Nasze serce/Część druga/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Nasze serce
Wydawca M. Skulska d. Wojnar
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre coeur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Nazajutrz rano zobaczyli się, by się pożegnać Przed drzwiami hotelu. Wyszedłszy wcześniej pokoju, Andrzej Mariolle czekał na nią, z radością i niepokojem. Co teraz uczyni?... Co mu powie?... Co się z nimi stanie?... Zacznie się dlań szczęście, czy udręka?... Mogła nim rozporządzać dowoli — uczynić zeń męczennika lub człowieka nieświadomego swej woli, podobnego do palacza opium... Postanowił iść pieszo obok powozu do chwili rozstania; oni powracali do Avranches, on do Saint-Malo, zmuszony wytrwać w swem kłamstwie.
Kiedyż ją znowu zobaczy? Czy skróci pobyt u krewnych, czy też opóźni chwilę powrotu do Paryża? Zdjęty niewypowiedzianą trwogą, lękał się pierwszego jej spojrzenia, pierwszych słów; nie widział jej bowiem wcale i prawie sobie nic nie powiedzieli podczas krótkiej pieszczoty nocnej. Oddała mu się dobrowolnie, ale ze skromną wstrzemięźliwością; nie lubując się jego pieszczotami, odeszła lekkim krokiem, powiedziawszy tylko: „Do jutra mój przyjacielu!“
Krótkie to dziwaczne zetknięcie sprawiło Andrzejowi Mariolle zawód, ów nieuchwytny zawód mężczyzny, który nie zdołał zebrać całego plonu dojrzałej już miłości; zarazem jednak odniesione zwycięstwo wprawiało go w stan upojenia, dając niechybną nadzieję powetowania sobie reszty.
Silny dreszcz wstrząsnął jego ciałem, na dźwięk jej głosu. Mówiła głośno, jak gdyby zirytowana jakiemś żądaniem ojca, a gdy zeszła ze schowdów, zaciśnięte jej usta zdradzały gniew i rozdrażnienie.
Mariolle podszedł o dwa kroki; zobaczyła go i uśmiechnęła się. W oczach jej przemknął łagodniejszy blask i rozświetlił całą twarz. Serdeczny uścisk dłoni zdawał się niemem potwierdzeniem, że z własnej woli i bez żalu oddała mu się w posiadanie.
— Rozstajemy się zatem? — spytała.
— Niestety nie potrafiłbym wypowiedzieć, jak bardzo mi przykro.
— Wszak nie na długo — szepnęła.
Widząc, że pan de Pradon nadchodzi, dodała w przyciszonym głosem:
— Niech pan powie, że wyjeżdża na dziesięć dni do Bretanji; naturalnie pan tego nie uczyni.
W tejże chwili nadbiegła pani Valsaci mocno wzburzona.
— Co słyszę? Ojciec twój powiada, że chcesz wyjechać pojutrze? Wszak przyrzekłaś pozostać przynajmniej do przyszłego poniedziałku.
Trochę zachmurzona odparła:
— Mój ojciec nie nauczy się nigdy, że czasami nie wypada mówić wszystkiego. Ciocia wie, że newralgja dokucza mi zawsze nad morzem, a chcąc zapobiec w tym roku dłuższej kuracji, wspomniałam o przyspieszeniu naszego wyjazdu, zresztą pomówimy o tem później.
Woźnica kilkakrotnie już przypomniał Andrzejowi, iż czas jechać, by się nie spóźnić na pociąg do Pontorson.
— Kiedy pan wraca do Paryża? — spytała pani de Burne.
Mariolle zawahał się na chwilę.
— Nie wiem jeszcze. Chciałbym zwiedzić Saint Malo, Brest, Douarnenez, zatokę Trépassés, wyżynę Raz, Audierne, Penmarch, słowem cały ten piękny zakątek Bretanji. Sądzę, że podróż ta zajmie mi...
Po chwilowem obliczaniu w myśli dodał:
— Czternaście do dwudziestu dni.
— To długo! — zawołała, śmiejąc się. — Ja zaś wyjadę stąd za dwa dni najdalej, jeżeli będę tak rozstrojoną jak tej nocy.
