Nasze serce/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Nasze serce
Wydawca M. Skulska d. Wojnar
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre coeur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Mariolle przyszedł do niej przed chwilą. Czekał, bo nie zastał jej w domu, jakkolwiek rano otrzymał był niebieski bilecik, wzywający na oznaczoną godzinę.
W salonie tym wszystko mu się podobało; a jednak ilekroć znalazł się tu sam, jakiś ciężar przygniatał mu serce, tchu w piersiach brakło, opanowywało go nieopisane rozdrażnienie, nie pozwalając mu usiąść, dopóki ona się nie ukazała. Chodził, miotany naprzemian to radością oczekiwania, to znów obawą, by jakaś niespodziana przeszkoda nie zatrzymała jej i nie opóźniła spotkania do dnia następnego.
Gdy usłyszał turkot powozu zatrzymującego się przed bramą, nadzieja wstąpiła mu w serce, a na dźwięk dzwonka w przedpokoju, pierzchła ostatnia wątpliwość.
Weszła, wbrew swemu zwyczajowi w kapeluszu, zadowolona i podniecona.
— Muszę panu oznajmić nowinę — rzekła.
— Jaką?
Spojrzała na niego z uśmiechem.
— Wyjeżdżam na jakiś czas na wieś.
Nagły gwałtowny ból ścisnął mu serce i odbił się na twarzy.
— Oh! I pani mi to oznajmia z zadowoleniem?
— Tak. Niech pan usiądzie, a wszystko wyłuszczę szczegółowo.
— Nie wiem, czy panu wiadomo, że brat mojej biednej matki, inżynier Valsaci, posiada w Avranches dobra, gdzie spędza większą część życia z żoną i dziećmi. Odwiedzamy ich co lato. Tego roku nie chciałam jechać, ale wuj się rozgniewał i urządził memu ojcu przykrą scenę. Nawiasem mówiąc, muszę pana uprzedzić, że ojciec jest zazdrosny o pana i robi mi wymówki, że się kompromituję. Musi pan bywać u mnie rzadziej. Ale to nic; znajdę już radę. Otóż ojciec wyprawił mi scenę i wymógł na mnie obietnicę wyjechania do Avranches na dziesięć lub dwanaście dni. Wyjeżdżamy we wtorek rano. Co pan na to?
— Rozpacz mnie ogarnia.
— Nic więcej?
— Cóż pocznę? Wszak nie mam prawa zabronić pani...
— Nie widzi pan żadnego sposobu?
— Nie... nie... a pani?
— Ja mam znakomitą myśl. Avranches leży niedaleko góry św. Michała. Czy pan zna tę miejscowość?
— Nie, pani.
— Otóż w przyszły piątek przyjdzie panu szczęśliwa myśl zwiedzenia tego cudu przyrody. Zatrzyma się pan w Avranches i w sobotę wieczorem naprzykład o zachodzie słońca będzie się pan przechadzał w publicznym ogrodzie, z którego widać jak na dłoni całą zatokę. Przypadkiem tam się spotkamy. Wprawdzie ojciec zdziwi się bardzo, ale mniejsza o to... Ja zaproponuję, abyśmy nazajutrz rano zwiedzili wszyscy katedrę. Proszę się zachwycać tym projektem, być uprzejmym... jak pan nim być umie... i zyskać względy mojej ciotki. Następnie zaprosi nas pan na obiad do oberży, zostaniemy tam na noc i tym sposobem rozłączymy się dopiero nazajutrz. Pan powróci przez Sain-Malo, a w tydzień potem będę już w Paryżu. I cóż, dobry projekt? Czy nie jestem uprzejmą?
W uniesieniu wdzięczności szepnął:
— Dla mnie pani jest wszystkiem, co mam na świecie najdroższego.
— Cyt! nakazała.
Przez chwilę patrzyli na siebie. Ona uśmiechała się, przesyłając mu w tym uśmiechu wdzięczność swoją, serdeczne dziękczynienie i zarazem sympatję, szczerą, prawdziwą, niemal tkliwą. On pożerał ją oczyma. Ogarnęła go teraz ochota tarzania się w prochu u jej stóp, dotknięcia ustami rąbka jej sukni, przedewszystkiem zaś wyrażenia jakimkolwiek sposobem tego uczucia niewypowiedzianego, bolesnego, które owładnęło całą jego istotą duszą i ciałem, a którego nie umiał ująć w słowa — uczucia miłości strasznej i rozkosznej zarazem.
Ale ona zrozumiała go bez słów — podobnie jak wprawny strzelec odgaduje, że kula uwięzła W samym środku tarczy. Wiedziała, że w tym człowieku niema już nic prócz niej. Należał do niej więcej, niż ona sama do siebie należała. I była zadowolona i zachwycona jego osobą.
Po chwili rzekła wesoło:
— A zatem urządzamy tę wycieczkę.
Głosem drżącym ze wzruszenia wymamrotał:
— Tak, pani.
Po chwilowej pauzie, nie szukając innego usprawiedliwienia, oświadczyła:
— Nie mogę pana zatrzymać dziś dłużej. Wstąpiłam do domu jedynie dlatego, by to panu powiedzieć, bo pojutrze wyjeżdżam. Jutro mam cały dzień zajęty, a i dziś jeszcze muszę być w kilku miejscach przed obiadem.
Powstał natychmiast pod bardzo przykrem wrażeniem, niczego bowiem nie pragnął, prócz nie rozstawania się z nią i całowania jej rąk. Wyszedł z sercem udręczonem wprawdzie, ale pełnem nadzieji.
Następne cztery dni były dlań nieskończenie długie. Spędził je w Paryżu, nie widując nikogo, przenosząc milczenie na odgłosy ludzkie, a samotność nad towarzystwo przyjaciół.
W piątek o ósmej rano wsiadł wreszcie do pospiesznego pociągu. Rozgorączkowany oczekiwaniem podróży, przez całą noc oka nie zmrużył. Cisza ciemnego pokoju, od czasu do czasu przerywana tylko turkotem przejeżdżających dorożek, które podniecały w nim pragnienie wyjazdu, wydawała mu się przygniatającą jak atmosfera więzienna.
Zaledwie pierwszy szarawy, smutny brzask przedarł się przez zapuszczone rolety, Mariolle wyskoczył z łóżka, otworzył okno i spojrzał na niebo, pełen obawy, czy pogoda nie zawiedzie. Słońce wschodziło pięknie. Mgły zwiewne unoszące się nad ziemią, zapowiadały dzień upalny. Ubierał się gorączkowo, o dwie godziny zawcześnie był już gotów do podróży, podniecany niecierpliwością i natychmiast wysłał lokaja po dorożkę, lękając się, że później może jej nie dostać.
