Naokoło Tatr
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Naokoło Tatr | |
Podtytuł | Szkic z podróży | |
Wydawca | Towarzystwo Tatrzańskie | |
Data wyd. | 1887 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Ilustrator | Walery Eljasz-Radzikowski | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
NAOKOŁO TATR.
SZKIC Z PODRÓŻY
PRZEZ
Walerego Eljasza.
Odbitka z „Pamiętnika Tow. Tatrz. Tom XI“.
KRAKÓW.
NAKŁADEM TOWARZYSTWA TATRZAŃSKIEGO.
DRUK WŁ. L. ANCZYCA I SPÓŁKI,
pod zarządem Jana Gadowskiego.
1887.
|
Do zupełnego obrazu Tatr, nie dość przebyć je wszerz i wzdłuż, trzeba je objechać naokoło, aby, jak Pol powiada w swoich prześlicznych „Obrazach z życia i natury“ poznać wspólne ich wyniesienie nad poziom morza; zobaczyć, w jaki sposób wyrastają z powierzchni walnych dolin, w jakim stosunku zostają do otaczających ją sąsiednich krain i jaki jest wzajemny stosunek pojedynczych części Tatr do ich całości. Obmyślany w tym celu program wycieczki ze Zakopanego obejmował jeszcze kilka osobliwości, które się po drodze nastręczają, jak zwiedzenie zamku Orawskiego, Lodowni Dobszyńskiej i Pieczar Bialskich. Ilość uczestników wyprawy ulokowanych na trzech wozach wzrosła przed samym odjazdem do liczby 12.
Lato r. 1884 pomimo deszczów w czerwcu, które spowodowały powódź, było nadzwyczaj piękne i suche, co w górach zalicza się do wielkich osobliwości. Z dobrą tedy otuchą wyruszyliśmy dnia 3 sierpnia o godzinie 6½ rano ze Zakopanego, w stronę zachodnią ku Kościeliskom.
Cztery walne doliny okrążają Tatry naokoło. Gościniec najbliższy ich stoków wiedzie z Podhala Nowotarskiego przez Orawę, Liptów i Spiż napowrót do punktu stycznego na dolinie Zakopanego w rozciągłości 30 mil.
Przebywa się na tej drodze dwa główne i dwa boczne działy wód dążących do przeciwległych sobie mórz. Nowotarską doliną szumi Dunajec, do niego przez Spiż toczy się Poprad (właściwie Poprut), i wpadłszy do Wisły, z nią toną w Baltyckiem morzu. Przez Orawę płynie tej samej nazwy rzeka, a po połączeniu się z Wagiem, który uchodzi z Liptowa, nikną oboje w falach Dunaju, a z nim gubią się w Czarnem morzu.
Poznanie tych działów wodnych, policzyć należy do ciekawości podróży naokoło Tatr, jak i przegląd ludności, która zamieszkuje ich stopy.
Tatry są, jakby twierdzą Słowiańską, o której opoki rozbijają się nawalnice cudzoziemskie; godziły weń najazdy rzymskie, huńskie, tatarskie, tureckie, i godzą jeszcze teutońskie i madziarskie, a mimo to rdzeń pierwotny się ostał i rozrasta na biednej, ale uroczej dziedzinie góralskiej.
Śliczna pogoda sprzyjała naszemu celowi. Minęliśmy wieś Kościeliska, w której tym razem z żalem oglądaliśmy spustoszone lasy. Już niema tu owej cienistej dróżyny, co się wiła stopami Regli pośród lasów od ujścia potoku z Małej Łąki, aż do Kiry przy traczu i leśniczówce koło ujścia doliny Kościeliskiej. Teraz wszędzie golizna na stokach Tatr, należących do państwa Zakopiańskiego, podobno takaż sama, jak i w kieszeni ich dziedzica. Tutejsza gospodarka („deutsche Wirthschaft“) nie przynosi honoru imieniowi niemieckiemu.
Wjechaliśmy po 8 godzinie na obszar państwa Czarnodunajeckiego. Dziedzicami są tu sami włościanie z 7 wsi, którzy do spółki nabyli te dobra przed kilkudziesiąt laty. Droga od Kościelisk przez Witów tak jest zła, że tylko rywalizować może z komunikacyą do Morskiego Oka, chociaż to gościniec publiczny, z terenem równym, nie wystawionym tak bardzo na ciągłe spustoszenia i posiadający pod ręką materyał do zbudowania szosy. Niektórzy z naszego towarzystwa woleli iść tędy pieszo, niż tłuc się na wozach.
Widoki na Tatry z Witowa są niezmiernie malownicze, zwłaszcza na Giewont, z drogi pod lasem po za Roztokami, gdzie płyną wody z doliny Chochołowskiej.
O w pół do 10 godz. stanęliśmy w Chochołowie; furmani dla koni potrzebowali popasu po 3 milach złej drogi, a my sposobności obejrzenia kościoła, sławnego na Podhalu i w Karpatach. Wspaniała świątynia, jak i jej fundator ksiądz Wojciech Blaszyński, syn gospodarza miejscowego, budzą w każdym podziw. Za jego to staraniem i ofiarą wszelkiego mienia stanął w góralskiej wiosce pod Tatrami przybytek Boży, godzien uwielbienia. Cały murowany, wyniosły, z facyjatą i wieżą wysoką z ciosów zbudowaną, miedzią pokryty, kościół Chochołowski jest w stylu gotyckim, wedle planów znakomitego architekta Księżarskiego gruntownie postawiony. Przy zdejmowaniu rusztowania z wieży, przypadkiem zrzucony kawał belki uderzył księdza Blaszyńskiego w skroń głowy i zabił na miejscu roku 1866. Leży pochowany w grobie kościelnym pod prawem skrzydłem nawy krzyżowej, a wizerunek jego przedstawia olejno malowany portret oraz biust z kamienia wykuty i pomieszczony na ścianie w prezbiterium. Także w kaplicy św. Wojciecha uwydatnionym jest fundator w całej postaci na wotywnym obrazie, wykonanym alfresko na ścianie południowej.
O 11 godzinie przez most na Czarnym Dunajcu wjechaliśmy w granicę Węgier. Droga pnie się prawie ciągle w górę do pierwszej osady na Orawie, Suchej Hory. Wyżyna, na którą wóz po złej nawet drodze łatwo się wytoczył, 15 mtr. (47, ½ stóp) nad poziom Chochołowa wzniesiona, jest głównym działem wód. Jadąc dalej ku następnej wsi, widać w dolinie potoczek Jeleśną zwany, który należy już do dorzecza Czarnego Morza. Na wzgórzu ukazuje się wielka pięknie położona „dziedzina“ Hłodówka z kościołem, w którym się właśnie odbywało nabożeństwo. Na wszystkie ztąd strony śliczny jest widok.
Od północy Bieskidy z królującą im Babią Górą, od południa Tatry w całej rozciągłości. Ostatni to punkt na zachodzie z gościńca okrążającego Tatry, zkąd je można oglądać w takiej okazałości, bo już dalej regle Orawskie zasłaniają główny rdzeń tych gór.
Z Hłodówki stoczyliśmy się prędko na dolinę Orawicy do wsi Witanowy. Silny potok mija się tu raz wraz, to po mostach, to w bród i przebywa o sady: Czimhową i Ljeszek, nim dojedzie się do Terszczeny, miasteczka, gdzie się napotyka główny gościniec z Galicyi przez Jabłonkę wiodący do Węgier. Terszczena tak jest małą mieściną, że aż trudno było uwierzyć, aby się tu niższe gimnazyum utrzymać mogło. Dawniej uczęszczało doń wielu Podhalan, gdy po łacinie nauki w niem wykładano, ale teraźniejszy język wykładowy madziarski, odstręcza naszych od szukania nauki na Węgrzech. Dwie godziny zeszło nam na przebyciu przestrzeni dzielącej Chochołów od Terszczeny, a chociaż była już pierwsza z południa godzina, puściliśmy się na etap obiadowy do Twardoszyna, największego miasta na Orawie. Trzy kwadranse jadąc ciągle nad brzegami Orawicy, wtoczyły się trzy budki góralskie w ulice dosyć wtedy (była to niedziela) ożywionego miasta z dwoma kościołami.
Dlaczego rząd węgierski stolicę Orawy umieścił w Kubinie, a nie w Twardoszynie, to tylko szukać należy powodu w niechęci do ludu Słowackiego. Cały komitat Orawski zajmują Słowacy, z wielu polskiemi osadami, i ci muszą w wszelkich interesach urzędowych ciągnąć na południowy kraniec powiatu do Kubina, mając w środku, miasto Twardoszyn, jakby z natury przeznaczone na siedzibę żupaństwa Orawskiego.
Właściwą tętnicą Twardoszyna jest rzeka Orawa, która już po połączeniu się wyżej Czarnej i Białej Orawy, a tu Orawicy, staje się spławną dla drzewa. Dowożą go tu na kołach górale nasi z polskich, a zwłaszcza z Zakopiańskich lasów, zkąd już wodą dostaje się do kolei w Kralowianach nad Wagiem. Szeroko się toczy Orawa pod Twardoszynem. Most nad nią liczy przeszło 100 metrów (316 stóp) długości. Myśmy tu zastali tymczasowy most drewniany; z dawniejszego uniesionego wezbranemi falami Orawy zostały murowane filary, które właśnie restaurowano, a jeden nawet z gruntu odbudowywano. Ogromne stosy desek, łat i obrobionego budulca zalegały brzegi rzeki, czekając spławu przy podniesieniu się stanu wody, bo obecnie po długiej suszy niedostateczną jej ilość Orawa dostarczała.
Na Podhalu Twardoszyn dobrze jest znanym ludowi przez częste odwiedziny. Słyną u górali kożuszki, tak zwane, serdaki, które sobie ztamtąd przywożą, gdy za dostawę desek odbiorą pieniądze. Dawniej przed zbudowaniem kolei żelaznych sól z Wieliczki szła do Węgier na wozach do Twardoszyna, gdzie ją ładowano na tratwy, i spławiano Orawą do Wagu, a Wagiem do Dunaju i dalej. Istniał ku temu w Twardoszynie specyalny urząd solny.
Wspomniałem wyżej, że na Orawie znajdują się osady polskie. Znakomity badacz Tatr, profesor L. Zejszner, który w swoich wycieczkach po tych górach zastanawiał się nad językiem ludu w około Tatr zamieszkałego, w pięknym opisie Orawy[1] wymienia wsie tu takie, których mieszkańcy mówią do połowy po polsku, pół po słowacku. To znów takie, jak wyspy wśród Słowaków, gdzie lud mówi całkiem po polsku, językiem starym, przed kilku wiekami w Polsce używanym.
Wsie słowackie, czyli tak u nich zwane „dziedziny“ mają na Orawie postać o wiele porządniejszych osad ludzkich, niż u naszych górali. Osobliwością w nich bywa długi szereg małych domków bez okien stojących obok siebie w jednej linii, a każdy zamknięty na tęgą kłodkę. Są to spichlerze wszystkich gospodarzy ze wsi razem zebrane. Ile ten zwyczaj u Słowaków ma za sobą korzyści, nie wiem, wnosić tylko można, ile szkody przynosi w razie pożaru.
Zauważyliśmy wszędzie mnóstwo dzieci przed domostwami, i z tych wiele piastowanych przez ojców na rękach, co świadczy o niezwykłej u ludu prostego miłości do małej dziatwy. A chociaż na nędznej glebie ciężko góralowi Orawskiemu wyżywić liczną rodzinę, nie stracha się on kłopotami błogosławieństwa Bożego w tym względzie.
Furmani nasi z nietajoną uciechą przypominali nam brak rogatek po drodze, pomimo doborowych gościńców i porządnych mostów. U nas wśród gęstej sieci „ślabanów“ przy złych drogach i gorszych jeszcze mostach nasuwać się musi ciekawość, jakim sposobem nasi sąsiedzi mogą się obejść bez pobierania opłat kopytkowych.
Kościoły na Orawie świadczą o staranności miejscowych dusz pasterzy; nie zoczyliśmy nigdzie na zewnątrz zaniedbania czy to w samych świątyniach, czy to w ich ogrodzeniach, a gdzie widniał nowy kościół, to zbudowany w czystym stylu romańskim lub gotyckim. Nigdzie w całej podróży naokoło Tatr nie trafiło mi się spotkać kościoła w stylu, tak zwanym u nas humorystycznie, austryackim. Za typ owego niby stylu, służy kościół na Podgórzu przy Krakowie.
Im dalej zapuszczaliśmy się w głąb doliny Orawy, tem okolica poiła nas coraz piękniejszemi widokami. Przy Podbieli uchodzi do Orawy dolina i silny potok Studzieną zwany. Są to wody z Tatr, z pod Rohaczów. Dolinę Studzieną ogląda się wyraźnie z Osobity, z Bobrowca lub Wołowca, grzbietu gór, okalających od zachodu dolinę Chochołowską.
Za Podbielą kręci się gościniec, prowadzony ciągle po nad korytem rzeki Orawy; omija tu i ówdzie sterczące nad samym brzegiem skały, i przerzuca się po mostach na drugą stronę wody gdzie teren więcej budowie szosy sprzyja. W ostatnich latach znać w wielu miejscach ulepszenie gościńca, przez zmianę kierunku dla kół dostępniejszego. Mijaliśmy od Twardoszyna wsie: Krasną Horkę, Niżną, Podbiel, Kriwą i Dłuhą. Z tej ostatniej, gdyśmy wyjeżdżali, ukazał się nam na wysokiej górze, jakiś z ponad lasu sterczący klasztor z kościołem, w postaci nader fantastycznej. Górę tę okrąża w półkole gościniec tak, że nam się wnet tenże sam kościół, już trochę zrujnowany przedstawił z przeciwnej strony. Zaciekawieni malowniczem położeniem starej budowli, pytaliśmy się o nią ludzi we wsi Sedljacce, u stóp góry położonej. Tyleśmy się jednak mogli dowiedzieć, że gdy przykro było ludziom chodzić do kościoła na wierzchu góry, wystawili sobie na dole nowy, mały, ale bardzo piękny; stary zostawiając zębowi czasu na zniszczenie.
