Nieprawy syn de Mauleon/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieprawy syn de Mauleon |
Data wyd. | 1849 |
Druk | J. Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Karol Adolf de Sestier |
Tytuł orygin. | Bastard z Mauléon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Maur pierwszy odjechał, pierwszy téż przybył na brzeg rzeczki.
Zapewne dobrze znał miejsce, gdyż bez żadnego wachania się zstąpił w wodę, zanurzywszy się w połowie pomiędzy laury różanne, jakie wszędzie w południowej Hiszpanii i Portugalii, zarastają rzeki. Na dany przez niego znak, prowadzący lektykę, wzięli muły za cugle, i mając sobie przez Mothrila wskazaną drogę, którą wytykał mały lasek pomarańczowy będący w tym samym kierunku, weszli w rzeczkę i przebywali ją, że zaledwie woda do brzucha mułów dostawała. Mimo pewności jaką miał Mothril o płytkości brodu, nie spuszczał z oczu przez całą tę przeprawę kosztownéj lektyki, dopóki nie została przeniesiona na drugi brzeg rzeki.
Natenczas, spojrzał w około siebie, i pochylając się ku lamom różannym:
— Czy jesteś lam? spytał.
— Jestem, odpowiedział głos.
— Wszak poznasz pazia?
— Tego co na psa gwizdał?
— Ust jest w torbie myśliwskiéj, którą nosi zawieszoną przy boku. Otóż téj torby mi potrzeba.
— Będziesz ją miał odpowiedział Maur.
— Zatem, czy mogę go zawołać, czy jesteś na swojem stanowisku?
— Będę w swoim czasie.
Mothril zawrócił się przez rzekę napowrót i zamierzał złączyć się z Fryderykiem i Fernandem.
Podczas tego, Agenor i Musaron przebyli rzeczkę; bo jak już powiedziano, rycerz odważnie zanurzał się w pęd wody:
Rzeka nie była bardzo głęboka z brzega, rycerz i germek zagłębiali się z wolna jeden po drugim. W trzeciéj części przyprawy, koń rycerza stracił grunt, lecz utrzymywany uzdą, oraz staraniem swego jeźdźca, płynął silnie i odzyskał grunt, około dwudziestu kroków od miejsca w którym go zgubił. Musaron postępował za swoim panem jak cień, i robiąc takie same zwroty, przybył również jak on, zdrów i cały, na drugi brzeg. Podług zwyczaju, chciał sobie głośno powinszować tego męztwa, lecz jego pan, kładąc palec na ustach, dał znak milczenia. Obadwaj więc przybyli na brzeg, nie słysząc nic innego jak lekkie pląsanie w wodzie nie dawszy o tem żadnego znaku Mothrilowi.
Przybywszy tam Agenor zatrzymał się, zsiadł z konia i rzucił cugle w ręce Musarona, poczem okrążając lasek znalazł się na drugim jego końcu, i spostrzegł promień księżyca igrający z pozłacaną fryzą lektyki. Drgające tony guzli rozlegały się w nocy, i wskazywały że Aissa dla rozrywki, czekając nim jéj przewódzca przybędzie, uciekła się do tego instrumentu.
Naprzód, były to bezładne akordy, jakiś rodzaj czczéj skargi rzucanéj na wiatr i noc palcami grającéj; lecz po tych akordach następowały słowa, w których z wielką radością, rycerz poznał że tłumaczone z Arabskiego, były śpiewane po kastylsku. Piękna Aissa umiała zatem po hiszpańsku. Rycerz mógł więc z nią mówić, nie przestawał się zbliżać wspierany tym razem głosem i muzyką.
Aissa zasłoniła firanki swjéj lektyki, od strony rzeczki; dwaj przewodnicy zaś, wykonywając rozkazy swego pana, oddalili się o dwadzieścia kroków wtyk Młoda dziewica spoczywała przy najczyslszém świetle księżyca, za którego biegeim wiodła oczy po lazurowym błękicie. Jéj postawa, jak wszystkich dziewic wschodu była pełna wdzięku naturalnego, i miękiéj rozkoszy. Zdawała się wciągać woń nocy, którą tchnienie południa przesyłało z Centy do Portugalii. Co do piosnki była ona jednym z tych utworów arabskich, téj treści:
Było to w wieczór, o szarej godzinie,
Gdy wietrzyk lekko powiewa,
Gdy na gałązce, w samotnéj dolinie,
Słowiczek śpiewa,
Było to w wieczór, o późnéj godzinie,
Gdy wielki hałas ustaje,
Gdy róża schylona w samotnéj dolinie
Swoją woń nocy oddaje.
