<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nieruchomość № 000
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom I
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Faramuziński stawił się w ogródku punktualnie o godzinie jedenastej zrana, dla odbycia ze znakomitym artystą konferencyi, osnową której miało być złapanie fortuny za uszy.
Kalski, takie nazwisko nosił kuzyn pani Kubikowej, oczekiwał już od kwadransa, a znać było po nim, że coś ważnego ma na myśli, bo chodził po ogródku niespokojnie, na ukłony kolegów i koleżanek wcale nie odpowiadał, i co raz zwracał spojrzenia ku wejściu.
Ów znakomity w oczach Andzi artysta, który potrafił wzbudzić w jej sercu tak żywe uczucie, powierzchowność miał bardzo pospolitą i wcale na bohatera nie wyglądał.
Faramuziński powitał go z przesadną grzecznością.
— Stawiam się, drogi panie, na słowie — rzekł. — Całą noc spać nie mogłem, myśląc o naszem dzisiejszem śniadaniu we dwójkę.
— Pan dobrodziej tak łaskaw...
— Ależ panie, znasz pan mnie przecież! Dla artystów zawsze jestem na usługi, dla wszystkich, a cóż dopiero dla takiego mistrza, jakim pan jesteś! Nie zaprzeczaj, po co ta skromność niepotrzebna! Kto ma talent powinien nosić głowę do góry: niech wiedzą zwykli śmiertelnicy, że ich ta głowa o całe niebo przerasta.
— We własnym kraju trudno być prorokiem.
— Żartujesz, panie Aleksandrze! Czyż społeczeństwo nie bije ci oklasków, aż mu ręce puchną?
— Komu?
— A no... społeczeństwu! narodowi, współziomkom, to fakt.
— Gabinecik zamówiłem, panie dobrodzieju.
— Ślicznie. Chodźmy więc, zamykajmy się, jedzmy i rozmawiajmy.
Zasiedli w odosobnionej altance, i Faramuziński zadysponował śniadanie dość kosztowne.
— Po co takie zbytki! — protestował Kalski.
— A, panie Aleksandrze! skoro mam ten honor, że z tobą czas przepędzam, pozwólże mi być gospodarzem i nie krępuj mnie. Mam prawdziwą przyjemność, że mogę pana ugościć, prawdziwy zaszczyt!
Przy kieliszku serdeczność wzrastała, ale Faramuziński, chociaż towarzyszowi ciągle dolewał, sam pił bardzo niewiele, i niebawem też role się zmieniły: — aktor pod wpływem mocnego wina i likierów rozrzewnił się naprawdę, Faramuziński zaś rozrzewnionego udawał.
— Panie, — mówił Kalski, — niech mnie ogień spali jeżeli nie mam nosa. Gdy pana zobaczyłem pierwszy raz, tu w ogródku, pomyślałem sobie: „Nareszcie znalazł się w tym tłumie bezmyślnym, jeden prawdziwy znawca sztuki.“ Od pierwszego spojrzenia, słowo honoru daję.
— Po czem to pan poznałeś?
— Po osobie... pan dobrodziej ma minę znawcy; ten kapelusz trochę nachylony na lewo, ten uśmiech, te ruchy, no nie wiem zresztą co i jak, dość, że takie osoba pańska sprawia wrażenie.
— No, no! dalibóg nic o tem nie wiedziałem.
— Panie dobrodzieju, człowiek siebie samego nie zna. Wczoraj genialna myśl przyszła panu do głowy, słowo honoru, genialna, założyć teatr.!
— Zapewne.
— Otóż ja... bo widzi pan, ja także mam pewne intencye, i właśnie chciałbym, żebyśmy się mogli wspólnie jakoś pokombinować. To jest powód, dla którego śmiałem trudzić pana dobrodzieja. Czy mogę przedstawić w krótkich słowach mój planik?
— Dla czego w krótkich? interes to jest interes; im go obszerniej przedyskutować, i że tak powiem, wystudyować tem lepiej. Trudniłem ja się swego czasu ważnemi sprawami finansowemi, więc się na tem znam. O cóż to drogiemu panu idzie?
— O ile mogłem wyrozumieć, pan dobrodziej nie jest daleki od myśli założenia teatru.
— Tak; prawie żem się już zdecydował.
— Słyszałem, że koledzy moi robili panu różne propozycye, ale to są ludzie, z którymi, szczerze mówiąc, nie radziłbym wchodzić w stosunek. Nie dla tego, że są nieuczciwi, nie! ja tego nie powiadam, bo ja, w ogóle przeciw koledze, choćby to był łotr oderwany od szubienicy, nigdy nie działam; ale są to biedacy. Pieniędzy żaden z nich nie posiada, więc jakaż może być spółka?
— Zapewne, zapewne, słuszna racya.
— Otóż ja mam zamiar zaproponować panu dobrodziejowi spółkę z kapitałem. Pan da trochę, ja dam trochę i zrobimy taką dyrekcyę, jakiej jeszcze w kraju nie widziano — bo z kapitałem. Będziemy dobrze płacili artystom, będziemy wystawiali sztuki wspaniale, bogato, będziemy mieli w repertuarze i dramat, i komedyę, i operetkę, i balecik. Uważa pan dobrodziej — balecik! co?
