Niedokończony telegram

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Niedokończony telegram
Wydawca T. Paprocki i Sp.
Data wyd. 1884
Druk Teodora Paprockiego i S-ki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NIEDOKOŃCZONY TELEGRAM.


W drugiéj połowie dziewiętnastego wieku, żył na wsi „Przysiółek”, trzy ćwierci mili od małego miasteczka w Galicyi, niepokaźny człowieczek, którego przed dwudziestu kilku laty w kościele parafialnym na imię św. Kryspina z wszelką w takim razie praktykowaną uroczystością, ochrzczono.
Człowieczek ten, gdy już miał wąsy i bakenbardy, zapragnął coś znaczyć na świecie.
Słowo to jednak „świat”, miało u niego bardzo skromne znaczenie. Granice tego elastycznego słowa były u niego zarazem granicami powiatu. Nie pragnął on więc ani głośnego imienia w dziedzinie literatury, ani nie marzył o tytule posła na sejm — z którym to tytułem w jego wyobraźni nierozdzielnie łączyła się koncesyjka na kolej żelazną lub jaki bank zastawniczy; nie chciał on także być prezesem tego lub owego towarzystwa bez członków, ani bohaterem tragicznego zakroju według pojęć starożytnych — ale poprostu utonąć w liczbie rówieśników swoich powiatowych i tylko tyle pragnął, aby od nich był choć o głowę wyższym.
Rozbierając to ogólne jego pragnienie na drobniejsze szczegóły, chciał on przedewszystkiém, aby książę Jerzy choć w dzień targowy raczył mu na rynku powiatowego miasteczka rękę podać; aby Marszałek powiatowy choć raz na miesiąc zaprosił go na jeden z tych obiadów, na które zbierał u siebie ludzi dystyngowanych; aby na tymże obiedzie mógł pani Marszałkowéj, która ton dawała w całym powiecie, podać rękę w przechodzie do salonu i z nią kilka minut rozmawiać; aby w końcu przy takich faworach losu zbliżyć się do jakiejś bogatéj, posażnéj panny i za protekcyą księcia, marszałka i pani marszałkowéj, wziąć na wieczyste posiadanie jéj serduszko łącznie z posagiem.
Takie były pragnienia pana Kryspina.
Do założonego przez te pragnienia celu, chciał pan Kryspin dojść zwykłemi powiatowemi drogami. Zaczął więc bohaterów powiatu bliżéj studjować.
Jednym z nich był hrabia X***, zapalony amator koni rasy angielskiéj. We dworze jego nie było ani jednego pisma, ani jednéj książki w kraju drukowanéj; w gospodarstwie nie było ani ładu ani składu, ale była za to stajnia na czerwono pomalowana, był Anglik masztalerz, było kilka drogich koni. Dalsi sąsiedzi hrabiego dowiadywali się tylko o jego istnieniu z dzienników zagranicznych, w których czytano, że: jego „Władysław Warneńczyk” łub „Bolesław Wstydliwy” taki a taki zakład na wyścigach wygrał! Więcéj o nim nic a nic nie wiedziano.
Dola ta atoli nie była dla pana Kryspina do naśladowania. Wioska pana Kryspina Przysiółek była tylko przysiółkiem a niczém więcéj. Były także na niéj długi i dłużki, które nie dozwalały na tak arystokratyczną rozrywkę, jaką bawił się hrabia.
Potrzeba było o inném bohaterstwie myśleć.
Drugim z kolei bohaterem galeryi powiatowéj był pan Zygmunt, który zawsze podwójne miał karty wizytowe. Na jednych nazywał się hrabią, na drugich był prostym śmiertelnikiem. Zawodem jego była — szulerka. Jako prosty śmiertelnik zgrywał cały powiat, za granicą robił to samo, jako hrabia. Że zaś umiał to robić z pewnym szykiem, z pewną elegancyą, kobiety lubiły go, a panny nawet kochały się w nim skrycie.
Otóż pan Kryspin zwrócił oczy na tego drugorzędnego bohatera. Kupił sobie kilka talij kart, zamknął się z niemi na kilka tygodni w Przysiółku i po całych dniach ćwiczył się w różnych potrzebnych w takim zawodzie sztuczkach.
Za miesiąc chciał zdać egzamin z téj nauki. Pojechał na jarmark do Mościsk. Tam fatalnie mu poszło. Wróciwszy do domu sprzedał żydkowi sto korcy żyta na konto przyszłego żniwa, aby dług honorowy zapłacić.
Namyśliwszy się bliżéj nad takiem bohaterstwem przyszedł do przekonania, że ono w każdym razie jest niebezpieczne i że do tego już — w czepku urodzić się trzeba. Niechcąc więc na niepewne narażać swojéj przyszłości, spalił karty i zaczął się oglądać za innemi drogami.
Drogi te leżały przed nim wydeptane i wyjeżdżone dostatecznie. Tysiące jadą niemi i zdążają do celu.
I jakież były te drogi?
Pan Kryspin pojechał do miasteczka i podpisał weksel na parę tysięcy guldenów. Potém z temi guldenami udał się na jarmark do Rzeszowa, kupił czwórkę tarantów, dla których zaraz po jarmarku zapisał z Wiednia najmodniejszy faetonik, jaki u hrabiego X*** widział.
Zdawało się, że teraz zaświtało na serjo boże słońce nad panem Kryspinem. Czwórka tarantów i faetonik robiły w mieście powiatowym furorę. Panna Zebcia, która dotąd o księciu marzyła, raczyła spojrzeć teraz na pana Kryspina i zapytać się o jego nazwisko.
Dińcia i Fińcia, siostry-bliźniaczki, rumieniły się na widok tego faetoniku, nawet wtedy, gdy pana Kryspina w nim nie było, a był tylko prosty chłopak „Grześ”, niewłaściwie przez właściciela „George” przezwany...
Była chwila, gdzie się ważyły losy pana Kryspina... Kto wie, czy nie byłby posiadł panny Zebci, lub jednéj z sióstr-bliźniaczek, gdyby tylko jaki przypadek wykrył był wzajemne ich marzenia...
Ale przypadku tego nie było.
Pan Kryspin szedł daléj na téj drodze. Bakenbardy swoje rozczesał na szeroko jak hrabia X***, nosił lewe ramię do góry jak ułomny książę Jerzy, a nawet kulał na prawą nogę, jak baron R., który był prawie codziennym gościem u pana marszałka powiatowego.
Z tém wszystkiém jednak był pan Kryspin nieszczęśliwym.
O afektach Zebci i sióstr-bliźniaczek nic jakoś nie myślał, a inne afekta, o które się starał, były dla niego wprost niedostępne.
Żadna bogatsza panna nie dała się złapać, jak to mówią: na „muchę”; książę Jerzy uśmiechał się wprawdzie złośliwie na widok tarantów i Grzesia, ale ani razu nie podał panu Kryspinowi ręki na rynku miasta powiatowego, ani słowa do niego nie przemówił, a pan Marszałek ani myślał o tém, aby go kiedy na obiad do siebie zaprosić, a przytém dać mu sposobność prowadzić panią marszałkowę od obiadu do salonu.
Wszystkie więc rachuby omyliły pana Kryspina.
Obrachowawszy się z wydatkami poznał, że nic nie zyskał, a wiele stracił. Zyskiem bowiem nie mógł nazwać, że w mieście powiatowém ściągały jego taranty tałałajstwo obdarte, albo, że żebracy prosząc o jałmużnę „hrabią” go nazywali. Również i to nie było zyskiem, że w hotelu „pod angielską królową” za wszystko drożéj płacił i prócz tego także miał wydatki, na które właściwie stać go nie było.
Zrobiwszy taki rachunek, postanowił zmienić system.
Do słowa księcia Jerzego, do obiadu u Marszałka i do ramienia pani Marszałkowéj trudno się było dostać taką drogą, jaką dotąd postępował. Przyczynę téj niemożności widział w małym swoim majątku.
Gdybyż przynajmniéj wioska jego inaczéj się nazywała! Ale Przysiółek! Przysiółek! Cóż to może być za majątek? — ot przysiółek.
Potrzeba więc było pomyśleć nad pomnożeniem tego majątku, a to dałoby się tylko uskutecznić — przez bogate ożenienie. Wtedy będzie i uścisk księcia Jerzego i obiad u Marszałka i pogadanka z panią Marszałkową! Tak sobie przynajmniéj wyobrażał pan Kryspin.