Gdy nam słońce za mocno dokuczało, szukaliśmy po firmamencie, aby jednej chmurki, coby pożądanego teraz cienia użyczyć chciała, ale napróżno. Nie dla wygody turystów tworzą się obłoki nad ziemią, a zresztą, któżby ludziom dogodził! Marzymy o lazurowem niebie, gdy nam szaruga dokuczy, mając lazur, wzdychamy do chmurnego nieba! Wśród dokuczającej nam teraz spiekoty, orzeźwiające sprawiała wrażenie przeźroczysta Orawa, której uroczym ciągle brzegiem jechaliśmy w różne zakręty. Minęliśmy jeszcze Horną Lehotę, potem Dolną, zwaną zwykle Lehotką, gdy wyłoniło się przed nami czarujące widowisko: na urwistej turni sławny zamek Orawski.
Trudno sobie wyobrazić z siedzib ludzkich, coś bardziej fantastycznego, jako to zamczysko z gościńca od wschodu. Wszelkie opowiadania o jego szczególnem położeniu, nie dorównywują rzeczywistości. Zdumieni stanęliśmy na drodze, aby się przypatrzeć obrazowi dziwnie osobliwemu. Do wspaniałości przyrody przyczynił się tu człowiek tak wiele, że podziwiać przychodzi zarówno jego dzieło jak samę naturę.
Dołączona tu illustracya daje wyobrażenie o fantastycznych kształtach zamku Orawskiego.
Na wyniosłym cyplu skały wąskiej, nachylonej nieco nad przepaścią w nurty rzeki, sterczy jakiś budynek, gdyby gniazdo orle. O wiele niżej z pośród drzew porastających zbocze skały, wystają szczyty różnych baszt, murów i wieżycy kościelnej. Nie znając jeszcze zamku z drugiej strony, bardzo trudno pojąć, jakim sposobem mogą się dostawać ludzie do tej, niby orlej dziedziny. Zadawaliśmy sobie też to pytanie, czy nam się uda dotrzeć do samego wierzchołka zamku Orawskiego.
Była dopiero 6 godzina i kres dzisiejszej podróży, więc po ulokowaniu się w miejscowem hotelu naprzeciw zamku, zostało nam trochę czasu przed zachodem słońca do napatrzenia się obrazowi niepospolitemu. Noc się też dobrze zapowiedziała, bo na czystem firmamencie miał się wnet księżyc w pełni z poza Tatr wyłonić i głuche dziś już zamczysko oświecić.
Gościniec, którym tu przybyliśmy od Twardoszyna, okrąża górę zamkową od północy, spotyka się z drogą inną, wiodącą od Hrustina, i prowadzi do zajazdu położonego wśród licznych domów. Tworzą one osadę, zwaną Podzamczem, zajętą przez ludzi, składających zarząd hrabstwa Orawskiego. Zamek ztąd przedstawia się w postaci tak odmiennej, że zrazu niepodobna sobie zdać sprawy z jego metamorfozy. Ciekawość nie daje spokoju, szuka się miejsca, zkądby zagadkę najlepiej przyszło rozwiązać. Idziemy w stronę południową nad brzegi Orawy, mijamy most i dopiero z dala, rozjaśnia się nam wyobraźnia.
Wśród doliny przerzniętej szumnym potokiem piętrzy się skała przeszło 400 stp. wysoka, od południa rozłożysta, od północy ścięta, z grzbietem ostrym podłużnym z zachodu na wschód. Na owej to skale z biegiem czasu budowali sobie ludzie siedzibę warowną, począwszy od góry tak, że się z tych budowli wytworzyły zamki trzy odrębne; każdy z innej epoki posiada właściwą swemu charakterowi postać.
Na podstawie powierzchownego nawet rozpatrzenia się w zbiorowym zamku Orawskim można powiedzieć, że górny zamek jest tu najstarszym. Na wspomnianym wyżej grzbiecie skały, jakby na grzebieniu unoszą się mury oparte od zachodu na okrągłej wieży, od wschodu kończą się one na najwyższym cyplu małym domkiem. Przekrój poziomy całego górnego zamku pozwala odnieść jego początek do epoki stylu romańskiego, a więc wstecz gdzieś poza 13 wiek.
Pośredni zamek na południowym stoku skały zbudowany, formą do ostrołukowego stylu należący, pochodzi z 15 wieku. U stóp jego na dalszym stoku góry rozłożył się obszerny zamek trzeci w stylu odrodzenia, któremu w rogu południowym brakło już skały do obrony, a więc tu musiano stawiać warowne mury wysoko. Zwie się on zamkiem dolnym. Powstał w drugiej połowie 16 wieku, uzupełniany w 17 wieku.
Trzy te zamki leżą tak względem siebie, że szczyty dachu zamku dolnego sięgają spodu zamku pośredniego, a tego wierzchołki nie przenoszą fundamentów górnego. Łączą się one ze sobą za pomocą schodów kutych w skale na zewnątrz, lub wymurowanych z kamienia. Owa wielka różnica w terenie, rozmaitość stylów budownictwa, i kształt skały, na której te trzy zamki stanęły, są przyczyną bardzo odrębnej postaci całego zamczyska z tej lub owej strony.
Dolny zamek zachowany w całości prezentuje się zdala, jako zamieszkały; dwa wyżnie stojące pustką, nakryte tylko dachem prowizorycznym, bezkształtnym, naprowadzają na domysł sprawcę ich ruiny w pożarze, który rzeczywiście był tychże zagładą w roku 1800. Przez otwory w murach z wieczora wylatują teraz sowy i puszczyki swojemi głosy uzupełniając obraz rudery.
Z okien hotelu długo w noc mogliśmy się napawać romantycznym widokiem oświeconych od księżyca murów i przenosić się wyobraźnią do ich wnętrza w czasy, gdy w nich możni dziedzice życie pędzili.
Na drugi dzień rano udaliśmy się na zwiedzenie Orawskiego zamku. Wstęp do wnętrza istnieje tylko jeden ze strony zachodniej, tj. od Podzamcza. Trzeba naprzód po mostku przejść strumyk Raczowy, który od zachodu opływa stopy zamkowej skały i wpada poniżej do rzeki Orawy. Dalej wiedzie drożyna w górę pośród drzew do bramy czworobocznej. Miejsce zwodzonego mostu zajmuje dziś jakiś z ociosanych belek stały, pochyły pomost, po którym dostaliśmy się przez drzwi żelazem okute do wnętrza bramy, a następnie na dziedziniec mały. Schodki na lewo prowadzą do mieszkania stróża zamkowego. Wysokie naokoło mury, druga znowu brama, a przez nią widok do ciemnego korytarza uprzytomniają widzowi świat minionych już czasów. Zdaje się, że słychać jeszcze straże na murach, i że lada chwila spotkamy halabardnika, który nam drogę zagrodzi do zamku.
Galerya w kierunku kolistym wiedzie w okrąg do głębi zamku w ciemności, gdyż kilka małych otworów u góry w sklepieniu tyle tylko dają światła, ile idący potrzebuje, aby na czem nie utknął. Skoro się dojrzy jasność, to i koniec podziemnego ganku, poczem stajemy na nowym dziedzińcu. Zwróciwszy się na lewo do góry przez bramę wydostajemy się na rozległy taras, pięknie kwadratowemi płytami wyłożony, z którego jest widok otwarty na różne strony. W rogu wysuniętym najdalej ku południowi, znajduje się piękna sześcioboczna glorietta w stylu odrodzenia, z ciosu wyrobiona, a nakryta kopułką z blachy miedzianej. Ścieki z tarasu starannie są wyprowadzone otworami na zewnątrz murów, do daleko sterczących rynien. Okrągłe i zakratowane otwory w tym oto tarasie dostarczają światła do wspomnianego przedtem ciemnego korytarza.
Dla zwiedzenia zamku zwróciliśmy z tarasu na główny dziedziniec, otoczony zewsząd budowlami. Poziomu równego bardzo w nim mało, ztąd pochodzi, że prawie do każdego zabudowania wchodzi się po schodach. Najprzód poprowadzono nas do okrągłej baszty, gdzie pełno izdebek różnej wielkości. Następny budynek również zajęty podobnemi ubikacyami, ciasnemi, z małemi oknami. W tym samym szeregu domów następnie mieści się obszerna kaplica z wieżą. Pod wezwaniem św. Michała przedstawia się po katolicku z wielkim ołtarzem, który powstać miał roku 1776, wraz chórem, chociaż kaplicę stawiał w roku 1611, gorliwy protestant Jerzy Thurzo. Przemiany tej dokonano wtedy, gdy c. k. Kamera zarządzała hrabstwem Orawskiem od roku 1764 do 1782. Ci autorzy opisów Orawy, co w tej kaplicy widzą ślady gotyckiej budowy, nie wiem, na czem swoje twierdzenie opierają, bo tego się tu nigdzie dopatrzeć nie mogłem. Zkądżeby się zresztą styl ostrołukowy zabłąkał do kaplicy w 17 wieku zbudowanej, tem bardziej, gdy cały dolny zamek pochodzi z drugiej połowy 16 wieku.
Wnętrze kaplicy nie przedstawia nic osobliwego, a chociaż się Węgry unoszą nad wspaniałością pomnika Jerzego Thurza, to jednak trudno bardzo dojrzeć w nim piękności. Napuszysty, ciężki styl barokko, przeładowany ornamentyką, herbami i lichą rzeźbą w tym oto pomniku posiada tylko wartość archeologiczną. Napisy świadczą, co się z kroniką zamku Orawskiego zgadza, że tylko troje dziedziców jego spoczywa w grobie pod posadzką kaplicy, tj. Jerzy Thurzo, żona tegoż Elżbieta Czoborowna, i syn Emeryk.
Z kaplicą styka się budynek, w którym są najporządniejsze z całego zamku komnaty. Sala, używana do zebrań familijnych, miała dawniej drzwi do kaplicy wprost przez chór prowadzące. Dziś są zamurowane. Zawieszono tu po ścianach portrety dyrektorów hrabstwa Orawskiego przywiezione na rozkaz hr. Edmunda Zichego z Wielicznej, gdzie zdobiły salę jadalną w pałacu Thurzów. Przez złą jednak restauracyą portrety owe straciły wszelką swoją wartość. Przemalował je wszystkie na jeden sposób jakiś malarz, co nie miał wyobrażenia o odnowie starych obrazów. Meble bogate dla ozdoby tej sali specyalnie rzeźbione, nie świadczą także o wykształceniu smaku estetycznego dziedziców Orawy.
W następnych dopiero pokojach znajdują się cenne obrazy. Dwa stare, dobrze bez restauracyi zachowane, przedstawiają Jerzego Thurza i żonę jego Elżbietę, po śmierci na marach. Nowy portret dzisiejszego dyrektora Orawy, hr. Edmunda Zichego dobrze namalowany wisi w trzeciej komnacie, a na drugiej ścianie akwarella pomieszczona, przedstawia tegoż samego magnata na koniu, w towarzystwie hajduków w stroju, w jakim uczestniczył w koronacyi cesarza Franciszka Józefa na króla Węgier.
Dalsze pokoje obrócono na pomieszczenie muzeum przyrodniczo-przemysłowego z płodów i produktów państwa Orawskiego. Wszelkie czworonożne zwierzęta, ptaki, gady, płazy, owady, w oszklonych szafach, umiejętnie wypchane, stosownie urządzone, zajmują uwagę gości, obok okazów roślinnych i mineralogicznych wszelkiego rodzaju ogląda się w małych modelach wyroby przemysłu drobnego ludowego, tak, że po zwiedzeniu całego zbioru, można nabrać wyobrażenia właściwego o zasobach i pracy mieszkańców Orawy. Do ostatniej w tem szeregu komnaty wchodzi się do góry po kilku schodkach. Jestto izba w okrągłej baszcie z niezmiernie grubemi murami i ozdobnym belkowanym pułapem na zbrojownią przeznaczona. Różnego rodzaju broń sieczna i palna, hełmy, kirysy, pancerze, tarcze, całkowite zbroje, halabardy itp., przeważnie z 17 wieku, uprzytomniają postacie obrońców Orawy z przeszłości. Dziwić się trzeba, że się tu tego jeszcze tak znaczna ilość przechowała po wielokrotnych zaborach zamku Orawskiego przez tę lub ową stronę walczących o zwycięstwo. Nie brak w tej najporządniejszej części zamku także ciasnych izb, zaułków, komor i ciemnic, które służyły zapewne do gospodarskich celów.
Naprzeciw, że go tak nazwę, zachodniego pawilonu, stoją budynki po wschodniej stronie dziedzińca, a przy nich krzewią się ogródki na tarasach posadzone. Jedna obszerna izba, czarna od dymu zdradza działalność pożaru, który w roku 1800 ztąd wybuchnął i obydwa wyżnie zamki zniszczył. Tu między dolnym a pośrednim zamkiem wznoszący się budynek był masztalernią wystawioną w 1570 przez Franciszka Thurza.