Pierwsze wstrząśnienia powozu przejęły go szczęściem, ale dojechawszy do dworca Montparnasse doznał smutnego rozczarowania, bo pięćdziesiąt minut jeszcze dzieliło go od chwili odejścia pociągu.
Chcąc uniknąć towarzystwa i móc swobodnie oddać się marzeniom, zakupił cały przedział wagonu. A gdy pociąg ruszył wreszcie z miejsca szybko unosząc go ku niej, niecierpliwość jego zamiast się uspokoić, wzmagała się z każdą chwilą i uczuwał dziecinną niedorzeczną chęć popychania rękami z całych sił ścian wagonu, aby przyspieszyć bieg lokomotywy.
Przez czas długi, do południa prawie, nadzieja zobaczenia jej wkrótce zaprzątała całą jego uwagę; stopniowo jednak poniżej Argentan, świeżość krajobrazu normandzkiego przykuła jego oczy.
Pociąg przebywał okolicę pagórkowatą, poprzerzynaną dolinami; dokoła łąk, pastwisk i zagród wieśniaczych stały rzędem wysokie drzewa, których korony liściaste zdawały się połyskiwać w promieniach słońca. Lipiec dobiegał końca, a ziemia potężna żywicielka, była w okresie największego rozkwitu sił i soków żywotnych. Na wszystkich łąkach, pooddzielanych od siebie ścianami zieleni, widać było opasłe woły jasnej sierści, krowy z łonem upstrzonem dziwacznemi wzorami i rude byki z szerokiem czołem i długowłosem podgardlem; dumne i wyzywające, spokojnie lub też z odętemi brzuchami leżały na ziemi, która zdawała się Ociekać cydrem i mięsiwem.
Wąskie rzeczułki wiły się u stóp topoli pod delikatną osłoną wierzb: strumyki migotały w trawie i znikały z oczu, by znów wyłonić się w oddali.
Cała wieś skąpana była w bujnej świeżości. A Mariolle, zapominając na chwilę o swej miłości, z zachwytem śledził oczyma ów wspaniały szmat zieleni, zamieszkały przez liczne stada.
Gdy jednak przesiadł się na stacji Folligny, gorączkowa niecierpliwość znów go ogarnęła i podczas ostatnich czterdziestu minut jakie dwadzieścia razy wyciągnął zegarek. Wyglądając ciągle przez okno, dostrzegł wreszcie na dość wysokiem wzgórzu miasto, gdzie ona go oczekiwała. Pociąg spóźnił się; godzina zaledwie dzieliła go od chwili, kiedy przypadkowo miał ją spotkać w ogrodzie.
Omnibus hotelowy, w którym był jedynym gościem, potoczył się zwolna pod górę do miasteczka Avranches, na szczycie wzgórza wyglądającego zdała jak warownia. Zbliska widziane, było ładnem starożytnem miastem normandzkiem, o małych domostwach, rzędem poustawianych i prawie do siebie podobnych; piętrzyły się one jedne nad drugiemi pełne dumy starożytnej i skromnej wygody — nawpół średniowieczne, nawpół idyliczne.
Zaledwie wniesiono mu kuferek do pokoju, Mariolle zapytał o drogę do ogrodu botanicznego i jakkolwiek umówiona godzina nie nadeszła jeszcze, natychmiast ruszył w tę stronę, spodziewając się, że i ona przybędzie może wcześniej.
Doszedłszy do bramy, spostrzegł natychmiast, że ogród był pusty lub niemal pusty. W aleji przechadzało się tylko trzech starszych ludzi... miejscowych mieszczan widocznie, którzy spędzali tu zapewne wolne chwile; prócz nich rodzina młodych Anglików, chłopców i dziewcząt o suchych łydkach, bawiła się pod dozorem jasnowłosej nauczycielki, na której twarzy malowało się rozmarzenie.
Z bijącem sercem Mariolle szedł przed siebie, bacznie śledząc drogi, aż doszedł do długiej alei wiązów, których żywa zieleń przecinała ogród na dwoje gęstem sklepieniem listkowia; minął ją i nagle zbliżywszy się do tarasu, skąd rozległy roztaczał się widok, oderwał na chwilę myśl od tej, dla której tu przybył.
U stóp wyniosłego wzgórza, na którem stał w tej chwili, ujrzał bezbrzeżną równinę piaszczystą, zlewającą się w dali z morzem i widnokręgiem. Rzeka jakaś przerzynała ją swym nurtem, a pod gorącym lazurem nieba lśniły na niej tu i ówdzie sadzawek świetliste plamy, niby otwory w innem niebie, gdzieś we wnętrzu ziemi będącem.
W pośrodku tej żółtej pustyni, wilgotnej jeszcze od odpływu morza, wznosił się o dwanaście do piętnastu kilometrów od brzegu profil sterczącej jak wyniosły pomnik skały, lub fantastyczna piramida uwieńczona katedrą.
Na wydmach tych bez końca, jedną tylko miała sąsiadkę: skałę o suchym, okrągławo nad ruchliwą wodą wzniesionym grzbiecie: skałę Tombelaine.
Dalej jeszcze na błękitnawej linji ledwie dostrzegalnego stąd morza inne jeszcze wyłaniały się skały, rysując ostre, ciemne swe kształty. Biegnąc krańcem widnokręgu na prawo, poza tę pustynię piaszczystą, oko dostrzegało nareszcie zielone. obszary Normandji, tak drzewami porosłe, że cała ta ziemia czyniła wrażenie bezkresnego lasu. Przyroda ukazywała się tutaj w jednem miejscu, odrazu, w całej wielkości swojej i sile, w całej świeżości i wdzięku; a spojrzenie błądziło od lasów do majaczącej jak widziadło granitowej góry, samotnej mieszkanki piasków, na bezbrzeżnych wydmach sterczącej dziwnym, gotyckim kształtem.
Uczucie błogości, którego Mariolle niegdyś tak często doznawał wobec niespodzianek, jakie nieznane krainy gotują oczom podróżnika, owładnęło nim teraz tak silnie, że nieruchomy, wzruszeniem i rozrzewnieniem przejęty, stał przez chwilę, zapomniawszy o udręce serca. Nagle dźwięk dzwonu zbudził go z zadumy i znów z gorączkową niecierpliwością począł oczekiwać spotkania. Ogród wciąż jeszcze był pusty. Dzieci angielskie znikły mu z oczu i tylko trzej mieszczanie przechadzali się wolnym, miarowym krokiem. Zaczął się również przechadzać.
Za parę minut, za chwilkę nadejdzie... Ujrzy ją na skręcie jednej ze ścieżek prowadzących ku temu malowniczemu tarasowi... Z daleka pozna ją po ruchach i chodzie, potem ujrzy twarz i uśmiech, a wreszcie usłyszy głos. Co za szczęście! co za szczęście! Czuł ją blisko siebie choć niewidzialną jeszcze, pewny, że i ona także o nim myśli, że za chwilę znów ją zobaczy.