Nie posiadając się z radości, miał ochotę krzyknąć głośno: „Dziękuję“. Opamiętał się jednak i poprzestał na namiętnem ucałowaniu jej ręki, którą podała mu po raz ostatni.
Po tysiącznych uściskach, podziękowaniach i zapewnieniach sympatji, pożegnał państwa Valscaci i pana de Pradon, uspokojonego trochę wiadomością o tej podróży i wsiadłszy do powozu odjechał, ciągle się za nią oglądając.
Wrócił wprost do Paryża, nic po drodze nie widząc. Przez noc całą uwięziony w wagonie, z przymkniętemi oczyma, z założonemi rękoma, rozpamiętywał wciąż chwilę urzeczywistnienia swych marzeń. Zaledwie przestąpił próg swego mieszkania i wszedł do zacisznej bibljoteki, w której siadywał zazwyczaj, pisywał i prawie zawsze czuł się spokojnym w miłem towarzystwie książek, skrzypiec i fortepianu — ogarnęła go wnet owa męczarnia oczekiwania, trawiąca go rączką nienasyconą serca niespokojne.
Nie pojmując dlaczego nic go nie bawi, ani zajmuje, dlaczego czytanie, muzyka oraz inne zajęcia, którym zwykle się oddawał nie mają dziś dla niego najmniejszego powabu, zadawał sobie pytanie, co począć, aby uśmierzyć ten nowy niepokój. I nagle poczuł nieprzepartą, niczem niewytłómaczoną potrzebę wyjścia z domu, przechadzki, ruchu — potrzebę, która właściwie jest tylko wynikiem oddziaływania umysłu na ciało oraz instynktownem, nieprzepartem pragnieniem szukania i znalezienia osoby, zajmującej nasze myśli.
Zarzucił palto, wziął kapelusz, otworzył drzwi i schodząc ze schodów, zadawał sobie pytanie: „Gdzie ja idę?“. Teraz dopiero przyszła mu myśl, nad którą się dotąd nie zastanawiał, że chcąc ją spotykać nadal, musi mieć zaciszne, ładne mieszkanko na ustroniu.
Szukał więc, chodził, przebiegał ulice, następnie aleje, nakoniec bulwary, wypytując uprzejmie uśmiechnięte stróżowe i podejrzanie wyglądające panie, które odnajmowały umeblowane pokoje, dość wątpliwej jakości i wieczorem powrócił do domu zniechęcony. Nazajutrz od dziewiątej rano rozpoczął znów poszukiwania, aż wreszcie nad wieczorem w głębi jednego z ogrodów przy ulicy d’Auteuil znalazł niewielki pawilon, który w przeciągu dwóch dni miał być urządzony przez mieszkającego w sąsiedztwie tapicera. Mariolle zajął się osobiście wyborem materjałów; zamówiwszy bardzo proste meble z drzewa pomalowanego na zielono i puszyste dywany. Ogrodem miał się zająć piekarz, mieszkający w pobliżu, a żona podjęła się usługiwać i sprzątać pokoje. Ogrodnik z tejże dzielnicy otrzymał polecenie upiększenia ogródka klombami kwiatów.
Wydawszy wszystkie rozporządzenia Mariolle koło ósmej powrócił do domu, gdzie na biurku zastał telegram. Z bijącem sercem przeczytał:
„Będę w domu wieczorem. Bliższych wyjaśnień udzieli

Michalina“.

Mariolle nie pisał do niej dotąd z obawy, aby list nie wpadł w cudze ręce, wobec tego, że miała wyjechać z Avranches. Teraz dopiero, usiadłszy przy biurku, wylał na papier uczucia przepełniające mu duszę. Trud to był ciężki, gdyż wszystkie wyrażenia, zdania, myśli nawet wydawały mu się zbyt śmieszne, słabe i bezbarwne, do odtworzenia tak gorącego, a subtelnego aktu dziękczynienia.
List otrzymany od niej nazajutrz, potwierdzał wiadomość jej powrotu i zawierał prośbę, aby przez kilka dni następnych nie pokazywał się nikomu, a temsamem uprawdopodobnił swój wyjazd. Zapraszała go też, aby następnego dnia około dziesiątej rano przechadzał się w ogrodzie Tuillerów po tarasie, z którego rozciąga się widok na Sekwanę.
