Mieszaniny literacko-artystyczne/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mieszaniny literacko-artystyczne |
Podtytuł | Część II |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom XLVIII |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Ludwik Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały zbiór |
Indeks stron |
Pytała się niedawno pani Orzeszkowa, pod jaką gwiazdą urodziło się jej wydawnictwo, że same tylko nieprzychylne napotyka oceny. Owóż wedle naszego zdania oceny nie zależą od gwiazd, ale od książek, jakie w skład wydawnictwa wchodzą. Oddajmy wydawnictwu, co jest wydawnictwa, i przyznawszy raz na zawsze zasługę wydawczyni, sądźmy książki bez względu na to, gdzie wychodzą. Każda, mająca prawdziwą wartość, zyska uznanie. Oto mamy teraz przed sobą »Studya nie z natury« Spasowicza. Pod tym oryginalnym tytułem kryją się Spasowiczowskie rozbiory Syrokomli, Matuszewicza, jako pamiętnikarza, Pola i wreszcie Szekspirowska tragiczna historya o królewiczu duńskim, Hamlecie. Sprawozdania o niektórych tych pracach podawaliśmy poprzednio, teraz mamy je zebrane w jeden tom, który w literaturze naszej krytycznej jest prawdziwie niezwykłem zjawiskiem. Można się ze Spasowiczem nie zgadzać, przekonania jego polityczne i estetyczne zwalczać, można zwłaszcza podawać w wątpliwość jego punkt wyjścia w ocenianiu poetów dawniejszych, ale przyznać należy, że wnosi on do krytyki jakiś świeży i oryginalny pierwiastek, że studya jego nie są akademickiemi rozprawami, dopełnianemi wedle rutyny. Jest w ich metodzie i treści coś nowego. W krytyce »siedzi dusza«. Ma ona własną, nader wybitną indywidualność, rozumuje na swój sposób, a przytem nadzwyczaj szczerze. Nigdy efektowny frazes, nigdy wzgląd na publiczność nie wpływa na sąd.
Krytyk wypowiada ni mniej, ni więcej tylko to, co sam myśli i czuje — ale za to wypowiada bezwzględnie wszystko, co myśli i czuje. Jesteśmy przed nader ostrym trybunałem. Może on się mylić i myli się często, nie mierzy podsądnych według jednej miary, mało zwraca uwagi na okoliczności łagodzące, ale sądzi z dobrą wiarą. Co większa, jest to sąd chwili obecnej — trybunał, wedle Spasowicza, zawsze otwarty i nie uznający żadnych prekluzyjnych terminów. Poeci badani są przed nim bez miłosierdzia, a wyroki o nich wydawane wedle tego jak zasady i przekonania którego z podsądnych odpowiadają nowym ideom postępowym. Spasowicz jest bez żadnej wątpliwości krytykiem, mającym smak nadzwyczaj wyrobiony. Jest to pisarz, który dużo czytał i wiele widział, dlatego kryteryum jego nie jest zaściankowe, ani ladajakie. Na jego sądy estetyczne możnaby się zgodzić, ale sądy te rzadko bywają czysto estetycznymi. Najczęściej są one tak zabarwione pierwiastkiem społecznym, a nawet i polityką, że ów społeczno-polityczny charakter znakomicie w nich przeważa. Nie tylko więc baczy się na to w krytyce, z jaką siłą talentu poeta wypowiadał swoje przekonania, ale jakie były te przekonania w stosunku do chwili obecnej i jaki wpływ mogły wywrzeć na rozwój idei postępowych. Inaczej mówiąc, poeta bywa sądzony nie tylko jako artifex, ale jako obywatel, jako myśliciel, jako polityk. Taka metoda wiele wyświeca, a przytem jest ogromnie żywotna, choć z drugiej strony mało przedmiotowa, ten sam bowiem poeta może być stawiany bardzo wysoko lub bardzo nizko, wedle tego, jaka społeczna partya go sądzi. Syrokomla wyszedł ze Spasowiczowskiego trybunału obronną ręką. Był on krytykowi sympatyczny, zresztą zupełnie słusznie, jako człowiek i poeta gorącego serca. Idealista i