Nagle wydał lekki okrzyk. Błękitna parasolka zamigotała w oddali pod zielonem listowia sklepieniem. To ona! bez wątpienia! Naprzód chłopczyk biegł aleją, bawiąc się obręczą, potem dwie panie poznał ją natychmiast — potem wreszcie dwóch mężczyzn: ojciec jej i jakiś drugi mężczyzna. Ubrana była całkiem na błękitno, jak niebo wiosenne. Tak, poznał ją, zanim mógł odróżnić rysy jej twarzy, ale nie śmiał podejść w tę stronę, czując, że zmiesza się, zarumieni i wobec podejrzliwego wzroku pana de Pradon nie potrafi wytłómaczyć tak szczęśliwego przypadku.
Szedł jednak na ich spotkanie, nie odejmując od oczu lunety, jak gdyby piękność krajobrazu wyłącznie go pochłaniała. Ona nie zadając sobie nawet trudu udawania zdziwionej, pierwsza się do niego odezwała:
— Dzień dobry, panie Mariolle. Ślicznie tu, nieprawdaż?
Zmieszany tem powitaniem, nie wiedząc co odpowiedzieć, wyjąkał:
— Ach! jakiż szczęśliwy traf, że panią tu spotykam! Chciałem zwiedzić tę cudną miejscowość.
— I wybrałeś się pan wtedy, gdy i ja bawię w tych stronach przerwała z uśmiechem. — Bardzo ładnie z pańskiej strony. Ale muszę państwa zapoznać... Pan Mariolle... jeden z najserdeczniejszych moich przyjaciół, ciotka moja i wuj Valsaci, budujący tu mosty.
Po przywitaniu pan Pradon podał chłodno rękę młodemu człowiekowi i wszyscy poszli razem.
Umieściła go między sobą a panią Valsaci, rzuciwszy mu ukradkiem znaczące spojrzenie.
— Jak się panu podoba ta okolica? — spytała.
— Nigdy w życiu nie widziałem nic piękniejszego — odrzekł.
— Ach! gdybyś pan spędził tutaj kilka dni jak ja, zrozumiałbyś pan dopiero, jak głęboki wywiera czar. Żadne słowa nie zdołają wyrazić tego wrażenia. Te przypływy i odpływy, które wciąż zatapiają piaszczyste wybrzeża i znów się cofają, ten potężny ruch, który nigdy nie ustaje i dwa razy dziennie zalewa brzegi z taką szybkością, że koń galopem pędzący umknąćby nie zdołał, to niezwykłe widowisko, jakiem niebo wspaniałomyślnie darzyć nas raczy bezpłatnie, przysięgam, że mnie całkiem wytrąca z równowagi. Sama się nie poznają. Nieprawdaż, ciociu?
Pani Valsaci, niemłoda już i siwa kobieta, dystyngowana parafjanka i szanowna małżonka urzędnika, odznaczającego się nieposzlakowaną ścisłością w pełnieniu obowiązków, przyznała, że nigdy nie widziała swej siostrzenicy w stanie takiego entuzjazmu. Po chwili namysłu dodała:
— Zresztą nic w tem dziwnego; wszak dotąd nie widziała i nie podziwiała nic, prócz dekoracyj teatralnych.
— Ależ co roku jeżdżę przecież do Dieppe lub Trouville.
Stara pani się roześmiała:
— Do Dieppe i Trouville jedziecie tylko po to, aby spotykać znajomych. Przecież i morze służy tam tylko do schadzek.
Powiedziała to z prostotą, może bez złośliwości.
Wracali teraz ku tarasowi, wabiącemu ku sobie nieprzeparcie. Wszyscy przechadzający się po ogrodzie zmierzali tutaj machinalnie, niby kule staczające się z pochyłości. Chylące się ku zachodowi słońce rozsnuwało złocistą tkaninę, lekką a przeźroczystą poza wieżycami katedry, która stawała się coraz czarniejszą, podobna do olbrzymiego jakby tronu za lśniącą zasłoną. Ale Mariolle nie widział teraz nic, prócz jasnowłosej ukochanej postaci, która szła obok niego osłonięta błękitnym obłoczkiem. Nigdy nie wydawała mu się tak czarującą. Zdawało mu się, że cała jej istota uległa niespodzianie jakiejś przemianie, odświeżona świeżością tego krajobrazu, sklepienia niebios, jasnością słońca i zielenią obejmującą jej ciało, oczy, włosy, a nawet duszę i serce. Nigdy nie znał jej takiej i nie kochał tak gorąco.
Szedł obok niej, nie mając nic do powiedzenia; a szelest jej sukni, miękkie ramienia jej dotknięcie i wymowne spojrzenie oczu zdawały się go unicestwiać, zabijając w nim niejako poczucie własnej osobowości. Czuł, że zetknięcie z tą kobietą odbiera mu samoistność, że pochłonięty przez nią staje się niczem, pragnieniem tylko, żądzą i uwielbieniem. Pochłaniała całą jego istotę, jak płomień ćwiartkę papieru.
Widziała i rozumiała, jak bezwzględne odniosła zwycięstwo, a rozrzewniona niem, przytem podniecona świeżem wiejskiem powietrzem, rzekła, nie podnosząc nań oczu:
— Tak mi miło pana widzieć!
I natychmiast dodała:
— Jak długo tu pan zabawi?
— Dwa dni, jeżeli te parę godzin dzisiejszych można liczyć za dzień — odrzekł, poczem zwracając się do pani Valsaci: — Czy zechce pani mnie zaszczycić, przybywając z mężem jutro do St. Michel?
Pani de Burne odpowiedziała za ciotkę:
— Nie pozwolę cioci odmówić, skoro będziemy mogli zobaczyć się z panem.
A żona inżyniera dodała:
— Bardzo chętnie przyjmuję pańskie zaproszenie pod warunkiem, że pan zechce być u nas dzisiaj na obiedzie.
Mariolle skłonił się w milczeniu.
Nagle owładnęła nim niewypowiedziana radość, uczucie, jakiego doznajemy, otrzymawszy wreszcie wiadomość upragnioną. Cóż właściwie otrzymał? co nowego zaszło w jego życiu? Nic, a jednak dziwne, nieokreślone przeczucie wprawiało go w stan upojenia.
Długo przechadzali się razem po tarasie, czekając zachodu słońca, chcąc nacieszyć się jeszcze widokiem czarnej, wyzębionej góry, rysującej się na płomiennym horyzoncie.
Rozmawiali teraz obojętnie, mówiąc o tem, o czem wobec nieznajomych mówić można i od czasu do czasu patrząc na siebie.
