Martin Eden/XLII
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Pewnego dnia Martin zrozumiał, że się nudzi.
Był zdrów, silny i nie miał nic do roboty. Porzucenie pisania, śmierć Brissendena i zerwanie z Ruth
pozostawiło wielką pustkę w jego życiu; życie zaś
protestowało przeciwko redukowaniu do smacznych
obiadów i egipskich papierosów. Prawda, ciepłe
Morza Południowe kusiły z oddali, Martin jednak
czuł, że gra rozpoczęta tu, w Stanach, nie rozegrała
się jeszcze do końca. Dwie książki miały się wkrótce ukazać, ale książek gotowych do druku miał
przecie więcej. Mógł wydobyć z nich dużo pieniędzy, to też wolał poczekać i pełny mieszek zabrać ze
sobą na południe. Znał pewną dolinę na wyspach
Marąuesas, którą nabyć było można za tysiąc dolarów chilijskich. Dolina biegła od łukowatej, spokojnemi brzegami zamkniętej zatoki, aż do stóp zawrotnych, czapami chmur krytych szczytów. Rozpościerała się na przestrzeni dziesięciu tysięcy
akrów i pełna była fauny i flory podzwrotnikowej.
Nie brakło tam kuropatw ani odyńców, od czasu do
czasu przelatywał tabun dzikiego bydła rogatego,
w górach zaś kryły się stadka kozic, tropione przez
zgraje rudych psów. Dolina była dzika i niezamieszkała. Ją to wraz z zatoką nabyć mógł Martin
na własność za tysiąc dolarów chilijskich.
Zatoka, o ile przypomnieć sobie zdołał, była wspaniała. Dość głęboka, żeby gościć największe statki, a tak cicha i bezpieczna, że władze Południowego Pacyfiku polecały ją usilnie jako najlepsze schronienie dla statków na setki mil wokoło. Kupi sobie skuner, — taki w rodzaju yachtu, obity miedzią, śmigły jak sam djabeł — i będzie handlował
koprą i perłami pośród wysp. Zatokę i dolinę uczyni kwaterą główną. Pobuduje sobie niby Tati
patrjarchalny pałac z trzciny, a dolinę, dom i statek napełni służbą czarnoskórą. Gościć tam będzie
agentów z Taiohae, kapitanów wędrownych okrętów handlowych i całą śmietankę towarzyską południowego Pacyfiku. Poprowadzi dom otwarty i podejmować potrafi gości, niby udzielny książę. Zapomni o świecie, co był tylko złudzeniem, i o zatrutych książkach, które poważył się otworzyć.
Żeby jednak zdobyć to wszystko — trzeba pozostać w Kalifornji i napełnić mieszek. Pieniądze
istotnie poczęły napływać strumieniem. Jak tylko
pierwsza książka narobi hałasu, będzie można sprzedać odrazu wszystkie rękopisy, oraz zebrać w tomy rozproszone nowele. Wtedy zapewni sobie dolinę, zatokę i skuner. Pisać nie będzie już nigdy.
To jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości.
W międzyczasie jednak, czekając na wydanie, war-
toby zająć się czem więcej ponad spędzanie dni
w osłupiałym i zwierzęcym półśnie.
Pewnego niedzielnego poranku dowiedział się
Martin, że dziś właśnie odbędzie się majówka związku kamieniarzy w parku Shell Mound. Poszedł. Bardzo często bywał dawniej na zabawach ludowych, wiedział doskonale, jak wyglądają. Nie oczekiwał nic nowego. A jednak, wszedłszy do parku, poczuł, jak ożywają dawne wrażenia. Przecież, pomimo wszystko, to właśnie byli jego ludzie! Pośród
nich się urodził, pośród nich żył i chociaż odszedł
na długo, dobrze było ku nim powrócić.
— Niechże mię, jeśli to nie Mart! — posłyszał
czyjś głos tuż obok; za chwilę ciężka przyjazna ręka klepała Martina po ramieniu. — Gdzieżeś tkwił
tyli czas? Morzami cię nosiło, hę? Chodźno, napijemy się razem po starej znajomości.