Do bogatych jednak panien dostać się trudno. Wszystko tam jakoś wyrachowano. O sercu niéma co wspominać! Kochać nie umieją! Nawet na ładne wąsy i bakenbardy nie zważają!
Tak biadał pan Kryspin w chwilach marzenia. Gdyby miał jaki taki talencik do składania wierszy, byłby niezawndnie pozował na poetę à la Byron, lub Hejne! Byłby pluł jadem na cały świat, byłby męczeńską pierś swoję rozdzierał i gorejące tam odsłaniał ideały!...
Ale pan Kryspin nie miał talentu do wierszy. Nie miał także ochoty zostać po śmierci nieśmiertelnym.
Tę nieśmiertelność byłby dzisiaj sprzedał za lada soczewicę, aby tylko nie był głodnym i aby choć raz w życiu mógł zjeść obiadek u Marszałka!
Zostawiając więc treny życia innym, zdolniejszym od siebie młodzieńcom, poczuł się do zasad czysto realistycznych, które przedewszystkiém o wygodny i smaczny „chleb powszedni” starać się każą.
Taki „chleb powszedni”, łącznie z uściskiem Księcia i obiadkiem Marszałka, mogła mu dać tylko — bogata żona. O taki materyał zaś, jak rzekliśmy, trudno mu było. Bogate panny chciały tytułów i stanowiska, czego on nie miał, a czego mimo tarantów dobić się nie mógł. Skierował więc swoją myśl praktyczną w inną stronę. W stronie téj widział panny tak zwanego niepewnego posagu. Nie były one tak oblężone przez kandydatów jak te, które miały wyraźną hypotekę. Jaki-taki lękał się „złapać” jak to w powiecie mówiono, bo o właściwym posagu nikt nic nie mówił.
Do téj kategoryi należały córki kupców, fabrykantów i przemysłowców. Trudno bowiem wiedzieć jaki naprzykład może mieć posag panna Teresa, któréj ojciec ma trzy magazyny w trzech powiatowych miastach. Albo któż zgadnie jaki majątek właściwie posiada pan Błażéj, który dwie cukrownie wybudował? Któż może oszacować pana Pawła, który tak kolosalny młyn parowy wystawił? Mówią, że się bardzo zadłużył; inni powiadają nawet że bankrut, a niektórzy kiwają głowami, jakby tym wieściom nie wierzyli!
I któż tu może być mądrym? Jakże się tu orjentować z afektem swoim? A nuż bankrut!... brrr! A może ma miljony... ach!... Takiemi praktycznemi myślami był teraz zajęty pan Kryspin.
Panna z jednéj z tych kategoryj byłaby dla niego przystępniejszą.
Zależy tylko wiele na tém, aby mieć spryt i węch. Trzeba bowiem z chaosu różnych konjunktur majątkowych wynaleźć potrzebną liczbę, śledzić ją we wszystkich przemianach i pochwycić w chwili, w któréj ona jeszcze w kole epuzerów nie objawiła się!...
Była to wprawdzie gra niebezpieczna, ale pan Kryspin uznał, że przecież coś w życiu trzeba na kartę stawiać, inaczéj nic się nigdy nie wygra! A stawka taka, według niego, była daleko mniejszą od stawki w djabełku, gdzie prosty traf rozstrzyga.
Tu można było przecież kombinować, wróżyć, porównywać; można było, czy to pracą myśli, czy prostym przypadkiem przyjść do jakiéj-takiéj wiadomości i stosownie do tego się zachować! Słowem pan Kryspin był przekonany, że na tém polu może wygrać. Ułożywszy więc sobie plan taki, zaczął się w koło siebie rozpatrywać.
W mieście powiatowém, już na przedmieściu, mieszkała pewna poważna matrona wraz z swoją siostrzenicą. Matrona była dobrego rodu, a nawet czasem widziano ją rozmawiającą z panią Marszałkową. Mimo tak cennéj znajomości, matrona żyła samotnie w małym dworku i niewiele udzielała się ludziom.
Panna Marya dwudziestoletnia jéj siostrzenica, była dosyć piękna. Miała wzrost słuszny, kibić zgrabną, oczy szafirowe, i lekko namarszczone czoło. Koło ust wił się jakiś smutek, a poza nim ulokował się uśmiech szczery i serdeczny. Jakim sposobem ci dwaj lokatorowie tutaj razem pogodzić się mogli, niełatwo było odgadnąć. Ale właśnie ten kontrast miał jakiś dziwny urok dla patrzących... a patrzących miała Marya wielu, bardzo wielu!
— Patrz jaka to twarz oryginalna! — mówili między sobą epuzerowie powiatowi, — szkoda że ją tak z bliska znamy! Gdyby gdzie za granicę wyjechała, gdzieby nie wiedziano nic o majątkowych interesach, mógłby się ktobądź „złapać” na niéj. A tak... to tylko patrzeć można i komplementa prawić!
— Zdaje mi się, że przecież coś tam się polepszyło w spekulacyach jéj ojca! Stary wczoraj telegrafował.
— Zawsze jedno i to samo. Coś się niby pokaże? niby zabłyśnie... i nic więcéj.
— Przyznam się że wolałbym przegrać w ruletę!
Przynajmniéj mam emocye.
— Masz słuszność. Czémże dzisiaj panna bez wyraźnego posagu?
— Czasy te minęły gdzie brano pannę z jakąś tam sperandą!
— Dzisiaj — nie wyrzeczono jeszcze tylko tego słowa otwarcie — sprawa ożenienia się jest tak dobrze sprawcą kupna i sprzedaży, jak każda inna sprawa.
Tak i podobnie mówiono o pannie Maryi w całym powiecie.
Sytuacya Maryi była w saméj rzeczy orginalną.
Ojciec jéj miał małą górską wioskę niedaleko Borysławia.
W tak bezpośrednim sąsiedztwie téj Kalifornii galicyjskiéj, uległ i on też téj zarażającéj atmosferze, jakiéj ulegli najdalsi całego kraju mieszkańcy. I nic dziwnego, bo zaraza to jest dziwna i prawie niewytłómaczona.
Ktokolwiek znał kiedyś Borysław i cały otaczający go pas podgórski, ktokolwiek przejeżdżając tamtędy widział tych poczciwych, twardo pracujących mieszkańców i w jaśniejszéj chwili życia z nimi kawałek chleba rozłamał — ten nie poznałby dzisiaj ani téj ziemi z czasów różnych konfederacyj klasycznéj, ani nie ujrzałby tych dawnych, spokojnych mieszkańców, którzy odcięci górami od dolin rozleglejszych, wyglądali z upragnieniem przez okna małych dworków swoich błędnego gościa, któryby nawiedziwszy ich urozmaicił im jednostajny bieg życia...
Dzisiaj wszystko się tam zmieniło. Ziemia otworzyła tam żyły — nafty, a cichy zakącik kraju stał się teatrem najazdu różnorakich spekulantów.
I liczni przybysze z najodleglejszych stron zbiegli się tutaj z trawiącą gorączką wzbogacenia się. Co tylko goniło po świecie za miłym groszem, co szukało szczęścia czy raczéj pieniędzy w hazardownych grach i przedsiębiorstwach, wszystko zeszło się tutaj jakby na komendę.
I dziwną fizyognomię przybrał ten zakątek kraju. Dawni mieszkańcy ustąpili gorączkowéj organizacyi przybyszów.
Wydziedziczono ich różnemi sposobami z ziemi ojczystéj, o któréj mniemano, że kryje w sobie jeziora nafty! Rozeszli się i... osłupieli, a ziemia opanowana przez innych ruchliwych ludzi, przybierała z każdym dniem, z każdą godziną inną fizyognomię.
Prędki sposób wzbogacenia się ma zawsze bardzo wielu wyznawców.
Czy to gra hazardowna, czy giełda, czy banki, czy koleje żelazne, wszystko nęci tłumy tych, którzy powolnéj a systematycznéj pracy nie lubią, owéj pracy, którą stoi cała przyroda, którą stoją społeczeństwa i narody.
Najcharakterystyczniejszą jest początkowa eksploatacya tych łatwych korzyści. Zanim ona z czasem w pewien system pracy przejdzie, jest tylko rozbojem i rabunkiem.
A takim rozbojem i rabunkiem była i jest prawie jeszcze do dzisiaj eksploatacya nafty w Galicyi. Nie było tam ani mowy o nagromadzeniu jakich znacznych kapitałów, któreby za pomocą zdobyczy naukowych, zorganizowały gospodarną eksploatacyę tego cennego produktu ziemi!