deista szczerze religijny, nie zamykał jednak oczu ani uczuć dla tych wszystkich idei zacnych, humanitarnych i pełnych światła, jakie przyniesione zostały przez nowsze czasy na grunt polski. Lubo szlachcic — i lubo przesiąknięty nawskróś tradycyą, i rodową i religijną, był i został całe życie tolerantem. Co więcej, zapalał się nawet do każdej nowej idei: witał ją jak entuzyasta, który ze wszystkich sił duszy pragnie dobra dla ludzi. W innem społeczeństwie taki człowiek, łączący tak silnie dawną tradycyę rodową z ideami demokratycznemi, byłby niemal niezrozumiały. U nas można go sobie wytłómaczyć. Był on szlachcicem miernego stanu, szaraczkowym — owoż i w samych tradycyach, jakie wyniósł z domu i rodu, leżały idee równości i pewnej demokracyi szlacheckiej, która mało stosowana w praktyce, istniała jednak w teoryi, w ideach, i skrystalizowała się w przysłowiu o szlachcicu na zagrodzie. Bez kwestyi, przysłowie to nie żyło nigdy życiem rzeczywistem, ale nie mniej wskazuje na ideał świecący dawnej szlachetczyznie. Owóż dziecię tej szarej szlachetczyzny musiało mieć serce łatwo przystępne dla wszystkich podmuchów nowszych czasów. Rzeczywista niedola poruszała Syrokomlę, i jako człowieka i jako artystę, — stąd jego miłość do ludu, tak szczera i gorąca. Spasowicz, rozbijając biografią Syrokomli na pojedyńcze ustępy, opowiada je nie w ciągu, ale wówczas, gdy mu tego potrzeba do wyjaśnienia wszelkich wpływów, jakim podlegał poeta i wedle których tworzył. Te badania i objaśnienia stanowią najlepszą część studyów. Syrokomla przedstawia nam się jasno. Wszystko się w nim tłómaczy. Częstokroć genezy utworów szuka krytyk już nie w życiu poety, ale w ogólnym nastroju społeczeństwa. Warunki były takie, że pociągała przedewszystkiem przeszłość, którą też idealizowali wszyscy poeci. Spasowicz zwie to naturalnym objawem po każdym upadku. Trudno się o to sprzeczać. Przeszłość nasza, choćby patrzano na nią nie wiem jak trzeźwo, jasno i krytycznie, ma jeden ogromny urok, którego nie ma teraźniejszość — i, gwoli temu najpotężniejszemu urokowi, świecić będzie po wszystkie czasy blaskiem miltonowskiego utraconego raju, tak dla całego społeczeństwa, jak i dla poetów. Syrokomla na równi z innymi nie oparł się tym blaskom, ale nie miał dość wysoko nastrojonej lutni, by je wyśpiewać. Przeszłość brał, jak brał i religijność, jako cudowną legendę, którą podawał wprost. Owoż gdy się opiewa wierzenia prostaczków, takie naiwne stanowisko poety nie tylko wystarcza, ale dodaje legendzie uroku szczerości. Z przeszłością inna sprawa. Wtedy poeta powinien mieć swe własne stanowisko, wysokie i podniosłe. Syrokomla go nie miał. Spasowicz twierdzi, że do należytego pojmowania dziejów brakło mu i wykształcenia i siły inteligencyi. Był to przedewszystkiem poeta prosty i serdeczny, niezrównany jako lirnik wioskowy. Jak wszyscy, tak i on uwielbiał przeszłość, ale patrzył na nią po swojemu. Mógł o niej gawędzić — nie mógł i nie umiał stworzyć eposu. Gdy to czynił, czynił naprzód wbrew swojej poetycznej organizacyi, a powtóre, naśladował tylko »szumny lot olbrzymich ptaków«. Stąd utworom jego historycznym braknie wyższego tonu i szczerości polotu. Są to płody szkoły, prądu, nie natchnienia. To, co krytyk mówi o Margierze, o Władysławie Warneńczyku, o Orzechowskim i t. d., jest zupełnie słusznym, chociaż surowym sądem. Prócz wprawy i języka, niema nic więcej w tych utworach. Syrokomla nie rozumiał przeszłości nie tylko jako historyozof, ale nawet jako artysta. Dawał blade cienie i blade morały, zamiast