Szerokie, kamienne schody wiodą ku górze. Wyniosły budynek piętrzy się już w ruinie. Dach wprawdzie kryje z wierzchu mury, ale przez otwory w nich widać pustkę wewnątrz. Przeszedłszy najprzód czworoboczną wysoką wieżę, wychodzi się na dziedzińczyk ciasny, przyparty do skały, pod którą mieści się niezwykła osobliwość: studnia sięgająca głębi 288 stp. a z tych 34 stopy niżej jeszcze poziomu rzeki Orawy, wykuta w litej skale.
Następnie dostajemy się na schody w głównym pawilonie pośredniego zamku. Tu wszędzie jeszcze widać w odrzwiach, futrynach okien, ślady stylu ostrołukowego, ale sklepień się nigdzie tu nienapotyka. Resztki niedopalonych tragarzy tkwią jeszcze w murach. Znać komnaty miały pułapy belkowane, a gdy te zgorzały, kilkopiętrowy gmach wewnątrz tworzy dziś przestwory jednolite od dachu do fundamentów. W przekroju poziomym ściany zachowane dają pojęcie o rozmiarach i rozkładzie mieszkań tego zamku.
Po mocnych, chociaż ordynarnych schodach z poręczami pewnemi do oparcia, dochodzi się pod wierzch zamku i wstępuje do korytarza zewsząd deskami obitego i gontami pokrytego, a skoro się ten skończy, natrafia się na schody wykute w skale bez nakrycia. Jestto jedyna droga do górnego zamku.
I znowu schody i schody bez końca, aż do wierzchu trzeciego zamku. Tu się drogi rozchodzą. Stróż zamkowy otwiera drzwi na balkon z żelaznemi baryjerami, na którym mrowie przechodzi człowieka stanąć, taka ztąd zieje przepaść pod nogami. Deski na podłodze się ruszają, ale na zaręczenie oprowadzającego, zwykli goście spuszczać się w tę nadpowietrzną galeryą umocowaną na żelaznych konsolach, w nader grubym murze okrągłej wieży, którą można uważać za najdawniejszą część murowaną Orawskiego zamku.
Uwidocznionym jest ten ganek na widoku zamku od południa. Dzieło to jednak ostatnich czasów, wykonane z woli hr. Edmunda Zichego.
Ztąd zwracamy się wzdłuż górnego zamku ku wschodniemu jego końcu po prowizorycznej podłodze.
Dochodzi się znowu w przeciwległym kierunku do wąskiej okrągłej wieży, z której jeszcze po schodach w górę trzeba iść przez ciemny drewniany korytarz.
W podłodze przez szpary przebija się światło, z czego przekonywujemy się o nowej nadpowietrznej komunikacyi w tym osobliwem zamczysku.
Środkiem dwie tylko deski spoczywają na krawędzi skały, dalsze opierają się na tragarzach drewnianych. Wchodzimy nareszcie do ostatniej i stromo zbudowanej izby na najwyższym cyplu skały. Jest ona całkiem odnowiona, z porządnemi drzwiami i oknami, ściany ma pobielone i sufit, a nawet stołu i krzeseł nie brakuje. Przeciwległe drzwi wiodą na ganek z żelazną baryerą. Za podłogę służy mu wierzchołek skały, ze wszystkich stron ziejący przepaścią. To jest właśnie ów domek, który nam się wydał orlem gniazdem, gdyśmy do zamku zbliżali się gościńcem od wschodu.
Izba ta miała być kaplicą, w której teraz zabrzmiała pieśń polska. Głos nasz rozchodził się z wierzchołka skały po dolinie, i ginął w szumie Orawy. W głębi wschodniego horyzontu siniały potargane turnie Rohaczów i sąsiednich ich wierchów. Wierzchołek Osobity uwydatniał się z poza grzbietu Orawskich regli. Śliczna pogoda sprzyjała naszemu rozpatrywaniu się w uroczym widnokręgu. Ważność w tym punkcie twierdzy ocenia się dostatecznie z wierzchu zamku. Na trzech gościńcach schodzących się u stóp zamku dostrzec łatwo zdala każdy przedmiot. Strażnica Orawska musiała godnie spełniać zadanie swoje.
Na fantastycznym owym balkonie, na skale, kończy się zwiedzanie zamku; powrót odbywa się w tym samym kierunku po schodach ciągle na dół. Teraz dopiero uczuwa się wysokie wzniesienie zabudowań zamkowych. Schody i schody bez ustanne, że się aż przykrzy po nich schodzić. Miejscami zastanawiać się jeszcze przychodzi nad resztkami architektury, w oddrzwiach lub futrynach kamiennych, bo zresztą pożar pochłonął wszystko, co o smaku estetycznym dziedziców Orawy świadczyć mogło. Na zewnątrz znać jeszcze po ścianach górnego zamku jakieś malowania.
W dolnym zamku mieści się biblioteka, w której znajdują się dokumenty do historyi zamku Orawskiego; między temi jest kilkaset listów Jerzego Thurza i słynnej jego żony Elżbiety Czoborzanki.
Na pobieżne obejrzenie całości, tj. trzech zamków Orawskich potrzeba najmniej dwie godziny, co daje wyobrażenie o jego rozległości, a szczególniej wysokości po nad doliną.
Mgliste są początki zamku Orawskiego i tylko na podaniach lub przypuszczeniach opieramy pierwsze o nim wiadomości. Miał on już istnieć jako twierdza, za czasów Chrobacyi. Autorowie madziarskich i niemieckich opisów Węgier, uważają zamek Orawski za pierwotnie słowiańskie grodzisko i opierają to twierdzenie na braku wiadomości o założeniu przez Madziarów Orawskiego zamku. Gdyby bowiem założył go był którykolwiek z władców lub magnatów węgierskich, fakt ten, jak to się widzi przy innych zamkach, byłby podanym w historyi.
Ci sami pisarze przytaczają, jako dowód słowiańskiego pochodzenia zamczyska[2] tę okoliczność, że nie bez przyczyny nosi starożytna osada w dolinie Orawskiej imię: „Międzyhradne“, skoro z jednej strony, tj. od północy, ma za sąsiada zamek Orawski, a z drugiej od południa zamek w Górnym Kubinie, z którego pozostały ślady. Położenie tedy owej wsi między grodami, nadało jej nazwę Międzyhradnego.
Podanie czasem plączące się na naszem Podhalu o założeniu zamku Orawskiego przez Templaryuszów[3], nie ma za sobą prawdopodobieństwa, bo gdzie tylko ci rycerze przebywali, ślady po sobie w historyi zostawili, a tu nawet cienia ich bytności nikt nie odszukał.
Jako twierdza nadgraniczna, był zamek Orawski własnością królewską, i w miarę, jak władza króla upadała we Węgrzech, zamek ów przechodził w ręce prywatnych właścicieli, a skoro tylko jej urok się podnosił, orawska strażnica wracała w posiadanie króla.
Pierwszy dokument historyczny w tej materyi znaleźli Węgrzy w zbiorze Balaszów, który mówi, że w roku 1267 należał zamek Orawski do Piotra nadżupana i do braci jego, Othouch i Mikou, synów Detrego, przodków rodziny Balaszów. Ów Detre w dokumencie z roku 1229, figuruje jako prokurator Zwoleński (Procurator de Zolum), mógł tedy w darowiźnie od króla Andrzeja II, dostać zamek, w tem samem żupaństwie położony. Trzeba tu dodać, że Orawskiego żupaństwa nie było do w. XIV; ziemie jego należały częścią do Zwoleńskiego, częścią do Liptowskiego żupaństwa. Król Bela IV, uznając ważność zamku Orawskiego, odebrał go z rąk Balaszów, wynagradzając ich trzema zamkami w komitacie Trenczyńskim i poddał pod zarząd żupana Zwoleńskiego.
Podczas bezkrólewia po wygaśnięciu dynastyi Arpadów, zamek Orawski należał do mistrza Doncha (co ma znaczyć Tomasza), który stanąwszy po stronie Karola Roberta w wojnie o sukcesyą tronu węgierskiego, wraz z bratem swoim i ojcem, walczył mężnie w jego obronie i zato dostał wśród innych dóbr Orawę; lecz w roku 1320 zapragnął Karol I, przy porządkowaniu własności królewskiej, pozyskać napowrót zamek Orawski i zamienił go u owego mistrza Tomasza za dwa inne zamki.
Orawskim żupanem był w roku 1322 mistrz Lampert, gdy już w roku 1335, nadaje król zamek Orawski swemu przyjacielowi Hipolitowi, hrabiemu z Kremnicy, za zasługi mu wyświadczone i tenże w jego rękach pozostaje do czasu króla Ludwika, Wielkim u Madziarów nazwanego.
Dla ułatwienia przejazdu do Polski urządził król Ludwik zamek Orawski tak, aby w nim sam mógł mieszkać i gości z Polski podejmować. Przy ciągłych w tej epoce stosunkach z Węgrami bawił tu nieraz król Polski, Kazimierz W. W dokumentach napotyka się imiona następnych kasztelanów Orawskich, w roku 1355, podany mistrz Stefan Kathy, w r. 1379, Detryk Bebek (vel Bubek), w roku 1380 jako dziedzice, bracia Władysław i Jan Kakas (Kokosz), w r. 1382 jako kasztelan komes Mikołaj.
W roku 1398 należała Orawa do „pana nad Wagiem“ tj. do wojewody Ścibora ze Ściborzyc, szlachcica polskiego, herbu Ostoja, który broniąc mężnie króla Zygmunta i służąc mu wiernie nawet na szkodę swojej ojczyzny, otrzymał od niego różne posiadłości nad Wagiem, a przytem Orawski zamek i dochody celne z Twardoszyna.
Zygmunt, król węgierski, sławny marnotrawca, któremu zawsze pieniędzy było potrzeba, zastawił zamek Orawski dwom braciom Balickim, Mikołajowi, nadżupanowi Orawskiemu i Andrzejowi. Po śmierci wojewody Ścibora, córka jego Katarzyna w r. 1434 roszcząc sobie prawo spadkowe do Orawy, chciała zatrzymać zamek, lecz jej się to nie udało, bo Balicki nadżupan go dzierżył i z niego bronił okolicznej ziemi przed napadami Husytów i stronników Elżbiety, matki Władysława Pogrobowca, którymi dowodzili Giskra, Pongrac i inni. W r. 1442 starostą na Orawie był jakiś Jakób Czuder[4], stronnik Elżbiety, który wojewodę ruskiego Piotra Odrowąża, zdradą schwytanego na Spiżu przez Telefusa, naczelnika bandy hussyckiej, trzymał w zamku Orawskim. Gdy jednak sprawa Władysława Warneńczyka, jako króla Węgier, górę wzięła, z obawy przed karą, sam ów Czuder zawiózł Odrowąża królowi do Budzynia i tem go przebłagał.
W r. 1449 był nadżupanem Orawskim Piotr Komorowski[5]. Gdy na tronach trzech sąsiednich państw, w Polsce, w Węgrzech i w Czechach zasiadali Jagiellonowie, napotyka się wtedy ciągle w historyi węgierskiej nazwiska polskie u ludzi biorących udział w sprawach publicznych. Z pomiędzy nich dwaj Komorowscy, Piotr i Mikołaj, bracia stryjeczni, herbu Korczak, ważne w górnych Węgrzech odegrali role. Przybyli oni tu z królem Władysławem Warneńczykiem. Piotr Komorowski nabył w Węgrzech znaczny majątek, zapewne na Liptowie i Orawie, skoro go widzimy na urzędzie nadżupana orawskiego, za panowania Władysława V, tak zwanego, Pogrobowca.
Mikołaja Komorowskiego uczynił rządcą na Spiżu w swojem imieniu Zbigniew Oleśnicki, biskup krakowski, gdy za pożyczkę pieniędzy królowi wziął w zastaw część Spiża węgierskiego.
Piotr Komorowski siedział na zamku Orawskim i ztamtąd brał udział w walkach o tron węgierski ze swojem wojskiem, zwanem „bratikami“. Trzymał on stronę Pogrobowca, przeciw tegoż nieprzyjaciołom. Węgrzy zaliczają Komorowskiego do szeregu awanturników, którzy z zamieszek sukcesyjnych korzystając trapili naówczas kraj rozbojami, chociaż robili to samo panowie węgierscy, łącząc się raz wraz z obozem tego lub owego pretendenta do korony. Nie zupełnie ten sąd o Komorowskim jest z prawdą zgodnym, skoro on po uśmierzeniu rozruchów sukcesyjnych, utrzymał się na swojem stanowisku i dzierżył siedem zamków w górnych Węgrzech, a mianowicie: Rosemberg, Likawę, Hradek, Żabiniec, Starogród, Św. Mikułasz i Orawę.
Senatorowie węgierscy, a zwłaszcza duchowieństwo, oburzone zdzierstwem króla Macieja Korwina, który wojując bezustannie, strasznie podatkami i daninami uciskał naród, bo potrzebował pieniędzy na wojny, w r. 1471 wysłali posłów do króla polskiego, Kazimierza Jagiellończyka, aby im dał jednego z synów na władcę. Posłał im wtedy królewicza Kazimierza (później kanonizowanego na świętego) z licznym pocztem rycerstwa. Lecz, jak wiadomo, wyprawa ta po koronę się nie udała z wielu przyczyn, a zwłaszcza tej najgłówniejszej, że przeciwnikiem Kazimierza był człowiek dzielny i chytry, który umiał się na tronie obronić. Maciej Korwin u naszych kronikarzy nie cieszy się dobrą sławą, boć był on wrogim dla Polski sąsiadem; wiązał się nawet z Krzyżakami na jej szkodę, ale jako król Węgier, należy on do ich najznakomitszych monarchów.