Martin odnalazł całą dawną paczkę, choć paru
kolegów brakło i kilku nowych przybyło. Nie byli
to kamieniarze, ale uczęszczali na pikniki niedzielne
wszystkich związków, dla tańców, boksu i niespodzianek. Martin napił się w kompanji i raz jeszcze
poczuł, że żyje. — Eh, głupi byłem, żem porzucił
tych ludzi — myślał. — Byłbym dziś znacznie szczęśliwszy, gdybym zostawił w spokoju książki i tamtych, co siedzą na wyżynach. — A przecież, piwo
nie tak już dobre, jak niegdyś. Smakuje inaczej. Brissenden zepsuł mi smak tanich trunków; czyż
książki zepsują mi również zabawę z dawnymi
przyjaciółmi? Martin zdecydował mocno, że tego
jednego zepsuć sobie nie pozwoli, i poszedł z całą
paczką do pawilonu tańców. Spotkał tam Jimmy, co
terminował u kanalizatora, bawiącego wysoką jasnowłosą dziewczynę, która czemprędzej porzuciła towarzysza dla Martina.
— He, he, jak za dawnych czasów — tłumaczył Jim całej paczce, która wybuchnęła śmiechem na
widok odpływającej w walcu pary: — blondynki
z Martinem. — Nawet się nie złoszczę. Wściekłem
rad, że bestja wrócił. Widzita go, jak tańcuje? Sam
jedwab, co? Któraby mu się oparła!
Lecz Martin zwrócił blondynkę Jimmowi, i we
troje, wraz z półtuzinem znajomków przyglądali się
wirującym parom, śmiejąc się i żartując. Wszyscy
radzi byli powrotowi. Nie wyszła jeszcze żadna jego
książka; nie miał więc w oczach tych ludzi narzuconej przez opinję wartości. Lubili go dla niego samego. Czuł się jak król po powrocie z wygnania
i cieszył stęsknione serce garnącą się ku niemu życzliwością. Dzień stał się szalony weselem, Martin
używał. Nadomiar wszystkiego, miał pełną kieszeń
pieniędzy i pozwolił im płynąć swobodnie, jak za
dawnych dobrych czasów po powrocie z morza.
Nagle w pawilonie tańców spostrzegł Lizzie Connolly, wirującą w objęciach jakiegoś młodego robotnika. Nieco później, okrążywszy salę, odnalazł
dziewczynę przy bufecie. Kiedy przebrzmiały wykrzykniki zdziwienia i powitania, Martin poprowadził ją wgłąb parku, gdzie nie przeszkadzała muzyka. Od pierwszego słowa Lizzie należała do nie-
go. Wiedział to. Okazywała to dumną pokorą oczu,
każdym pieszczotliwym ruchem hardej postaci, sposobem chwytania jego słów. Nie była już dziewczątkiem, które znał niegdyś. Stała się kobietą, i Martin
zauważył, że jej dzika, wyzywająca uroda wzrosła
jeszcze, nie tracąc nic z dzikości, lecz opanowaniem
gasząc ogień i zuchwałość. — Piękność, doskonała
piękność! — szeptał z zachwytem. Wiedział, że ją
posiada, i że wystarczy zawołać: „Chodź!“ a pójdzie, gdzie zechce, choćby na kraj świata.
W tej samej chwili, kiedy przemknęło mu to
przez myśl, otrzymał potężny cios w czaszkę, który
nieomal nie zwalił go z nóg. Był to cios pięści, wymierzony przez mężczyznę tak ślepego z impetu
i nienawiści, że kułak nie trafił w szczękę, choć
w szczękę właśnie mierzył. Martin, chwiejąc się cały, zdołał spojrzeć poza siebie i ujrzał pięść, raz jeszcze podniesioną z wściekłością. Błyskawicznie
uchylił się w bok, i cios przeleciał mimo, pociągając
za sobą napadającego. Martin natarł lewą, popartą
całym ciężarem ciała. Tamten zwalił się bokiem,
lecz natychmiast skoczył na nogi i znowu jak szalony runął do ataku. Martin dostrzegł twarz nieznajomego, wykrzywioną przez namiętność, i zdziwił
się, co go tak gniewa? Dziwiąc się, nie omieszkał
jednak znowu uderzyć lewą i znowu przerzucić na
mą całego ciężaru ciała. Napastnik zwinął się wtył
i padł nawznak. Jimmy nadbiegał już z całą paczką.