Następnie wrócili do willi położonej na skraju miasteczka, wpośród pięknego ogrodu, z którego rozciągał się widok na całą zatokę.
Nie chcąc być natrętnym, a przytem zmieszany trochę chłodnem, niechętnem prawie zachowaniem się pana Pradon, Mariolle oddalił się wcześnie. Gdy na pożegnanie przyciskał do ust drobną rączkę pani de Burne, dwukrotnie powtórzyła mu znacząco:
— Do jutra! do jutra!
Po jego odejściu państwo Valsaci, przywykłszy od lat do wiejskiego trybu życia, objawili chęć udania się na spoczynek.
— Ja pójdę jeszcze do ogrodu — oświadczyła pani de Burne.
— Ja także — dodał jej ojciec.
Otuliwszy się szalem, podała rękę ojcu i oboje przechadzać się zaczęli po wysypanych piaskiem ścieżynach, które w blaskach księżyca wyglądały jak srebrne strumyki wijące się wpośród drzew i trawników.
Po długiem milczeniu pan de Pradon rzekł szeptem prawie:
— Moje drogie dziecko, musisz mi przyznać, że nigdy nie udzielałem ci żadnych rad.
Czując zbliżającą się walkę, śmiało podjęła wyzwanie:
— Przepraszam, ojcze; udzieliłeś mi co najmniej jednej.
— Ja?
— Tak, tak!
— Rady, tyczącej się... twego życia?
— Tak i bardzo złej; to też postanowiłam nie słuchać rad twoich.
— Ja poradziłem ci co złego?
— Tak, namówiłeś mnie ojcze do poślubienia pana de Burne. Tem dałeś dowód nietrafności sądu, braku jasnowidzenia i znajomości ludzi w ogólności, a mnie w szczególności.
Zdziwiony i zmieszany nieco, milczał chwilę, wreszcie odparł:
— Tak, tym razem się zawiodłem. Teraz jednak jestem głęboko przekonany o słuszności rady, której jako ojciec winienem ci udzielić.
— Słucham — nie przyrzekając z góry, czy posłucham.
— Muszę cię ostrzec, że zaczynasz się kompromitować.
Zaczęła się śmiać, trochę forsownie i uzupełniając myśl ojca, rzekła:
— Z panem Mariolle zapewne?
— Z panem Mariolle...
— Zapominasz, ojczulku, że kompromitowałam się z Jerzym de Maltry, z panem Massival, z Gastonem de Lamarthe i z dziesięcioma innymi, bo skoro tylko poznam przyjemnego i przywiązanego do siebie człowieka, wnet cała straż przyboczna wojnę mu wypowiada przez zazdrość, a ojczulek zwykle na czele jako szlachetny ojciec i opiekun.
— Nie, nie — żywo zaprzeczył — dotąd nie kompromitowałaś się z żadnym z tych panów. Przeciwnie, w stosunku z twymi przyjaciółmi masz bardzo wiele taktu.
— Mój drogi ojcze — odrzekła, odrazu przystępując do rzeczy — nie jestem już dzieckiem i mogę cię zapewnić, że nie skompromituję się z panem Mariolle. Proszę się nie obawiać. Przyznaję jednak, że namówiłam go, aby tu przyjechał. Bardzo mi się podoba, bo jest inteligentniejszy od tamtych mniej samolubny. Wszak byłeś tego samego zdania, dopóki nie zacząłeś przypuszczać, że obdarzam go szczególniejszemi względami. O! bo ojczulek jest bardzo domyślny! Ja cię również znam doskonale. Otóż pan Mariolle podoba mi się i dlatego pomyślałam, że miłoby było odbyć razem z nim tę wycieczkę i że popełniłabym głupstwo, wyrzekając się przyjemności, która mi nie grozi żadnem niebezpieczeństwem. Zresztą, cóżby mi mogło grozić, skoro jestem pod twoją opieką?
Śmiała się teraz szczerze, wesoło, wiedząc, że każde słowo dosięga celu, że rzuciwszy podejrzenie o zazdrość, zmusi go do złożenia broni i cieszyła się tem odkryciem z tajoną a zuchwałą kokieterją.
On milczał zmieszany, niezadowolony, rozdrażniony, rozumiejąc także, że ona odgadła te troskliwości ojcowskiej tajoną urazę, do której przed samym sobą przyznać się nie chciał.
Po chwili milczenia dodała:
— Proszę się niczego nie obawiać. Przecież to całkiem naturalne, że w tej porze roku od będę wycieczkę do Saint Michel z wujem, z ciotką, z ojcem i z przyjacielem? Zresztą nikt się o tem nie dowie. A gdyby się nawet dowie dziano, to niktby się temu nie dziwił. Po powrocie do Paryża każę panu Mariolle staną w jednym szeregu ze wszystkimi moimi przyjaciółmi.
— Zgoda — odparł ojciec. — Zapomnij o moich słowach.
Przeszli znowu kilka kroków w milczeniu. Pan de Pradon zapytał:
— Może wrócilibyśmy do domu? Jestem zmęczony i chciałbym się położyć.
— O nie! — odrzekła — ja przejdę się jeszcze. Noc taka cudna.
— Nie odchodź daleko — szepnął jeszcze na odchodnem. — Na wsi nie można nigdy przewidzieć, kogo się spotka.
— O! będę chodziła koło domu.
— Dobranoc ci, moje dziecko.
Pocałował ją w czoło i wrócił ku domowi. Ona usiadła trochę dalej na darniowej ławeczce wspartej o pień dębu. Noc była ciepła; aromatyczna woń pól i morskich wyziewów unosiła tę się w powietrzu jasnem a mglistem, bo gdy księżyc wypłynął na niebo, opary zasłoniły zatokę.
Pełzały w dal jak dymy białawe, kryjąc przed Oczyma wydmę, którą za chwilę zakryć miał przypływ morza.
Skrzyżowawszy ręce na kolanach, z oczyma w dal utkwionemi, pani de Burne usiłowała sięgnąć wzrokiem w głąb własnej duszy, którą podobnie jak ową wydmę piaszczystą osłaniały gęste, nieprzeniknione mgły.
Ileż to razy w Paryżu, siedząc w swym gabinecie przed lustrem, zadawała sobie pytanie: Cóżem ja ukochała? czego pragnę? czego się spodziewam? czem jestem w istocie?
Oprócz zadowolenia ze swej piękności i głębokiej potrzeby podobania się, co dawało jej prawdziwą rozkosz, nie czuła w sercu nic prócz przelotnej ciekawości, trwającej zaledwie chwil kilka. Znała się bardzo dobrze; przywykłszy bowiem wpatrywać się w twarz swoją, nie mogła też zaniedbać obserwacji nad własną duszą. Dotychczas nie dziwiła się nawet, że wszystko, co innych wzruszeniem przejmuje, ją zdoła co najwyżej rozerwać, nie budząc w niej uczuć trwalszych.