Powietrze ucichło, a woda szemrała,
W pośród słodkiego milczenia;
Jasna gwiazdeczka z radością słuchała.
Słowika pienia.
Mówiła róży — Nadobny kwiecie.
Dla czego w nocy rozwijasz liście?
A ta odrzekła — Ty czemu przecie
Wyglądasz na nocy przyjście?
Gwiazdka mówiła: ja dla tych jaśnie
Przyświecam co mnie kochają,
A ja się dla tych rozwijam właśnie,
Co mi najmilej śpiewają:
I noc zmięszała pieśni i wonie
Ranek zaświecił pogodny;
Wszystko odżyło na ziemi łonie,
Słowik przy róży nadobnéj.
Gdy skończyła ostatnie słowa, i gdy ostatnie akordy brzmiały jeszcze melodyjnie w powietrzu, rycerz nie mogąc dłużéj poskromić niecierpliwości, ukazał się w przestrzeni próżnéj i oświeconéj promieniami księżyca, między małym laskiem i lektyką. Widząc tak nagle zjawienie się człowieka, kobieta zadiodu krzyczałaby; i wzywała pomocy, piękna Maurytanka była zupełnie spokojną, podniosła się na lewéj ręce, prawą dobyła mały sztylecik, który nosiła u pasa, lecz prawie w tym samym czasie poznawszy rycerza schowała sztylet do pochwy, opuściła na jedną z swych rąk wytoczonych, drugą zaś dotykając ust, dala mu znak aby się cicho przybliżył; — Agenor był posłuszny. Długie draperye lektyki, oraz czapraki okrywające muły, tworzyły pewien rodzaj ściany, która niedozwalała oczom dwóch stróżów ich dostrzedz, zajętych przytem patrzeniem na drugi brzeg rzeki, na przygotowania do przejścia Fernanda i don Fryderyka. Agenor przybliżył się zatem śmiało do młodéj dziewicy, wziął ją za rękę, dotknął ustami, i rzekł:
— Aisso, czy kochasz mnie, bo ja kocham Aissę.
— Czy twój kraj zaludniony samemi wróżbiarzami rzekła, aby czytać w sercach kobiet tajemnice, które powierzają tylko nocy i ustroniom?
— Nie, rzekł rycerz, ale oni wiedzą że miłość wymaga miłości. Miałżem nieszczęśliwy omylić się?
— Ty dobrze wiesz że nie, rzekła młoda dziewica. Od czasu jak don Mothril prowadzi mnie z swoją świtą, i pilnuje jak żonę, a nie jak swoją córkę, widziałam najpiękniejszych rycerzy Maurytańskich i kastylskich, lecz moje oczy nie zwracały się z pereł mojéj bransolety, i myśl nie oddzielała się od modlitwy, ale z tobą było zupełnie przeciwnie jak z innemi ludźmi — od chwili, gdybym cię spotkała w górach chciałam wyjść z lektyki i za tobą postępować. Zadziwia cię to, że tak mówię, lecz nie jestem kobietą z miast. Jestem kwiatem pustyni, a że kwiat daje swoją woń temu, który go zrywa i kona, tak i ja oddam ci moją miłość jeśli tego chcesz, i umrę jeżeli żądasz.
Jak Agenor był pierwszym mężczyzną na którego piękna maurytanka zwróciła swoje oczy; również i ona była pierwszą kobietą, która dźwiękiem głosu, poruszeniem i wejrzeniem przemówiła do jego serca. Sposobił się więc odpowiedziéć na te niewinne wyznanie, które zamiast zrażać, nowym było powabem, gdy nagłe krzyk mocny, bolesny i głęboki rozległ się, i dreszczem przejął Agenora i młodą dziewicę, jednocześnie usłyszano głos wielkiego mistrza wołający z drugiej strony:
— Pomocy! Agenor! pomocy! Fernand się topi.
Młoda dziewica, szybko poruszona wyszła prawie z swojéj lektyki, rozjaśniła czoło młodemu człowiekowi swemi ustami, i te tylko rzekła mu słowa:
— Wszakże cię zobaczę?
