<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Moja cioteczka
Podtytuł Fraszka
Pochodzenie Moi znajomi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MOJA CIOTECZKA
Fraszka


— Ależ cioteczko!

— Ależ, mój Julku, nie irytuj mnie napróżno! A przedewszystkiem... precz Żolka! — nie całuj mnie tak ciągle w ręce.
— Ależ, kiedy bo te rączki, jakby stworzone do całowania! — odrzekłem, nie puszczając prawej, a usiłując pochwycić lewą, która cofnęła się przedemną, między proste fałdy sukni.
— O jakież-to paluszki! Jak z cukru. Cioteczka cała... O, jakie to śliczne rumieńce!
— Idźże sobie już, mój drogi! Wstydziłbyś się takie rzeczy gadać!
— Jakie rzeczy! Czego się mam wstydzić? Jak Boga kocham! Albo to nie prawda? — mówiłem to swobodnie na pozór, ale w istocie mocno byłem zakłopotany, stojąc przed ciotką moją, panną Konstancyą Pullewiczówną, właścicielką bardzo wysokiej, bardzo wązkiej i bardzo białej kamienicy na Starem mieście, w pachnącym lewandą saloniku, którego ściany dziewiczo odbijały od zieleni mnóstwa nagromadzonych pod oknami krzewów. Staroświeckie, białemi pokrowcami obciągnięte meble, stały pod ścianami temi sztywne, a twardy, nieprzystępny taburet, na którym w pierwszej chwili zniechęcony siadłem, zdawał się oburzać poufałością taką z mojej strony.
Sama panna Konstancya, około lat czterdziestu mieć mogąca, wysoka, prosta, szczupła, w swojej czarnej sukni, z delikatną, bladą twarzą, i ciemnemi, gładko zaczesanemi włosami, które tu i owdzie srebrne przerzucały nici, podobną była do mniszki.
W tej chwili siedziała wyprostowana i sztywna na jednem z wązkich i wysokich krzeseł, a po jej szczupłych policzkach przesuwał się delikatny rumieniec pomieszania i niecierpliwości. Przy nogach jej kręciła się Żolka i Finusia; w sporym, niebieskim szalem wysłanym koszyku, spała jedwabnista Pafcia, a najzłośliwsza, w wiecznej ze mną wojnie będąca Djanka, warczała pod fortepianem.
Wszystko to usposobiło mnie melancholicznie. Pierwsza dopiero zyskowna robota trafiała mi się od czasu, jakem patent dostał, ale trzeba było wyjechać daleko, a nie miałem przy kim zostawić Anulki, z którą rok temu ledwośmy się pobrali.
Chwilę trwała cisza, nie wróżąca nic dobrego. Postanowiłem wszakże raz jeszcze szturm przypuścić.
— Więc jakże będzie, cioteczko? — zapytałem najmilszym, na jaki stać mnie było głosem.
Wzruszyła niecierpliwie ramionami.
— Cóż ma być? Nic nie będzie...
— Ale cioteczka wie, że ja wyjechać muszę, że jeśli propozycyą takiej firmy odrzucę, to stracę i zarobek znaczny i bardzo dobrą na przyszłość klientelę i odmawia mi takiej drobnostki.
— A śliczna mi drobnostka! — odrzekła żywszym nieco głosem — wziąć do siebie młodą mężatkę na cztery tygodnie...
— Ale nie na cztery! Może na trzy, na dwa, albo ja wiem. Będę się śpieszył, będę po nocach pracował, aby tylko jak najprędzej wrócić... Mnie samemu będzie tęskno.
— O ja wiem! — przemówiła, patrząc na mnie z wysokości swego twardego krzesła i ściągając wzgardliwie górną, wązką wargę.
Udałem, że wzgardy tej dla moich matrymonialnych tęsknot nie dostrzegam.
— Niech cioteczka tylko pomyśli! — modliłem się dalej. — Czyż ja mogę zostawić tak samą ptaszynę moją? Ani ona tu matki, ani rodziny... Zamartwi mi się, zapłacze, zatęskni! Jeszcze w takiem położeniu...