Pierwszy lepszy propinator, który długoletnią pracą uzbierał sobie parę tysięcy, brał je do kieszeni, biegł do Borysławia, kupował od chłopa grunt i kopał... kopał..., póki albo źródła nafty się nie dokopał, albo pieniędzy swoich nie pogrzebał.
A z jakąż nauką brał się on do tego? Jakiż talizman miał z sobą?
Oto... przed rozpoczęciem dzieła udawał się zazwyczaj do sędziwego rabina, który pięćdziesiąt mil od Borysławia mieszkał, a o nafcie tyle słyszał, co i propinator! Rabin słuchał go w milczeniu, zamyślał się poważnie, a potém dawał mu radę, która byłaby śmieszną gdyby nie miała skutków tragicznych!
— Gdy wejdziesz na ziemię Borysławską — mówił do jednego z wiernych mądry rabin, idź prosto siebie tysiąc kroków, potém wróć się trzydzieści dwa, zwróć się ku wschodowi i idź przez dziesięć minut śpiewając „majufes“ — nagle zatrzymaj się i szukaj ścieżki na prawo, tą ścieżką idź trzysta czterdzieści cztery kroków, skręć na lewo, rozmierz przed sobą pole na pięć równych części — między drugą a trzecią częścią kop studnię, a Jehowa zaleje ci ją naftą!
Wierny chasyd pacił rabinowi za radę, pospieszał wykonać ją i albo rzeczywiście natrafiał na jedno ze źródeł naftowych, albo pieniądze swoje — poświęcał nafcie!
Takiéj drogi trzymali się najczęściéj starozakonni, których nadzieja wzbogacenia się tutaj zagnała. Zaludnili oni całe podgórze swemi zastępami. Bez nauki, bez szczegółowéj znajomości zawodu, rzucono się na ukryte skarby ziemi i rabowano bez żadnego systemu, co się małym kosztem rabować dało.
Ale gorączka ta rabunku miała smutne, nader smutne skutki!
Szpitale obłąkanych przyjęły w swoje mury wiele ofiar téj bezmyślnéj gorączki. Wiele ich pomarło marnie pod cudzym płotem, a najsilniejsi organizacyą, wzięli kij żebraczy do ręki i poszli żebrać!...
Nieco z większym namysłem przystąpiła do téj gry podziemnéj tak zwana intelligencya, do któréj właściciele okolicznych majątków przyłączyli się. I tutaj jednak nie było potrzebnéj w takim razie organizacyi. Kilku szczęśliwych mieszkańców natrafiło na dostatnie żyły nafty i wzbogaciło się. Fakta te były niejako żyjącą reklamą dla innych. Jaki-taki kopał u siebie, pożyczał pieniędzy, a gdy się kredyt urwał, urwało się wszystko! Potworzyły się nawet kompanie drobne z jednym górnikiem. Złożono z wysileniem mały kapitalik i najczęściéj — utopiono go. Gorączka ta dosięgła nawet miasta stołecznego kraju, a biedni urzędnicy, ojcowie licznych rodzin, składali ostatni grosz, aby — kopać! Była to nowa gra w nową loteryę.
Otóż w takiéj to atmosferze bezpośrednio żył ojciec Maryi.
Wioska jego graniczyła prawie z Borysławiem, ową galicyjską Mekką rycerzy naftowych.
Z razu zacny szlachcic patrzał obojętnie na to co się koło niego działo. Późniéj zaczęło go coś niepokoić. Podatki zeszłoroczne nie były jeszcze zapłacone, grad wybił owies, dochodu z lasu nie było.
Kto wie, co za skarb kryje w sobie ta ziemia jałowa, jałowcem porosła? Czyżby nie można szczęścia spróbować?
I począł pan Michał szukać szczęścia tego pod ziemią, jeśli nad ziemią znaleźć go nie mógł...
Szukał rok, dwa, trzy.
Szczęście mniemane dla biednego szlachcica leżało gdzieś bardzo głęboko. Szedł więc coraz więcéj w głąb ziemi, szedł z coraz większą gorączką; jedne studnie kopał, drugie zasypywał — a im trudniéj szła mu ta praca, tém więcéj wzmagała się gorączka.
I nie jadł po całych dniach, i nie spał po nocach biedny szlachcic. We śnie i na jawie widział tylko przed sobą studnie tryskające naftą, a każda wieść o szczęśliwszym sąsiedzie, podwajała gorączkę.
Robota ta podziemna kosztowała wiele, bardzo wiele pieniędzy. Potrzeba było mieć je, mieć koniecznie, jeżeli machina nie miała ustać, jeśli wszystko nie miało być stracone! Nowym groszem trzeba było szukać wyrzuconych groszy, a za ten nowy grosz trzeba było grubą lichwę płacić!...
Pan Michał był w całym kraju znany jako człowiek zacny i poczciwy. Cała przeszłość jego, czysta i pracowita, stawiała go niejako na świeczniku. Wszyscy więc interesowali się jego przedsiębierstwem i życzyli mu z duszy powodzenia.
Od czasu do czasu obiegały po okolicy różne wieści o nim. Miał on bardzo wiele studni, które zawalił; dla tego nie można było dokładnie wiedzieć, czy mu się dobrze powodzi, czy bankrutuje. Jedni mówili tak, inni owak. Zresztą w takiéj sprawie trudno nawet było o jakiś pewniejszy wyrok. Jednéj nocy mogła pęknąć żyła z obfitą naftą i chylącego się do bankructwa szlachcica zrobić odrazu miljonerem! Coś jednak widać było po panu Michale, że interesa jego nie najlepiéj idą. Poczerniał cały, posmutniał, zsiniał na twarzy. Jedni przypisywali to gorączce, inni zmartwieniu.
W końcu pan Michał tak się cały wkopał w ziemię, że o domu swoim nic myśleć nie mógł. Wysłał więc jedynaczkę do miasta powiatowego i tam powierzył ją opiece siostry swojéj.
Marya dwa lata mieszkała już w mieście powiatowém. Oryginalna sytuacya w któréj się znajdowała, dała jéj poznać czém są ludzie, daleko lepiéj, niżeli uczynić to mogły najzbawienniejsze nauki ciotuni.
I dziwnych doświadczeń nabrała biedna dziewczyna.
Zaraz w pierwszych miesiącach pobytu swego w mieście podobała się jakiemuś aplikantowi, który w sposób dosyć zrozumiały ofiarował jéj swoją młodość i nadzieje swego awansu na radcę.
Maryi podobał się wcale aplikant, i kto wie coby daléj było nastąpiło, gdyby jakiś złośliwy wiatr od Borysławia nie był przyniósł wieści, że pan Michał natrafił na obfitą żyłę podziemnego oleju!
Wieść ta nim jeszcze do niéj się dostała, przyniosła jéj nowego konkurenta, w osobie jakiegoś cząstkowego obywatela o rumianych policzkach i do góry zakręconych wąsikach.
Trudno wiedzieć, jak Marya dla nowego gościa była usposobiona, to jednak pewna, że był gościnnie przyjmowany i aplikanta na cztery wiatry odpędził.
Jedni mówili, że aplikant był zbyt drażliwy na widok mniemanego rywala i bez rzeczywistego powodu swoją wybraną porzucił; inni twierdzili, że miał powód do tego. Faktem jednak było, że gdy cząstkowy obywatel, po spełzniętych na niczém wieściach naftowych, gdzieś w świat za oczy drapnął, aplikant nigdy się już do Maryi nie zbliżył.
Po niejakiéj pauzie przybył do domu ciotuni jakiś dzierżawca z prośbą, aby mu wolno było bliżéj pannie Maryi dać się poznać.
Ciotunia w zasadzie nic nie miała przeciw żadnemu konkurentowi, któryby się Maryi mógł podobać. Dzierżawca więc rozpoczął swoje starania.
Zaledwie kilka filiżanek herbaty wypił, wpadła wieść do miasta, że pan Michał przebił główną arteryę nafty, z któréj wytrysnął strumień grubości chudego człowieka.
Jak puszczyk poprzedzający burzę zawitał do przedmiejskiego dworku wycacany panicz ze szkiełkiem w oku, jeden z ośmiu próżnujących synów jednowioskowego szlachcica, wystraszył dzierżawcę i rozsiadł się na fotelu. Rozpoczął był właśnie pół po polsku a pół po francuzku mówić coś pannie o swoich afektach gorących, gdy młodszy brat ostrzegł go o grożącém niebezpieczeństwie. Tombakowy młodzieniec chwycił za kapelusz i umknął na niejakiś czas nawet z powiatu. Wieści bowiem o arteryi naftowéj okazały się mylne!...