prawdziwego malowidła życia. Zresztą, wedle Spasowicza, patrzył jasno i »jawnogrzesznicy nie kanonizował«. Ostatnie to wyrażenie podaliśmy w cudzysłowie, bo maluje ono krytyka. Jest szorstkie, bezwzględne, niesprawiedliwe, oburzające, ale szczere. Nie tylko Syrokomla, ale żaden inny poeta nie kanonizował zrywania sejmów, opilstwa z czasów saskich, sprzedajności w czasie bezkrólewiów i innych tym podobnych wad narodowych. Jeśli zaś przesadzono w optymistycznym poglądzie na przeszłość, to dzisiejsza pseudotrzeźwość czyni w odwrotnym kierunku toż samo. Jest ona maksymalnem odchyleniem się wahadła w stronę przeciwną i niczem więcej. Mówiąc inaczej: chrystusować przeszłość jest przesadą, ale nazwać ją jawnogrzesznicą jest nie mniejszą — i choćbyśmy zgodzili się na to, że, dzięki mesyanizmowi, mieliśmy głowę w obłokach, to drugi kierunek może przez niebaczność wytrącić nam podstawę z pod nóg. Musimy stać na tem, co jest nasze — inaczej przyjdzie spaść gdzieść za nisko, bo aż do stosowania się »w trzeciem czy w czwartem pokoleniu do nowych zewnętrznych warunków«, zamiast dążyć do wytwarzania nowych, pomyślniejszych. Co do Syrokomli, ta pochwała, którą nagle od krytyka odbiera, jest wprost naciągana i nie daje się ni przypiąć, ni przyłatać. Widać z pod uchylonego rożka kawałek jakiegoś programu i nic więcej. Sam Syrokomla nic na tem nie zyskuje, w niczem to nie objaśnia jego utworów, nie tłómaczy, nie dopełnia charakterystyki. Ze względów programowych wolno było wypowiedzieć te pochwały tak dobrze, jak komu innemu odpowiedzieć: veto! Ale ze stanowiska krytyki są to słowa — i tylko słowa. Z mesyanizmem Syrokomla nie miał nic wspólnego, nie dlatego, by krytyczniej, czyli jak teraz jest moda mówić: trzeźwiej patrzył na przeszłość, ale dlatego, że wszelki mistycyzm był przeciwny jego poetyckiej naturze, bardzo prostej, skłonniejszej do przedstawiania samego życia, niż jego idei ukrytych i tajemniczych. Co do satyrycznego usposobienia Syrokomli, Spasowicz ma słuszność; była to strona nader wybitna jego talentu. Z drugiej strony jednak, chcieć widzieć w niektórych jego utworach satyrę na przeszłość, jest to dopatrywać koniecznie i wszędzie swego widzimisię. Poeta, gdyby chciał pisać satyrę, — z pewnością, z uwagi na siłę jej i skuteczność, byłby jak najwybitniej zaznaczył satyryczny charakter, tak, jak to uczynił w »Lalce«. Wreszcie satyra na przeszłość — nie ma racyi bytu, właśnie dlatego, że przeszłość już minęła i poprawa jest niepodobną. Satyra więc przeszłości może być tylko pamfletem, pisanym w celach natychmiastowych i stronniczych, o to zaś Syrokomlę, tego wielbiciela bezkrytycznego przeszłości, posądzać nie można.
Syrokomla jest właśnie dowodem, jak na gruncie religijności i tradycyi mógł wyrosnąć człowiek z sercem żywo odczuwającem nowsze prądy i rozkochany w ludzie, obrońca słabych i uciśnionych, nie doktryner, ale prawdziwy filantrop. Krytyk jednak nie zwrócił dość uwagi, że to, co uszlachetnia pieśń jego, co czyni go tak sympatycznym i miłym społeczeństwu, przemawia i za samą tradycyą, z której bezpośrednio mogły takie światy wyrastać.
Studyum Spasowicza czynione jest wedle pewnego społecznego programu. Jest to nić przewodnia, śladem której snuje się w pozornym nieładzie tysiące spostrzeżeń natury społecznej, politycznej i estetycznej. Ten pozorny nieład utrudnia do wysokiego stopnia sprawozdanie, niemniej jednak przyznać należy, że jest to najlepsza praca w całej książce, a wogóle krytyka pełna trafności i głębokości, daleka od wszelkiej rutyny i żywotna.