Przyszedł tam o godzinę zawcześnie i błąkał się długo po ogrodzie, po którym przesuwały się tylko ludzie wcześnie wstający, rzemieślnicy, nauczyciele, szwaczki, urzędnicy dążący do biur położonych po lewym brzegu rzeki — słowem wszelkiego rodzaju pracownicy. Z rozkoszą przyglądał się tym ludziom, których troska o chleb powszedni zmuszała do ogłupiającej pracy, a porównując się z nimi — w chwili, gdy oczekiwał kochanki, jednej z władczyń świata, czuł się tak szczęśliwym, uprzywilejowanym, wolnym od walki o byt, że mimowoli z wdzięcznością podnosił oczy ku niebiosom, gdyż opatrzność była dlaň równoznaczną z kolejnem następstwem błękitu i deszczu — z przypadkiem, rządzącym ludźmi i czasem.
Na parę minut przed dziesiątą wszedł na szczyt tarasu, niecierpliwie oczekując jej przybycia.
„Spóźni się! pomyślał. Zaledwie jednak zegar pobliski zaczął wydzwaniać godzinę, zdawało mu się, że dostrzega ją zdaleka, idącą śpiesznym krokiem panny z magazynu. „Czyżby ona?“ Nie dowierzał własnym oczom. Poznawał wprawdzie jej chód, ale wydała mu się tak inną w skromnej ciemnej sukience! Zmierzała jednak wprost ku schodom prowadzącym na taras, jak gdyby często tędy chodziła.
„Lubi widocznie to miejsce i nieraz zapewne się tu przechadza“ myślał Mariolle. Uniósłszy suknię, weszła na pierwszy stopień kamienny, potem szybko wchodziła coraz wyżej, a gdy Mariolle zbliżył się, aby ją prędzej powitać, rzekła z przyjaznym uśmiechem, zdradzającym jednak niepokój:
— Co za nieostrożność! Nie można się tak pokazywać! Widzę pana już od ulicy Rivoli. Chodźmy trochę dalej, na ławkę za oranżerją. Na przyszły raz będzie mnie pan tu oczekiwał.
Mariolle nie mógł się oprzeć pokusie zapytania:
— Czy pani bywa tu często?
— Lubię bardzo to miejsce, a ponieważ przechadzam się rano, więc przychodzę od czasu do czasu, aby się nacieszyć przepysznym widokiem. A przytem nie spotyka się tu nikogo, gdy Lasek staje się niemożliwym. Tylko niech pan nie zdradzi tej tajemnicy.
— Będę milczał — z uśmiechem odrzekł Mariolle. Ostrożnie ujął jej rączkę, ukrytą w fałdach sukni i westchnął: Jakże ja panią kocham. Chory jestem z oczekiwania. Czy pani otrzymała mój list?
— Tak. Dziękuję panu. Wzruszył mnie do głębi.
— Więc się pani nie gniewa?
— Ja?... Zacóżby?... Przecież pan bardzo uprzejmy.
Szukał w myśli słów gorących, tchnących uczuciem i wdzięcznością. Zbyt był jednak wzruszony, więc tylko raz po raz powtarzał:
— Kocham!... Kocham panią.
Ona rzekła:
— Chciałam, abyś pan przyszedł tutaj, gdyż mamy także wodę i łódki. Tam było wprawdzie ładniej, ale i tutaj widok miły.
Usiedli oboje na ławce koło kamiennej balustrady ciągnącej się wzdłuż wybrzeża rzeki, sami prawie niewidzialni. Oprócz nich nikogo nie było na tarasie, z wyjątkiem dwóch ogrodników i trzech piastunek czuwających nad dziećmi.
Po bulwarze toczyły się powozy, których nie widzieli. Odgłos kroków przechodniów dolatywał tuż z pobliża. Nie wiedząc jak rozpocząć rozmowę, przyglądał się pięknemu krajobrazowi paryskiemu, od wyspy św. Ludwika i wieżycy Notre dame, aż do wzgórz Meudon. Ona powtarzała od czasu do czasu:
— Jak tu ślicznie!