I wiele podobnych losów przechodziła biedna Marya. Była podobną do papierów giełdowych, które w miarę kierunku wiatru politycznego spadały lub szły do góry. Jedni nie patrząc na kurs zbliżali się do niéj skromnie i nieśmiało; inni oszukani „pocztą tatarską” porzucali zielone stoliki, balet i bulwary paryzkie, aby to złote runo uchwycić.
Rozczarowania następowały po rozczarowaniach. Poznawała ludzi zblizka i uczyła się cenić ich według prawdziwéj miary. Doświadczenia te jednak kosztowały wiele. Opłacała je łzami i boleścią serca, ale zato szlachetniała jéj dusza i wznosiła się coraz więcéj.
Jeden osobliwie epizod był dla niéj bardzo pamiętny.
Rozeszły się wieści, że wszystkie studnie pana Michała od razu napełniły się naftą. W jednéj nawet miał utonąć robotnik, który nie zdołał prędko umknąć.
O tym wypadku doniosły nawet krajowe dzienniki.
Natychmiast zjawił się w dworku przedmiejskim jakiś nieznany hrabia z Ukrainy czy Wołynia. Mimo wątpliwéj swojéj legitymacyi był we dworku dobrze przyjęty. Utorował mu do tego drogę strzelec z pióropuszem i pewien blask zamożności, który na horyzoncie małego miasteczka nie mógł być niewidzialny.
Marya nie byłaby kobietą, gdyby takiego konkurenta choć na chwilę przy sobie nie zatrzymała. Jest to pokusa nie do zwalczenia.
Niech co chce potém nastąpi, ale mieć choć jedną chwilę w życiu, w któréj ludzie, czy raczéj ubodzy na duchu prostaczkowie, mogliby jéj zazdrościć!...
Uległa téj pokusie Marya, ale drogo za to zapłaciła. Za dwa tygodnie bowiem, gdy wiadomość o nafcie okazała się fałszywą, zniknął mniemany hrabia z miasta, zostawiwszy w hotelu strzelca i długi.
Błąd Maryi był wielki, ale expiacya za to była bardzo bolesna. Złośliwy świat szydził z niéj bez litości; na ulicach pokazywano na nią palcem, w kościele patrzano na nią z szyderstwem.
Marya zamknęła się w samotności, płakała po całych nocach, modliła się i czytała. Tak wielką, dobrowolnie nałożoną sobie pokutą, przyszła wreszcie do ukojenia i do pewnéj równowagi duszy, która jéj serce oczyściła z wszelkich mętów światowych. Wyszła z téj pokuty piękna i czysta, a przedewszystkiém umiała na świat patrzeć i prawdziwe złoto od szychu odróżniać.
W tym to czasie rzucił na nią okiem pan Kryspin.
Marya była piękną i mogła się podobać. Był nawet przy niéj pewien urok majątku, bo ojciec posiadał wioskę, a ona była jedynaczką. Wprawdzie o téj wiosce krążyły nienajlepsze wiadomości, ale jedna chwila mogła wszystko zmienić, mogła stworzyć miljony.
Do tego jeszcze w ostatnich czasach przedsiębiorstwem pana Michała zajmowała się cała okolica. Opowiadano, że pan Michał sprowadził z Londynu jakiś olbrzymi świder i za pomocą machin parowych ma go zanurzyć aż w środek ziemi. Mówiono, że ta robota już zaczyna skutek odnosić i że niewątpliwe są oznaki rychłego tryśnięcia zdroju, który miljony wyrzucić może.
I było w tych wieściach coś prawdziwego. Pan Michał przyprowadzony do rozpaczy daremną pracą swoją, postanowił wszystko postawić na kartę. Sprzedał więc potajemnie, z prawem wykupna, cały swój majątek, i uzyskany tym sposobem kapitalik włożył cały w sprowadzenie machiny i świdra, w którym skoncentrowały się wszystkie jego nadzieje. Zaczął na obszerny rozmiar kopać studnie — kopał sto kilkadziesiąt sążni, a potém na dnie téj studni miał użyć olbrzymiego świdra...
Wieści o tym świdrze i o machinach doszły do pana Kryspina.
Można więc było coś na tę kartę zręcznie postawić...
Marya była pękną; zbliżenie do niéj do niczego nie obowiązywało; tymczasem można było czekać chwili stosownéj, dowiadywać się o sukcesach machin i świdra... i cała sztuka na tém zależała, aby być pierwszym, któryby po wytryśnięciu zdroju naftowego po to złote jabłko sięgnął...
Taki planik ułożył sobie pan Kryspin i przyznać należy, że był praktyczny.
Marya nie miała teraz wcale konkurentów, bo machinom i świdrowi nikt nie ufał, a o realnym posagu już głośno powątpiewać zaczęto. Pole więc było niezajęte. Od przegranéj można się było uchronić, a wygrać można było wiele, bardzo wiele! Jedna dobra żyła nafty mogła Maryę zrobić milionerką!...
Pan Kryspin rozpoczął kroki przedwstępne. Zaczął bywać w domku przedmiejskim i mile był tam widziany.
Marya rada była nowemu gościowi z téj przyczyny, że nie poprzedzały go żadne wieści o jeziorach nafty. Była to bowiem cisza chwilowa. Nowy gość nie mógł więc żadnéj mieć podniety czysto rachunkowéj, bo téj teraz nie było. Przeciwnie, w ostatnich tygodniach nawet coś niepomyślnie o angielskim świdrze przebąkiwawano. Nietylko więc, że dla nowego gościa nie było żadnéj pokusy, ale był nawet powód, dla którego każdy inny konkurent uciekał bez pożegnania.
Zestawiwszy to wszystko razem widziała Marya w owym gościu zacnego człowieka, który daleki od wyrachowanego egoizmu, uczuł dla niéj prawdziwą sympatyę, któraby nawet z czasem zmienić się mogła w uczucie wyższe. Z tego powodu zbliżyła się do niego więcéj niżeli do jego poprzedników, i rada przysłuchiwała się nieznacznemu biciu serca, które ją powoli do krainy uczucia zaprowadzić miało.
Pan Kryspin spostrzegł to i starannie utrzymywał ją w tym stanie duszy, czekając chwili, w któréj wypadnie mu, albo się oświadczyć, albo jak tamci — umknąć!
Marya o tym dwoistym planie nic nie wiedziała, a znając tylko pierwszą część jego, czekała jéj końca.
I przy takiéj taktyce byłby może rzeczywiście pan Kryspin cały swój plan stosownie do swoich zamysłów wykonał, gdyby nie zaalarmował go niespodziewany nieprzyjaciel.
Nieprzyjacielem tym był pewien próżniak miejski, współwłaściciel małéj kamieniczki, który w teatrach amatorskich zwykł był grywać role kochanków.
Bohater ten powziął był na nieszczęście pana Kryspina taki sam plan co do dworku przedmiejskiego. A miał on jeszcze w tém nad panem Kryspinem przewagę, że będąc na miejscu, mógł swobodnie śledzić postępy angielskiego świdra i w miarę tego moderować swoje zapędy, albo je przyspieszać.
Był to nieprzyjaciel niebardzo bezpieczny. Wprawdzie Marya nie okazywała mu zbyt wielkiéj sympatyi, ale za mało idealny pan Kryspin, cenił wyżéj korzyści rzeczywiste nad urojone mrzonki serca kobiecego.
A takie korzyści właśnie posiadał jego adwersarz.
Potrzeba było te korzyści czém zrównoważyć.
Pan Michał miał zwyczaj, że co drugi lub trzeci dzień zawiadamiał telegrafem familią swoję o postępie swoich robót. Miał on jeszcze w tém i ten cel ukryty, że przez podobne biuletyny utrzymywał wierzycieli swoich w ustawiczném naprężeniu i wyczekiwaniu.
Pan Kryspin wiedział o tych telegramach i postanowił z nich korzystać. W tym celu zaprzyjaźnił się z naczelnikiem stacyi i często go odwiedzał. Siedząc w kancelaryi po całych godzinach, przysłuchiwał się pukaninie telegrafu i jako amator niby, wypytywał telegrafistę to o tę, to o owę depeszę.
Tym sposobem wiedział pan Kryspin zawsze o postępach angielskiego świdra i według tego regulował zachowanie się względem Maryi. Zdawało mu się, że rywala swego teraz o całe niebo wyprzedził.