Błyskawica przebiegła po twarzy starej panny. Zerwała się z krzesła i pochyliwszy nieco, wystawiła wprost moich piersi biały i cienki paluszek. Żolka, Finusia i Djanka widząc tę zaczepną pozycyę swej pani, rzuciły się ku mnie z głośnem ujadaniem. Pafcia przez sen warczeć zaczęła.
— Otóż to właśnie! — zawołała panna Pullewiczówna tryumfującym głosem sędziego, któremu się uda wydobyć z ust winowajcy wyznanie.
— Otóż to właśnie! W takiem położeniu! Zastrzegam, że to własne twoje słowa. Ja sama nigdybym... Precz Żolka! Leżeć Finiusiu!... ale kiedy mnie do tego doprowadziłeś... Ciszej Djanka!... to ci raz muszę oczy otworzyć! Cóż to mój kochany, czy masz mnie za dziecko? Czy sądzisz, że nie wiem, co wynika «z takiego położenia», w jakiem się twoja żona znajduje. O mój kochany! Nie jestem tak naiwną. Wiedz, że już blizko od dziesięciu lat wierzyć przestałam w te wasze bociany... ciszej Djanka! I we wszystkie inne kłamstwa! I dlatego to postanowiłam sobie tylko takich lokatorów do domu mojego przyjmować, którzy nie mieli, nie mają i nie będą mieli dzieci... To jest kontraktami zawarowane... O tak mój drogi... Wiem, wszystko wiem! Od dziesięciu lat już wiem!...
Mówiła to szybko, wzruszonym i przyciszonym głosem, po którym przebiegało lekkie drżenie, a ciemny karmin zaszedł jej aż pod skronie.
— Od dziesięciu lat! Aż tak dawno! Cha! cha! cha! cha! Ależ cioteczko! Na miłosierdzie boskie nie wytrzymam... Cha! cha! cha! A toćże moja Anulka...
— Tylko ty bądź cicho! Proszę cię, bądź cicho! — mówiła stara panna gorączkowo — bo znów gotów jesteś głupstwo jakie powiedzieć.
— Ależ cioteczko! — perswadowałem, poskromiwszy się nieco. — Teraz w bociany nie wierzą nawet pensyonarki...
— Już ty mi tylko nie mów nic, nic nie tłómacz — broniła się panna Konstancya. — Uszy mi więdną od twego gadania!
— Więdną? Ależ przeciwnie! Ja widzę, że się one prześlicznie rumienią. Ot to lewe naprzykład. Istny koralik! Aż mnie kusi, żeby w nie co poszepnąć...
Stara panna cofnęła się krokiem i obie ręce podniosła do uszu, jakby broniąc mi do nich przystępu. Brwi miała gniewnie ściągnięte, usta rozchylone i drżące, oczy jej ciskały błyskawice. Była prawie piękną w tej chwili.
— Na Boga! — zawołała — dosyć już tego! Nie nadużywaj swego położenia! Pamiętaj, że jesteś w mieszkaniu...
Urwała i zwróciwszy wzrok ku drzwiom, zdawała się nasłuchiwać czegoś. Istotnie w przedpokoju zrobił się jakiś zamęt, ktoś chodził, wracał, przebiegał — otwierano drzwi do sieni, skąd dolatywały zmieszane kobiece głosy i jakby miauczenie kota. Finka i Żolka szczekały krótko i nastawiwszy uszy, podbiegły do progu. Djanka wlazłszy pod kanapę, gwałtownie ujadać zaczęła.
Nie zdołałem się jeszcze zoryentować, skąd mi przychodzi taka niespodziewana dywersya, kiedy do saloniku wpadła zdyszana Wojciechowa.
— Proszę pani... proszę pani! — mówiła chwytając głośno oddech, który jej wzruszenie odjęło.
— Proszę pani...
Zapasła się kobiecina, więc ku piersiom podniosła ręce i po chwili dopiero buchnęła, jak z pod szpuntu:
— Podrzucili nam...