Piotr Komorowski popierał Kazimierza Królewicza na Węgrzech, i wracającego do Polski, gościł w swoich zamkach r. 1472. Wynikłą wtedy wojnę między sąsiedniemi królestwami zakończył pokój, zawarty w Starej Wsi roku 1474. Poczem król Maciej poszedł mścić się na Komorowskim, i ten też zostawiony sam sobie, uledz musiał przemocy królewskiej. Zabrał mu Maciej wszystkie zamki, oprócz Orawskiego, w którym się Komorowski z żoną i resztą rycerstwa zamknął. Tu jednak po odebraniu 8 tysięcy flor. w złocie od króla Macieja, ugodę podpisał Komorowski, wskutek której z swoim dworem i całem mieniem ruchomem ustąpił z Orawy do Polski. Żył jeszcze potem dwa lata w Żywcu, gdzie się zabierał do zbudowania kościoła parafialnego, w czem mu nagła jego śmierć w r. 1476 przeszkodziła i wszelkie inne jego plany kolonizacyjne w tej okolicy udaremniła[6]. A ponieważ dzieci mu pomarły, więc Żywiecczyzna przeszła spadkiem na wspomnianego wyżej brata jego stryjecznego Mikołaja.
Piotr Komorowski pochowany w Żywcu, ma tam nagrobek, opisujący w krótkości jego czyny. Pisali się Komorowscy zawsze hrabiami na Liptowie i Orawie, chociaż już tych ziem nie posiadali.
Pozostałe po Komorowskim wojsko na Węgrzech nazwano „Czarnym pułkiem“; składało się ono przeważnie z Taborytów. Umiejętnie używani do boju przez króla Macieja, nieśli mu wielkie usługi, lecz później za słabych rządów króla Władysława, rozzuchwaleni, stali się wszystkich postrachem. Wyniszczono ich w roku 1493. W dziejach Węgier uchodzi ów „Czarny pułk“ za najdawniejszy okaz stałego wojska, a rozwiązanie jego poczytanem jest za szkodę dla kraju[7].
Do zamku Orawskiego z tego czasu, czepiają niektórzy autorowie opisów jego legendę o uwięzieniu w tegoż murach arcybiskupa koloczańskiego, Piotra Vardaya przez króla Macieja, a nawet oprowadzający po zamku, zwykł pokazywać gościom ciemną celę, w której miał ów ksiądz kanclerz życiem swoją niewolę przypłacić. Tymczasem opowieść ta jest wymysłem niezgodnym z prawdą. Król Maciej r. 1484 wtrącił wprawdzie do więzienia wymienionego arcybiskupa, ale nie w Orawie tylko Wyszehradzie, a nawet tenże tam nie umarł, tylko po śmierci króla wypuszczonym został na wolność[8].
Odebrany zamek Orawski w roku 1574 z rąk Komorowskich przez króla Macieja przeszedł po tegoż śmierci na rzecz syna jego naturalnego, Jana Korwina. Nowy król, Władysław II kazał w r. 1495 palatynowi Stefanowi Zapolyi zająć zamek Orawski, który go jednak zwrócił z dobrami Korwinowi. Poczem się obaj pogodzili. Później utwierdził tę zgodę związek małżeński między Korwinami a Zapolyami. Wskutek jednak przedślubnej umowy, gdy Krzysztof Korwin zmarł roku 1505 bezpotomnie, dobra Orawy weszły w ręce Zapolych.
W wojnie z Turkami zginął r. 1526 pod Mohaczem król węgierski Ludwik II, po nim wtedy sięgnęło po koronę dwóch pretendentów: Jan Zapolya i Ferdynand Habsburczyk. Obaj się koronowali, wiedli z sobą boje a nawet podzielili się rządami. Wśród tych zapasów o koronę, dowódcą wojsk Zapolyi w Górnych Węgrzech był Piotr Kostka z Siedlec, i w jego imieniu dzierżył Orawę tak silnie, że jej Katzianer, naczelnik wojsk Ferdynandowych zdobyć nie mógł. A chociaż Zapolya pobity od Ferdynanda, zbiegł do Polski i u Jana Tarnowskiego znalazł schronienie w Tarnowie, to jednak Kostka zamku Orawskiego się nie pozbył. Przez to też ważną ów zamek odegrał rolę. Posłużył na nowo za punkt wyjścia i oparcia do nowej wojny Zapolyi przeciw Ferdynandowi. Piotr Kostka i brat jego Mikołaj, kapitan piechoty, otrzymali za wierność w obronie Orawy od Zapolyi w roku 1529 dwa zamki nad Wagiem.
Ów Kostka zwyciężał ciągle stronników Ferdynandowych, zdobył na nich Niedzicę i inne zamki na Spiżu, wtedy Habsburczyk zapragnął takiego zucha przeciągnąć na swoją stronę. Najprzód udało mu się skaptować Mikołaja Kostkę, przez nadanie mu szlachectwa i dóbr z zamkami Lietawą i Strecnem, siostry zaś jego wnukowi, Janowi z Dubowy, Polakowi, darował r. 1534 zamek Orawski, z godnością nadżupana orawskiego.
Ów to Jan z Dubowy zajął się naprawą, powiększeniem i obwarowaniem zamku Orawskiego. Średni zamek głównie jemu zawdzięczał swoją okazałość. Uzbroił go w 11 dział i powierzył obronę przeciw stronnikom Zapolyi dwom szlachcicom ze Szląska: Wacławowi Sedlnickiemu i Wacławowi Zmeskalowi. Tymczasem zapaśnicy o koronę węgierską pogodzili się i rządami podzielili. Jan Zapolya, jako król jednej połowy Węgier, zaślubił Izabelę, córkę króla polskiego Zygmunta I, a doczekawszy się syna, któremu dał na imię Jan Zygmunt, umarł r. 1540, gdy właśnie się spodziewał ze szczęścia korzystać.
Przez lat 12 rządził na Orawie Jan z Dubowy, do swej śmierci w roku 1545, a że zszedł bezpotomnie, zamek przekazał swemu rządcy Sedlnickiemu, pod warunkiem wypłaty 9 tysięcy flor. dworzanom jego. Mikołaj Kostka chciał teraz zająć Orawę, jako darowiznę od Ferdynanda, ale chodziło o zaspokojenie pretensyi Sedlnickiego za owe 9 tysięcy, wypłacone służbie wedle testamentu Jana z Dubowy, oraz za uzbrojenie zamku i inne ruchomości tu zostawione.
Tymczasem zaszła pewna okoliczność, która wpłynęła stanowczo na los zamku Orawskiego. Franciszek Thurzo, biskup Nitrzański zakochał się w pięknej Barbarze, córce Mikołaja Kostki, został protestantem i ożenił się z nią, spłacił wszelkie pretensye Sedlnickiego do zamku Orawskiego i w nim się osiedlił.
Rodzina Thurzów nie jest obcą Polsce. Jedna ich gałąź osiedliła się w województwie krakowskiem, posiadała tu dobra, a w samym Krakowie kamienice. Bywali Thurzowie rajcami krakowskimi, i jeden z nich zawiadował budową sławnego wielkiego ołtarza w kościele Panny Maryi[9].
Druga gałąź Thurzów osiedlona na Węgrzech, piastowała tam najwyższe godności. W roku 1505 otrzymali szlachectwo, a w roku 1598, tytuł hrabiowski od cesarza niemieckiego. Bywali oni tam skarbnikami państwa, nadżupanami, palatynami i biskupami, a między niemi powtarza się często polskie imię Stanisława. Odznaczali się oni na różny sposób, raz występowali jako gorliwi katolicy, drugi raz jako zaciekli protestanci. Pomimo licznego potomstwa ród ich wygasł r. 1636 na Węgrzech, skarb państwowy wtedy zabrał ich dobra cenione na 2 miliony ówczesnych florenów, wiele jednak z ich ogromnego majątku odziedziczyły spokrewnione z Thurzami familije magnackie.
Sprawcą głównym wspaniałości zamku Orawskiego był ów exbiskup Franciszek, szukający szczęścia w domowem cichem pożyciu z piękną a ukochaną Basią. Unikał spraw publicznych, tylko starał się podnieść zamek do stanu magnackiej rezydencyi. Franciszek Thurzo zbudował nowy zamek dolny i przebudował, ozdobił i urządził dwa górne zamki tak, iż przez to stały się one pańską stolicą rozległych dóbr Orawy, oraz warownią, zdolną wytrzymać długie oblężenie. Z jego to rozkazu wykuto ową, słynną z głębokości, studnią w skale obok środkowego zamku, w górnym zrobiono cysternę a w dolnym wodociąg z okolicznego źródła. Pomalować dał górną kaplicę, a nawet zewnętrzne ściany, ubarwione wtedy, do dziś dnia przechowały ślady zamiłowania dziedzica w zdobieniu swojej rezydencyi. Nawet dachy były za jego czasu na czerwono pomalowane. Gdzie było co w obrębie zamku odpowiedniego miejsca, posadził na niem Franciszek Thurzo owocowe drzewa i pozakładał ogród. Wnętrze zamku Orawskiego umeblował i urządził z przepychem, aby nietylko sam mógł tu mieszkać po pańsku, ale żeby i następcom zostawił siedzibę wspaniałą[10].
Dziesięć lat zeszło mu tu na staraniu koło podniesienia zamku Orawskiego i na szczęściu z piękną żoną, tylko brak potomstwa mącił mu spokój. Umarła Barbara z Kostków Thurzowa w roku 1566 nie obdarzywszy męża wcale żadnym potomkiem. Młody jeszcze i silny Franciszek, wnet się jakoś ukoił po stracie Barbary, zakochawszy się w równie słynnej z piękności Katarzynie Zrinyi, córce sławnego bohatera Szygetu. Poślubiwszy ją, doczekał się 4 córek i 2 synów: Jerzego i Franciszka. Czując się słabym, w r. 1574 zrobił testament, naznaczając starszego syna dziedzicem Orawy, z obowiązkiem utrzymywania młodszego brata i rodziny całej; potem zaraz umarł. Wdowa po nim długo żałoby nie odprawiała; w drugim roku po śmierci męża wydała się za Emeryka Forgacza, z czego się wywiązały spory i procesy między opiekunami małoletnich Thurzów, a matką, usiłującą do ich dziedziny wprowadzić nową swą rodzinę, Forgaczów. Zakończyły się te nieporozumienia w r. 1583.
Starszy Thurzo, Jerzy, poświęcił się zawodowi wojskowemu, walczył mężnie przeciw Turkom, przy czem spotkało go nieszczęście, że raz obskoczony przez przeważające siły, stracił cały swój oddział wojska. Wieść o śmierci Jerzego doszła do żony, która była w błogosławionym stanie i z żalu umarła. Posłaniec z wiadomością o ocaleniu jej męża nie zastał już biednej Zofii przy życiu.
Zrozpaczony utratą ukochanej małżonki, młody Thurzo rzucił się w wir wojenny i dwa lata wojował z wrogami, aż poznał równie piękną i dobrą Elżbietę, córkę Emeryka Czobora. Zaślubił ją, a że go wojna ciągła z Turkami odrywała od ogniska domowego, zmuszeni byli oboje do siebie pisywać. Kilkaset listów zakochanych małżonków dochowało się w archiwum zamku Orawskiego, z których treści wnosić można nietylko o wielkiej ich wzajemnej miłości, ale i miłości ojczyzny, o bohaterstwie Jerzego, a rozumie Elżbiety. Listy są adresowane z różnych miejsc, a nawet z namiotów w obozach.
Jak widzimy, dzieje panów zamku Orawskiego od najdawniejszych czasów są pełne romantycznych epizodów i nastręczają obfitego materyału dla poetów i dla malarzy, a że za tło tych dziejów służy tak niezmiernie malownicze grodzisko, jakiemi są bezsprzecznie trzy zamki Orawskie, to dziwić się wypada, że ono dotąd leży odłogiem.
Z żalem przychodzi się oderwać od tego zajmującego obrazu minionych czasów na Orawie, bo zakres szkicu z podróży naokoło Tatr nie pozwala nawet na pobieżny opis całego ciągu historyi zamku Orawskiego do naszych lat. Trzeba jeszcze chociaż uzupełnić ten obraz najwybitniejszemi wspomnieniami z przeszłości.
Orawa na mocy testamentu Jerzego Thurza tworzyła teraz po śmierci ostatniego, męzkiego potomka, majorat tego rodzaju, że wszyscy krewni, do spadku uprawnieni stają się uczestnikami dochodów z tego majątku. Wybierali z pośród siebie jednego na dyrektora, który z pomocą odpowiedniej administracyi rządził dobrami, i wedle części przypadającej na głowę zjednoczonej rodziny, rozdzielał dochody między nich, bez naruszenia całości majątku. Takim tedy pierwszym dyrektorem Orawy został wybrany Illeshazy Gaspar, mąż starszej córki Jerzego Thurza, który był zarazem nadżupanem Orawskim. Po nim w roku 1652 drugi zięć, Stefan Tekeli, mąż młodszej Katarzyny Thurzowny, objął dyrekcyą Orawską. Ten jednak, jako gorliwy protestant, wmięszał się do spisku, znanego w historyi, pod imieniem Wesselenyego, wskutek czego cesarz nakazał r. 1670 schwytać Tekellego, a majątek mu zabrać. Bronił się tenże mężnie wojskom cesarskim w zamku Orawskim, i nie poddał się oblęgającym. Po ciężkiej jednak chorobie umarł tegoż roku dnia 4 grudnia, poczem wnet załoga przystąpiła do kapitulacyi, której warunków Heister, generał austryacki nie dotrzymał. Wszystkie skarby rodzinne, nawet konie, zabrał on, jak swoje, i odesłał do Wiednia. Syn zaś Stefana Tekelego Emeryk, którego jeszcze przed oblężeniem Orawy ojciec wysłał do drugiego zamku swego na Liptowie, do Likawy, musiał ztamtąd w nocy ucieczką się ratować, jako przebrany za kobietę.