Martin drżał. Oto wróciły dobre stare dni, z ich
bojkami, tańcem, zemstą i przygodą. Nie spuszcza-
jąc pokonanego z oka, zdążył jednak spojrzeć na
Lizzie. Zwykle dziewczęta zaczynały piszczeć, kiedy chłopcy stawali do walki, Lizzie jednak milczała,
i przyglądała się z zapartym oddechem, nieco podana naprzód z wielkiego zaciekawienia, jedna ręka
cisnęła pierś, policzki płonęły, oczy błyszczały głębokiem, zdumionem uwielbieniem.
Napastnik zerwał się i próbował odepchnąć kilka
par powstrzymujących go ramion.
— Czekała na mnie! Czekała aż wrócę — wołał
głośno do każdego, kto chciał słuchać, — a wtedy
licho przyniosło tego ptaszka! Zabrał, jak swoją!
Puśćcie, powiadam, puśćcież, do cholery ciężkiej!
Ja mu kości porachuję!
— Co cię ugryzło, stary? — pytał Jim, pomagając trzymać rozgniewanego chłopaka. — Ten ptaszek to Mart Eden. Rączków koronkowych nie ma, pozwól, że ci rzeknę, iż zje cię, brachu, na surowo,
jak mu się będziesz podwijał.
— Nie dam jej sobie ukraść! — ryczał tamten.
— Ależ on położył Latającego Holendra! Co? możeś go nie znał?! — ciągnął pojednawczo Jim. — I tylko w pięć rundów, uważasz, co? Ty mu nie wytrzymasz pięciu minut, żebyś wiedział.
Informacja ta wywarła zbawienny skutek, albowiem zirytowany młody człowiek obdarzył Martina
badawczem spojrzeniem.
— Wcale nato nie patrzy — warknął. Ale warknięcie nie było już wściekłe.
— To samo właśnie myślał Latający Holender —
upewnił Jimmy. — A teraz chodź, brachu; odwalimy
stąd razem. Dziewcząt, chwalić Boga, nie brakuje. No, idziem.
Chłopak dał się poprowadzić w stronę pawilonu.
Paczka ruszyła za nimi.
— Kto to jest? — zapytał Martin dziewczyny. — I o co chodziło właściwie?
Podniecenie walki, dawniej tak ostre i trwałe,
zamierało już zwolna, i Martin zauważył, że analizuje samego siebie zbyt uparcie, żeby móc cieszyć
się pierwotnem życiem, znającem jeden tylko poryw i cios jeden. Lizzie niecierpliwie poruszyła
główką.
— O, to jest nikt! — odrzekła. — Przystawiał
się poprostu. Ja... ja pozwalałam nato — wyznała
po chwili. — Tak było nudno i smutno. Ale nie zapomniałam nigdy. — Głos jej zniżył się do szeptu;
patrzała uparcie wprost przed siebie. — Odpalę go
w każdej chwili... jeśli zechcesz.
Martin, rzuciwszy okiem na twarz, broniącą się
spojrzeniu, zrozumiał, że wystarczy sięgnąć i zerwać dziewczynę jak kwiat. Wtedy począł mimowoli
zastanawiać się, czy subtelny i literacki sposób mówienia posiada faktycznie jakąś wartość istotną i —
zapomniał odpowiedzieć.
— Jakeś ty go chwacko odstawił! — powiedziała
kusząco i roześmiała się.
— Chłop jak dąb, swoją drogą — przyznał wspaniałomyślnie Martin. — Gdyby go tamci nie zabrali w porę, miałbym kłopot.
— Kto była ta pani, z którą spotkałam cię kiedyś na ulicy? — zapytała nieoczekiwanie Lizzie.
— O, poprostu znajoma pani — brzmiała odpowiedź.
— Bardzo to dawno — posłyszał Martin szept
zamyślony. — Widzi mi się, jakby z tysiąc lat.