A jednak, ilekroć czuła rodzące się przywiązanie do kogoś, ilekroć inna współzawodniczka usiłując odebrać jej mężczyznę, o którego dbała, podniecała w niej instynkta kobiece, zawsze te rzekome miłości porywy przejmowały ją wzruszeniem znacznie żywszem, niżeli niem być mogło zadowolenie z odniesionego triumfu. Nigdy jednak nie trwało to długo. Dlaczego? Bo męczyła się, zniechęcała, a może też zbyt trzeźwo patrzyła na rzeczy. Wszystko, co podobało jej się w mężczyźnie, co ją ożywiało chwilowo, pod niecało, wzruszało i pociągało ku niemu, zaczynało wnet wydawać jej się banalnem, bezbarwnem i spowszedniałem. Zanadto byli do siebie podobni, nie będąc nigdy jednakowymi; zresztą nie spotkała dotąd człowieka obdarzonego taką naturą i zaletami, które mogłyby dłużej ją interesować lub wzbudzić w jej sercu uczucie miłości.
Czemu to? Ich-że to wina, czy jej? Czy oni nie posiadali tego, co znaleść w nich pragnęła, czy też jej brak było zdolności kochania? Czy kochamy dlatego, że spotkaliśmy wreszcie istotę stworzoną dla siebie, czy też poprostu dlatego, że mamy wrodzoną zdolność kochania? Niekiedy przychodziło jej na myśl, że serce każdego człowieka posiada ramiona, ramiona czułe do obejmowania i tulenia w gorącym uścisku... jej tylko serce było bezrękiem... Nie posiadało nic, prócz daru widzenia...
Wszak nieraz ludzie niepospolitej wartości, kochają się szalenie w kobietach ich niegodnych, ograniczonych, nawet brzydkich. Dlaczego?... Jakim sposobem? Jaka się kryła w tem tajemnica?... A zatem ów przełom wewnętrzny następuje nietylko skutkiem przypadkowego spotkania dwóch istot dla siebie stworzonych, ale stanowi jakoby zarodek, który w człowieku się mieści i nagle kiełkować poczyna. Słuchała liczejcznych zwierzeń, wiele tajemnic odgadła, na własne oczy nawet widziała niejednokrotnie owo przeobrażenie wynikające z upojenia duszy i często o niem myślała.
W pośród ustawicznego wiru życia światowego, salonowej gadaniny i czczych rozrywek, stanowiących jedynie zajęcie próżniaczego życia ileż to razy ze zdziwieniem, z zaz-— 80drością, z niedowierzaniem prawie patrzyła na mężczyzn lub na kobiety, w których nagle niepojęta jakaś dokonywała się zmiana. Nie były to objawy wyraźne i bijące w oczy, ale ona bystrym swym instynktem umiała je zawsze przeczuć i odgadnąć. Na obliczach tych ludzi, w uśmiechu ich, w oczach zwłaszcza malowało się coś, nie dającego się wyrazić, zachwyt jakiś, szczęście, błogość niewypowiedziana rozlewała się po całem ciele, rozświetlając całą ich istotę.
I nie wiedząc czemu czuła do nich żal. Widok zakochanej pary zawsze ją gniewał i wzbudzał w niej głuche rozdrażnienie, które sama uważała za godne pogardy. Zdawało jej się, że od pierwszego rzutu oka przenikliwością wyjątkową zawsze i wszędzie poznać ich potrafi. Istotnie, zdołała zwęszyć miłosny stosunek, który niczyjego jeszcze nie wzbudzał podejrzenia.
Myśląc o tym szale, w jaki wprawić nas może pożycie z ukochaną istotą, oczy jej, myśli i słowa... o tem uczuciu, które przenika nas do głębi, uważała się do niego niezdolną. A jednak ileż to razy znudzona wszystkiem, marząc o jakichś nieokreślonych pragnieniach, dręczona ustawicznem pożądaniem zmiany, czegoś nieznanego, które było może tylko nieświadomą gonitwą za uczuciem ileż to razy ze wstydem, tajemnym upokorzona w swej dumie, pragnęła spotkać człowieka, który bodajby na kilka miesięcy tylko, na pewien czas wprawił ją w ten czarodziejski stan podniecenia duszy i ciała; bo w podobnych okresach zupełnego oddania się, życie posiadać musiało odrębny czar zachwytu i upojenia.
I nietylko pragnęła takiego spotkania, ale nawet go czasami szukała z tą coprawda połowiczną energją, która nie pozwalała jej nigdy zatrzymać się dłużej nad czemkolwiek.
I zawsze po pierwszej fazie sympatji do ludzi, których wyższość olśniewała ją przez kilka tygodni, zwodniczy poryw jej serca zamierał w rozczarowaniu. Przeceniała ich wartość, naturę, charakter, delikatność, zalety. Stosunek każdy doprowadzał ją do stwierdzenia, że wady znakomitych tych mężów są częstokroć wybitniejsze od ich zalet, że talent jest darem odrębnym, podobnie jak bystry wzrok lub zdrowy żołądek — darem ujawniającym się tylko w ich pracowni, a nie mającym nic wspólnego z całokształtem osobistych przymiotów, które życiu towarzyskiemu nadają urok.
Ale odkąd poznała Mariolle’a, coś innego pociągało ją ku niemu. Czy go jednak kochała, czy kochała go miłością?... Nie posiadający rozgłosu ni sławy, zdobył ją siłą swego przywiązania, serdeczności, inteligencji, wszystkich tych prostych zalet osobistych jakie posiadał. Zdobył ją, bo myślała o nim ustawicznie, tęskniła za nim, bo nikt w świecie nie był jej milszym, sympatyczniejszym i bardziej pożądanym. Byłaż to miłość?
W sercu jej nie gorzał wprawdzie ów ogień, o którym się zwykle mówi jako o miłości, ale po raz pierwszy w życiu pragnęła szczerze stać się dla tego człowieka czemś więcej, niżeli czarującą przyjaciółką. Czy go kochała? Czy aby pokochać, trzeba koniecznie widzieć wybraną istotę w aureoli niezwykłej, wyróżnić ją z pośród wszystkich ludzi w świecie żyjących, czy też wystarcza, by nam się ktoś podobał tak dalece, byśmy się nie mogli niemal obejść bez niego?
W takim razie ona go kochała, a przynajmniej była bliską kochania. Zastanowiwszy się nad tem głęboko, rzekła sobie w duchu: „Tak, kocham go, ale nie jestem zdolną do porywów miłości: to już właściwość mojej natury“.