Ów to Tekeli, którego zły duch Austryi pchnął na drogę powstania, nawarzył tyle jej kłopotów, że się z nich bez pomocy naszego króla Jana Sobieskiego wywikłać nie mogła. Był to bowiem człowiek pełen nadzwyczajnych zdolności umysłowych, wykształcony i fizycznie od natury wdziękami obdarzony[11]. Tekeli Emeryk, pozyskany od cesarza, znaczyłby był więcej, niż druga armia w wojnach z Ludwikiem XIV a potem z Turkami. Genialni tylko władcy umieją się poznać na wartości człowieka wtedy, kiedy go jeszcze na swoją stronę przeciągnąć można. Sobieski, po odsieczy Wiednia, chociaż późno, usiłował dwór austryacki pogodzić z Tekelim, a tem samem z Madziarami, widząc wtedy jeszcze większe korzyści dla Austryi z przygarnięcia, niż z odepchnięcia przeciwnika. Ale pycha niemiecka wzrok politykom jej zaślepiała, że do zgody nie przyszło.
Odbywały się jeszcze nieraz boje pod murami Orawy. Zdobywali zamczysko to raz Madziarzy, to drugi raz Austryacy; mścili się nad komendantami załóg mężnie się broniących. Ostatnie oblężenie wytrzymał Orawski zamek w czasie powstania Rakoczego w roku 1709, odtąd już, gdy panom Orawy odjęto godność dziedziczną nadżupana, grodzisko to przestało odgrywać rolę polityczną, przytem zmieniły się stosunki państwowe na Węgrzech i w Polsce, tak, że zeszedł zamek Orawski na siedzibę zarządzców dóbr.
W roku 1800 dnia 18 kwietnia w nocy wybuchnął pożar przy silnym wietrze w kuchni dolnego zamku. Zajął się zaraz dach na wieży w zamku środkowym, a że drabiny tak wielkiej nie było, aby dostać się tam do gaszenia, przeto zostawiono go swemu losowi, ratując tylko ruchomości. A gdy wieża na dolnej kaplicy palić się zaczęła, rzucono się do obrony dolnego zamku i ten ocalono. Dwa wyższe zamki gorzały bezustannie przez dwie doby. Czego wojny przez setki lat nie dokazały, to ogień zniszczył naraz. Archiwum, na szczęście, znajdowało się wtedy w dolnym zamku i dlatego do dziś dnia się przechowało.
Tegoż samego roku hr. Franciszek Zichy dał wyrestaurować dolny zamek, wyższe zaś wymagające wielkiego nakładu, przedstawił radzie familijnej do odbudowania w roku 1801. Lecz ta uchwaliła spalonych zamków nie restaurować, tylko hr. Zichy Franciszek, dla bezpieczeństwa od walenia się murów, kazał ruiny nakryć dachem. Mury i tak od deszczu zapadały się z biegiem czasu. Dopiero teraźniejszy dyrektor hr. Edmund Zichy, kazał pobudować wewnątrz wszędzie schody, ganki, ponaprawiać lepiej dachy, i tem sprawił, że się górny i środkowy zamek nie tak nagle dezelują, jak przedtem, i że je przy bezpiecznej komunikacyi zwiedzać można aż do najwyższych kończyn.
Gdy przy starożytnych gościńcach zbudowane zamki dla stróży granic odgrywały dawniej ważną rolę, wtedy koło Orawskiego zamku snuły się dzieje Węgier a częściowo i Polski, lecz w w. XIX stracił on swoje znaczenie. Skoro przestał być siedzibą możnych panów, a chciano go zużytkować, to zamieniono go częściowo na więzienie dla przestępców okolicznych. Jeszcze do niedawna odsiadywali w zamku Orawskim kary opryszkowie tatrzańscy.
Zejszner w zbiorku pieśni Podhalan, podaje kilka piosnek ludowych góralskich dotyczących zamku Orawskiego.
Z Orawskiego zamku chłopcy wyzierają,
Czy się po pod regle buczki rozwijają.
Rozumie się, że chłopcami są więźniowie, przesiadujący zimową porę chętnie w zamknięciu, aby z wiosną pójść na „zbój“ w Tatry.
Cicho ptaszku, cicho, by cię nie zabili,
Na Orawskim zamku sieci zastawili.
Przecież w końcu zaprzestano więzić przestępców w Orawskim zamku i zamieniono główne komnaty na muzeum, o którem wyżej była mowa; ciasne zaś i poboczne izby stoją pustką.
Z nowszych czasów kronika zamku Orawskiego podaje tylko jeden ważniejszy fakt; odwiedziny cesarza Franciszka Józefa w r. 1852, którego tu podejmował i oprowadzał sędziwy (82 letni) zwierzchnik państwa Orawskiego, hr. Franciszek Zichy. Wedle spisu z roku 1880 ludności liczy hrabstwo Orawskie 81643, a powierzchni 2077,42 kilometrów kwadratowych.
Koło 11 godziny przed południem po dokładnem zwiedzeniu tego dziwnie oryginalnego zamku wyruszyliśmy z Podzamcza, gdzie nawiasowo dodać wypada, iż hotel miejscowy porządny, z dobrą restauracyą i w cenach nader umiarkowany, zachęca gości do wielokrotnego zwiedzania uroczej Orawy, po madziarsku Arwą zwanej. Piękna pogoda sprzyjała ciągle dalszej naszej podróży naokoło Tatr.
Od zamku Orawskiego droga aż do przybycia na dolinę Liptowską była dla mnie niezmiernie ciekawą dla zobaczenia, jak się na zachodzie Tatry kończą. Inne o tem całkiem miałem wyobrażenie, aniżeli zastałem. Zachodnie krańce tatrzańskiego pasma tak są powikłane z grupami innych gór, że tylko wedle dorzecza można je odróżnić, przyjmując potoki za ich granice.
Niektórzy chcą kończyny Tatr na zachodzie uznać po za Rohaczami w Białej Skale (1283 mtr. = 4059 stp. w.), w Holicy (1338 mtr. 4233 stp.) i w Ostrym Wierchu (1125 mtr. 3559 stp.) po nad doliną Kwaczanki. Schodzi tu bowiem grzbiet główny na przestrzeni między wsią Hutami na południowym stoku, a Zubercem na północnym, do wzniesienia 904 mtr. (2860 stp. w.) i nazywa się nie bez przyczyny Bezkidem. Odtąd, jakby nowe pasmo, w łagodnych liniach (grzbietu wapiennego) wznosi się coraz wyżej i kończy na zachodzie najwyższym wierchem Wielkim Choczem (1613 mtr. 5103 stp.). Oddzielną tę grupę Tatr zwią Halami Liptowskiemi.
Chcąc tedy na zachodzie ściśle same Tatry objechać, jak się je okrąża na wschodzie Kotliną koło Zdżaru, toby wypadało poza Twardoszynem przez Podbiel, doliną Studzieną, dostać się do Zuberca, ztąd przez Beskid do Hut i przez Kwaczanię, Prosiek i Sielnicę, do Swatej Maryi nad Wagiem. Ale to tylko komunikacya dla małych wózków góralskich.
Gościńcem zaś trzeba objeżdżać Chocz i dopiero koło Rosenbergu wtoczyć się kołami na Liptów.
Przez ten daleki objazd zyskuje się na poznaniu innych jeszcze pasm górskich, jak Hale Turczańskie i Fatra, z przełęczy pod Choczem.
Po wyjeździe z Podzamków Orawskich toczymy się po gościńcu wyrobionym w zboczu gór po nad urodzajnemi brzegami Orawy. Miejscami równe, jak stół pola wśród gór, każą się domyślać istnienia tu niegdyś jezior, których dna stały się z czasem rolami. Przed 12-tą (po godzinie jazdy) przybyliśmy do Kubina.
Miasto Kubin, chociaż leży na krańcu ziemi Orawskiej, Węgrzy zrobili urzędową stolicą komitatu. Odznacza się ono śliczną okolicą. Na tle wyniosłej góry Wielkiego Chocza, który się od południa wznosi piramidalnie, rozsiadło się stare miasto na dolinie uroczej Orawy, do której tu wpada inny potok płynący od Górnego Kubina. W środku rynku stoi dom zajezdny z salą restauracyjną ozdobną na I piętrze, gdzie nam wyborna muzyka cygańska podczas obiadu wygrywała różne melodye polskie i węgierskie.
Z Kubina puściliśmy się krótszą drogę na Liptów, tj. opuściliśmy brzegi Orawy, która pod Kralowianami wpada do Wagu, i podążyliśmy przez Górny Kubin, przez Jesienową na grzbiet po pod Walentową Skałę u stóp wspaniałego Chocza. Imponuje on tu całej okolicy; widać go z daleka w obydwie strony, tak z Orawy, jak z Liptowa.
Z grzbietu wspomnianego, który właściwie jest przełęczą, nowy a piękny się wyłania widnokręg na turnie Hal Turczańskich od zachodu, na Fatrę i Matrę od południa. Granitowe te wierchy dziko potargane i ostre, znacznie się różnią kształtem od łagodnych, wapieniowych Hal Liptowskich. Już na przechyleniu grzbietu ku południowi, rozsiadła się ostatnia wieś Orawska Dubowa Walaska, z kościołem murowanym, u wstępu do nowej uroczej doliny, której wschodnią ścianę, najeżoną romantycznemi turniami, tworzą stoki Chocza Małego, a zachodnią stoki Bukowca, środkiem toczy się potok Dubowy. Nie mogliśmy się dosyć nacieszyć pięknością okolicy. Gościniec wyborny, widoki na obie strony zachwycające, przed sobą mieliśmy wyłom ku nowej dolinie; wóz toczył się żwawo, że wnet ujrzeliśmy w głębi miasto Rosenberg, po Słowacku Rozną zwane. Tymczasem całkiem niespodziewanie od wschodu przedstawił się nam malowniczo na szczycie góry, piętrzący się zamek Likawa. Nic nie wiedząc z jego przeszłości, minęliśmy go bez poznania, czego potem mocno żałowałem, gdyż historya Likawy ciekawa i z naszemi dziejami związana.
Wedle jednych źródeł węgierskich miał założyć Likawę niejaki mistrz Donch, (tj. Tomasz), który po wygaśnięciu rodu Arpadów, stanął w wojnie sukcesyjnej po stronie Karola Roberta Anjou z Neapolu, i zato otrzymał od króla dobra na Liptowie. Dla obrony swoich posiadłości miał tenże Donch zbudować zamek Likawę. Lecz niedługo cieszyła się rodzina tego mistrza dziedzictwem, bo podobno po wymarciu wróciły dobra okoliczne ze zamkiem w posiadanie królewskie. Elżbieta, wdowa po Albrechcie I, wiernemu dla swego syna Pogrobowca, dowódcy czeskiemu Giskrze Brandysowi oddała różne zamki, a między temi Likawę. Niedługo potem napotyka się nadżupana Orawskiego Piotra Komorowskiego, który do Węgier przybył z królem Władysławem Warneńczykiem, dziedzicem Likawy.
On to wezwanego na tron węgierski królewicza polskiego Kazimierza przeciw Maciejowi Korwinowi popierał w roku 1472, i powracającego do Polski z nieudałej wyprawy po koronę podejmował w swoich zamkach, i za to je też po zawarciu pokoju między Polską a Węgrami utracił w roku 1474 a między temiż Likawę.
Maciej Korwin wzmocnił ten zamek nowemi obronnemi murami, upięknił go, ozdobił i takiż synowi swemu Janowi przekazał.
Likawa ciągle dalej przechodziła zmienne koleje; oddawana w posiadanie różnym panom, to z powodu braku dziedziców w prostej linii, to wskutek zamieszek sukcesyjnych wracała do monarchów, z domu Habsburskiego lub Zapolyi i innych ich przeciwników. Tekelowie także w Likawie rezydowali, z niej uchodzili i napowrót ją zdobywali. W roku 1707 wojska cesarskie musiały Likawę poddać wojskom Rakoczego, gdy z wyższych wzgórz działa wymierzone na zamek, dłużej im się w nich obronić nie pozwalały.
Osobliwością wielką w Likawie jest nakładem Stefana Tekelego studnia wykuta w skale aż do poziomu rzeki Wagu, zasklepiona grubym murem na 2 sążnie, który ją chronił od uszkodzenia w czasie oblężeń.
Ruiny Likawy piątrzą się imponująco na skale i śmiało opierają się pożerającym je żywiołem rozkładowym, zostawione bez żadnej opieki swemu losowi.
Do charakterystycznych znamion Węgier należą bezsprzecznie bandy cyganów włóczących się wszędzie, gdziekolwiek się tylko przyjdzie ruszyć. Gdyśmy tu (o 4 godzinie) na rozstajnych drogach przed mostem nad Wagiem stanęli, dla namysłu, w którą się stronę udać, obskoczyła nas zgraja cyganów różnego wieku i płci, żebrząc, skomląc z natarczywością o jałmużnę. Równocześnie rozpoczęli śpiewy i tańce, a że jeden z naszych towarzyszów (prof. Czubek) rozumie się na gwarze cygańskiej, przemówił do tych włóczęgów ich językiem i podyktował mi piosnkę przez nich wtedy zanuconą.
Dziawa mange, dziawa
Tełełe gaweja
Mindre ciacie dadeja
Kidawa kilawa;
Kaske łe me dawa?
Łe Wasiuske andr o berk ispidawa.