Tymczasem wydarzyła się rzecz, o którą niewiedzieć czy telegrafistę posądzać, czy też mniemanego rywala, który grywając w teatrach amatorskich mógł łatwo zaprawić się do używania intrygi, bez któréj, jak wiadomo, nie ma żadnéj sztuki scenicznéj. Było to jakoś na początku Września. Pan Kryspin od trzech dni bawił w mieście powiatowém. Przez to trzy dni widziano go chodzącego co wieczór do dworku przedmiejskiego. Być może, że nie tylko neutralnym mieszkańcom przedmieścia to w oczy wpadło, może i sama ciotunia wraz z Maryą te trzydniowe odwiedziny za coś stanowczego poczytały i w tym duchu panu Michałowi wiadomość przesłały.
Prócz tego były te trzy dni jakieś dziwne, niepewne. Telegramów na stacyi nie było, a wieści za to aż za wiele. Jedni opowiadali, że świder dotarł już do jeziora nafty, drudzy modyfikowali tę wiadomość mniejszą komparacyą, a byli nawet i tacy, którzy prawdziwie Hiobowe wieści roznosili.
Pan Kryspin mocno się tém niepokoił i dla tego odbywał w mieście to trzydniowe nabożeństwo. Chodził trzy razy na dzień do naczelnika stacyi, ale tam zamiast spodziewanego telegramu zastawał zawsze swego mniemanego rywala, który niby o jakąś rolę w teatrze amatorskim umawiał się z telegrafistą.
Niepokój ogarnął pana Kryspina. W hotelu nie mógł wysiedzieć, u Maryi nie wypadało dwadzieścia godzin dziennie przepędzać, na ulicy było mu nudno, gorączka wzmagała się w nim.
Największą nieprzyjaciółką każdego epuzera jest rozgorączkowana jego wyobraźnia, czy mu daje rzeczy dobre, czy ujemne.
Doświadczył teraz tego na sobie pan Kryspin.
Naprzód wyobraził sobie, że jego rywal rzeczywiście może porwać mu Maryę!... Wtedy... o! jakże piękną była ta Marya! Jak on ją kochał, ubóstwiał! Ona była mu życiem, była wszystkiém na świecie! Bez niéj musiałby umrzeć lub żyć kaleką i po drodze życia czołgać się jak robak nadeptany!... Nie, to być nie może! on nie może jéj postradać... on musi ją posiąść, choćby mu przyszło walczyć z całém piekłem!... Tak, on ją mieć musi, i mieć będzie!
Ba! szeptał mu znowu za chwilę realny jego rozsądek! cóżby to było, gdybym się rzeczywiście „złapał”? Być może, że ten londyński świder nic nie wyświdruje, a ja wziąłbym sobie ciężar do domu? Żona bez posagu brr!... Sąsiedzi wyśmialiby mnie, światby cały szydził ze mnie... a uścisk księcia Jerzego poszedłby wraz z obiadkiem u Marszałka tam gdzie pieprz rośnie!... Nie głupim! Nie trzeba się zapędzać, aby się przed światem ubogą żoną nie skompromitować!... Cóż to, czy nie jestem wart choć parę kroć sto tysięcy? Julko wziął pół miliona, Bolko trzy wsie, Fendzio chapnie może kilka milionów... Pfe, jakieby to głupstwo było, gdybym się dał złapać!...
Pan Kryspin był istnym męczennikiem swojéj wyobraźni, swego serca i swego rozsądku. Jedno ciągnęło go w prawo, drugie w lewo. Szamotał się biedny, pocił się, ale na to tylko, aby zwyciężywszy z jedném, rozpocząć walkę z drugiém...
To tylko podwajało jego gorączkę.
Być może, że w téj gorączce coś Maryi albo cioci powiedział, albo przynajmniéj dał do poznania, bo twarze ich, mimo jakiegoś ukrytego smutku, były rozrzewnione i do niego uśmiechnięte...
Trzeciego dnia pobiegł pan Kryspin znowu na stacyę i znowu zastał tam swego rywala.
Tego było już za wiele. Pan Kryspin uczuł uderzenie do głowy.
Włosy zajęły mu się płomieniem. Wtém... rozpoczął telegraf pukać od Borysławia.
Pan Kryspin cały czerwony przyskoczył do telegrafisty. Z drugiéj strony wyczekujące stanowisko zajął rywal.
Telegraf pukał i pukał...
Każde uderzenie uderzało w serce pana Kryspina... uderzało coraz boleśniéj, coraz głębiéj...
Wreszcie zaczął telegrafista odczytywać hieroglify i pisać niebieskim ołówkiem...
Pan Kryspin zaparł oddech i czytał przez plecy telegrafisty... wraz z rywalem.
„Michał do Weroniki... Stokrotne dzięki niebu! Bóg wysłuchał modłów moich!... Jestem spokojny, szczęśliwy! Nie każdy w nieszczęściu tak wygrywa. Wygrałem! Trysnął obfity zdrój...”
Pan Kryspin nie czekał dłużéj. Słowa telegramu były jasne. Świder londyński dostał się do jeziora oleju...
Rozgorączkowana jego wyobraźnia trwożyła go rywalem...
Rywal mógł go ubiedz... mógł mu z przed nosa pochwycić pannę...
Marya... cóż Marya? była kobietą i niczém więcéj! Mogła zapomnieć o nim i innemu oddać swoją rękę i... naftę. A on ją w téj chwili tak kochał, kochał szczerze i serdecznie! Byłby nawet w piekło za nią skoczył, w gorejące jezioro nafty! tak ją kochał!... serce mówiło mu to wyraźnie...
I nie czekał końca telegramu, tylko chwycił kapelusz i pobiegł do dworku przedmiejskiego, aby jaknajprędzéj, jeszcze przed telegramem złożyć u nóg Maryi i ciotuni całą swoją przyszłość, która w dalszéj perspektywie obiecywała mu uścisk księcia Jerzego, obiadek u Marszałka i fotel koło pani Marszałkowéj!...
Słodkie, rozkoszne marzenia biegły za nim jak biały obłok pary za kominem lokomotywy!...
Tymczasem w przedmiejskim dworku było smutno, bardzo smutno. Marya siedziała z zapłakanemi oczyma, a ciotunia trzymała w ręku list złowrogi, który wszystkie Hiobowe wieści potwierdził. List był od pana Michała.
Pan Michał pisał ten list w przystępie rozpaczy.
Kilka lat krwią serdeczną karmiona nadzieja zawiodła go.
Świder angielski natrafił w głębokości kilkudziesięciu sążni na dnie studni na nieprzebitą opokę i złamał się.
Wszystko było stracone! Pieniądze, majątek, wszystko!...
Nieszczęśliwy kopacz zadeklarował, że nadzieje jego skończyły się.
Lichwiarz propinator wszedł w posiadanie majątku, a panu Michałowi pozostał — kij żebraczy!
Takie wiadomości zawierał list ojca Maryi. Sytuacya była jasna, wyklarowana. Marya nie miała ani szeląga posagu, tylko biednego rozpaczającego ojca.
— Z tą nadzieją urywają się wszystkie inne nasze nadzieje! — westchnęła ciotka ocierając łzy.
— Czyż oprócz nadziei ojca mogłyśmy mieć jakie inne nadzieje? — zapytała przez łzy Marya.
— Myślałam o panu Kryspinie! — dodała cicho ciotka.
Marya westchnęła.
— Ucieknie, jak każdy inny uciekł, gdy się dowie, że nafty w studniach niema! — mówiła daléj ciotka. — Tacy to są mężczyźni dzisiaj! Kobieta u nich jest tylko dodatkiem! Pieniądze, posag, to grunt!
— Sameśmy temu winne, że oni są takimi — odszepnęła Marya i spuściła głowę.
— Winne? A to jakim sposobem?
— Niech ciotunia tylko sobie przypomni, czyśmy nie rade przyjmowały u siebie takich, którzy nam się wydawali majętniejszymi od tych, co już u nas bywali?
— Prawda, moje dziecię... ale któż nie życzy sobie lepszego losu?
Milczenie głębokie panowało czas długi. Ciotka wzdychała, Marya ocierała łzy z oczu.
— Przecież co się tyczy pana Kryspina, to jeszcze rzecz nie stracona! — ozwała się ciotka.
— Mam tym razem jakieś lepsze przeczucie — odpowiedziała Marya — ale przeczucia są zwodnicze!
— Oby tylko od razu nie dowiedział się o wszystkiém!
— Przeciwnie, życzyłabym sobie tego bardzo. Mam nawet zamiar przy pierwszém widzeniu odsłonić mu całą naszą smutną sytuacyę! Lepsze jednorazowe rozczarowanie, niżeli dłuższe łudzenie się!