On jednak opanowany wspomnieniem czarującej wspólnej wędrówki podniebnej, trawiony tęsknotą za minioną chwilą szczęścia, zawołał:
— Ach! czy pani pamięta nasz wzlot drogą Szaleńców?
— Tak, ale dotąd czuję lęk, myśląc o tej chwili. Boże! jakżeby mi się w głowie kręciło, gdybym tam poszła po raz drugi! Byłam dziwnie podnieconą: powietrze, słońce i morze odurzyły mnie poprostu. Spójrz, przyjacielu, jak śliczny widok. Ja szalenie lubię Paryż.
Spojrzał na nią w nagłem przeczuciu, że zniknęło już to, co w niej zabłysło na chwilę, tam na wsi. Szepnął tylko:
— Co mnie obchodzi przyroda, skoro pani jest przy mnie! Nic nie odpowiedziawszy, uścisnęła mu rękę.
Uścisk ten uszczęśliwił go bardziej niżby to mogło uczynić wyznanie; ciężar niepokoju spadł mu z serca i nareszcie mógł znaleźć odpowiednie słowa.
Zwolna, uroczyście niemal składał jej u stóp całe życie, aby niem do woli rozporządzać zechciała.
Przejęta wdzięcznością, a jednak nieodrodna córa stulecia wątpiącego, odrzekła z ironicznym uśmiechem:
— Proszę się nie zobowiązywać tak bezwzględnie!
Przysunął się do niej i patrząc w jej oczy głęboko spojrzeniem niemal dotykalnem, powtórzył swe zapewnienia z większym jeszcze zapałem i poezją. Wszystko, co kiedykolwiek w egzaltowanych swych listach napisał, wypowiedział w tej chwili z taką siłą przekonania, że uczuła się jakby wśród woni kadzideł. Wszystkiemi fibrami kobiety czuła pieszczotę tego hymnu, jakiego nigdy jeszcze na jej cześć nie wyśpiewano.
Gdy umilkł wreszcie, odparła z prostotą:
— Ja także kocham pana serdecznie.
Trzymając się za ręce jak uczniaki, przechadzający się po wsi parami, patrzyli teraz błędnym wzrokiem na statki sunące po rzece. Otoczeni wokół zgiełkiem Paryża, w mieście tem ogniskującem życie całego świata, czuli się więcej odosobnieni niżeli na szczycie wieżycy, strzelającej w obłoki. I na chwilę zapomnieli istotnie, że cokolwiek prócz nich istnieje na ziemi.
Ona pierwsza odzyskała świadomość rzeczywistości i czasu.
— Może jutro znów się tutaj spotkamy? — spytała.
On zamyślił się chwilę, zakłopotany tem, czego nie śmiał otwarcie wypowiedzieć.
— I owszem... i owszem... — jąkał się. — Ale czyż nie spotkamy się nigdy gdzieindziej?... Jesteśmy tu sami, to prawda... ale lada chwila może ktoś nadejść. — To prawda — odparła z pewnem wahaniem. — A jednak przez dwa tygodnie przynajmniej nie powinieneś się pan pokazywać, aby uwierzono, że pana niema w Paryżu. To tak ślicznie i tajemniczo, że o spotkaniach naszych nikt nie będzie wiedział. Skutkiem tego nie mogę teraz przyjmować pana u siebie. Nie widzę zatem...
Czując, że się rumieni, przerwał Mariolle:
— Ja także nie mogę prosić pani o przyjście do mnie. Czy nie możnaby jednak obmyśleć innego sposobu, innego miejsca?...
Nie zdziwiła się ani oburzyła, będąc kobietą praktycznego rozsądku, logicznie myślącą i nieznającą fałszywego wstydu.
— Zapewne — odrzekła. — Ale trzebaby czasu, aby znaleźć coś stosownego.
— Ja już znalazłem.
— Już?
— Czy pani zna ulicę des Vieux-Champs w Auteuil?
— Nie.
— Łączy się ona z ulicą Tournemine i Jean de Saulge.
— I cóż dalej?