— Piękna myśl!
— Przekona się pan co to będzie. Pan dobrodziej, jako głęboki znawca sztuki, ja jako artysta — a obadwaj znów jako kapitaliści. Żeby kto po całym świecie chodził i szukał, to takiej drugiej doskonałej i dobranej spółki nie złoży.
Faramuziński uśmiechnął się.
— Zrobiłeś mi, kochany panie Aleksandrze, zaszczyt i przyjemność; zaszczyt proponując mi wspólną pracę, przyjemność, powiedziawszy, że jesteś kapitalistą. Serdecznie panu winszuję, bo bądź co bądź, aczkolwiek talent ma wielkie znaczenie, aczkolwiek jest to wyjątkowy dar Boży, jednak nawet z talentem, nawet szczęśliwemu wybrańcowi Fortuny, z kapitalikiem lepiej na świecie.
— Tak się zdaje.
— Pewnik, prawda niezbita. Powiedz że mi też, drogi pani Aleksandrze, ile też masz kapitału?
— Sporo.
— Ze mną możesz być szczery, tembardziej, że mamy pracować do spółki.
— No, tak.
— Więc ile?
— Widzi pan, to zależy...
— Od czego?
— Od ceny domów w Warszawie.
— Aha! więc posiadasz pan dom.
— Tak, jakby.
— Gdzież to? na jakiej ulicy? Widzisz, kochany panie Aleksandrze, ja Warszawę znam jak mało kto, i wiem bardzo dobrze, ile który dom wart.
— Właściwie, panie dobrodzieju, dom, o którym mówię, jest niewielki, ale zawsze jakiś dochodzik przynosi, a w razie sprzedaży — wcale przyzwoitą sumkę możnaby za niego osiągnąć.
— Za ten pański domek?
— A tak.
— No, jeszcze kieliszeczek likieru, kochany współobywatelu, a może i sąsiedzie — rzekł Faramuziński, — bo trzeba wiedzieć, że ja także mam dom i także niewielki. Dzielny z pana człowiek, panie Aleksandrze, jak cię kocham, dzielny! Za twoje zdrowie. Obyś żył jaknajdłużej, obyś doszedł do szczytu sławy jako artysta, obywatel-artysta. Jakiż jest numer twojej nieruchomości?
— 000.
— Znam! znam! Trzy okna frontu, na dole szewc. Niczego chałupka; ale o ile mi wiadomo, ta kamienica jeszcze przed kilku laty miała właścicielkę. Czekaj-no, niech sobie przypomnę, jak ona się nazywała?... Klejnowa! tak, tak, znałem ją z widzenia; piękna kobieta była! Nie wiesz pan, co się teraz z nią dzieje i dokąd się po sprzedaży domu wyniosła?
Artysta zmieszał się.
— Widzi pan dobrodziej — rzekł, — to jest cała historya, ale ponieważ przyrzekłem być szczerym, więc ją panu opowiem. Właściwie... to jest formalnie, w hypotece, pani Klejnowa figuruje dotychczas.
— Rozumiem, nie chciałeś zapewne na razie ponosić kosztów aktu i stempla.
— I tak i nie; ale niech-no pan posłucha. Pani Klejnowa ma córkę, niczego dziewczyna, nawet ładna, może ją pan kiedy widział.
— Może, ale uwagi nie zwróciłem; alboż mało ładnych dziewcząt w Warszawie! Więc cóż ta córka?
— Zadurzyła się we mnie... Nie chwaląc się, panie łaskawy, ja mam szczęście do kobiet...
— To tak jak ja za młodu. Opowiem ci kiedy najrozmaitsze moje przygody i awantury, za głowę się złapiesz. Więc, powiadasz, że się panienka zadurzyła?
— I jak! Proszę pana, takie gąski giną za artystami, zwłaszcza jeżeli brać się umiejętnie do rzeczy. Poznałem ją wypadkiem. W domu jej matki mieszka pewna jejmość, trochę moja krewna, i ma dwie córki. Otoż tam ową gąskę spotkałem, a zmiarkowawszy, że może być dobry interes, zacząłem do niej oczy przewracać, tak, jak to umiem, artystycznie.
— Takiś to figlarz, panie Aleksandrze!
— Ano, cóż robić!
— Słusznie, słusznie; a gąska ładna, powiadasz?
— Bardzo ładna aktoreczka z niej będzie.
— Jakże imię tej panience?
— Andzia. Otóż, uważa pan dobrodziej, o nią jestem spokojny. Zadurzona po same uszy, i gdybym zażądał, żeby na koniec świata poszła za mną — pójdzie bez namysłu. Jest to tak pewne, jak dwa a dwa cztery... Ale gorsza sprawa z kochaną mamunią. Baba uparta i ma różne przesądy. Za artystę córki wydać nie zechce.
— Co za dzikie uprzedzenie!
— Właśnie, i to jest główny powód, dla którego dom, chociaż już niby mój, właściwie moim jeszcze nie jest. Muszę wpierw wynaleźć sposób na mamę.