Druga praca Spasowicza: »Marcin Matuszewicz jako pamiętnikarz«, nie wiem li czy nieumyślnie stoi przed oceną Pola, stanowi bowiem grunt, na którym stojąc, krytyk nasz, będzie nielitościwie napadał na Pola za jego bezgraniczne i bezkrytyczne uwielbienie dla tradycyi i szlachetczyzny. To co Spasowicz pisze, jest streszczeniem pamiętnika z dodatkiem wielu komentarzy. Ale obraz czarny. Trudno swobodnie odetchnąć, trudno dopatrzeć jakiegoś światełka wśród tego morza ciemności. A co gorzej — to również trudno wystąpić z obroną, bo mamy do czynienia z pamiętnikiem, zatem z człowiekiem współczesnym, który spisuje to co widzi i ani się domyśla, że kiedyś będą jego i jego epokę mierzyć inną miarą moralną. Nadużycia, przestępstwa, intrygi, burdy, prywata przed publiką — oto co bije w oczy z pamiętnika. A teraz jakże będą na tle tejże samej epoki wyglądać »Przygody Pana Benedykta Winnickiego«, »Senatorska zgoda« i »Sejmik jeneralwojewództwa Ruskiego w Sądowej Wiśni«. Zaiste, jeśli studyum o Matuszewiczu było umieszczone przed Polem umyślnie i z planem, to plan był zręczny. Niepodobna bowiem nawet zrozumieć, jak poeta XIX wieku mógł idealizować takie rzeczy, o jakich Matuszewicz opowiada jako o najprostszych w świecie, a Koźmian wspomina z obrzydzeniem. Trudno zrozumieć i nie potępić.
W »Przygodach« idealizuje się karność domową, której wyrazem jest kańczug. »Senatorska zgoda« jest obrazem takich stosunków, w których szczęśliwy koncept ratował sprawę publiczną, a gdyby nie koncept — to sprawa poszłaby na marne. Nakoniec »Sejmik«, to burdy, intrygi, jak u Matuszewicza, i wydobyte gołe szable na sejmiku. Takież to rzeczy idealizuje poeta? Z drugiej strony mógł poeta XIX wieku napisać wiersz:
«Starsza, bracia, słucka fara
Niż luterska krzywa wiara!»
Wygląda to co najmniej dziwnie. Trzeba się jednak temu bliżej przypatrzyć. Czy Pol istotnie idealizuje te ciemne strony XVIII wieku? Przedewszystkiem: Gdzie, w którem miejscu i w jakim wierszu poeta wynosi to życie dawniejsze, właśnie w jego wadach i narowach? Czy można przypuścić, by nie pierwszorzędny nawet poeta, niepospolity umysł, jakim bądź co bądź odznaczał się Wincenty Pol, ale nawet pierwszy lepszy człeczyna, obdarzony szczyptą zdrowego rozsądku, mógł w XIX wieku uważać siekaniny na sejmach, intrygi i pijaństwo za celne przymioty narodowe, które należało chronić? A jednak Spasowicz oskarża o to Pola wyraźnie. Na str. 185 mówi krytyk, że poeta nawołuje, jak do raju, do Polski XVIII wieku. Na str. 193 bierze nawet za złe poecie wiersz: »...było złego wiele, ale miał cały tydzień przecież swą niedzielę«. Dziwna rzecz! Mybyśmy właśnie z tego wiersza wywnioskowali coś zgoła przeciwnego, a mianowicie, że Pol jasno patrzył na wiek XVIII, skoro przypuszczał, że złe mogło sześćkroć przeważać nad dobrem. Gdyby przytem sam poeta mówił, że starsza słucka fara, niż luterska krzywa wiara, możnaby go oskarżyć o zarzut sekciarstwa, ale jeśli to mówi jaki kasztelan z XVIII wieku, albo np. cześnik parnawski, to zaiste pan cześnik z owych czasów nie mógł inaczej myśleć, i Pol dla wierności obrazów, dla trafnego odbicia sposobu myślenia