Ciotka zamilkła. Przy takiem usposobieniu Maryi widziała wszystko stracone.
W téj chwili zapukał ktoś do drzwi.
Wszedł pan Kryspin.
Twarz pana Kryspina była zarumieniona, oczy pałały ogniem gorączkowym.
Ucałował rękę ciotuni po raz pierwszy i zostawił na niéj łzę gorącą!
Maryę powitał tylko ukłonem i długiém, wymowném spojrzeniem...
Czémże w téj chwili była dla niego ta kobieta?
Czy ją rzeczywiście tak gorąco, tak tragicznie kochał?
Gdyby w telegramie nie było słów: „trysnął obfity zdrój”, czy nerwy jego byłyby tak gorąco zagrały, że aż łza z oka wyciśnięta stała się jak kipiątek gorąca? Pan Kryspin nie myślał w téj chwili o tych słowach telegramu, ale myślał o Maryi, aby mu kto jéj nie wziął! Wierzył w téj chwili, że Maryę kocha i strzelałby się z każdym bezczelnym kłamcą, któryby śmiał go obwiniać o jaki interes pieniężny!...
Tak dziecinne jest czasem serce!...
Po tak niezwykłém przywitaniu ciotka i Marya oczekiwały czegoś niezwykłego.
Jakoż zaraz na wstępie zaczął pan Kryspin, oglądając się z trwogą na drzwi, czy fatalny lub raczéj szczęśliwy telegram nie wyprzedzi słów jego oświadczenia!...
A o pośpiech chodziło nm bardzo. Czuł to nawet w téj chwili instynktowo, że oświadczenie się powinno przed telegramem nastąpić. Po telegramie miałoby zupełnie inne znaczenie.
Możnaby go sumiennie posądzić o czysty materyalny interes. Powiedzianoby, że dla tego oświadczył się pewnie, iż w postaci nafty wytrysnął posag miljonowy! A teraz... teraz, gdy nawet złowrogie wieści o bankructwie ojca Maryi mówią — teraz oświadczenie jego nabierze nawet pewnego uroku poetycznego, jeżeli już koniecznie do takiego aktu poezyi potrzeba!
Tak sobie myślał pan Kryspin, a patrząc trwożliwie na drzwi, zaczął:
— Wiem, że popełniam pewną niestosowność, mówiąc na raz przed panią dobrodziejką i przed panną Maryą o rzeczy, o któréj tylko naprzód z panią dobrodziejką pomówić miałem. Ale serce moje nie może dłużéj zwlekać (tu pan Kryspin naprawdę poczuł łzy w oczach), nie może dłużéj taić tych słodkich marzeń, któremi przez kilka miesięcy karmiło się!... Pannie Maryi wiadomo zapewno było, że...
Marya uczuła szybkie uderzenie serca. Twarz zafarbowała się rumieńcem. Położyła rękę na piersi aby wzruszone serce uspokoić i ozwała się:
— Przepraszam, że tutaj panu przerywam, ale prawdziwa życzliwość, jaką mam dla pana, nie pozwala mi przemilczeć...
Pan Kryspin myślał w téj chwili o rywalu. Myśl ta i obawa przed będącym już w drodze telegramem zamroziła mu krew w żyłach. Niebezpieczeństwo utraty Maryi żywo stanęło przed nim.
— Zostawiam pani wolny wyrok, chociaż ten wyrok stanowić może o całém życiu mojém... ale wprzódy dozwól mi pani łaskawego ucha, abym wypowiedział to wszystko, co mi serce wypowiedzieć każe...
— Lecz sumienie moje nie pozwala mi słuchać pana nim...
— Wiem — mówił rozpaczliwie pan Kryspin — wiem, że nieba zawsze były dla mnie chmurne i nieubłagane, kiedy tylko żądałem choć jednego promyczka ciepłego słońca!... Wiem...
— Są jednak w życiu sytuacye tak dziwnie skomplikowane... — ozwała się ciotunia.
— Wszystko może się sprzysięgnąć na mnie, wszystko może stanąć w poprzek drogi mojéj, to jednak nie uwalnia mnie od wypowiedzenia...
— Przecież nie chciałbyś pan przez nierozważne może słowo popaść w położenie, z którego odwrót byłby trudny i bolesny? — mówiła drżącym głosem Marya.
— Dla mnie odwrotu niema! Nigdy nie myślałem o tem, aby za sobą zostawiać wygodny most do cofania się. Brzydzę się tymi ludźmi, którzy tak chłodno życiem rozporządzać umieją!
— Słowa pana — mówiła ciotka — zmuszają nas do wielkiego dla pana szacunku, ale oraz tém większe obowiązki nakładają na nas, abyśmy przed panem żadnéj nie miały tajemnicy!
— Więc jest tajemnica, jakiéj najbardziéj obawiałem się! — wyjęknął pan Kryspin.
A w oczach jego zarysował się szczęśliwy rywal w jednéj z najpiękniejszych ról swoich — bohatera-kochanka!... Pan Kryspin gorzko żałował teraz, że ani razu nie występował publicznie w rolach takich! Byłby może lepiéj wytrzymał krytykę od swego antagonisty!...
— Tajemnica — mówiła smutnie Marya — która może dziś, jutro przestanie być tajemnicą.
— I pani sama mi o tém mówisz? — krzyknął pan Kryspin i porwał się za głowę.
— Bo poczytuję to za najświętszy mój obowiązek.
— Serce... miłość... uczucia... obowiązki!...
— Niech pan tylko nieco chłodniéj na tę rzecz patrzy, panie Kryspinie — przerwała ciotunia.
— Jak można z zimną krwią patrzeć — namiętnie zawołał pan Kryspin — gdy ktoś, który bynajmniéj na to nie zasłużył, zgrabném znalezieniem się wydziera mi to, co mi jest najdroższém.
Marya zarumieniła się i znowu rękę przyłożyła do serca.
Ciotunia zrozumiała trochę pana Kryspina.
— Pod tym względem — ozwała się z uśmiechem — mogę pana w mojém i mojéj siostrzenicy imieniu zapewnić, że z téj strony żadne panu niebezpieczeństwo nie grozi.
Pan Kryspin odetchnął i otarł pot z czoła. Odetchnąwszy głęboko zapytał:
— Zkądże więc może mi grozić to niebezpieczeństwo, które wyraźnie czuję przez skórę?
— Niebezpieczeństwo dla siebie przeczuwasz pan słusznie, dla tego zwracam pana uwagę na to niebezpieczeństwo. Marzenia a rzeczywistość, to są dwa kontrasty!, wyszepnęła Marya.
— I tego niebezpieczeństwa nie chcemy przed panem ukrywać — dodała ciotunia.
Pan Kryspin przybrał pozory głębokiego spokoju i czekał na dalsze słowa ciotuni.
— Zapewne panu wiadomo — zaczęła ciotunia — że ojciec Maryi wdawszy się w poszukiwanie nafty...
Uśmiech nieznaczny przebiegł po twarzy szczęśliwego Kryspina. Wiadomości ciotuni były już przedawnione; on posiadał najświeższe... a te nie tylko, że nie kazały się niczego obawiać, ale owszem obiecywały przyszłość tak różową, jaką tylko sobie wymarzyć można!...
Potrzeba jednak było aby pan Kryspin z tém się nie zdradził.
— Słowa pani dobrodziejki — rzekł z nieznacznym uśmiechem — mogą mieć grunt bardzo szlachetny, ale dla mnie, przynajmniéj w téj chwili, są one zbyteczne. Uczucia mego nigdy nie mieszam z rzeczami podrzędnemi. Gdybym był zupełnie ubogim, możebym dla samego obowiązku sumienia poruszył, przed ostateczném słowem, majątkową sprawę jednéj i drugiéj strony, bo bez takiéj trzeźwości w zapatrywaniu się na życie nie pojmuję miłości!... Ale ja dzięki Bogu mam przynajmniéj tyle, ile na konieczne potrzeby życia wystarczyć może. Przeto wolno mi pominąć milczeniem materyalne płożenie drugiéj strony, aby jakaś możliwa tam plamka nie psuła mi blasku tego pogodnego słońca, przed którem w téj chwili uklękam!...
Mimo téj tak widocznéj deklaracji, uczuła Marya gwałtowne drżenie serca, bo nie miała powodu słowom pana Kryspina nie wierzyć. Jéj sytuacja była jasna, pan Kryspin widocznie wiedział o niéj, i jakiż więc mógłby mieć powód mówienia tych słów na wiatr, jeżeli te słowa obowiązywać go musiały? Czyż tak piękne uczucie nie wymaga już samo przez się wzajemności?