— O tak! na moją duszę, odpowiedział Agenor.
— Idź więc na pomoc paziowi.
Popchnęła go jedną ręką, drugą zasłoniła firanki.
W dwóch poskokach, dzięki niewielkiemu oddaleniu, rycerz ujrzał się na brzegu rzeki. W jednéj chwili, oswobodził się z miecza i ostróg, a że nie był uzbrojony, rzucił się ku miejscu, gdzie ruch wody wskazywał niknięcie pazia.
Otóż co zaszło: Jak już powiedzieliśmy, po przeniesieniu swojéj lektyki i dania rozporządzeń Maurowi ukrytemu w laurach różanych, Mothril powrócił do Wielkiego mistrza i Fernanda, którzy oczekiwali o sto kroków od brzegu z resztą orszaku.
— Panie, rzecze Maur, przebyliśmy bród, i jak mogłeś widzieć jego głębokość, lektyka przybyła na drugi brzeg bez przypadku. Jednakże dla większego zabezpieczenia przeprowadzę naprzód pazia, następnie ciebie, a w końcu przejdą moi ludzie.
Ta ofiara, tak dobrze odpowiadała życzeniu Wielkiego mistrza, że nie myślił czynić najmniejszej uwagi. I w rzeczy saméj, nic nie mogło lepiéj posłużyć wykonaniu umówionego zamiaru między Fernandem i don Fryderykiem.
— Dobrze, rzekł do Mothrila, Fernand wkrótce przebędzie rzekę, a że ma wyprzedzić nas na drodze do Sewilli, uda się w drogę, a tym czasem, my postaramy się; abyśmy przęśli rzekę.
Mothril skłonił głowę na znak, ze zatwierdzał myśl wielkiego mistrza.
— Czy masz co donieść królowi don Pedro memu bratu, przy téj saméj sposobności? spytał don Fryderyk.
— Nie, mości książę, odpowiedział Maur, mój posłaniec pojechał, i przybędzie przed pańskim.
— To dobrze, rzecze don Fryderyk, idź naprzód.
Wielki mistrz upomniał czule pazia, aby był ostrożnym przy przebyciu rzeki. Kochał albowiem bardzo tego młodzieńca, którego wziął do siebie od dzieciństwa, i który również do niego bardzo był przywiązany; dla tego, don Fryderyk nie wachał się, chociaż był tak młodym mieć w nim powiernika swoich najdroższych tajemnic.
Mothril oczekiwał przy brzegu rzeki. Wszystko było spokojne, widok oświecany księżycem rzucał przypadkowe cienie odbijające się z gór, rozjaśnione miejsca promieniami odbłyskującéj się rzeki, zdawały się należeć do tych królestw czarnoksięzkich jakie się widzi we śnie. Człowiek najbardziéj lękliwy widząc tę cichość i przezroczystość, nie uwierzyłby w żadne niebezpieczeństwo.
Dla tego, Fernand śmiały i odważny, jak zwyczajnie w młodości, nie uczuł najmniejszéj obawy, puścił się z koniem w rzekę, w ślad za mułem Maura.
— Mothril szedł naprzód, w przestrzeni piętnasta kroków, koń i muł dotykali gruntu; lecz nieznacznie Maur skierował na prawo.
— Mothrilu! Pan zbaczasz z drogi, wołał don Fryderyk na brzegu. Strzesz się Fernand, strzesz się!
— Nie obawiaj się wcale panie, odpowiedział Mothril, ponieważ ja idę naprzód. Jeżeli byłoby niebezpieczeństwo, pierwszy bym go doznał.
Odpowiedź zdawała się mieć słuszność. Pomimo że Maur coraz bardziéj zbaczał z linii prostéj, Fernand nie czuł najmniejszego podejrzenia. Bydź może, iż użył przytem sposobu, dopomagając sobie w przebyciu pędu wody z najmniejszą trudnością.
Muł Maura stracił grunt, a koń Fernanda zaczął pływać. Lecz mało to obchodziło pazia, ponieważ sam płynął tak zręcznie; iż mógł do własnych sił się ucieknąć.
Wielki mistrz zaczął patrzeć na wszystko z wzrastającą niespokojnością.
— Motrhilu zbaczasz! wołał don Fryderyk, Fernand trzymaj się na lewo.