Nie chciał jednak podtrzymywać tematu. Sprowadził rozmowę na inne tory. Zjedli obiad w restauracji, gdzie Martin kazał podać kosztowne
frykasy, a potem tańczył z Lizzie w pawilonie i tylko z nią jedną, dopóki się nie zmęczyła. Dziewczyna tańczyła doskonale i, oparłszy głowę o ramię
Martina, wirowała w jego objęciu niby w niebie
rozkoszy, marząc, żeby trwało to w nieskończoność.
Pod wieczór odpoczywali w cieniu drzew, na trawie, przyczem Martin dawnym zwyczajem położył
głowę na kolanach dziewczyny. Leżał, napół drzemiąc, ona zaś pieściła jego włosy, spoglądała wdół
na przymknięte oczy i kochała, kochała bez miary.
Spojrzawszy nagle wgórę, chłopak pojął rzewne
wyznanie dziewczęcej twarzy. Powieki spłoszone
opadły; potem nagle otworzyły się oczy i popatrzały wprost w męskie źrenice z pokornem wyzwaniem.
— Nie miał mnie nikt przez te lata — rzuciły
usta szeptem podobnym do westchnienia.
I Martin pojął, że była to prawda, cudu bliska
prawda. Zdjęła go pokusa. W jego mocy było przecież uczynić tę dziewczynę szczęśliwą. Sam pozbawiony szczęścia, czemużby miał ją pozbawiać?
Mógł zaślubić i zabrać ze sobą na wyspy Pacyfiku.
Pragnienie to przemówiło w nim mocno, lecz
mocniej jeszcze zabrzmiał rozkaz wewnętrzny, aby
tego nie czynić. Naprzekór samemu sobie wciąż jeszcze wierny pozostał Miłości. Minęły czasy dawne
wolności. Nie mógł przywołać ich ku sobie, nie potrafił już do nich powrócić. Był zmieniony — jak
bardzo zmieniony, zrozumiał dopiero teraz.
— Ja tam nie do żeniaczki, kochanie — uśmiechnął się lekko.
Dłoń, pieszcząca jego włosy, zatrzymała się na
chwilę, potem gładzić poczęła znowu, tem samem
serdecznem dotknięciem. Widział, jak twarz dziewczyny stygła, lecz stygła tylko w postanowienie, albowiem jasny rumieniec nie uchodził z policzków,
nie znikała promienność ni miękkość spojrzenia.
— Nie miałam tego na myśli — zaczęła, lecz urwała natychmiast. — A zresztą, wszystko mi jedno!
Wszystko jedno! — powtórzyła. — Jestem dumna,
że jestem twoją przyjaciółką, i już. Wszystkobym
zrobiła dla ciebie. Już tak mnie widocznie Pan Bóg
stworzył.
Martin usiadł. Ujął dłonie dziewczyny. Świadomie ujął je ciepło, lecz bez namiętności. Ciepło to
zmroziło jej kobiecość.
— Nie mówmy o tem — powiedziała.
— Jesteś dobrą i szlachetną kobietą — mówił Martin. — To ja dumny być powinienem, że wolno
mi znać ciebie. I jestem dumny. O, jestem! Tyś
niby promień słońca na ciemnym, bardzo ciemnym
świecie. Lecz będę z tobą szczery, jak tyś była
szczera.
— Nie dbam o to, czy będziesz szczery. Możesz
zrobić ze mną, co zechcesz. Możesz rzucić mnie
o ziemię i zdeptać nogami. Tobie jednemu na świecie wolno wszystko — dodała nagle z wyzwaniem. — Sama sobie jestem panią od maleńkości i o nic nie
dbam.
— Właśnie dlatego chcę być jak najszczerszy —
wyrzekł miękko. — Jesteś tak szlachetna, tak wspaniałomyślna, że zmuszasz mnie do równej szlachetności. Nie zamierzam się żenić, a — kochać inaczej — nie potrafię, chociaż dawniej pozwalałem
sobie na niejedno. Żałuję szczerze, żem tu dziś
przyszedł, i żeśmy się spotkali. Niema już rady, i nigdybym nie przypuszczał, że tak dziwnie się wszystko splecie. Posłuchaj jednak, Lizzie! Nie będę ci
mówił, jak bardzo cię lubię. Więcej nawet niż lubię. Szanuję cię i zachwycam się tobą. Jesteś cudownie szlachetna i cudownie dobra. Ale nacoż
puste słowa? Chciałbym coś zrobić dla ciebie. Miałaś takie trudne życie. Pozwól, żebym ci je ułatwił. (Radosny płomień zajaśniał w oczach kobiecych,
lecz zgasł natychmiast). Jestem pewny, że w krótkim czasie otrzymam dużo, bardzo dużo pieniędzy...