A jednak coś podobnego do takiego porywu uczuła przed chwilą, ujrzawszy go zbliżającego się do tarasu. Po raz pierwszy doznała tego uczucia nieokreślonego, które nas pcha i rzuca w czyjeś objęcia: doznała wielkiej przyjemności idąc obok niego, czując go przy sobie, gdy pałając miłością, patrzył na tarczę słoneczną, niby wizja z legendy znikającą za górą. Czyż zresztą miłość sama nie jest poniekąd legendą dusz, w którą jedni wierzą instynktownie, drudzy zaś wierzyć zaczynają skutkiem ustawicznego rozmyślania o niej? Może i ona kiedyś w nią uwierzy?... Ogarnęło ją wtedy dziwne pragnienie, oparcia głowy na ramieniu tego człowieka, zbliżenia się do niego, owego oddania całkowitego, które jest niemożliwem, przyniesienia mu w darze tego, co napróżno ofiarujemy, bo ofiarować nie zdołamy: najtajniejszej głębi własnej istoty.
Tak! i teraz nawet czuła w sercu taki poryw. Kto wie, czy uległszy mu, nie zapłonęłaby namiętnością. Zbyt silnie się opierała, zadużo rozumuje, zwalcza urok, jaki ludzie na nią wywierają. Czyż nie byłoby rozkoszą przechadzać się z nim w podobny wieczór nad brzegami rzeki i w zamian za jego uczucie ofiarować mu od czasu do czasu swe usta?
Ktoś otworzył okno. Odwróciła głowę. To pan Pradon szukał jej widocznie.
— Nie śpisz jeszcze ojcze?
— Zaziębisz się moje dziecko — odrzekł. — Noc bardzo chłodna.
— Powstała z ławki i podążyła ku domowi. Wróciwszy do swego pokoju, podniosła jeszcze roletę i długo śledziła wzrokiem unoszące się nad zatoką mgły, coraz bielsze w blaskach księżyca. Zdawało się jej, że w sercu także zaczyna kiełkować uczucie, rozwiewające mgły wątpliwości.
Wkrótce jednak zasnęła tak mocno, że panna służąca obudzić ją musiała, bo trzeba było wyjechać wcześnie, aby zdążyć na śniadanie do Mont.
Duży „break“ zajechał przed dom. Usłyszawszy przed gankiem turkot kół toczących się po piasku, podbiegła szybko do okna i spostrzegła Andrzeja Mariolle, który szukał jej oczyma. Serce jej żywiej zabiło. Ze zdumieniem stwierdziła, że doznaje dziwnego a nieznanego jej dotąd wrażenia, jakie sprawia silniejszy przypływ krwi do mięśnia sercowego, spowodowany widokiem pewnej osoby. I podobnie jak poprzedniego wieczoru zadała sobie teraz pytanie: „Czyż go kocham?“
Gdy zaś stanęła wobec niego i odgadła, że jest wprost chory z miłości, ogarnęła ją chęć wyciągnięcia doń ramion i ofiarowania mu ust. Zamienili tylko spojrzenie, pod którem on zbladł ze szczęścia.
Konie ruszyły z miejsca. Poranek był prześliczny, pełen śpiewu ptaków i młodości przyrody. Zjechawszy ze wzgórza, przebyli rzekę, minęli kilka wiosek, jadąc po wąskiej, a tak kamienistej drożynie, że co chwila podskakiwali na wąskich ławeczkach „breaku“. Po długiem milczeniu, pani de Burne zaczęła żartobliwie dokuczać wujowi opłakanym stanem tej drogi, skutkiem czego lody prysły wreszcie i wesołość udzieliła się też podróżnym.
Nagle, tuż za jedną z wioseczek, oczom ich ukazała się zatoka nie żółta jak poprzedniego wieczoru, ale połyskująca srebrzystą taflą wody, która zalała piaski, łąki i, jak twierdził woźnica, nieco dalej — także drogę.
— Trzeba było godzinę przeszło jechać krok w krok, aby doczekać się odpływu, który umożebnił przeprawę.
Olbrzymi pas wiązów i dębów okalających zagrody wieśniacze, zasłaniał oczom podróżnych coraz bardziej olbrzymiejący profil klasztoru, sterczącego na skale ze wszech stron wodą teraz oblanej. Chwilami znów wyłaniał się nagle coraz to bliższy, coraz to więcej godny podziwu. Słońce rudawemi promieniami oblewało wyzębiony z granitu gmach kościoła, wspartego na skalnej podstawie.
Michalina de Burne i Andrzej Mariolle przypatrywali się krajobrazowi, to znów spoglądali na siebie, a uczucie wzbierające w ich sercach zlewało się z zachwytem nad pięknością przyrody w ów cudny ranek lipcowy.
Rozmowa toczyła się poufna, przyjacielska. Pani Valsaci opowiadała tragiczne wypadki o ludziach żywcem pogrzebanych w wilgotnym i grzęzkim piasku. Pan Valsaci bronił istnienia tamy, która zdaniem artystów szpeciła okolicę; wykazywał jej doniosłość ze względu na utrzymanie stałej komunikacji z Saint-Michel, oraz możność zużytkowania wydm piaszczystych na razie jako pastwisk, później jako gruntów ornych.
Nagle „break“ stanął. Morze zalewało drożynę. Nic groźnego; woda sączyła się zaledwie pomiędzy kamieniami, ale woźnica przeczuwał, że tu lub ówdzie mogą być dziury i wyboje, z których niepodobna byłoby wybrnąć. — Trzeba było czekać odpływu.
— O! to wnet minie! — zapewniał pan Valsaci, wskazując ręką drogę, z której znikała już powłoka wody wsiąkając w ziemię lub zdając się uciekać przed jakąś siłą potężną a tajemniczą.
Wszyscy wysiedli, chcąc przyjrzeć się z bliska spokojnej a szybkiej ucieczce morza, które z pod stóp ich uciekało. Gdzieniegdzie na zalanych wodą pastwiskach ukazywały się już zielone plamy, które powiększając się i zaokrąglając, przeobrażały się w wysepki. Wysepki te przybierały stopniowo wygląd lądów pooddzielanych od siebie maleńkiemi oceanami; wreszcie na całej powierzchni zatoki nastąpił raptowny odpływ morza. Zsunął się nagle z ziemi długi srebrzysty welon pełen dziur i strzępów, obnażając rozległe łąki bujną trawą porosłe, lecz osłaniając jeszcze ławę jasnych piasków.