Lecz Fernand czuł swego konia płynącego silnie i przytem Maur go poprzedzał, nie podzielał więc żadnej obawy w tym przejściu, które uważał za zabawkę; — odwracając się na siodle, odpowiedział swemu panu:
— Nie lękaj się, Mości książę, jestem bezpieczny bo Mothril jest przedemną.
Lecz czyniąc te poruszenie, szczególniejsze ujrzał widziadło, sądził że spostrzega głowę człowieka, który się zanurzał wówczas gdy się oglądał, ale nie dosyć prędko aby mu uszedł z oczu.
— Panie Mothril, rzeki do Maura, zdaje mi się że błądziemy. Nie tędy przeszła twoja lektyka, a jeżeli się nie mylę, widzę ją tam; przy lasku pomarańczowym, na lewo.
— Jest to mała przestrzeń, nieco głębsza, odrzekł Maur, za chwilę dostaniemy brzegu.
— Ale ty zbaczasz! ty zbaczasz! wołał jeszcze don Fryderyk, ale tak oddalony, że jego głos zaledwie dochodził młodzieńca.
— W istocie, rzekł Ferdynand, zaczynając się obawiać, widząc próżne usiłowania jakie czynił koń jego pociągany wpęd jakby siłą nieznaną, podczas kiedy Mothril wraz z swoim mułem zostawał na lewo znacznie oddalony od niego.
— Panie Mothril, zawołał paź, tu jest jakaś zdrada.
Zaledwie wymówił te słowa, aliści koń jego jęknął i pochylając się na bok, uderzył gwałtownie w wodę.
Prawie w téj saméj chwili, zarżał jeszcze boleśniéj i przestał płynąć lewą nogą. Naówczas, nie mogąc się utrzymać przedniemi nogami, zwierzę pogrążyło nieznacznie swój grzbiet w wodzie.
Fernand spostrzegł, że nadeszła chwila do rzucenia się wpław, lecz na próżno chciał się oswobodzić ze strzemion, czuł się przymocowanym do siodła.
— Pomocy! pomocy! krzyczał Fernand — właśnie ten krzyk boleśny usłyszał Agenor, i on to wyrwał go z uniesień w jaki go pogrążały widok i glos pięknej maurytanki.
Tymczasem, koń nieprzestawał zagłębiać się: jego nozdrza tylko wystawały nad powierzchnią rzeki i wydymały się okropnie, przednie zaś nogi niecierpliwie uderzały wodę.
Fernand chciał drugi raz zawołać pomocy, lecz porywany tajemniczą siłą, któréj daremnie chciał się opierać, pogrążył się wraz z koniem w bezdeń, i tylko jego ręka; wzniesiona w niebo jak by wzywająca pomocy lub zemsty, ukazała się na chwilę po nad przepaścią: lecz również jak reszta ciała wkrótce zniknęła, i zostały tylko koła powstające z dna rzeki po nad powierzchnią, z któréj wydobywały się liczne i zakrwawione bańki.
Dwaj przyjaciele rzucili się na pomoc Fernanda; z jednej strony Agenor jak już powiedzieliśmy, z drugiéj pies góralski przyzwyczajony słuchania głosu pazia, równie bacznie jak swojego pana.
Obadwaj napróżno szukali, chociaż dwa, albo trzy razy widział Agenor, jak się paź w tym samym kierunku zanurzył, za trzecim nawet razem, pies pokazał się trzymając kawał z ubioru w swojéj ziejącéj paszczy. Lecz jakby oddzieraniem tego kawała zrobił to wszystko, co tylko mógł uczynić, płynął ku brzegowi i kładąc się u nóg swego pana, zawył ponuro i śmiertelnie, jak owe nocne głosy przed któremi drżą najmężniejsze serca. Kawałek ubioru było wszystkiem, co pozostało po nieszczęśliwym Fernandzie.
Noc przeszła na poszukiwaniach nadaremnych. Don Fryderyk przeszedłszy rzekę bez wypadku, zostawał całą noc przy brzegu. Nie mógł się namyśléć porzucić ten grób ruchomy, z którego co chwila spodziewał się ujrzéć wychodzącego przyjaciela.
Pies wył przy jego stopach. Agenor zamyślony i smutny, trzymał w ręku kawał ubioru przyniesionego przez psa, i zdawał się z niecierpliwością dnia oczekiwać.