ówczesnych ludzi, musiał panu cześnikowi takie właśnie a nie inne słowa kłaść w usta. Inaczej byłby poeta kłamał, byłby tworzył manekinów, a nie ludzi prawdziwych. Gdy ktoś tworzy ludzi wieków dawnych, nie ma innego sposobu jak wcielić się w ich sposoby myślenia i odtwarzać ich takimi, jakimi byli. Jakżeż się rzecz ma z Polem? Oto w najbardziej inkryminowanych przed spasowiczowskim trybunałem utworach wprowadza on starego szlachcica, sięgającego pamięcią w wiek ośmnasty, który gawędzi poecie, poeta zaś spisuje rzecz nie od siebie, ale tak, jak mu ją podawano. Miałże zrobić tego starego szlachcica nowatorem, krytykiem przeszłości, postępowcem, patrzącym na tradycyę z punktu widzenia dzisiejszej trzeźwości? Coby to była wówczas za chińska karykatura, co za fałszywy manekin? Dziwna rzecz, że tak bystry krytyk, jak Spasowicz, nie dostrzegł, czy też nie chciał widzieć, że wobec takiej krytyki nie ostałby się ani Soplica, ani Chodźko, ani Kaczkowski, ani wiele utworów Kraszewskiego, ani nawet sam »Pan Tadeusz« Mickiewicza. Pytamy się, czy można poetów i powieściopisarzy sądzić i krytykować taką miarą, jaką się sądzi artykuły dziennikarskie?... Pola jako artystę pociągała bujność życia XVIII wieku, jego malowniczość. Odtwarzał więc ten wiek jak mistrz, jak rodzajowy genialny malarz, ale z pewnością nie miał zamiaru robić ani z siekanin sejmikowych, ani z burd, z pijatyk programu społecznego i politycznego. Kto go o to może posądzić? Kto wogóle podobną rzecz przypuścić? Że był konserwatystą, to inna rzecz, że chciał, by teraźniejszość i przyszłość rodziła się bezpośrednio z tradycyi i z tego, co jest w niej jasnego i dobrego, — to w tem i sam krytyk mógłby się z nim zgodzić. Spasowicz nie widzi w Polu tej miłości dla ludu, jaka bije z utworów Syrokomli. Prawda. Ale przedewszystkiem zważać należy, że na Litwie inne były stosunki społeczne i położenie chłopa daleko gorsze. Powtóre Pol przebył osobiście i przecierpiał rzeź galicyjską. Spasowicz, który tak dzielnie umie objaśniać utwory Syrokomli życiem poety, wpływami, jakim podlegał, stanem społecznym i wypadkami, nie powinien był zarzucać tej metody, mówiąc i o Polu, który zresztą w wielu miejscach, cytowanych przez samego krytyka, wyrażał się o ludzie nie tylko z sympatyą, ale z wiarą. Krytyka wogóle zaślepiała niechęć. Odmawia on Polowi miana historyka, a zwie go tylko antykwaryuszem. Mógłby kto sądzić, że w utworach poety zamiłowanie do dawnych rzeczy góruje nad znajomością, umiejętnością tworzenia dawnych ludzi. Czy jednak tak jest? Czy nie zasługuje na nazwę poety-historyka poeta, który umiał tak wskrzesić i odbić życie dawniejsze, stworzyć ludzi tak realnych, odgadnąć tak ducha wieku, jak nikt przed nim, ani po nim? Pol nie jest historyozofem i nie chce nim być, ale jest sto razy więcej jak antykwaryuszem, właśnie dla swojej intuicyi w odgadywaniu ducha przeszłości.
Krytyk wszystko ma mu za złe. Pol wierzył w jakiś zachodni panslawizm. Spasowicz widzi w tem szczyt krótkowidztwa. Kto to lepiej widział, na to poczyna już odpowiadać teraźniejszość, a odpowie jeszcze dokładniej przyszłość — zostawmy więc jej odpowiedź.