Co na polskie znaczy:
Pójdę sobie pójdę
Nadół wsią
Z moim dobrym ojcem
Będę zbierał śliwki,
Komu je ja dam?
Wujaszkowi w zanadrze dam.
Wśród popisów cygańskich nadjechał pociąg kolei żelaznej z głębi Węgier i zatrzymał się na stacyi w Rosenbergu.
Przed sobą mieliśmy widok na malowniczo położone miasto na stoku kilku pasm gór, głębokiemi dolinami rozdzielonych. W środku miasta sterczy na skale zbudowany klasztor i kościół XX. Pijarów ze szkołami. Właśnie na tym tu moście, wiodącym wprost do Rosenberga, w roku 1849 załoga węgierska zwycięsko odparła kolumnę moskiewską zdążającą do zajęcia owego strategicznego punktu.
Pociąg kolei żelaznej ruszył ku Spiżowi i my za nim podążyliśmy na naszych wozach gościńcem przez Leszkową na popas do Tepli. Szosa liptowska licho się nam przedstawiła wobec co dopiero przebywanych wybornych dróg orawskich, również rozległa dolina Liptowa z płynącym przez nią Wagiem bez romantycznych brzegów, nas nie zachwycała. Towarzyszą tu sobie w bezpośredniem sąsiedztwie, droga żelazna, gościniec i rzeka, przy nich mnóstwo wszędzie osad, a co szczególna, że się zwią imionami świętych. Na Liptowie przejeżdżaliśmy lub z drogi oglądaliśmy tyle miejscowości z podobnemi nazwami: Święty Marcin, Św. Michał, Święta Marya, Św. Mikołaj, Św. Andrzej, Św. Jan i Św. Piotr. Nie będę się rozwodził nad wymienianiem wszystkich innych „dziedzin“, któreśmy spotykali w naszej drodze, bo te sobie każdy odczyta, wziąwszy mapę w rękę, dość, że wieczór o 8 godz. wjechaliśmy na rynek stolicy Liptowa, do Swatego Mikułasza.
Następnego dnia (⅝) rano mieliśmy sposobność rozpoznania, ile ulic, a w nich domów zniszczył przeszłego roku (r. 1883) pożar wzniecony przez zemstę ręką żebraka, któremu gdzieś jałmużny nie dano. Odnowione domy miały już wszystkie dachy kryte dachówką lub blachą.
Oprócz śladów przeszłorocznego nieszczęścia, oglądaliśmy okopcone mury kilku kamienic spalonych tego lata po przeciwległej stronie rynku. Wdawszy się w rozmowę z kilku obywatelami miejscowymi, dowiedzieliśmy się o walce narodowej do tego stopnia tu prowadzonej, że straży ogniowej niema dotąd w Mikułaszu dlatego, iż rząd nie chce pozwolić na jej utworzenie z komendą słowacką, tylko madziarską, a Mikułaszowianie wolą jej niemieć wcale, jak madziarską.
Ogromnie nas namawiano do zwiedzenia pieczar Demanowskich i zdrojowiska w Korytnicy. Jeden z obywateli ofiarował nam bez pretensyi konie do tej wycieczki, byle poznać osobliwości ich okolicy, aleśmy z tego skorzystać nie mogli, związani programem przedsięwziętej podróży, a szczególnie jej terminem.
O 7 godz. potoczyliśmy się szosą i w 1½ godziny stanęli w Hradku, gdzie do Wagu wpływa szumny potok Biały z pod Krywania i nad jego brzegiem sterczą mury zamczyska, częściowo jeszcze zamieszkałego. Hradek w 15 wieku należał do posiadłości Komorowskich, wyżej wspomnianych przy opisie Orawy. Słońce nam porządnie dopiekało, i kurz po gościńcu dokuczał, żeśmy już na pogodę ciągłą narzekali. Deszczu pewna ilość wydawała się nam upragnionem życzeniem.
Wspaniały jest widnokręg z Hradku. Leży to miasto u stóp Tatr Niżnich, które od Tatr właściwych wielka równina rozdziela, poprzerzynana licznemi potokami. Na horyzoncie północnym siniały wierchy jeden za drugim, te, co to od Czerwonych Wierchów począwszy okalają na zachodzie doliny: Kościeliską, Chochołowską, Kamienistą, Raczkową i t. d.
Krańcem zachodnim tej panoramy był Chocz, a wschodnim Krywań. Poza Hradkiem gościniec opuszcza brzeg Wagu a wstępuje w dolinę Hibicy, następnie na wyżynę bezleśną, wśród której leży wieś Wyhodna. Przykre ona na nas zrobiła wrażenie, przedewszystkiem z powodu zupełnego braku drzew i krzewów, tak, że nędzne domostwa stojąc na kupie bez ładu nastermane, ponad suchem łożyskiem strumyczka, miejscami tylko się słabo sączącego, nadają tej osadzie smutne wejrzenie. Już to jakakolwiek roślinność, choćby najlichszą chatkę ozdabia i przyjemne sprawia uczucie. Bydło jednak, które właśnie pędzono z pastwiska do domu na południe, tak było ładne, że trudnem wydawało się przypuszczenie, aby ono do mieszkańców tak nędznej osady należało.
Spiekota dojmowała nam i naszym koniom nielitościwie, szukaliśmy sposobnego miejsca na popas, a tu o to nie było łatwo. Słyszałem i czytałem interesujące opisy o Belańsku, zalecanem dla turystów, pragnących zwiedzić szczyt Krywania. Tam skierowałem naszą karawanę, lecz napróżno, bo karczmarka nic z żywności dla gości nie miała i dopiero do Ważca po nią posyłać chciała. Przekonałem się, że przy zmienionych dziś torach wycieczek tatrzańskich, Belańsko straciło swoje przeznaczenie. Z węgierskiej strony wszyscy teraz podróżni na Krywań podążają od jeziora Szczyrbskiego, a z polskiej nigdy nie mieli potrzeby schodzić tak daleko na równinę. Położenie Belańska, jest piękne. Wśród ożywionej drzewami okolicy, z wspaniałym na Tatry widokiem nad potokiem tej samej nazwy, wypływającym z Wielkiego Żlebu, a więc jakby z pod serca Krywania, stoi karczma i leśniczówka z zabudowaniami gospodarskiemi, przy gościńcu głównym z Liptowa na Spiż wiodącym. Tu zwykle nocowano przed wyjściem na Krywań, brano ztąd przewodnika, konie pod wierzch i prowiant na całą wycieczkę, ztąd pochodzi rozgłos Belańska w dawniejszych podróżach do Tatr.
Za pół godziny stanęliśmy we Ważcu przed zajazdem, który wyjątkowo nie znajdował się w żydowskich rękach. Tu nam i furmanom nagotowano gospodarski obiad, za który o połowę mniej zapłaciliśmy, niż w innych hotelach i karczmach, i w chłodnem, porządnem mieszkaniu przepędziliśmy porę największej spiekoty. Dlatego, że nasi górale dostali tu na obiad po tęgiej porcyi pieczeni baraniej, więc Ważec najmilszem im został wspomnieniem z całej podróży.
Biedną dziedzinę z nędznym kościółkiem oblewa Biały Wag. Drzew tu nie brak między domostwami. Krywań ztąd przedstawia się imponująco jako najwyższy i najciekawszy szczyt z całego łańcucha Tatr. Przy wyjeździe z Ważca ujrzeliśmy chmurki czepiające się niektórych wierzchołków gór, ale te nam widnokręgu nie popsuły, nim zdążyliśmy na grzbiet, tak zwany Leskowiec, który jest działem wód. Wzniesienie 916 mtr. (2898 stp. wied.) nie jest tak doniosłem, jakby się spodziewać należało na rozdziale odrębnych dorzeczy dwóch mórz, tylko widnokręgowi z tej wyżyny przyznać trzeba wspaniałość i rozległość na wszystkie strony. Od zachodu ziemia Liptowska aż po Rosenberg, na południe Niżnie Tatry, na wschód ziemia Spiska, a na północ Tatry w całej grozie z śnieżnemi dolinami, potarganym grzbietem i z ich podnóżami o ciemnych borach i zieleniejących majowo polanach i pastwiskach.
Po nad nami odbywała się walka na niebios przestrzeni. Od zachodu ciągnęły chmury deszczowe, które zlewały strumieniami dolinę Liptowską, przyczem grzmiało i huczało, i nawet padło trochę kropli deszczowych; cieszyliśmy się nadzieją odchłodzenia i skropienia kurzu na gościńcu. Na górnem jednak rozdrożu, inaczej się stało. Chmury się rozdzieliły, jedne poszły w Niżnie, drugie w Wysokie Tatry, a nad nami świeciło słońce dalej. Wierchy powoli tonęły w mgle, dolatywał nas z pośród gór odgłos gromów, wychylały się jedne wierzchołki, chowały drugie, czem się delektując przez Szczyrbę wjechaliśmy wąwozem koło Waljerowej Góry na dolinę Popradu. Stanęliśmy o trzy kwadranse na 5 godz. przed jakimś dworem wśród wspaniałych drzew.
Była to Łuczywna, siedziba znamienitej rodziny Szakmarych. W roku 1851 poznał tu Zejszner 87 letniego starca, dziedzica tych dóbr, który mu opowiadał, jak przed 50 laty posadził limby z dolin tatrzańskich zebrane koło dworu, i te już wtedy wyrosły na piękne drzewa i wydawały szyszki z orzeszkami. Potem posadził tenże sam Szakmary w parku całe aleje limbowe i te mu się udały, a następnie 2 morgi na przyległej górze obsiał nasieniem limbowem, z których powstał bujny las. Wiedząc o tej osobliwości, sprawdzałem ją własnemi oczami z uwielbieniem, czego się nigdzie u nas nie ogląda.
Z pośród ślicznych, bujnych i wielkich drzew limbowych bielił się dwór Szakmarych. Z otwartego okna dolatywał dźwięczny śpiew panny Szakmarowny, w której żyłach płynie krew sławnego Beniowskiego, konfederata Barskiego, króla Madagaskaru. Jego córka była żoną Szakmarego dziedzica tej oto właśnie Łuczywny.
Udaliśmy się od dworu do klimatycznego zakładu założonego ztąd o pół mili przy samej kolei żelaznej. Cienista aleja prowadzi przez las do parku ozdobionego pięknemi budynkami, gazonami, stawami i wodotryskami. Z tarasu przy kawiarni rozglądaliśmy się po uroczej okolicy, tylko się nam tu głucho i pusto wydawało. Wytłomaczyła nam tę zagadkę, jakaś ładna i uprzejma dama na werandzie siedząca, że goście z powodu pięknej pogody udali się w ogóle wszyscy ku Tatrom, garstka ich oczekiwała przybycia pociągu kolei żelaznej.
Dalszą drogę ku miastu Popradowi odbywaliśmy już o chłodzie, bo słońce się za chmury schowało, i Tatry całkiem w mgłach utonęły, pozbawiając nas przez to zawsze pożądanego ich widoku.
Z Łuczywny wyjechaliśmy o 640 godz., a o 8 godz. o zmroku stanęliśmy na rynku Popradzkim. Domy zajezdne i hotele były zapełnione gośćmi, żeśmy rozdzieleni na grupy, noclegu szukać musieli w zaimprowizowanych pokojach gościnnych przy winiarni.
Mając na drugi dzień daleką drogę przeznaczoną, ze zboczeniem z toru naokoło Tatr dla zwiedzenia Lodowni Dobszyńskiej, która mieści się o 5 godzin od Popradu w Niżnych Tatrach, wstaliśmy przed świtem. Nim wszyscy się zebrali, w każdem miejscu należytości popłacili, minęła 5½ godzina. Czas był mglisty, nic wokoło widzieć nie było można i zanosiło się na zupełną słotę. Nie traciłem jednak nadziei pogody dlatego, że tegoroczne lato odznaczało się dziwną wstrzemięźliwością od deszczu.
Z Popradu wiedzie osobny gościniec wprost na południe ku Niżnym Tatrom przez pola, następnie środkiem lasu. Tu natrafiliśmy na pierwszą osadę letnią: Blumenthal z kilku domami w których się mieścili goście szukający letniego wytchnienia w najbliższem sąsiedztwie miasta. Dalej bezustannie w górę wiedzie gościniec przez las śliczną okolicą. Z wielkim nakładem łamano tu skały na rozszerzenie szosy. Wije się ona w zakręty wśród bujnej roślinności. Drzewa szpilkowe z liściastemi pomieszane pięknie ozdabiają grzbiet Ugowski, któryśmy przebywali dla dostania się na dolinę Hernadu.
Tu natrafiliśmy na dużą wieś Hranownicę (wzn. 613 mtr. 1939 stp.) i poza nią znowu wjechali w inne pasmo gór, ciągle w kierunku południowym. Śliczna dolina z fantastycznemi skałami, z olbrzymiemi przy drodze głazami, bujnym lasem porosła, nastręczała nam sposobność napawania się jej wdziękami. Obok szosy toczył się strumień. Okalające tę dolinę góry sięgają przeszło 1000 metrów (3163 stp.).
W 2½ godziny dojechaliśmy do Wernaru, wsi położonej głęboko wśród gór, zkąd czekał nas wyjazd bardzo górzysty. Trzeba było pozwolić furmanom konie popaść. Rozpytywaliśmy się tu o odległość Dobszyny od Wernaru, zkąd jeszcze naliczono nam jej 5 godzin. Z kwaśną miną powzięliśmy taką wiadomość, bo to nam nie dawało nadziei powrotu jednym dniem do Popradu. Pokazało się jednak potem, żeśmy na niewłaściwie postawione pytanie fałszywą odpowiedź odbierali. Grota bowiem lodowa Dobszyńska, nazywa się wszędzie na okolicę Lodownią, a Dobszyna jest miastem o 13 kilometrów dalej położonem, dokądeśmy nie mieli wcale zamiaru jechać.