— W ulicy tej, a raczej w uliczce jest ogród, a w głębi tego ogrodu domek, mający wyjście na obydwie te ulice.
— I cóż dalej?
— Pawilon ten czeka przybycia pani.
Zamyśliła się znowu, poczem bez zakłopotania zadała dwa czy trzy pytania, świadczące o kobiecej przezorności.
Widocznie odpowiedział zadawalniająco, bo wysłuchawszy go uważnie, szepnęła:
— Dobrze, przyjdę jutro.
— O której godzinie?
— O trzeciej.
— Czekać panią będę w bramie Nr. 7. Proszę nie zapomnieć. Przechodząc, zastuka pani tylko.
— Dobrze, mój przyjacielu. Do widzenia.
— Do widzenia! Dziękuję. Uwielbiam panią!
Wstali oboje.
— Niech mnie pan nie odprowadza — dodała jeszcze — proszę zostać tu z dziesięć minut, a potem wrócić do domu bulwarem.
— Do widzenia!
— Do widzenia!
Oddaliła się szybkim krokiem, z miną tak skromną, dyskretną i poważną, że w istocie można było wziąść ją za jedną z tych pracowitych dziewcząt, co wczesnym rankiem biegną ulicami Paryża do uczciwego zajęcia.
Pojechał do Auteuil, niespokojny, czy mieszkanie będzie gotowe na dzień następny.
Zastał tu mnóstwo rzemieślników. Ściany były już obite, dywany rozłożone, wbijano gwoździe, ustawiano meble i czyszczono. W ogrodzie dość rozległym, a stanowiącym szczątek dużego angielskiego parku, znajdowało się kilka starych rozłożystych drzew; małe gaiki wyglądały niby laski, dwa zielone gazony, przecięte były ścieżynami. Przed oknami domku ogrodnik poustawiał w ziemi doniczki: róż, gwoździków, geranjum, rezedy, oraz kilkunastu innych roślin, których chwilę rozkwitu można dobrowolnie przyspieszyć lub opóźnić i w przeciągu jednego dnia zamienić puste pole w ogród pełen kwiecia woni.
Mariolle doznał takiej radości, jak gdyby nowe nad nią odniósł zwycięstwo i zobowiązawszy tapicera przysięgą, że wszystkie meble będą poustawiane nazajutrz przed południem zaczął biegać po sklepach, szukając cacek, któremi przyozdobić chciał także wnętrze tego mieszkanka. Do rozwieszenia na ścianach wybrał kilka cudnych reprodukcji najznakomitszych obrazów; do ustawienia na stołach i kominkach najodpowiedniejszemi wydały mu się fajanse Decka i inne te drobne graciki, które kobiety lubią mieć zawsze pod ręką.
W przeciągu jednego dnia wydał dochód dwumiesięczny, a czynił to z prawdziwą rozkoszą, myśląc, że od dziesięciu lat wciąż robił oszczędności — nie przez oszczędność, lecz skutkiem braku potrzeb, dzięki czemu mógł teraz rozporządzać pieniędzmi po wielkopańsku.
Nazajutrz wczesnym rankiem był już w Auteuil osobiście pilnował ustawiania mebli, własnoręcznie zawieszał obrazy, układał fałdy portjer, wchodził na drabinki, perfumami zlewał firanki i dywany. Zdawało mu się, że nigdy w życiu nie spełniał równie przyjemnego i rozkosznego zajęcia. Co minuta spoglądał na zegar, liczył ile czasu dzieli go jeszcze od chwili jej przybycia, naglił robotników do pośpiechu, poprawiał i przestawiał wszystko, aby było najgustowniej i najlepiej.
Przez ostrożność, oddalił około drugiej wszystkich robotników, a wtedy, gdy wskazówki po raz ostatni krążyły po tarczy zegara, wśród ciszy zalegającej cały domek, w którym marzenia jego urzeczywistnić się miały, sam na sam z myślami swemi, przechadzając się po pokojach, mówiąc głośno do siebie, snując w wyobraźni rozkoszne obrazy zaznał najwyższego szczęścia, jakie dać może upojenie miłosne.