Mothril ponieważ długo ukrywał się w laurach różanych, jak gdyby szukał młodego człowieka, powrócił z twarzą zasmuconą wołając:
„Allah! Allah!” i chciał pocieszać Wielkiego mistrza temi czczemi wyrazami, które tylko powiększają boleść.
Dzień nadszedł, pierwsze jego promienie oświeciły Agenora, siedzącego przy nogach don Fryderyka: było widocznem iż rycerz oczekiwał z niecierpliwością téj chwili, gdyż zaledwie pierwsze promienia błysnęły na przyniesiony szczątek, przybliżył się do niego, i rozpatrywał z głęboką uwagą kawałek materyi wyrwanej z sukni nieszczęśliwego pazia.
To badanie umocniło go bez wątpienia w podejrzeniach, gdyż potrząsając boleśnie głową, rzekł do wielkiego mistrza:
— Panie, jest to bardzo smutne i dziwne zdarzenie.
— Tak, odrzekł don Fryderyk, bardzo smutne i dziwne! Dla czegóż opatrzność dotknęła mnie podobną boleścią!
— Panie, rzekł Agenor, sądzę że nie Opatrzność oto winić potrzeba. Patrz na ten ostatni szczątek przyjaciela, którego opłakujesz.
— Moje oczy nie zdolne patrzéć, rzekł don Fryderyk, i płakać patrząc na niego.
— Lecz nic w nim nie widzisz panie?
— Co chcesz mówić?
— Chcę mówić, że ubiór nieszczęśliwego Fernanda był biały, jak suknia anioła, chcę mówić że woda rzeki jest przezroczysta i jasna jak kryształ, a jednakże patrzaj panie, kawałek sukni jest czerwony i krew na nim widać.
— Krew?
— Tak jest, panie:
— Alan zranił się zapewne, szukając tego, którego kochał, gdyż patrzaj, na głowie ma sierść zafarbowaną.
— I ja tak z początku myślałem, panie; lecz dobrze patrząc nie znalazłem żadnéj rany; to nie krew psa.
— Fernand czy sam nie uderzył się o jaką skałę?
— Panie, płynąłem w miejscu gdzie znikł, na około, więcéj jak dwadzieścia stóp wody. Lecz to nas może upewnić. Patrz na to rozdarcie w kawałku materyi.
— To jest ząb psa.
— Bynajmniéj panie, oto widoczne miejsce, w które pies ugryzł, to zaś jest dziura zrobiona siecznem narzędziem, przez ostrze sztyleta.
— Ah! co za straszna myśl! zawołał don Frydęryk, podnosząc się blady, z włosami najeżonem i od gniewu i przestrachu w oczach, masz słuszność! masz słuszność! Fernand był wybornym pływakiem, koń jego wychowany w moich stadach, stokroć przepływał nierównie bystrzejsze od tego brody, w tém jest zbrodnia, Agenor, w tém jest zbrodnia!
— Wielka zbrodnia, nie wątpię o tém panie, bo widzę przyczynę.
— Ah! prawda, jest... Ty nie wiesz że zbliżając się do brzegu Fernand miał mnie opuścić; nie, aby się udać do króla don Pedro, jak powiedziałem Maurowi, który zapewne temu nie uwierzył, lecz żeby uzupełnić poselstwo, które mu zleciłem. Mój biedny przyjaciel, mój powiernik tak zaufany i pewny, którego serce otwierało się tylko dla mnie! Niestety! dla mnie i przezemnie umarł.
— Stało się panie, powinnością naszą jest umierać dla Waszéj Książęcéj Mości.
— Oh! któż może przewidziéć, mówił cicho don Fryderyk odpowiadając swojéj własnéj myśli, straszne następstwa, jakie ta śmierć miéć może.
— Alboż nie jestem takim samym twoim przyjacielem jak Fernand, rzekł smutnie rycerz, odziedziczając po nim twoje zaufanie, będę ci jak on wiernie służył.
— Jesteś niesprawiedliwy, Agenor, rzecze książę, podając mu rękę, i spoglądając na niego z tą nieskończoną łagodnością, którą się podziwia w spojrzeniu takiego człowieka. Podzieliłem moje serce na dwie części, jedną dla ciebie, drugą dla Fernanda: Fernand umarł, ty jesteś odtąd moim jedynym przyjacielem, i chcę ci tego dowieść; mówiąc jakie posłannictwo zleciłem Fernandowi: On miał zanieść list twojéj współziomce, królowéj donnie Blance.