Przytem ktoś nam zaręczał, że do owej Lodowni puszczają tylko dwa razy na dzień, tj. o 11 godz. rano i o 2 godz. popołudniu, a więc obawialiśmy się straty czasu w razie opóźnienia. I to się pokazało baśnią. Powozy i bryczki zajeżdżały ciągle przed karczmę w Wernarze, któremi goście podążali do tego samego, co i my celu, do Lodowni.
Cyganów, rozumie się i tu nie brakło, którzy swojem natręctwem w podróżach po Węgrzech stają się nieznośną plagą. O godzinie wpół do 9 puściliśmy się z Wernaru przy posępnym horyzoncie ale bez deszczu. Gościniec wije się tu ciągle w górę, przeróżnemi zakrętami często tak, że patrząc nań w dali, niewiedzieć, kto jedzie tam, a kto z powrotem. Całą godzinę biedne konięta ciągły nasze wozy na grzbiet góry Popowej (1056 mtr. 3341 stp.). Okolica prześliczna, postępując wprost ścieżkami na przełaj, wyprzedza się o wiele wszelkie pojazdy. Rozmaitym lasem pokryte góry z widokami na przyjemne w około doliny upajają swoją wonią i czystem prawdziwie powietrzem. Szliśmy ciągle pieszo do grzbietu.
Wzniósłszy się tak w górę, potem naturalnie przypadło długo zjeżdżać na dół, również w zakręty. Roztwarła się nam dolina Hnilca, a na niej Puste Pole, miejscowość z domem zajezdnym i pałacykiem myśliwskim księcia Koburg-Gothajskiego, dziedzica niniejszych dóbr.
Tu rozchodzą się drogi, jedna ku południowi wiedzie ku Telgartowi na dolinę Hronu, druga na wschód ku dolinie Stracenie po nad potokiem Hnilcem. Tą ostatnią puściliśmy się za drugimi i wjechali w zwartą dolinę. W 3 kwadranse od wierzchu góry Popowej (o 1015 godz.) ujrzeliśmy jakiś hotel, z silnym od frontu wodotryskiem. Tu był już cel naszej podróży, znajdowaliśmy się na stoku góry mieszczącej w sobie ową Lodownią Dobszyńską. Razem z popasem w Wernarze zajęła nam droga z Popradu niespełna 5 godzin. Furmani zajechali do stajni, a my wszedłszy na parterową werandę, odczytowaliśmy różne uwiadomienia, porozwieszane po ścianach. Z ludzi nie było widać nikogo.
Dopiero wstąpiwszy na piętro, znaleźliśmy się w tłumie ludzi różnych, którzy nie wiem, co tu robili, bo do Lodowni ani połowa się nie wybierała. Z napływem turystów stosunki się tu odrażająco zmieniły. Drogość i wyzyskiwanie gościa na każdy możliwy sposób manifestuje się wyraziście w hotelu pod Lodownią.
Wedle opisów, rozszerzonych gorliwie wszędzie, ma w Lodowni trwać w lecie mróz od 0° do -3½°, stosując się do tej właściwości, nabraliśmy na siebie paltoty grube zimowe i szale, a że z hotelu ćwierć mili trzeba iść w górę ścieżkami w zakosy do otworu Lodowni, wypadło się rozebrać z okrywek, i dźwigać je w pocie czoła. Dobiliśmy się nareszcie do jakiejś budy drewnianej, gdzie nam przewodnik polecił zaczekać, nim pieczarę oświecą, a dla zabicia czasu dał książkę z listą gości do zapisania swoich imion.
O ¾ na 12 godz. na nowo dobrze odziani ruszyliśmy z werandy przed otwór w skale widoczny, sztaketami zamknięty, zkąd chłód mroźny nas obejmował. Przewodnik odebrał bilety, zamknął za sobą furtkę i kazał nam wchodzić kolejno po schodach w otwór ciemny. Szczeliny skalne tu już zalegał lód topniejący. Po nad otworem umieszczona jest tablica marmurowa z napisem madziarskim na cześć Eugeniusza Ruffiniego, który tę grotę w r. 1870 odkrył. Prof. Świerz miał z sobą dokładny Kapellerowski ciepłomierz dla sprawdzania cyfer ciepłoty. Na zewnątrz Lodowni w lesie dnia 6 sierpnia 1884 roku, było ciepła 21,°4 Celsiusa.
Najprzód stąpa się po 18 schodach, dalej po deskach do obszernej sali 120 mtr. długiej, a szerokiej od 35 do 60 mtr., wysokiej od 10 do 11 mtr. Ściany i sklepienie z wapiennej skały, dno tj. podłogę tworzy lód brudnego koloru, z której wznosi się słup lodowy do sklepienia jak kryształ przeźroczysty i kilka innych słupów nie sięgających do wierzchu. Na słupkach drewnianych błyszczą się ordynarne lampy naftowe; dla lepszego oświecenia nosi ze sobą przewodnik drut magnezyowy i ten w ciekawszych miejscach zapala. Wtedy dopiero widać całą piękność przeźrocza lodowego.
Początkowa część pieczary, niby odrębna przestrzeń zwie się Małym Salonem, dalsza Wielkim, które się naokoło obchodzi po deskach lub po lodzie. Przy jednej ścianie wisi olbrzymia bryła lodu, imitująca wodospad zamarznięty, drugie bryły wedle fantazyi pomianowano grobowcami, to Głową Słoniową, to Pniem Drzewa, wedle podobieństwa do tego lub owego przedmiotu. We wschodnim krańcu tej górnej pieczary widać zawalenie się ściany. Gruzy z głazów pomięszanych z ziemią tworzą nasyp, któremu na zewnątrz góry ma odpowiadać zaklęśnięcie powierzchni ziemi. Ztąd po schodach drewnianych na dół schodzi się do korytarza, którego prawą stronę tworzy lodowe dno Wielkiego Salonu, lewą daje skała, z czego wnoszą, że tego ganku tu dawniej nie było, i że lód zajmował całą przestrzeń pieczary. Interesującym jest ów bok lodowy korytarza z tego powodu, iż się na nim ogląda warstwy lodu kurzem i błotem poprzedzielane, jak się one pierwotnie wytwarzały.
Taki sam korytarz prowadził z przeciwległego końca wielkiej pieczary, ale między niemi nie było połączenia, dopiero po wyrąbaniu tunelu na 6 metrów grubego, powstał jeden długi na 200 metrów korytarz, który od jego wynalazcy nazwano Korridorem Ruffiniego.
Tunel ów sprawia efekt znakomity, naśladuje naturalną szczelinę między dwiema górami lodowemi, zwłaszcza przy ich przeźroczystości, oświeconej magnezyjowym ogniem. Tu wykuto w lodzie małą izdebkę, którą nazwano kaplicą. Im głębiej się postępuje, tem dziksze kształty przybiera pieczara w tym ciągu Korridoru. Najgłębsze miejsce z ciemną odchłanią nazwano Piekłem, a jakąś w kącie zabrudzoną lodu bryłę Lucyperem.
Trzeba przyznać, że ta część jest wspaniałą. Postępuje się po jakichś dzikich pieczarach, zawalonych głazami, które się od sklepienia oderwały i dno zalegają. Doszedłszy do końca Korridoru natrafia się na schody drewniane, któremi koło różnych wytworów lodowych zwanych to Organami, to Firanką, to Damą, to Szklanną Kolumną po 150 stopniach wydostaje się gość napowrót do Małego Salonu w miejscu, którędy do lodowni wchodził.
Tu godzi się sprostować dla blagi szerzone opisy Lodowni Dobszyńskiej, I° że na zwiedzenie jej w zupełności, postępując powoli za przewodnikiem i obserwując każdy szczegół, wystarcza 3 kwadranse czasu, a nie 2 godziny, II° że wszędzie lód jest topniejącym, wszystkie poręcze, deski, ściany mokre, bo nigdzie niema mrozu. Najniższy stan ciepłoty wykazywał w Korridorze Ruffinyego +3°,5 Cel. różnica górnego piętra, tj. Salonów od Korridoru mieściła się tylko w ułomku dziesiętnym, tj. +3°,6 lub +3°,7 Cel. a nie tak, jak w opisach podają przy wejściu 0° a w prawej części Korridoru -3° Cel. Najlepszym dowodem braku mrozu jest ściekanie wody i małe jej zbiorniki przy drodze niezamarznięte.
Wedle obliczenia na miejscu podawanego wynosi cały tor od wejścia do Małego Salonu, potem przez Wielki, następnie przez Korridor napowrót do ujścia Salonów koło 500 metrów na długość, a więc trzebaby długie jakieś porobić stacye, iżby gościa pod ziemią dwie godziny zatrzymać się dało.
Wzniesienie pieczary nad powierzchnią morza oznaczono 969,5 mtr. tj. 3067 stp. wied.
Po wyjściu z Lodowni obliczył przewodnik, ile jeszcze na osobę przypada dopłaty jemu się należącej, i za zużyty drut magnezyjowy, a odebrawszy pieniądze uwolnił ze swej opieki. Zeszliśmy na dół do hotelu i zjadłszy obiad za drogie pieniądze o godz. 2 wyruszyliśmy z powrotem. Tymczasem wyrobiła się piękna pogoda, i Kralowa Hola, najwyższa góra w Niżnych Tatrach odchyliła z chmur swe czoło.
Na grzbiet Popowy wyjechaliśmy o 3½ godz., w Wernarze stanęli o 410 godz. tu zabawili godzinę dla popasu koni i przed 8 godz. wieczorem przybyliśmy na wieczerzę do Popradu. Nie chcieliśmy się tu drugą noc tułać po różnych kątach, a że na czystem niebie księżyc zajaśniał, po 9 godz. puściliśmy się nocą do Kezmarku.
Ruszyliśmy ze śpiewem, bo noc piękna, romantyczna usposabiała nas wesoło. Trzy nasze budki góralskie potoczyły się gościńcem koło brzegów Popradu i we dwie godziny dostawiły nas na rynek starożytnego miasta Kezmarku.
W dwóch przeciwległych hotelach przyszło nam się rozgościć: u Humińskiego i w miejskim, tak zwanem: „Hotel Kesmark“, bo dla 12 osób nie było w jednym hotelu dość miejsca na nocleg w czasie największego ruchu gości pod Tatrami.
Następny piąty z kolei dzień naszej podróży miał być ostatnim i obejmować nową osobliwość tatrzańską: Bialskie Pieczary, dopiero co odkryte i urządzone dla gości do zwiedzania.
Rano z Kezmarku nie łatwo się nam było wybrać, bo poprzedniego dnia wstaliśmy przed świtem, a po północy spać poszli, zatem wczas wstawać nikomu się nie chciało, przytem jedni oglądali miasto, drudzy kupowali wino, inni kwiaty alpejskie z Tatr, naklejane sztucznie na kartonach u Teresy Kussman, któreśmy jako pamiątki poprzywozili rodzinom i znajomym. Znaleźli się tu rodacy w Kezmarku, których jako znajomych odwiedzić trzeba było; dość, żeśmy ledwie o 8 godz. rano wyruszyli w drogę, zatrzymując się jeszcze po ulicach.
Pogoda piękna nam dziś sprzyjała, chociaż wierzchołki Tatr tonęły we mgle. Drogę tę jednak już dużo razy przebywałem, dla mnie więc z powodu mgły straty nie było, ale towarzysze moi niektórzy, co tędy pierwszy raz jechali, narzekali na brak czystego widnokręgu, Tatry bowiem od wschodu zupełnie inaczej, niż zkądinąd się przedstawiają, a zwłaszcza Łomnica, która tylko z okolicy Kezmarku w całej okazałości się jako królowa prezentuje.
Bliższym, chociaż złym szlakiem puściliśmy się na Rakuzany tuż za Kezmarkiem i o 9½ godz. przy Szarpańcu wjechali na gościniec prowadzący od Beli. Tu poczyna się piękna, lesista dolina zwana „Kotliną“, która się daleko ciągnie wzdłuż wapiennego grzbietu Tatr nad Koperszadami. W niespełna 3 kwadranse ztąd ujrzeliśmy nowe domostwa i pośród nich wodotrysk. Jest to właśnie dziś nowa osada, świeżo zaimprowizowana stacya klimatyczna poprzed sławnemi pieczarami Bialskiemi. Zajazd obszerny się tu znajduje, dobra restauracya i nie droga, oraz mieszkań trochę dla gości. W naprzeciwległej górze lesistej, w Kobylim Wierchu, mieszczą się owe jaskinie, do których porządna, szeroka i połoga droga prowadzi przed sam do nich otwór.
Zjedliśmy najprzód śniadanie i zamówili bilety do zwiedzenia groty. Całe tu obejście wcale przyjemniej się przedstawia, niż przy Lodowni Dobszyńskiej. Kierują tu zwiedzaniem pieczar dwaj ich wynalazcy: Wierbowski i Britz w imieniu właścicieli tej okolicy, gminy miasta Biały, czyli Beli. Nie czuć tu owego za granicą zwykłego ździerstwa gości na każdym kroku, jakie kwitnie w Lodowni Dobszyńskiej.
Za pomocą trąbki odbyły się sygnały do oświecenia pieczar, poczem o 11 godz. ruszyliśmy gromadnie wspomnianą drogą przez las w górę i postępując powoli, wpół godziny stanęliśmy przed budynkiem drewnianym, który służy za schronienie dla gości przed wejściem do wnętrza pieczar.