— Co? Co podrzucili? — zawołała stara panna z największem przerażeniem w głosie...
— A cóżby? — krzyknęła Wojciechowa. — Adyć dziecko.
— Dziecko? Jezus, Marya, Józefie Święty! — krzyknęła panna Konstancya i chwyciwszy się za głowę, stanęła jak skamieniała.
W salce zrobiła się cisza. Wojciechowa stała u progu z otwartą gębą, dysząc głośno. Co do mnie, skubałem brodę, nie śmiejąc się ruszyć.
— Matko przenajświętsza! Matko przenajświętsza — szepnęła stara panna drżącemi wargami. Ośmieliła się wreszcie otworzyć przymknięte oczy i spojrzeć na Wojciechową.
— Czy tylko jesteści pewni, że to dziecko?
— A cóż to, proszę pani! — rzuciła się baba — ślepam, czy co. Dzieciaka nie znam? Chwalić Boga, swoich własnych miałam...
— Już dobrze, już dobrze, już bądźcie cicho! — wołała stara panna ręce do uszu podnosząc. — O Boże miłosierny! Więc kiedy to jest dziecko, to weźcie je, weźcie natychmiast i odnieście matce...
— Acha!... matce tam! — odparła Wojciechowa, ruszywszy ramionami — taka matka będzie ta akurat czekała, aż jej kto dzieciaka odniesie...
— O ja nieszczęśliwa! — jęknęła stara panna. — No to je weźcie, połóżcie gdzieindziej, wynieście z domu, tylko aby niech tutaj nie będzie!
— Ależ cioteczko! — rzekłem, patrząc łagodnie w jej przerażone, latające jak jaskółki oczy. — Czyż podobna wyrzucić z domu dziecko, żeby zmarzło? Wszak to zimno, mróz! A może jeszcze głodne, nagie...
Stara panna poczęła drżeć na całem ciele.
— Boże miłosierny, Boże miłosierny! — szeptała składając ręce jak do modlitwy...
— No i jakże proszę pani. Mam go brać, czy nie brać? Tak piszczy, co strach...
— Moja Wojciechowa — idźcie — stójcie — czekajcie! Boże, Boże zmiłuj się! Julek! Możebyś ty go zabrał?
— Ja? W Imię Ojca i Syna. Cóż znowu? Moja cioteczko! Mógłbym jeszcze wpaść w jakie niepotrzebne suspicye u mojej żony. Ja nie mogę, w żaden sposób nie mogę...
Tymczasem jakaś litościwa dusza stanęła we drzwiach w przedpokoju.
— A zróbcież co Wojciechowa z tym dzieciakiem, kiedy wam go Pan Bóg dał! Przecie nie szczeniak, coby tak pod progiem leżało... Chrzczone może...
— Jezus Marya, Jezus Marya! — wołała stara panna biegając po saloniku, jakby nieprzytomna. — Co za skandal! Co za skandal! To już wszyscy w całej kamienicy o tem wiedzą! Ja tego nie przeżyję chyba!
Załamała ręce i stanęła patrząc na mnie błagalnym wzrokiem.
Żal mi jej się zrobiło serdecznie.
— Ale co za skandal znowu, cioteczko! Toć się to każdemu zdarzyć może! Niech się cioteczka uspokoi! Proszę, bardzo proszę! Dajcie no tego pasażera! — zwróciłem się do Wojciechowej, widząc, że się nikt na rezolucyę zdobyć nie może. — Trzebaż go przynajmniej zobaczyć.
Wojciechowa wyszła, a po chwili przyniosła jakiś tobołek, z którego głębi wydobywało się ciche kwilenie.
— O, to już spore bobo! — rzekłem przypatrując się podrzutkowi, zawiniętemu w ubogie, lecz dość schludne chusty. — A jakie ładne! Cóż to, chłopiec czy dziewczyna?
— Julku! — krzyknęła ciotka, chwytając mnie za rękę. — Na miłość boską cię zaklinam, oszczędzaj mnie, proszę!