Ciotunia rozczuliła się tak szlachetném sercem pana, Kryspina, zapłakała, a ucałowawszy go w głowę rzekła do niego:
— Zacny panie Kryspinie! Szlachetne twoje serce wyciska mi łzy z oczu. W nieszczęściu naszém jesteś dla nas ową gwiazdą, która śród burzy zwiastuje nam niedaleką pogodę. Niech cię Bóg za to wynagrodzi takiém szczęściem, na jakieś sobie zasłużył! Już w tych dniach domyślałam się twego postanowienia. Pisałam w tym względzie do mego brata i spodziewam się dziś jutro od niego pełnomocnictwa co do Maryi. Mogę jednak z czystém sumieniem je uprzedzić i w téj chwili imieniem ojca pobłogosławić was!
Pan Kryspin rozczulił się na prawdę. Okrył gorącą rączkę Maryi pocałunkami i wstał — bohaterem, bo zdawało mu się, że odniósł wielkie, niespodziewane nawet zwycięztwo!...
Zwycięztwo pana Kryspina było wprawdzie wielkie, bo Marya warta była zwycięztwa, ale nie było ono tego rodzaju, o jakiém marzył teraz pan Kryspin.
Podobny on był w téj chwili nieco do Donkiszota, któremu w gorącéj walce z wiatrakiem zdało się, że pokonywa zaciętego nieprzyjaciela. I panu Kryspinowi zdawało się, że odniósł walne zwycięztwo nad swoim rywalem, który jego marzeniom tak uporczywie zagrażał. Wierzył, że śmiałym atakiem wydarł mu szczęście i sobie przywłaszczył. Podziwiał swoję zręczność w szybkiém skorzystaniu z telegramu, i nadął się dumą, jak wódz po walnéj, historycznéj bitwie.
Teraz już nic nie groziło jego ostatecznym marzeniom. Z piękną rączką Maryi posiędzie miljony w płynnym stanie; z miljonami będzie miał estymę najpierwszych powiatu bohaterów, będzie miał uścisk księcia Jerzego, obiadek u Marszałka i fotel obok fotelu pani Marszałkowéj! Ileż to szczęścia, ileż słodyczy w tych marzeniach!
Czyż przez to wszystko nie stanie się znacznym w całym powiecie?
Myśli te i marzenia oszołomiły go. Nic już nie widział przed sobą i nie słyszał. Ucha jego nie dolatywały żadne słowa, któreby go z tych marzeń wyrwać mogły!...
Cały wieczór tego szczęśliwego dnia przepędził w dworku przedmiejskim. Patrzał szczęśliwy w rozjaśnione oczy Maryi i po każdéj sekundzie takiego patrzania stawał się lepszym, szlachetniejszym. Uwierzył nawet, że jest rzeczywiście bardzo szlachetnym i mógłby nawet dać tego dowody, gdyby potrzeba było.
Telegram był już w takim razie dla niego rzeczą małoważną.
Wiedział ogólną treść jego, o więcéj mu dzisiaj nie chodziło.
Nawet, gdy nadszedł, nie pytał o niego, bo wypogodzone twarze były dla niego dowodem, że telegram miał dla nich to samo szczęście, jakie on wprzódy z niego wyczytał. Wypadało mu nawet nie wdedzieć wobec kobiet o jego treści.
Rozmarzony i aż do zbytku szczęśliwy odjechał pan Kryspin późną nocą do Przysiółka. W Przysiółku dwóch ludzi jeszcze nie spało. Jednym był arendarz, drugim ekonom.
Obaj otrzymali od niego uścisk, a potém jednemu i drugiemu szepnął na ucho, że się żeni i że bierze miljony w posagu!...
Po tym uścisku położył się do łóżka i śniło mu się, że książę Jerzy za rękę go ściska. Marszałek pije jego zdrowie, a pani Marszałkowa nawet zalotnie uśmiecha się do niego!
— Mój Boże! — pomyślał sobie gdy się obudził — jak to człowieka zaraz inaczéj traktują, jeżeli się bogato ożeni! Pieniądze, pieniądze, majątek przedewszystkiém!
Bez tego niéma estymy, ani znaczenia u swoich!...
Pan Kryspin wziął sen za rzeczywistość!
Nazajutrz przed południem pojechał do miasta. I rzecz dziwna sen jego spełnił się.
Był to dzień targowy, a w tym dniu przyjeżdżała okoliczna szlachta do miasta, aby przy interesach gospodarskich także coś z sobą pogadać. W dniu tym raczył zazwyczaj marszałek powiatowy zgromadzonych u siebie obiadkiem, do którego pan Kryspin już dawno wzdychał.
Dzisiaj marzenia jego miały się stać rzeczywistością.
Zaledwie bowiem na rynku miasta się ukazał, przystąpił do niego książę Jerzy, i wobec całego miasta podał mu rękę i serdecznie uściskał.
— Przyjmij Pan najserdeczniejsze moje życzenia!, rzekł do niego z dobrotliwym uśmiechem. W naszym powiecie, jak widzicie, nic się długo nie ukryje, a przynajmniéj tak szlachetne i piękne zamiary, jakie pan powziąłeś i one już interesowanym osobom sformułowałeś. Zacny pan Michał wart był tego szczęścia, które pan jemu, a przez niego nam wszystkim zgotowałeś!... Zacni, szlachetni ludzie są dzisiaj coraz większą rzadkością!
— Czybyś pan nie raczył dzisiaj zjeść u mnie obiadku? — ozwał się z poza ramion księcia sędziwy marszałek — postaram się abyś pan nie był sam jeden, to jest, bez panny Maryi!
Pan Kryspin wydął pierś jak bohater Szekspira i pomyślał sobie w duchu:
— Co to znaczy mieć miljony! Widać już wiedzą o telegramie i czapkują przed miljonerem! Tak to, tak. Pieniądze, pieniądze wszystkiém!
I obejrzawszy się po rynku, czy wielu ludzi patrzy na niego, odpowiedział księciu i marszałkowi:
— Zaiste wielki splendor spada na mnie maluczkiego, jeźli takie persony powiatowe w ten sposób odzywają się do mnie. Nie przypisuję ja tego splendoru ani sobie, ani cichym uczynkom moim, ale Panu Bogu, który często nawet niezasłużonym wielkie łaski wyświadcza!... Na obiad pośpieszę, a tymczasem, nim na inną odpowiedź stać mnie będzie, serdecznie za okazany mi afekt dziękuję. Dzień ten będzie pamiętny w życiu mojém.
Po księciu i marszałku cisnęli się do szczęśliwego Kryspina ci wszyscy, u których te dwie wybitne postacie powiatowe wyrocznią były. Jaki taki ściskał i całował się z panem Kryspinem, chociaż dawniéj i patrzeć nie chciał na chudeusza!
— To wszystko robi moje bogate ożenienie się — mówił do siebie w duchu pan Kryspin i głaskał swoje szczęśliwe bakenbardy — to wszystko robią miljony! Miło jest przecież z niemi!...
I któż był w téj chwili szczęśliwszym od pana Kryspina?
Za kilka godzin dobrane towarzystwo siedziało u marszałka za stołem.
Pan Kryspin siedział między panią marszałkową a swoją narzeczoną.
Marya wyglądała bardzo pięknie. Twarz jéj była trochę blada, jak zwykle po każdém większém wzruszeniu, oczy zato gorzały jakimś dziwnym ogniem bengalskim.
Pani marszałkowa rozmawiała z uśmiechem z panem Kryspinem, a często powiedziała jakie słodkie słówko Maryi, która się wtedy rumieniła.
Książe Jerzy siedział naprzeciw pana Kryspina i całą swoję uwagę poświęcał nadobnéj parze. Rozmawiał, żartował i cały swój książęcy splendor na nich przelał.
Pan Kryspin był w siódmém niebie. Marzenia jego przewyższała rzeczywistość... i za szczęście takie dziękował zawsze swoim mniemanym miljonom!