— Ah! otóż przyczyna, rzekł Agenor, a gdzież jest ten list?
— Ten list był w torbie myśliwskiéj, którą nosił przy boku. Jeżeli Fernand rzeczywiście był zamordowany, czemu teraz wierzę, mordercy porwali trupa, aby się nie ukazał na brzegu rzeki, a jak moją tajemnicę odkryją. Jesteśmy zgubieni!
— Lecz jeżeli tak jest, panie, zawołał Agenor, nie udaj się do Sewilli. Uciekaj! Jesteś jeszcze dosyć blisko Portugalii, możesz połączyć się z twoim przychylnym miastem Coimbrą, i zabezpieczyć się jego szańcami.
— Nie udać się do Sewilli, jest to opuścić ją; uciekać jest to twierdzić podejrzenia, których dochodzą, jeżeli śmierć Fernanda jest tylko wypadkiem pospolitym. Prócz tego, don Pedro zatrzymując donnę Blankę, mnie zatrzymuje tym sposobem. Udam się do, Sewilli.
— W czémże mogę panu być użytecznym natenczas? spytał rycerz. Czy mogę zastąpić Fernanda? list jaki mu powierzyłeś, czy i mnie nie możesz? będzie to sposobność poznania mnie. Nie jestem szesnastoletniém dziecięciem, nie noszę sukni jedwabnéj, ale mam zbroję, o które się tępiły kindżały i jatagany waszych Maurów. Daj mi go tylko, ja z nim udam się, i jeżeli każdemu innemu potrzeba ośm dni czasu drogi, twój list, przyrzekam ci, będzie w czterech na miejscu przeznaczenia.
— Dzięki ci! waleczny Francuzie. Ale jeżeli król jest uprzedzony, powiększy się tem niebezpieczeństwo. Sposób, jaki użyłem nie jest zapewne dobrym, ponieważ Bóg nie pozwolił aby się udał. Teraz poradźmy sobie stosownie do okoliczności. Jedźmy daléj, jak gdyby nic się nie przytrafiło. Na dwa dni przed Sevillą i w chwili, kiedy nikt nie będzie się spodziewał, pozostawisz mnie, zwrócisz się, i wtenczas gdy będę wjeżdżał do Sewilli, jedną bramą, ty wejdziesz drugą; poczem, wieczorem, prześliźniesz
H< się do Alkazaru królewskiego, i skryjesz w pierwszy dziedziniec; ocieniony wspaniałemi drzewami, gdzie w pośrodku słoi urna marmurowa z lwiemi głowami; ujrzysz okna z firankami purpurowemi, jest to moje zwykłe mieszkanie, jakie zajmuję odwiedzając brała. O północy, przybądź pod te okna; wtedy będę wiedział podług przyjęcia króla don Pedro, czego się mam lękać, albo spodziewać. Rozmówię się z tobą, jeżeli będę mógł mówić, jeżeli zaś nie, rzucę ci bilet; który ci powie, co czynić należy. Przysięgnij mi tylko wykonać bezzwłocznie to, co ci powiem, lub co ci napiszę.
— Na moją duszę! panie, przysięgam ci, rzekł Agenor, że twoja wola co do słowa się uzupełni.
— To dobrze! rzekł don Fryderyk, otóż jestem spokojniejszy. Biedny Fernand!
— Panie, rzecze Mothril, ukazując się na progu, namiotu. Wasza Książęca Mość, czy raczy sobie przypomniéć, że téj nocy nie zrobiliśmy i połowy naszéj drogi? Jeżeli rycerz poleci odjazd, przybędziemy w trzech, lub trzech godzinach pod cień znajomego lasu, w którymbyśmy się zatrzymali i skwar dzienny łatwiéj przenieśli.
— Jedzmy, rzekł don Fryderyk, nic mnie tu więcéj nie zatrzymuje; kiedy straciłem nadzieję ujrzenia Fernanda.
I karawana w dalszą udała się drogę, ale nie bez częstokrotnych odwracań oczu wielkiego mistrza i rycerza ku miejscu rzeki, i licznych powtarzań, jakby wykrzyknień bolesnych, wychodzących z ich piersi.
— Biedny Fernand! biedny Fernand!
Tak odbyła się droga don Fryderyka do Sewilli.