Tajemnica wpływu Poła na współczesnych dla nas nie jest tajemnicą i, nie mówiąc o krytyku, śmiało możemy przypuszczać, że ten tylko nie może sobie tego wpływu wytłómaczyć, kogo teraźniejszość zadawalnia zupełnie. W tradycyi ludzie widzieli tyle złego, ile i Pol sam, ale faktem jest, że tylko ta przeszłość nam pozostała; jest to jedynie zupełnie nasze — więc myśl i serce chętnie ulatują do tej jedynej dziedziny; boleją nad jej złem — krzepią się dobrem — ile zaś tam dobra i światła, pouczył ludzi Pol w swym »Mohorcie«. Poza intrygami, ubieganiem się o urzędy i ordery, warcholstwem sejmikowem i warszawską rozpustą były kresy, a w nich proste życie, prosty surowy obowiązek, stuletnia służba na ordynansie Rzeczypospolitej i śmierć tak chwalebna, że nie daj Panie Boże nikomu innej. To już jedno ogromne źródło uroków, którym ani się oprzeć. Mohort, jest posągiem tego, co w tradycyi było dobrem, a posągiem tak wspaniałym, że trudno oderwać od niego oczu. Pol nauczył nie tylko współczesnych, ale i przyszłe pokolenia kochać przeszłość — i jako taki ma ogromne znaczenie dla krytyki historycznej — ta bowiem, oparta na miłości, może i musi wydać plon zdrowy i pożyteczny. Inaczej doprowadziłaby tylko do wielkiego nihil — i, w sensie społecznym, usunęłaby podstawę z pod nóg narodu. Tego krytyk nie chciał wyrozumieć — a brak owego wyrozumienia skaził i jego sądy estetyczne. W »Pieśni o ziemi naszej« widzi Spasowicz tylko oceny małych obrazków — gdy tymczasem jest to wspaniały obraz z wysokości lotu orła, który ogarnął wzrokiem całą naszą ziemię. Czytelnik zaś ogarnia ją na równi z nim we wszystkich wspaniałościach, stąd rodzi się w jego sercu wzniosła duma i wzniosła miłość. Gdy zaś poemat takie uczucia wzbudza, to już znaczenie jego i cena dla narodu łatwe są do wytłómaczenia. Pisząc to, stajemy w sprzeczności i z drugą krytyczną powagą, ale piszemy ze szczerego przekonania. Sądzimy, że z »Pieśni o ziemi« długie jeszcze pokolenia będą pożywać chleb patryotyczny, będą uczyły się wytrwania usque ad finem — i więcej na jej obronę nie potrzebujemy mówić. Wogóle spasowiczowska krytyka Pola tak jest ostra, tak bezwzględna, choć pełna wiary, że mimowoli pytać się przychodzi, czy krytykowi istotnie o Pola jako o poetę chodziło. Rodzi się przypuszczenie, że Pol był tu tylko pozorem, pod którym człowiek pewnego programu uderza na zawady leżące na swej drodze. Jakoż tak jest zapewne. Pol, o którym wykrzyknięto: »na Wawel z nim!« był to dumny kamienny narodowiec, postać iście matejkowska, człowiek twardej wiary, nie mający nic do ustąpienia, niezdolny do żadnych kompromisów z nikim i zniczem. Działalność jego kładła nieprzebytą zaporę »trzecim lub czwartym pokoleniom«, któreby inni radzi skłonić do oswajania się i zastosowania do nowych zewnętrznych warunków. Owóż taką zasadę, wprost przeciwną, z którą niema co próbować jakiegokolwiek kompromisu, należy zgnieść! Cezar mógł przebaczyć Cyceronowi, ale nie Katonowi. Takim Katonem polskości — nie przyrównywając zresztą przeciwników do Cezara — był Pol. W ocenie Spasowicza nie występuje krytyk przeciw poecie, ale jedna zasada i jedna polityka przeciw drugiej. Stąd wysoka bezwzględność i jednostronność oceny. Może być w niej mnóstwo uwag krytycznych równie bystrych, jak mniej więcej słusznych, ale swoją drogą całość ma znaczenie społeczne, nie literackie. I w studyum o Syrokomli, i w Matuszewiczu, i w ocenie Pola przewija się jedna myśl, która jest syntezą całej pracy. Przyznajemy chętnie, że w tem znaczeniu jest to praca dokonana ze znakomitą konsekwencyą i niepoślednim rozumem. Czy sam program, czy owa polityka, gwoli której pisane były studya — jest najlepszą — nie tu miejsce rozstrzygać. Zresztą, należymy do wprost i najzupełniej przeciwnego obozu — więc odpowiedź nasza musiałaby być ujemną. Ale dyskusya doprowadziłaby zbyt daleko, a zresztą, z natury swej, wymagałaby innego jak feljetonowego rozstrząsania.
O czwartem studyum, zatytułowanem: »Szekspirowska tragiczna historya«, podaliśmy w swoim czasie obszerniejsze sprawozdanie.