Wsiadłszy znów do „breaku“, wszyscy stanęli, aby lepiej obserwować to zjawisko. Droga stawała się suchszą, konie ruszyły zatem, ale stępa. Skutkiem nierówności drogi, tracili często równowagę, i nagle Andrzej Mariolle poczuł, że ręka pani de Burne spoczywała na jego ramieniu. W pierwszej chwili pomyślał, że zetknięcie to jest przypadkowem skutkiem doznanego wstrząśnienia, gdy jednak pozostała w tej-pozycji, silny dreszcz wstrząsnął jego ciałem i serce żywiej zabiło. Nie śmiał spojrzeć na młodą kobietę, gdyż szczęście niespodziane wprawiło go w stan odrętwienia i tylko jak człowiek winem upojony, myślał bezładnie: Czy to możliwe? Byłożby możliwem? Czyż oboje już tracimy głowy?
Gdy konie ruszyły prędzej, wszyscy usiedli na ławeczkach. Wtedy Mariolle poczuł nagłą nieprzepartą chęć okazania się uprzejmym dla pana de Pradon i otoczył go niezwykłą troskliwością. Ojciec, zarówno jak córka wrażliwy na komplimenta, odzyskał dobry humor.
Dojechawszy wreszcie do tamy, podążyli pieszo ku górze sterczącej na skraju tej drogi, wijącej się wśród piasków. Na lewo podnóże jej oblewała rzeka Pontorson; z prawej, łąki bujną trawą porosłe ustąpiły miejsca piaszczystej ławie, wilgotnej jeszcze i wyziewami morza przesiąkłej.
A gmach wyniosły olbrzymiał na tle lazuru niebios; coraz wyraźniej rysując się we wszystkich swych szczegółach, zakończony dzwonnicami i wieżyczkami najeżony ohydnemi potworami, któremi wiara naszych ojców wieńczyła gotyckie świątynie.
— Dochodziła już pierwsza, gdy przybyli do oberży, w której zamówiono śniadanie. Przezorna oberżystka nie poczyniła jeszcze ostatecznych przygotowań; trzeba więc było czekać. Zasiedli do stołu bardzo późno i zgłodniali. Szampan wkrótce rozweselił umysły.
Całe towarzystwo było zadowolone, a dwa serca omal że czuły się szczęśliwemi. Przy deserze, gdy ożywienie wywołane winem i wesołą rozmową rozbudziło w nich ową rozkosz życia, którą czujemy nieraz przy końcu dobrej uczty, a która czyni nas pobłażliwymi i chętnymi do wszystkiego, Mariolle zapytał:
— Możebyśmy zostali do jutra? Przy świetle księżyca musi to wyglądać prześlicznie, a przytem mielibyśmy przyjemność zjedzenia razem obiadu.
Pani de Burne przystała natychmiast na tę propozycję, a panowie również się zgodzili. Pani Valsaci tylko wahała się jeszcze przez wzgląd na synka, którego zostawiła w domu; mąż jednak przypomniał jej, że nieraz go już zostawiała w domu. Chcąc do reszty uspokoić jej obawy, wyprawił niezwłocznie telegram do guwernantki. Andrzej Mariolle zdołał go już oczarować zapewnieniem, iż tama nie szpeci widoku tak dalece, jak powszechnie utrzymywano.
Po śniadaniu, poszli zwiedzić starą budowlę. Ruszono przez wały. Miasto stanowiące stos średniowiecznych domostw, piętrzących się jedne nad drugiemi na olbrzymim złomie granitu, na szczycie którego wznosi się klasztor, oddzielone jest od ławicy piasków wysokim murem. Mur ten opasujący miasto tworzy mnóstwo załomów, kątów, tarasów, wieżyczek, które sprawiają tysiące niespodzianek oku turysty, odkrywającego na każdym zakręcie, olbrzymie bezkresne horyzonty.
Wszyscy milczeli, odpoczywając trochę po śniadaniu i przyglądając się ze zdziwieniem gmachowi, który kolejno to znikał z oczu, to znów się ukazywał. A wysoko ponad ich głowami bajeczna mieszanina granitowych kwiatów, łuków i strzał wiązała się we wspaniałą, przejrzystą, na lazurowem tle utkaną koronkę, z której wzbijał się ku wyżynom groźny i fantastyczny zastęp wież o głowach potworów. Pomiędzy morzem a klasztorem, na północnym stoku góry wyłaniała się z oddali ciemno-zielona plama na jednostajnie żółtej płaszczyźnie — pochyłość porosła starodrzewiem, stąd nazwana — borem. Wyprzedziwszy resztę towarzystwa, pani de Burne i Andrzej Mariolle przystanęli na chwilę. Ona opierała się na jego ramieniu, przejęta rozkosznem uczuciem, jakiego nigdy dotąd nie doznawała. Lekkim krokiem wspinała się pod górę, gotowa iść z nim coraz wyżej, coraz wyżej, ku tej bajecznej budowli, a może jeszcze ku czemuś innemu. W głębi serca pragnęła, by ta droga nigdy się nie skończyła, bo po raz pierwszy w życiu czuła się bezwzględnie szczęśliwą.
— Boże! jakże tu pięknie! — szepnęła.
— Ja nie widzę nic, prócz pani! — odparł patrząc na nią z uwielbieniem.
— Nie jestem wcale poetyczna, ale to jest tak piękne, że wzrusza mnie istotnie.
— Kocham panią jak szaleniec wymamrotał.
Uczuł, że ręka jej opiera się silniej na jego ramieniu. Ruszyli dalej.
Stróż czekał pod drzwiami kościoła i wprowadził ich na wspaniałe schody, między dwiema olbrzymiemi wieżycami. Przechodzili razem wszystkie kaplice, nawy, dziedzińce, słuchając, patrząc z podziwem na potężne filary podtrzymujące cały chór górnego kościoła, zachwycając się całokształtem trzech piętr gmachów gotyckich, które wznosząc się jeden na drugim, stanowią najbardziej oryginalne arcydzieło klasztornej i wojennej sztuki budownictwa wieków średnich.
Następnie przybyli do klasztoru. Oniemieli ze zdziwienia, stanąwszy przed rozległym czworobokiem, w około którego ciągnie się najlżejsza, najwdzięczniejsza kolumnada, jakiej nie posiada żaden inny klasztor na świecie. Dwoma szeregami stojące wysmukłe słupy, uwieńczone kapitelami, wzdłuż czterech galerji, dźwigają na swych szczytach girlandę ornamentów i kwiatów gotyckich, o zdumiewającej rozmaitości pomysłów wiekopomny zabytek wytwornej, a pełnej prostoty fantazji naiwnych mistrzów średniowiecznych, których wyobraźnia i myśl drążyły kamienie.
Michalina de Burne i Andrzej Mariolle wolnym krokiem obeszli klasztor wokoło, trzymając się pod rękę, gdy tamci, zmęczeni nieco, podziwiali gmach z dala, stojąc przy furcie wchodowej.
— Ach! jakie to piękne! — zawołała, zatrzymując się.