W jednej chwili wyrzekł się marzenia o zatoce
i dolinie, o pałacu trzcinowym i pięknym białym
statku. Ostatecznie, czyż nie wszystko jedno? Odpłynąć może — jak niegdyś — na pokładzie, jakim
bądź okrętem, w jakimkolwiek kierunku.
— Chciałbym je przeznaczyć dla ciebie. Masz zapewne jakieś życzenie — może chcesz skończyć
szkołę, może nawet kursy handlowe. Może spodoba
ci się nauka, może wyuczysz się jakiego rzemiosła,
chociażby stenografji. Mógłbym ci to wszystko
urządzić. A może żyją twoi rodzice? Wartoby osadzić ich gdzieś na stałe, kupić im sklep spożywczy,
albo coś innego. Powiedz, naco miałabyś ochotę,
zrobię wszystko, co każesz.
Nie odrzekła ani słowa. Patrzała przed siebie suchemi oczyma, wyprostowana, nieruchoma, lecz
z gardłem tak zdławionem męką, że Martin odczuł
to po bólu, który przeszył go wskroś. Żałował, że zaczął mówić. To, co ofiarował, wydało się nagle nędzne i brutalne w porównaniu z tem, co ofiarowano
jemu. Dawał rzecz obcą, którą dzielić się mógł bez
żalu. A ona? Oddawała samą siebie, z całym ciężarem nieszczęścia, wstydu, grzechu, z całem niebem
nadziei.
— Nie mówmy już — powiedziała ze skurczem
w głosie, który pokryła czemprędzej. Wstała. —
Chodźmy. Pora iść. Zmęczona jestem.
Dzień miał się ku końcowi, majówkowi goście
przeważnie odjechali już do miasta. Lecz kiedy
Martin i Lizzie wyszli zpośród drzew, zobaczyli
czekającą na nich grupę ludzi. Martin zrozumiał
odrazu. Zanosiło się na awanturę. „Paczka“ miała
pełnić przy nim straż przyboczną. Przeszli przez
bramę parku, a za nimi w pewnej odległości, druga
paczka — przyjaciele nieszczęśliwego wielbiciela
Lizzie, gotowi mścić jej porwanie. Kilku policemenów i specjalnie przywołany starszy, przeczuwając coś złego, starało się zapobiec awanturze i odprowadzało obie paczki oddzielnie do podmiejskiego pociągu — niby owczarki oganiające stado.
Martin oznajmił Jimmowi, że wysiądzie przy ulicy
Szesnastej, żeby złapać tramwaj idący do Oakland.
Lizzie była zupełnie spokojna i nawet nie zainteresowana tem, co się działo. Pociąg podszedł do
ulicy Szesnastej, gdzie czekał właśnie tramwaj,
z niecierpliwie dzwoniącym konduktorem.
— Dobra nasza, jest wagon — wołał Jim. —
Walcie prędko, a już my zatrzymamy tamtych. No,
prędzej! Zabieraj dziewczynę i łap tramwaj!
Wroga paczka była w pierwszej chwili zaskoczona manewrem; potem wysypała się z wagonu i rzuciła w pościg. Stateczni i trzeźwi mieszkańcy Oakland, zapełniający tramwaj, prawie nie zauważyli
młodzieńca i dziewczyny, co pośpiesznie wsiedli do
wagonu i zajęli miejsca na przedzie. Nie połączyli
też bynajmniej tej pary z osobą Jimmy, który skoczył na stopnie i krzyknął do konduktora.
— Wal tam żywo, brachu, żebyśmy strząsnęli
całe to tałatajstwo!