Następnie wyszedł do ogrodu. Słońce przedzierając się przez gęstwę liści, oświetlało prześlicznie zwłaszcza klomb róż. Nawet niebo zdawało się przyczyniać do upiększenia chwili tego spotkania. Wreszcie stanął w bramie i od czasu do czasu uchylał drzwi z obawy, czy się nie pomyli.
Trzecia wybiła godzina, powtórzona przez dziesięć zegarów innych fabryk i kościołów tej dzielnicy. Czekał teraz z zegarkiem w ręku i nagle zadrżał z radości, usłyszawszy delikatne stuknięcie do bramy, do której przyłożył był ucho, gdyż nie słyszał kroków w ulicy.
Otworzył drzwi: to ona! Spojrzała najpierw zdumiona, potem rzuciła niespokojne spojrzenie sąsiednie domy, lecz uspokoiła się rychło, przekonana, że była zupełnie nieznaną ubogim mieszkańcom przedmieścia. Następnie przyglądnęła się ogrodowi, nareszcie zdjąwszy rękawiczki, wdzięcznym ruchem podała kochankowi obie ręce do pocałowania i ujęła jego ramię.
— Boże! jak tu ślicznie! jak cudownie!... — Ile niespodzianek na każdym kroku!
Nagle, spostrzegłszy przepyszny klomb róż w blaskach słońca skąpany, zawołała:
— Ależ to istne cuda, mój drogi przyjacielu! Zerwała jedną z róż, przycisnęła do ust i przypięła do stanika. Gdy weszli wreszcie do domku, była tak radosna, że młody człowiek miał ochotę paść przed nią na kolana, chociaż czuł w głębi serca, że powinnaby więcej może zwracać uwagi na jego osobę niż na otoczenie. Przyglądała się wszystkiemu ciekawie, jak mała dziewczynka nowej zabawce, nie doznając żadnych przykrych uczuć w pięknym tym grobowcu cnoty kobiecej; oceniała wytworność urządzenia z zadowoleniem znawcy, którego upodobaniom uczyniono zadość. Przychodząc tutaj, lękała się banalnego mieszkania, wyblakłych mebli, skalanych tysiącem innych schadzek. Tymczasem zastaje wszystko nowe, świeże, rozmyślnie dla niej przygotowane. On jest istotnie całkiem doskonałym.
Zwracając się do niego, czarującym ruchem przyzywającym zarzuciła mu ręce na szyję; oboje zamknęli oczy i usta ich złączyły się jednym z tych pocałunków, dających dziwne a podwójne wrażenie szczęścia i nicości zarazem.
W niczem niezamąconej ciszy tego ustronia, twarz przy twarzy, ciało przy ciele, usta przy ustach, sam na sam spędzili trzy godziny, których rozkosz wprawiła Andrzeja w stan upojenia zmysłów i duszy.
Przed rozstaniem poszli raz jeszcze do ogrodu i usiedli w zielonej altanie, ukryci przed oczami ludzi. On przejęty zachwytem, przemawiał do niej jak do bogini, która na chwilę raczyła zstąpić ze swego piedestału; ona słuchała w milczeniu, jakby opędzając się znużeniu, które tak często wyrazem nudy przejawiało się w jej oczach po zbyt długich odwiedzinach osób, nie sprawiających jej przyjemności. Patrzyła nań jednak przyjaźnie, z czułym choć nieco wymuszonym uśmiechem i ściskając mu rękę raczej odruchowo, niżeli świadomie.
Widocznie nie słuchała tego co mówił, bo nagle nie dając mu skończyć rozpoczętego zdania, przerwała:
— Muszę już odejść. Przyrzekłam być o szóstej u margrabiny de Bratiane, a nie chciałabym się spóźnić.
Odprowadził ją do bramy, którą tu przybyła. Uścisnęli się po raz ostatni i ona odeszła, rzuciwszy wpierw badawcze spojrzenie wokół domku.
Zostawszy sam, Mariolle poczuł nagle w sercu te pustkę, jaką zostawia po sobie ukochana kobieta, poczuł to osamotnienie, jakie nas ogarnia, gdy słyszymy zamierający w oddali odgłos jej kroków.