On odrzekł:
— Ja nie wiem już, gdzie jestem, gdzie żyję, co widzę. Czuję tylko, że pani jest przy mnie.
Wtedy spojrzała mu prosto w oczy i z uśmiechem szepnęła:
— Andrzeju!
Zrozumiał, że się mu oddaje. W milczeniu poszli dalej.
Zwiedzając inne części gmachu, na nic już prawie nie patrzyli.
Na chwilę przykuły znów ich uwagę schody objęte łukiem, który strzelając ku górze, zdawał się wieść w obłoki. Zdumieniem przejęła ich też tak zwana Droga Szaleńców, zawrotna, w skale wykuta ścieżyna, okalająca szczyt najwyższej wieży.
— Czy wolno tam wejść? — spytała.
— Wzbronione, proszę pani — odparł przewodnik.
Pokazała mu dwudziestofrankówkę. Zawahał się. Cała rodzina oszołomiona już samym widokiem przepaści, sprzeciwiała się temu szaleństwu.
— Pójdzie pan ze mną? — zwróciła się do Mariolle’a.
— Przebyłem większe niebezpieczeństwa — odparł z uśmiechem.
I nie troszcząc się o resztę towarzystwa, weszli na wieżę.
On szedł przodem po wąskiej ścieżynie tuż nad brzegiem przepaści, a ona za nim, opierając się o mur, z oczyma spuszczonemi, aby nie widzieć otchłani u stóp jej ziejącej; wzruszeniem przejęta, nawpół omdlała z przestrachu, konwulsyjnie ściskała rękę towarzysza, a czując jego siłę, spokój i pewność siebie, myślała z radością: „To prawdziwy mężczyzna!“ Sami byli w przestrzeni, na wyżynach, gdzie tylko ptaki morskie krążyły, żółtemi oczkami obejmując dalekie przestwory.
Czując, że ręka jej drży coraz silniej, Mariolle spytał:
— Czy pani ma zawrót głowy?
— Tak — odparła cicho — ale z panem nie boję się niczego.
Wtedy zbliżywszy się do niej, objął ją wpół ramieniem, a ona w silnem objęciu czuła się tak bezpieczną, że śmiało podniosła głowę, by spojrzeć w dół.
Niósł ją prawie: a ona się nie broniła, dumna, że pod tą silną opieką wznosi się ku niebu. Wdzięczną mu była, romantyczną wdzięcznością kobiet, że pocałunkiem nie zepsuł tej napowietrznej wędrówki.
Gdy połączyli się z resztą towarzystwa, oczekującą ich w najwyższym niepokoju, pan de Pradon wykrzyknął:
— Ach! Boże! jak mogłaś popełnić podobne szaleństwo!
Tonem głębokiego przeświadczenia odparła:
— Szaleństwem jest tylko to, co się nie udaje.
Pan de Pradon wzruszył ramionami. Zeszli teraz na dół; zatrzymawszy się chwilkę u portjera, by kupić parę fotografji, powrócili do oberży, gdy właśnie dochodziła pora obiadowa. Oberżystka podsunęła im myśl odbycia jeszcze przechadzki po piasku, skąd najwspanialszy roztaczał się widok na górę.
Pomimo zmęczenia, ruszyli znów w drogę, zapuszczając się nieco dalej, w głąb wilgocią przesyconej wydmy, gdzie stopa postawiona na żółtym, a twardym napozór kobiercu, zapadała po kostkę w zwodnicze, złociste wgłębienia.
Katedra, tracąc nagle pozór świątyni morskiej, jakie czyniła zdala, teraz jakby grożąc Oceanowi wyglądała raczej na średniowieczne zamczysko feodalne o średniowiecznych murach tu i ówdzie malowniczo poprzebijanych strzelnicami, wspartych na olbrzymich słupach, które zdawały się wykute ręką cyklopa. Ale widok ten nie zajmował już ani Michaliny de Burne, ani Andrzeja Mariolle. Oni myśleli teraz tylko o sobie, oplątani siecią, w którą uwikłali się wzajemnie, zamknięci w więzieniu, w którem traci się świadomość wszystkiego, nie widząc nic, prócz jednej tylko istoty.
Dopiero usiadłszy do obiadu, przy jasnem świetle lamp, ocknęli się jakby ze snu i zauważyli nawet, że są głodni.
Obiad przeciągnął się długo, a towarzystwo ożywioną rozmową zajęte, zapomniało o księżycu. Nikt zresztą nie miał ochoty do przechadzki. Napróżno pełnia księżyca poetycznym blaskiem oświetlała wąski skrawek wezbranego przypływem morza, które prześlizgiwało się już po piaskach z niedosłyszalnym prawie, a jednak groźnym szmerem; napróżno rzucała snopy świateł na wał wijący się wężykowato u stóp góry, na romantyczne cienie, na wieżę i wieżyczki; nikt już nie pragnął pięknych widoków.
Dochodziła dziesiąta, gdy pani Valsaci, oddawna już walcząc ze snem, zaproponowała, by się udano na spoczynek. Jednogłośnie przyjęto tę propozycję. Po serdecznem pożegnaniu powstali i każdy udał się do swego pokoju.
Czując, że nie zaśnie tej nocy, Andrzej Mariolle zapalił dwie świece stojące na kominku i usiadł przy otwartem oknie.
Ciało jego omdlewało pod katuszą próżnej nadziei. Ona jest tutaj tak blisko, dwojgiem drzwi zaledwie oddzielona, a przecież dostęp do niej w tej chwili zarówno jest niemożliwy, jak wstrzymanie fal morskich zalewających już teraz całą okolicę... Chwilami miał w gardle krzyk zdławiony, a każdym nerwem czuł taką mękę próżnego wyczekiwania, że zadawał sobie pytanie, co począć, nie mogąc dłużej znieść samotności w ów wieczór jałowego szczęścia.
Głęboka cisza zapadała stopniowo w oberży i w jedynej ożywionej ulicy miasteczka. Mariolle siedział jeszcze z ręką na oknie opartą, wiedząc tylko, że czas upływa, patrząc na srebrzystą tafle fal morskich i odraczając nieustannie chwilę udania się na spoczynek. Spodziewał się czegoś niezwykłego, jak gdyby przeczuciem wiedziony.
Nagle wydało mu się, że ktoś ostrożnie porusza klamką. Dreszcz go przebiegł. Drzwi uchylały się stopniowo. Weszła kobieta, osłonięta białym szalem i cała spowita powłóczystym białym szlafroczkiem, który zdawał się utkanym ze śniegu, puchu i jedwabiu. Cichutko zamknęła drzwi za sobą, poczem — jak gdyby nie widząc mężczyzny, który stał przy oknie jakby skamieniały ze szczęścia, podeszła wprost do kominka zdmuchnęła obie świece.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.