W tej samej chwili Jim wykonał obrót na miejscu, i pasażerowie ujrzeli ku swemu zdziwieniu, jak
pięść jego padła na twarz jakiegoś mężczyzny, co
właśnie wskakiwał do wagonu. Lecz — o dziwo —
z długich schodków tramwaju kilka pięści jednocześnie uderzyło w twarze kilku wchodzących. Tak
oto Jimmy i jego kompanja odpierali atak przeciwników. Tramwaj ruszył, dzwoniąc przeraźliwie,
koledzy zaś Jimmy, odparłszy pierwsze natarcie
wroga, wyskakiwali kolejno, żeby na stałym lądzie
dokończyć dzieła. Tramwaj popędził, zostawiając
poza sobą rozgwar bitwy, a osłupiałym pasażerom
nie przyszło nawet na myśl, żeby milczący młodzieniec i piękna robotnica, siedzący spokojnie w kącie, mieli być przyczyną zajścia.
Martina po dawnemu rozweseliła bijatyka, po
chwili jednak wesołość zgasła, a na jej miejsce napłynął głęboki smutek. Poczuł się bardzo stary — o setki lat starszy od beztroskich towarzyszy młodości. Zawędrował daleko — zbyt daleko, żeby móc
powrócić. Ich życie, które niegdyś było jego życiem — dziś nie mogło mu już smakować. Obcy
był i daleki. Nie. Jak tanie piwo stało się dlań zbyt
prostackie, tak dzisiaj dawne towarzystwo było nużące i niemiłe. Setki otwartych książek rozdzieliło
ich na zawsze. Martin wygnał sam siebie z kraju
młodości. Odszedł w świat daleki ludzkiej myśli
i nie potrafił już wrócić do domu. A przecież był
tylko człowiekiem, zwykłym człowiekiem, i pragnienie przyjaźni wołało w nim niezaspokojone. Nowego domu nie znalazł. Tak, jak nie rozumieli go
towarzysze, walczący w tej chwili za niego, tak nie
rozumiała go własna rodzina, tak samo nie rozumieli ucywilizowani filistrzy i nie zrozumie również
ta piękna dziewczyna, siedząca obok. Nie zrozumie
nawet, zaco i dlaczego ceni ją tak bardzo. Rozmyślał — i smutek jego zwolna nasiąkał goryczą.
— Postaraj się z nim pogodzić — poradził
Lizzie na pożegnanie, kiedy stanęli przed wielką,
koszarową kamienicą, zamieszkałą przez robotników, na rogu Szóstej i Rynku. Myślał o młodym
chłopaku, którego miejsce zajął był na dzień dzisiejszy.
— Nie mogę już... teraz — odrzekła.
— O, głupstwo! — uśmiechnął się. — Wystarczy ci gwizdnąć, przyleci natychmiast.
— Nie o tem myślałam — odparła z prostotą.
Wiedział dobrze, o czem myślała.
Ponieważ mieli się pożegnać, Lizzie przylgnęła
miękko ku Martinowi. Bez pokusy, bez wyzwania,
ciepło tylko i pokornie. Wzruszony był do głębi
serca. Wrodzona głęboka miłość ku wszystkiemu,
co ludzkie, ożyła nagle. Objął dziewczynę i ucałował, wiedząc, że na wargi jego kładzie się w tej
chwili najczystszy, najwierniejszy pocałunek, jaki
kiedykolwiek otrzymał mężczyzna.
— O, Boże! — załkała. — Mogłabym umrzeć
dla ciebie! Mogłabym umrzeć dla ciebie!
Wyrwała się gwałtownie i wbiegła na schody.
Poczuł, że oczy ma pełne łez.
— Eh, Martin Eden, bracie — zwierzał się sobie po chwili. — Nie jesteś zwierzęciem, ale zato
jesteś kiepskim wyznawcą Nietzschego. Mógłbyś
ożenić się z nią i biedne serce po brzegi napełnić
słodyczą. Ale nie możesz, nie możesz! I wstyd mi
za ciebie...
— Biedny stary włóczęga rozpowiada swoje biedne, stare troski — mruknął, wspomniawszy na
Henley’a. — Życie jest błędem i hańbą. Tak —
hańbą i błędem.