W smutnej pogrążony zadumie, przechadzał się długo po wysypanych piaskiem ścieżynach, rozmyślając nad wiekuistym kontrastem, pomiędzy nadzieją a urzeczywistnieniem.
Parę godzin pozostał jeszcze w pawiloniku, odzyskując powoli spokój i zespalając się z nią W myśli goręcej i niepodzielniej, niżeli ona z nim namiętnych uściskach miłosnych... Wróciwszy wreszcie do domu, zjadł obiad, nie wiedząc, co je i zaczął do niej pisać.
Dzień następny wydał mu się długim, a wieczór nieskończenie nudnym. Napisał do niej po raz drugi. Dlaczegóż milczy, dlaczego nie odpowie ani słówkiem? Nazajutrz dopiero otrzymał krótki bilecik z obietnicą stawienia się w umówionem miejscu, następnego dnia o zwykłej godzinie. Niebieski ten świstek uśmierzył wreszcie ogarniającą go gorączkę oczekiwania.
Zjawiła się nazajutrz o oznaczonej godzinie, serdeczna i uśmiechnięta; a drugie to spotkanie w Auteuil nie różniło się niczem od pierwszego. Andrzej Mariolle zdziwiony był w pierwszej chwili, dlaczego w sercach ich nie rodzi się namiętność granicząca z ekstazą; lecz coraz więcej zakochany zmysłowo, zapominał marzeń o posiadaniu spodziewanem — w szczęściu otrzymanego. Przywiązywał się do niej pieszczotami, tym węzłem najsilniejszym i najgroźniejszym, jedynym, z którego otrząsnąć się niepodobna, jeżeli mocno zaciśnięty wpije się aż do krwi w ciało mężczyzny.
Dwadzieścia dni minęło, tak słodkich i lekkich! Zdawało mu się, że tak trwać będzie wiecznie, że pozostanie tutaj na zawsze, oddalony od wszystkich, żyjąc jedynie dla niej; i w bez płodnym umyśle tego artysty, trawionego ustawicznie żądzą oczekiwania, zrodziło się szalone marzenie życia w ukryciu, tajemniczego, błogiego.
Ona przychodziła co trzy dni, bez oporu, pociągana może urokiem tych schadzek, małego domku, który stał się cieplarnią rzadkich egzotycznych roślin i nowością miłosnego stosunku, nie narażającego ją na niebezpieczeństwa, a nęcącego bałwochwalczem uwielbieniem coraz to więcej rozkochanego Mariolla.
Pewnego dnia oświadczyła:
— Teraz musisz już powrócić do świata. Przyjdź do mnie jutro po obiedzie. Oznajmiłam wszystkim, że przyjechałeś już do Paryża.
Głosem, w którym przebijała się prawdziwa boleść, spytał:
— Och, czemu tak rychło?
— Gdyby dowiedziano się przypadkiem, że jesteś w mieście, dałoby to pole do rozmaitych domysłów.
Uznawszy słuszność tej uwagi, Mariolle przyrzekł przyjść do niej nazajutrz. Po chwili milczenia zapytał jeszcze:
— Czy spodziewasz się gości?
— Tak — odparła. — Będzie nawet pewna uroczystość.
— Co to znaczy? — zapytał Mariolle, niemile dotknięty jej słowami.
Ona rozśmiała się wesoło.
— Po wielu zabiegach, wcale niełatwych, udało mi się skłonić Massivala do odegrania u mnie jutro „Dydony“, której nikt dotąd nie zna. Jest to poemat starożytnej miłości. Pani de Bratiane, 8 która uważała się dotąd za jedyną władczynię Massivala, jest oburzona... I ona będzie zresztą jutro, gdyż śpiewa. Czyż nie jestem silna?
— Czy wiele będzie osób?
— O nie, zaprosiłam tylko najbliższe kółko przyjaciół. Znasz przecież wszystkich.
— Czy ja nie mógłbym być uwolniony? Jestem szczęśliw w samotności...
— Nie, nie przyjacielu! Wszak wiesz, że najwięcej zależy mi na tobie. Serce zabiło mu gwałtownie.
— Dziękuję — odparł — przyjdę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.