Wejście to jest obecnie tak poprawione, że bez schylania się wygodnie korytarzykiem wązkim i skośnym dostaje się każdy pod ziemię. Fantastycznie dosyć wygląda ów otwór.
Przewodnik ma tu drut magnezyowy porządnie osadzony w rączce z reflektorem i wskazówką, ile drutu się spaliło za każdym razem. Oświecenie pieczar również elegancko jest tu urządzone; stoją świece stearynowe wszędzie lub wiszą żerandole dróciane z takiemi świecami. Tylko komunikacye nie są dotychczas odpowiednio wykonane[12], co się da wytłomaczyć zanadto wielkiemi kosztami w stosunku do ilości zwiedzających osób. Obszar przytem pieczar Bialskich tak jest ogromnym, a teren tak ciągle rozmaitym, że spiesząc się ledwie za pół trzeciej godziny zdoła je człowiek obejść, w którym to terminie 2000 schodów trzeba minąć. Z tej przyczyny nie każdy może się odważyć na zwiedzenie pieczar Bialskich. Siłę w nogach, zwłaszcza w kolanach odpowiednią musi mieć ten, co je chce poznać, a przytem dobry wzrok, by w miejscach mniej oświeconych nie utykać, i zgrabność w wychodzeniu i schodzeniu z górnych do dolnych kondygnacyj, by za swem towarzystwem wszędzie nadążyć.
Pieczary Bialskie (na Spiżu zwane Belaer Tropfsteinhöhle) są jakby labiryntem podziemnym, składającym się z wielu jaskiń różnej miary i w rozmaitem względem siebie położeniu. Jedna jest pozioma, druga prostopadła, inna nachylona i głęboka jak odchłań, inna wyniosła, jak wnętrze wieży, ta obszerna i wysoka, owa niska a długa, inna maleńka, jak gabinecik i t. d. Po równi bardzo rzadko się tu stąpa, tylko ciągle po schodach na dół i do góry nad przepaściami. Ściany, sklepienia, dna tych pieczar są białe, ustrojone w stalaktyty i stalakmity najfantastyczniejszych kształtów. Miejscami znajduje się ił, a nawet zbiorniki wody czystej z ciepłotą +4,°5 Cel. W powietrzu panuje chłód (dnia 7 sierpnia 1884 roku było +10° Cel.) bardzo stosowny do tego ruchu, jakiemu poddanym jest gość przy ciągłym spinaniu się, jakby na wieżą, lub schodzeniu do głębin.
Najwraźliwszych widoków dostarczają miejsca, w których formacye stalaktytowe tworzą jakieś niby zaczarowane buduary, o dziwnie fantastycznych kształtach w barwie jasnej. Niektóre z nich tak są delikatne, że imitują firanki koronkowe. Z dna wznoszą się potężne stalakmity, przypominające niby zaklęte postacie mnichów, rycerzy, karłów, olbrzymów i t. p. A wszystko to silne tak, iż drobnego jak palec stalaktytu nie oderwie ręką, bez pomocy narzędzia.
Służyły one też badaczom za klamry do uczepiania drabin, gdy się po nich w nieznane im zakątki i odchłanie zapuszczali. Ponazywano tu po imieniu wszystkie pieczary i odznaczające się pośród nich nadzwyczajnością kształtów stalaktyty i stalakmity, mniej więcej w następującym porządku: Dzika Jama, Głębia, Śpiewalnia, Djabla Dziura, Parnas, Dwór Kaltsteina, Skarbiec, Kaplica, Cmętarz, Sala Królewska, Mały Dwór, Zwaliska, Kalwarya, Wodna Pieczara Britza, Sala Werbowskiego, Świątynia Rusałek, Tum, Kolumnada, Biały Dwór i t. p., to są różnej miary groty. Wśród nich pomianowano wybitniejsze i oryginalnością kształtu uderzające formacye naciekowe Palmą, Górą Sinaj, Kolumną Vendome, Amboną, Pustelnikiem, Dzwonem, Hełmem Arpada i t. d. a nawet zbiorniki wody lub pewne miejsca noszą własne imiona np. Zdrój Britza, jest jeszcze Nyża Kolbenheyera, Ścieżka Webera, Schody Husa i t. d.
Kulminacyjnemi punktami pieczar Bialskich są dwie salki położone w najwyższych sobie przeciwległych krańcach, tj. Skarbczyk (Statueten Cabinet) i Świątynia Rusałek (Nixenheim). Jedno i drugie czarujące sprawia wrażenie, coś jak w guście wschodnim buduarek koronkami ustrojony naokoło, tylko że je nie z nici, lecz z jakiejś masy biały wyrobiła natura, spotrzebowawszy na tę pracę wiele tysięcy lat. Obliczył jakiś badacz stalakmitów, że na utworzenie się z owej wapiennej cieczy mlecznej jednej warstwy grubości papieru potrzeba koło 14 lat czasu. Proszę sobie wyobrazić, jakiej liczby lat dosięgają stalakmity Bialskie te, co przenoszą wysokość olbrzymiego chłopa! Najdrobniejszy cypelek w gabinecie statuetkowym to staruch Matuzalowy, pierwsza lepsza w nim statuetka to praprababka Matuzala!
Rusałkom przyznano drugi czarowny zakącik, któremu za posadzkę służy źwierciadło wody. W przeźroczystym stawku przegląda się żerandol oświecony jasno, a po powierzchni pływa gondola z jarzącemi świecami. Przez niski a szeroki otwór zagląda się do tej czarnoksięskiej groty, położywszy się na podesłanym dywanie.
Aby sobie nieprzeszkadzać w zwiedzaniu pieczar, grona towarzyskie mijają się w pewnych ku temu sposobnych miejscach, i kto tu wprzód zdąży, czekać musi nadejścia drugiego towarzystwa, bo z wysokich piąter są schody wąskie tylko na jednę osobę, i nie dają się z nikim rozminąć. W takich razach czekający zabawiają się śpiewem. Za naszego w Pieczarach Bialskich pobytu rozlegały się tu polskie i madziarskie pieśni. Płeć żeńską reprezentowało kilka przystojnych węgierek.
Obeszliśmy wreszcie całą przestrzeń podziemną tę, którą urządzono już sposobnie do zwiedzania; dalsze odchłanie, któreśmy spotykali, ciemnością i głębią przestraszały. Rzucane kamyki długo tam leciały i odbijały się o ściany.
Reprezentanci gminy Beli, kierujący temi grotami twierdzą, że się one ciągną bardzo daleko w tem paśmie wapiennym, i myślą zwiedzanie ich, jeżeli nie rozszerzyć, to przynajmniej o tyle jeszcze polepszyć, aby przez przebicie otworu z dolnej pieczary zrobić wychód wprost na zewnątrz.
Wrażenie, jakie się wynosi z jaskiń Bialskich jest bez porównania potężniejsze, niż z Lodowni Dobszyńskiej. Lodowe bowiem utwory oglądamy corocznie w zimie, a to, że je widzimy w pieczarze podziemnej i przy sztucznem świetle, nie jest tak zdumiewającem, jak owe cudownie rzeźbione odchłanie stalaktytowe, których się lada gdzie znachodzi. Obszar zresztą i wysokość tych tu pieczar białych imponować musi widzowi każdemu.
Po powrocie z podziemnych odchłani zasiedliśmy na wielkiej werandzie do stołu, aby zaspokoić głód po dość uciążliwej wycieczce. Wesoło nam tu było i dlatego także, że tak blisko do domu. Ztąd do Zakopanego jest siedem godzin drogi. O wpół do 4 godz. wyjechaliśmy z osady pod Bialskiemi Pieczarami gościńcem ku zachodowi, do głębi romantycznej Kotliny. Za Kardolinem osadą górniczą, dopiero właściwie zaczyna się najpiękniejsza część tej doliny. Nad szumiącym po głazach potokiem wije się ciągle droga między górami lasem okrytemi, z pośród którego tu i owdzie wystają malownicze skały. Nie trudno tu o wodospady. Gościniec i liczne mosty na tej drodze zastaliśmy teraz w porządku, a nawet poręcze się znalazły. Są to pale gęsto nawbijane nad urwistemi brzegami strumienia burzliwego, na czem tu właśnie zbywało, że teraz bezpiecznie puszczać się można przez Kotlinę, nawet w nocy, pomimo spadzistych brzegów.
Godzinę jechaliśmy wśród najpiękniejszej okolicy, potem przez wieś Żdzar, aż do przełęczy bezleśną okolicą. Widok łańcucha tak tu zwanych Bialskich wapieniowych Alp (Belaer Kalk-Alpen) urozmaica jazdę.
O wpół do 6 godz. minęliśmy czwarty z kolei w naszej podróży dział wodny, Przełęcz Żdzarską (1081 mtr. 3420 stp.). Łączy ona Tatry ze Spiską Magórą; po stokach jej wschodnich wody płyną do Popradu, po zachodnich do Białki, a z nią potem do Dunajca. Ludność tu wszędzie polska, Żdzar[13] zamieszkują polscy górale. Na przełęczy od wschodu kończy się golizna, a zaczyna śliczny las mieszany. Wspaniałe buki pośród pięknych smreków, wraz z bujnemi, różnemi krzewami, ożywiają niezmiernie okolicę. Gościniec wiedzie na dół w zakręty, potem na most, dachem osłoniony po nad potokiem Jaworowym, który szumnie uchodzi z pod Lodowego szczytu. O 6 godz. stanęliśmy w Podspadach dla napicia się wody. Nie trzeba było ku temu szukać źródła; naczerpana z potoku nie ustępowała w niczem wodzie zdrojowej.
Dalej kierunek naszej drogi się zmienił, bo z Podspadów zamiast przez Jaworzynę Spiską, Łysą i Głodówkę dla złej drogi, puściliśmy się na Bukowinę przez Jurgów. Gościniec tędy stosunkowo lepszy ze ślicznemi na Tatry widokami bywa miejscami trochę wrażliwy, gdzie Białka ma wysokie bardzo brzegi i do tego urwiste, a o poręczach nad niemi jeszcze się tu nikomu nie śniło. Jak się tu kto zabije razem z końmi, urząd drogowy nabierze przekonania o potrzebie poręczy.
Najwyższe szczyty Tatr wychylały się z pośród chmur, albo w nich tonęły, uwydatniając sławę widnokręgu z tej strony. Już o zmierzchu stanęliśmy w Czarnej Górze nad brzegiem Białki, którą przyszło przebywać na jednej odnodze po złym bardzo moście. Na głównym korycie wozy poszły w bród, a my piechotą po dylach z popsutego mostu. Tu koło tartaku i obok karczemki zrobili furmani popas. Korzystając z czasu, roznieciłem ogień, by wodę uwarzyć na herbatę. Znaleźli się tu zaraz pomocnicy, to górale, to cyganie, a nawet żydówka ze stołem i ławkami dla naszej wygody do wieczerzy pod drzewem. Tymczasem zapadła noc zupełna, a z nad Łomnicy wysunął się księżyc w pełni. Tego nam jeszcze było potrzeba na uwieńczenie naszej wyprawy.
Nad brzegami szumiącego potoku, w polu u stóp Tatr, przy cygańskiej „watrze“ popijać herbatę i przy pogwarce o poznanych co dopiero dolinach, zamkach, miastach, pieczarach, spędzić półtorej godziny wśród jasnej księżycowej nocy. Towarzystwo nasze składali: Ks. Bodgalski Czesław, bernardyn ze Lwowa, Ciechomski Erard Wiktor profesor języka francuskiego z Krakowa, Czubek Jan prof. gimn. z Krakowa, Eljasz Walery, artysta-malarz z Krakowa, Krosnowski Jan, akademik z Warszawy, Langner Jędrzej kupiec ze Lwowa, Nycz Karol, rządca szpit. św. Łazarza z Krakowa, Sokołowski Władysław, obywatel z Warszawy z żoną i córką, Świerz Leopold, prof. gimn. z Krakowa i Węgliński Leon, obywatel z Bukowiny.
Czekała nas jeszcze trudna przeprawa przez Murzasichłe, ale tośmy postanowili, co niebezpieczne do jazdy, przebyć pieszo, a zresztą księżyc rozpraszał ciemności. Szczęśliwa gwiazda wiodła nas w całej tej pięciodniowej podróży bo nawet księżyc dopiero się skrył za chmury, gdyśmy po północy przyjechali do Zakopanego.
- ↑ Biblioteka Warszawska z r. 1853, tom III.
- ↑ Arva vara. Irta Kubinyi Miklos.
- ↑ Zakon rycerski Templaryuszów powstał r. 1119, a r. 1314, został zniesionym bullą papieża Klemensa V-go. Wprzód ich wytępił król francuski Filip, aby sobie przywłaszczyć ich majątek. Spalić on kazał na stosie r. 1310, mistrza Templaryuszów i braci, jakich mu się udało pochwycić.
- ↑ Kronika Bielskiego, str. 668.
- ↑ Kubinyi, Arva vara.
- ↑ Janota o Żywiecczyźnie.
- ↑ Majláth. Geschichte der Magyaren.
- ↑ Zamek Orawski, Kłosy z roku 1835, w Warszawie tom XLI.
- ↑ Ambroży Grabowski: Skarbniczka. — Wiadomości starożytne o Krakowie.
- ↑ Kubinyi. Arva vara.
- ↑ Majlath. Geschichte der Magyaren.
- ↑ W chwili druku niniejszego opisu urządzenie komunikacyj w Pieczarach Bialskich znacznie postąpiło naprzód i ciągłemu jeszcze podlega ulepszeniu.
- ↑ Niektórzy utrzymują, że się powinno pisać i mówić Żar, a nie Żdzar, co nie jest jeszcze rzeczą zbadaną.