Ku końcowi obiadu wzniósł marszałek za porozumieniem się z księciem toast następujący:
— „Mości panowie! Ludzie starsi oskarżają dzisiejsze czasy o nizkie dążności realistyczne. Mianowicie na ławie oskarżonych zasiada młode nasze pokolenie! Powiadają, że ono wyrzekło się dawnych naszych idealniejszych dążności, że wierzy jedynie w mamonę i za nią różnemi, często nawet niemoralnemi drogami dąży. Ztąd upadek w społeczeństwie, zgnilizna, zastój! Mości panowie! Może w tém być coś prawdy, ale tém jaśniéj przyświecać nam powinny wyjątki od tego powszechnego zepsucia cnót i obyczajów! Otóż taki wyjątek mamy właśnie przed sobą! Imci pan Kryspin, człowiek skromnéj fortuny, zamiast lekkomyślnemi środkami gonić za jaką panną posażną, jak to jest u nas chorobą — łączy się ślubem dobrowolnym z córką zacnego, powszechnie szanowanego człowieka, w chwili, gdy tenże zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności całą swoją fortunę traci!
Mości panowie! Rzadki ten wzór godny jest rozgłosu i naszego szacunku! Niech żyje!”
Wszyscy podnieśli się i z entuzyazmem stuknęli koleją w kieliszek pana Kryspina.
Pan Kryspin nie wiedział co się z nim dzieje... nie mógł dobrze zrozumieć tego toastu; był więcéj automatem w téj chwili, niżeli żyjącym człowiekiem.
Z kolei podniósł się książę i zawołał z kieliszkiem w ręku:
— „Panowie! Praca i oszczędność rodzą miljony — próżniactwo i lekkomyślność pożera je! Kto skromny plan życia sobie nakreśla, ten daje rękojmię, że go wkrótce rozszerzy. Kto zaś odrazu bez pracy za miljonem goni — ten przetraci tysiące i zginie w nędzy!
Panowie! wznoszę zdrowie pana Kryspina, który skromną pracą ma odszukać to, co niefortunnym zbiegiem okoliczności utracił pan Michał. Cześć mu!”
Znowu stuknięto w kieliszki, pan Kryspin ciągle był automatem.
Po obiedzie pomięszało się całe grono biesiadników. Wszyscy przychodzili do pana Kryspina, ściskali mu ręce, całowali go. Pan Kryspin był jeszcze bez zmysłów.
Po niejakim czasie zaczęto z nim mówić o szczegółach nieszczęścia pana Michała. Ubolewano nad tém nieszczęściem i pocieszano go.
Pan Kryspin zaczął coś pojmować, ale zaczął także i blednąć... Za godzinę wiedział już o wszystkiém i... był blady jak trup.
Pod pozorem lekkiéj niedyspozycyi z powodu tak wielkich wrażeń, wyszedł z sali, wsiadł na wózek i prosto pojechał — do Przysiółka.
W Przysiółku choć ujrzał arendarza i ekonoma, nic do nich nie powiedział, tylko czemprędzéj wpadł do pokoju i klucz za sobą dwa razy obrócił.
Teraz, gdy go już nikt nie widział, padł jak nieżywy na krzesło, zakrył twarz rękoma i zaczął... płakać, rzewnie płakać. Żona bez posagu, brr!... „Złapał się” brr!... szeptało mu coś ustawicznie do ucha. Potém zerwał się i zaczął szybko chodzić po pokoju.
Mózg palił się pod czaszką i wyrzucał mu przed duszę same piekielne, płomienne obrazy!
— Oszukać się — tak szkaradnie oszukać się — to zbrodnia!... to więcéj jak zbrodnia — to samobójstwo! Nie, téj hańby niemożna przeżyć... Utopić się... zastrzelić... lub... w Homburgu zgrać się do koszuli... Przegrać Przysiołek! lub wygrać miljon, bimiljon.
Takie dziwne myśli biegały Kryspinowi po głowie.
Łamał ręce, aż wszystkie stawy trzeszczały i rwał włosy z głowy... Już dzień świtał na niebie, gdy rzucił się nieruchomy na łóżko. Spał długo i spokojnie.
Śnił o Maryi, o jéj pięknych oczach, widział łzy w tych oczach! Śnił o obiadku u marszałka i o toaście księcia... śnił długo i rozkosznie...
Jasne słońce zbudziło go.
Przetarł oczy i usiadł na łóżku.
Siedział tak długo, bardzo długo... Potém wstał, rozśmiał się i rzekł do siebie:
— I czegóż ja tak rozpaczam? I czegóż właściwie pragnę? Pragnąłem miljonów, bo zdawało mi się, że tylko miljony mogą mnie znaczniejszym zrobić w powiecie. Mniemałem, że tylko one mogą mnie doprowadzić do uścisku Księcia i na obiadek Marszałka! Tymczasem okazało się, że i inne drogi mogą tam także zaprowadzić — i rzeczywiście zaprowadziły mnie! Ściskałem się z księciem Jerzym, jadłem obiad u Marszałka... za co? Oto za to poprostu, że wzięto mnie za poczciwego i szlachetnego człowieka!
Jeżeli więc zacność i szlachetność także tam zaprowadzić mogą, gdzie może nie zawsze prowadzą miljony... pocóż więc porzucać te piękne przymioty, jeźli one miljony nam zastąpią? A jeżeli do tych przymiotów dodać pracę i oszczędność, to kto wie czy nie przyłączą się do nich, jeśli nie miljony, to przynajmniéj dostateczne tysiące?
Czemuż tak zbladłem wczoraj? Oto ludzie narzucili mi taką sporą porcyę szlachetności i zacności, żem się ugiął pod tym ciężarem!
Czyż miałbym naprawdę być tak słabym?
Nie... co opinia publiczna dobrego daje, to trzeba umieć przyjąć i dźwigać z godnością. Lepszy zawsze ten ciężar od błota, którém nas niekiedy obryzga!
Cóż robić? Trzeba jéj być posłusznym!”
Rzekłszy to, wstał pan Kryspin i kazał zaprzęgać.
— Gdzie pojedziemy? — zapytał niespokojnie służący.
— Cóż to? Czyś pamięć stracił? Tam gdzie zawsze. Do dworku na przedmieściu!
Za godzinę stał pan Kryspin w dworku przedmiejskim i trzymał za rękę Maryę, która łzy wzruszenia z oczu ocierała...
Przed Maryą na stoliku leżały listy i telegramy.
Pan Kryspin przypomniał sobie ów niedokończony telegram, który mu tyle wyrządził strachu i kłopotów, ale wraz z kłopotami przyniósł mu także złote runo szczęścia... Nadewszystko przyszło mu na myśl, co to był za obfity zdrój, który wytrysnął.
Sięgnął więc jakoby od niechcenia po leżący na stole telegram.
Marya podała mu go sama, oczy jéj roziskrzyły się.
— Telegram ten — ozwała się ściskając narzeczonego za rękę — zachowam jako pamiątkę, bo on mi przypomina dzień, od którego poczyna się szczęście moje.
Pan Kryspin czytał: „...trysnął obfity zdrój łez z oczu moich, a łzy te były modlitwą dziękczynną do Boga, że do saméj przepaści nieszczęścia mego przysłał mi szlachetnego człowieka, który jedyne dziecię moje chce uszczęśliwić... Naprzód daję moje błogosławieństwo!”
Marya razem z narzeczonym czytała... przy końcu napełniły się łzami jéj oczy — spojrzała przez łzy na niego.
A pan Kryspin w téj chwili podniósł pierś i napełnił ją uczuciem „człowieka szlachetnego”, jak go w telegramie nazwano... I było mu z tém uczuciem bardzo dobrze... daleko lepiéj i miléj, niżeli w angielskim karyklu zaprzężonym tarantami!...



W kilka lat potém widziałem go, jak z poważną miną przechadzał się po rynku miasta powiatowego. Szlachta ściskała się z nim serdecznie, książę Jerzy w pół go obejmował, a marszałek uprzejmie zapraszał na obiadki.
— Widzę — rzekłem do znajomego — że ten człowiek wyrósł u was na bohatera.
— Zasłużył na to — odpowiedział mi do ucha znajomy — jest pracowity, oszczędny, a nawet... czyta książki!
— Czyta książki! i to w waszym powiecie! — krzyknąłem z radości.
— Już to żona — mówiąc między nami — najwięcéj przyczyniła się do tego.
— Żona?
— Tak, żona. Przysłowie mówi: Rządna i dobra żona, to trzy węgły domu.
Znajomy mój odszedł, a ja myślałem długo, długo nad nowym bohaterem powiatu...
Sądzę, że i piękne czytelniczki, a może i młodzi czytelnicy, pomyślą trochę o nim!... Jakżeżbym chciał, by i tacy Książęta i Marszałkowie, z imaginacyi autora weszli w życie rzeczywiste!
A wtedy może, da Bóg, więcéj będzie takich Kryspinów, którzy nawet po całkowitém przeczytaniu podobnego telegramu nie postąpią inaczéj.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.