— Ależ dobrze, dobrze! — uspakajałem jej dziewiczy przestrach. — Przecież mi osobiście tak bardzo o to nie chodzi...
— Chłopak, proszę pana, — odrzekła tryumfalnie Wojciechowa — będzie już chyba miał ze dwadzieścia niedziel. Łepski dzieciak!
Podszedłem do starej panny, która odbiegła od nas tuląc się w kącie saloniku, z jakiemś febrycznem drżeniem.
— Ale pójdźże cioteczko — rzekłem ujmując jej rękę. — Nie bójże się! Przypatrz się temu malcowi! Nie taki dyabeł straszny, jak go malują. To wcale ładny dzieciak...
— Mój Julku, o jedno cię proszę! — mówiła do mnie z pałającemi oczyma. — O jedno cię proszę: wyrażaj się skromniej! Dzieciak... dzieciak... Czy nie mógłbyś tego nazwać inaczej?
Parsknąłem śmiechem.
— Inaczej? A to mi się podoba! Jakże ja to będę nazywał inaczej! Kartofel, czy jak u licha...
— Ale! — pochwyciła Wojciechowa — kiej dzieciak, to dzieciak. Wiadome rzeczy...
Stara panna zacisnęła usta i spuściła oczy.
— No, cioteczko, pójdź go zobaczyć. Zrób to dla mnie, proszę ciebie.
Opierała się, ale pociągnąłem ją za sobą.
Nogi trzęsły się pod nią, na twarz uderzyły rumieńce.
— O patrz tylko — mówiłem, nie puszczając jej ręki — jaki to śliczny chłopak! Jakie ma bystre oczęta! Uśmiecha się... Dalibóg, że się uśmiecha...
Stara panna stała nad dzieckiem, wstrzymując oddech i rozszerzając źrenice.
— Weź go cioteczko na ręce! — nalegałem. — Weź tylko na jednę chwilkę! Zobaczysz, jakie to miłe.
Panna Konstancya cofnęła się przestraszona.
— Nie! Nie! Nigdy! — krzyknęła, zasłaniając się obiema rękami.
— Hojda! Hojda! — przemawiała tymczasem pieszczotliwie Wojciechowa, bujając w powietrzu chłopczynę, rozwiniętego z grubej, wełnianej chusty.
Dzieciak, któremu ten ruch widocznie sprawiał przyjemność, śmiał się głośno, łaskotliwie, rozczapierzywszy nóżki i rączyny.
Wyglądał on, jak wielki motyl na tle białych ścian saloniku, które dziwnie poweselały jakoś.
Stara panna wyciągnęła szyję i pochyliwszy się nieco, przypatrywała się podrzutkowi ciekawie. Oddech jej był przyśpieszony, w twarzy widniał jeszcze przestrach, ale wpółotwarte usta nabierały stopniowo niezwykłej słodyczy.
Tymczasem zadziwiona tak osobliwym widowiskiem Finka, Żolka i Djanka, zaczęły ujadać na przeróżne głosy, obskakując Wojciechową dokoła.
— Żolka precz! Finusia leżeć! Ciszej Djanka! — wołała panna Konstancya, odpędzając je na stronę.
Spojrzałem na nią z wdzięcznością. Brała go w obronę... Postanowiłem kuć moje żelazo...
— Dajcie mi chłopca, Wojciechowa! Pójdź no tu obywatelu! — rzekłem, wyciągając ręce.
— Ale! Zaraz tam! — odparła baba. — Jeszcze mi go pan przełamie, abo co, i będzie.
To «mi» mówiła takim tonem, jakby go urodziła, wykarmiła, i jakby był szczególną jej własnością. Przyznam się, że mnie to rozgniewało.
— Co ma być? — rzekłem zirytowany. — Już wy się nie bójcie! Niech tylko on mi krzywdy jakiej nie zrobi, to i ja mu z pewnością nie! Dawajcież go, kiedy mówię...
