowa uspokoiły Hiszpana i odrazu zmieniły jego względem mnie usposobienie. Zaczął mi dziękować, żem go wyrwał ze szpon żołdactwa, i stał się zaraz skłonniejszym do rozmowy. Na pytania odpowiadał krótko, zwięźle, ale przyzwoicie; wydał się mi nawet człowiekiem więcej wykształconym, aniżeli ogół duchowieństwa hiszpańskiego i niżeli to z pozoru przypuszczać mogłem. O swojem aresztowaniu opowiadał prosto, że, w czasie ataku zmuszony ustąpić z klasztoru, za nadejściem nocy chciał do niego powrócić, tem więcej, że go zapewniano, że klasztor przez nasze wojska, nie jest zajęty, ale po nocy zabłądził i natrafił na posterunek francuski, który go zabrał do niewoli. Ponieważ był ciekawy dowiedzieć się o powodach mego aresztowania, opowiedziałem mu je w krótkości i dostrzegłem, że to opowiadanie niezmiernie mnicha zaciekawiło. Zdawało się, że mu nie obca była awantura, ale się zaraz spostrzegł, bo, kiedy sądziłem, że się coś od niego dowiem o osobach, którym oddałem usługę, on mi stanowczo oświadczył: że, ponieważ od niedawna dopiero jest w Saragossie, przeto nikogo nie zna i w niczem objaśnić mnie nie może, i że się tylko swojemi duchownemi sprawami zajmuje.
Na drugi dzień wzięto mnicha do głównego sztabu do tłómaczenia. Co się z nim później stało, dowiedzieć się dokładnie nie mogłem. Jedni mówili, że został uwolniony wskutek kapitulacyi, inni, że, odesłany z transportem jeńców do Francyi, potrafił zbiedz w czasie drogi. Tegoż samego dnia wieczorem z rozkazu marszałka zostałem uwolniony z aresztu.
Z początku przypisywałem moje uwolnienie wdaniu się mojego dowódcy i podpułkownika Haxo, ale rzecz miała się inaczej. Jak wspomniałem wyżej, w czasie mojego aresztowania przysłany był ze strony Palafoxa parlamentarz, z propozycyą kapitulacyi, na tych warunkach, jakie marszałek poprzednio ofiarował Saragossie, z dodatkiem, aby załoga odesłana była do wojsk hiszpańskich i aby jej wolno było wziąć z sobą pewną ilość przykrytych wozów. Marszałek Lannes odrzucił tę propozycyę i oblężenie z całą energią miało się dalej prowadzić.
Następnego dnia junta Saragossy wysłała deputacyę do głównej kwatery, celem ułożenia warunków poddania się miasta, i przywiozła z sobą list Palafoxa, który był następującej treści:
Palafox, jako złożony chorobą i nie mogący zajmować się dłużej dowództwem, przelał swą władze na juntę, złożoną z najcelniejszych osób wojskowych, duchownych i cywilnych, i o tem marszałka zawiadamiał, z prośbą, aby był szlachetnym zwycięzcą i nie wymagał od zwyciężonych zbyt uciążliwych warunków. W końcu listu miał być podobno następujący dopisek:
„Lubo nie moją jest rzeczą mieszać się do spraw nieprzyjaciół mojej ojczyzny i przeszkadzać im w dziele wzajemnego wytępiania się, w sprawie jednak aresztowanego oficera polskiego, jako zblizka mnie samego obchodzącej, obowiązek i sumienie nakazują mi przynieść świadectwo, że oficer polski w całej tej sprawie postąpił sobie, jako człowiek honoru, zaś oficer francuski poległ z ręki hiszpańskiej. Zrobienie użytku z tego mego świadectwa pozostawiam uznaniu Pana Marszałka.

Palafox“.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Bitwa pod Burgos (7 listopada 1808).
  2. Przypis własny Wikiźródeł Nicolas Jean de Dieu Soult (1769-1851).
  3. Przypis własny Wikiźródeł Jean-Baptiste Bessières (1768-1813).
  4. Przypis własny Wikiźródeł Bitwa pod Espinozą.
  5. Przypis własny Wikiźródeł François Joseph Lefebvre (1755-1820).
  6. Przypis własny Wikiźródeł Claude Victor-Perrin (1764-1841).
  7. Przypis własny Wikiźródeł Joaquín Blake y Joyes (1759-1827).
  8. Przypis własny Wikiźródeł Jean Lannes (1769-1809).
  9. Przypis własny Wikiźródeł Bon Adrien Jeannot de Moncey (1754-1842).
  10. Przypis własny Wikiźródeł Bitwa pod Tudelą (23 listopada 1808).
  11. Przypis własny Wikiźródeł Francisco Javier Castaños Aragorri Urioste y Olavide (1758-1852).
  12. Przypis własny Wikiźródeł José de Palafox y Melzi (1776-1847).
  13. Przypis własny Wikiźródeł Édouard Mortier (1768-1835).
  14. Przypis własny Wikiźródeł Oblężenie Saragossy (20 grudnia 1808 — 20 lutego 1809).
  15. Przypis własny Wikiźródeł François Nicolas Benoît Haxo (1774-1838).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Zieliński.