Nie jesteśmy pewni, czy z czasem jaki krytyk, jeszcze bezwzględniejszy od Spasowicza, a mniej bystry, nie zarzuci i naszym malarzom szkoły krakowskiej, że, odtwarzając przeszłość nawet w jej ujemnych stronach i barbarzyństwie, stają się malarzami-antykwaryuszami, zamiast malarzami-historykami. To pewna tylko, że młodsze pokolenie mało ogląda się na ten przewidywany zarzut. Po »Skazanej« Rossowskiego mamy teraz »Wyświeconą« Herncisza. W dawnych czasach pozbywano się z miast kobiet złego życia, lub czarownic, przez tak zwane wyświecenie. Ofiarę kat rozbierał do naga, tłumy zaś gnały ją przez ulice, przypiekając świecami i pochodniami, dopóki w ten sposób ścigana nie znalazła się za murami. Barbarzyński ten zwyczaj trwał jeszcze w XVIII wieku i praktykowany był nie tylko u nas, ale i w Niemczech, gdzie pierwotnie się narodził i skąd do nas został przywieziony. Herncisz przedstawia właśnie podobną scenę wyświecenia. Skazana młoda cyganka stoi przed ratuszem, nawpół już rozebrana. Przed nią kat, gotów ściągnąć zasłonę z obnażonego ciała; za nią rajcy — naokół zaś tłumy, już uzbrojone w świece i pochodnie. Cyganka nadzwyczaj jest piękna; jest to widocznie jedna z takich czarownic, które w praktykach swych oczyma zastępowały czarną magię. Na twarzy jej nie widać przestrachu, ani wstydu; przeciwnie, cudne jej oczy iskrzą się nienawiścią, zawziętością i zemstą. »Skazana« Rossowskiego jest ofiarą, która upada pod brzemieniem hańby i sromoty — zapewne niezasłużonej. Wzbudza ona najwyższą litość. Widz domyśla się jakichś tragicznych nieszczęść, które zwaliły się całym ciężarem na tę duszę biedną, jasną i niewinną. To też czuje przedewszystkiem litość: jego własne ja jest bezpośrednio w grze — stąd obraz robi wrażenie daleko żywsze. »Wyświeconą« Herncisza podziwiamy chłodno — przedewszystkiem jako piękną dziewczynę. Rossowski dał nam dramat — Herncisz ilustrowany barbarzyński obyczaj. Znaczenie też pierwszego płótna jest daleko podnioślejsze i wyższe, co podnosi jeszcze i kompozycya zewnętrzna, o wiele znakomitsza. Herncisz posiada niewątpliwie znakomity talent. Jest to artysta, który obiecuje wiele, ale który szuka jeszcze sam siebie i swych własnych dróg, tymczasem zaś tworzy pod wrażeniem. Mówiąc o stronie czysto technicznej, niepodobna nie przyznać, ze środkowa główna grupa rysowana jest doskonale. Sama »Wyświecona« jest rysowana i malowana ślicznie, ale nie można tego samego powiedzieć o tłumach stojących po dwóch bokach obrazu. Brak tam powietrza i perspektywy — niektóre głowy, ze względu na wzajemny stosunek, trzymane są w fałszywym kolorycie, a przytem mało wogóle mają wyrazu, który w obrazach tego rodzaju jest rzeczą główną. Mimo jednak tych wad, widać w całym obrazie niepospolity talent i, kto wie, czy przepowiednie o nowej gwieździe nie są słuszne.
Mamy jeszcze do zanotowania ukazanie się szóstej seryi albumu widoków polskich Napoleona Ordy. Serya ta obejmuje wszystkie celniejsze historyczne lub bardziej malownicze miejscowości Galicyi. Wytrwały zbieracz, który, nie żałując trudu ni kosztu, stara się zebrać wszystkie zabytki dawnej chwały, zasługuje na wszelkie uznanie. Album to jest także swego rodzaju »pieśnią o ziemi naszej«. Nie brak w niej ruin starych zamków i piękności tak wielkich, że nietrudno im iść o lepszą z zagranicznemi. Należy ziemię tylko poznać, by się o tych pięknościach przekonać. Poznanie album owo ułatwia, a tem cenniejsza to pamiątka, że ruiny kruszy czas i nieopatrzne ręce — i że wkrótce niewiele pozostanie z tych kamiennych zabytków dawnej potęgi. Album ma objąć całość w tych granicach, w jakich obejmuje ją pieśń Polowa.