Wziąłem chłopca na ręce. Patrzył na mnie zdziwionym, poważnym wzrokiem, spadłego nagle cherubina...
— Widzisz cioteczko, jaki ładny! — rzekłem, podchodząc z nim do panny Konstancyi. — Jak się patrzy, jak się rozgląda! Mądry chłopak. A jaki duży! Weź go proszę, cioteczko! Nie bój się! Biedny, biedny sierotka... — mówiłem, tuląc go w ramionach.
Na twarzy starej panny odbiła się wzruszająca walka. Rumieńce przelatywały po twarzy naprzemian z nagłą bladością, a opuszczone wzdłuż sukni ręce nadawały całej postaci wyraz niemocy i rezygnacyi.
Pochyliłem się ku niej, a usta moje znalazły się tuż przy lewem uszku, które jeszcze nie zdążyło ostygnąć. Szeptałem w nie teraz naprawdę.
— Nie wyrzucisz go przecież cioteczko! Ocalisz tę ludzką istotę, tego przyszłego człowieka... Przytulisz go, zajmiesz się, wychowasz. Poznasz słodycze macierzyństwa, zapełnisz pustkę życia... Nie pożałujesz mu strawy, pieszczoty, uśmiechu... W dziewictwie twojem matką będziesz... Dopełnisz przeznaczenia swojego...
Pochyliła głowę na moje ramię i zasłoniwszy twarz ręką, cicho łkała. Żolka, Finusia i Pafcia nagle zbudzone, zawyły najprzeraźliwszym głosem, a dziecię przelękło się i zaczęło płakać. Stara panna odsłoniła wtedy twarz od łez mokrą, ale dziwnie jasną.
— Wojciechowo — rzekła — zabierzcie sobie te psy do kuchni. Dziecko się ich lęka...
Miałem ochotę paść przed nią na kolana.
— Weź je, weź, cioteczko! — nalegałem pełen otuchy. — Raz je tylko przytul do piersi, zobaczysz, jak to słodko!
— Kiedy się boję, Julku... — rzekła cichym głosem. — Ręce mi drżą... Nie trzymałam nigdy dziecka...
— No, to siądź cioteczko! Położę ci je na kolanach...
Pozwoliła się zaprowadzić do jednego z wysokich przypominających konfesyonały fotelów i siadła. Zawinąłem dziecko w szal, na którym przed chwilą wylegiwała się Pafcia i położyłem je na kolanach starej panny.
Chciała je wziąć, ale nie umiała jakoś zabrać się do tego. Wojciechowa wzruszała ramionami, nie ukrywając swego oburzenia.
— O!... Bo to zaś kto tak dzieciaka bierze? Adyć przecie tu, pod paszkę! Tak! A teraz drugą ręką... pod krzyzik...Tak!
I układała delikatne ręce panny Konstancji, która uśmiechała się i rumieniła, jak róża.
— Niech będzie pochwalony! — odezwał się od progu nagle tubalny głos sąsiada, wielkiego wielbiciela panny Konstancyi, który tylko jakoś z jej psami pogodzić się nie mógł.
— A cóż to — mówił dalej rubasznie. — Przemienienie pańskie, czy skończenie świata? Ani Filunki, ani Pifusi (przekręcał zawsze ich nazwy) a pani moja z dzieciątkiem na łonie niby Madonna jaka...
Uśmiechnęła się do niego, nie podając ręki, gdyż nie była pewną, czy bezpieczniej byłoby wysunąć tę «z pod paszki», czy tę «z pod krzyzika».
— Ejże — mówił dalej, zacierając ręce doktor — aż człowieka coś kusi, żeby przy tych jasełkach klęknąć, jak wół lub osioł z kolendy... A skądże to pani moja takich śliczności dostała?
— Pan Bóg dał! — rzekła panna Konstancya słodkim, miękkim głosem.
Zacząłem się żegnać. Przychyliła mi czoła, na którem ze czcią złożyłem usta.

— A przywieź mi swoją Anulkę — szepnęła — i nie zabijaj się tam pracą, nie spiesz... Niech już tam!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.