— Racya; jednak zdaje mi się, że to z łatwością nie przyjdzie. Matki miewają swoje fantazye.
— Wiem o tem; ale córki miewają także swoje. Widzi pan dobrodziej, ja jestem prawie pewny swego... Gąska mnie kocha, więc jeżeli mama trwać będzie w uporze, to weźmiemy ślub potajemnie, a w obec spełnionego faktu pani mama będzie musiała pogodzić się z losem, i domek mój. Przecież córki się nie wyprze, ani jej nie wydziedziczy. Jak pan szanowny uważa mój projekcik?
Faramuziński roześmiał się.
— Genialny! słowo daję, genialny! Przyznać muszę, kochany panie Aleksandrze, że jesteś pod każdym względem skończony artysta.
— Trochę... Otoż przedstawiwszy panu z całą otwartością moje widoki na przyszłość i mój stan majątkowy, jak pan widzi wcale niezły, chciałbym poznać pańskie stanowcze zdanie co do naszej spółki. Czy pan mój projekt akceptuje, czy nie? Interes jest złoty, słowo honoru daję, a spółka ze mną lepsza niż z każdym innym artystą, gdyż nie przystępuję do niej z próżnemi rękoma. Cóż pan łaskawy o tem myśli?
Faramuziński zrobił poważną minę i zaczął bębnić po stole palcami. Kalski patrzył na niego z widocznym niepokojem.
— Jednak trzeba coś postanowić — rzekł nieśmiało.
— Widzisz, kochany panie Aleksandrze, ja jestem prawie zdecydowany, ale należy wpierw zrobić obliczenie, ile kapitału będzie potrzeba? ile ja mam dać, ile pan? jaki trzeba ułożyć budżet? naradzić się nad różnemi wydatkami. Wszak prawda?
— Zapewne, ale należy z tem spieszyć.
— Ba! ja mogę w każdej chwili, mam bowiem fundusze w papierach procentowych; ale pan swego domu nie zrealizujesz tak prędko.
— Ostatecznie, chwilowo mógłby mnie pan zastąpić.
— Zrobiłbym to niezawodnie, ale jako człowiek przezorny, całego majątku angażować na jedno przedsiębiorstwo nie chcę — byłoby to za nadto ryzykowne... Niemłody jestem, mogę zachorować, siły utracić, więc punkt oparcia zawsze mieć muszę. Nie prawdaż, panie Aleksandrze?
— No tak...
— Teraz los naszej spółki tylko od ciebie zależy. Dobrze mi poradziłeś. Nie wejdę w stosunek z artystą nie mającym funduszu, bo to się na nic nie zdało. Oto moja ręka. Od tej chwili chciej mnie uważać za swego wspólnika w zasadzie, a gdy sprzedasz dom w rzeczywistości... Zgoda?
— Dobrze.
— A zatem, kochany panie Aleksandrze, interes tak jakby skończony. Staraj się tylko co rychlej o pannę, a co za tem idzie, i dom. Życzę ci powodzenia.
— Co do tego jestem aż nadto pewny; nie wielka sztuka gąskę wykraść.
— Hm! gąski bywają pilnowane.
— Co to znaczy!
— A może lepiej zwykłym sposobem: bywać, konkurować, oświadczyć się, hę?
— I być wyrzuconym za drzwi. Nie głupim!
— Któżby śmiał?
— Już ja wiem. Moja krewna, ta co mieszka pod Nr. 000, wyraźnie mi to powiedziała. Nie, łaskawy panie, wezmę ja się do rzeczy po swojemu. Będzie to i bezpieczniej, i lepiej, i co najważniejsza, pewniej.
Pożegnali się w najlepszej harmonii; artysta udał się na próbę, Faramuziński zaś wsiadł w dorożkę i przed dom pani Klejnowej wieźć się kazał.
Przywitała go okrzykiem zdumienia.
— Nareszcie! Przypomniałeś pan sobie o nas...
— Przypomniałeś! dobre pytanie! O kimże to ja myślę nieustannie, jeżeli nie o pani? Przypomniałeś! proszę!
— Bo już nie widziałam pana tak dawno.
— Nie bez przyczyny, pani najłaskawsza. Jakże pani zdrowie, co panna Andzia porabia? jak się sprawia mój Franek?
— Tyle pytań na raz! Zdrowie moje... nie wiem jak panu powiedzieć. Nieosobliwe: zmartwienie gnębi, smutek sen odbiera.
— To niedobrze; ale bo też nie należy się poddawać: złe przeminąć musi, a później dobre nastanie.
— Daj Boże... Pytasz pan o Andzię: wyszła na miasto po jakieś drobiazgi, lada chwila powróci; co się zaś tyczy pańskiego siostrzeńca, przyznam się otwarcie, że zachwycona nim jestem.
— A co! mówiłem pani, że złoty chłopak, i nie śmiałbym go tu wprowadzić, gdyby było inaczej.
— I Andzia polubiła go trochę, chociaż, niestety, tamtego głupstwa dotychczas jej wybić z głowy nie można. Dziwna dziewczyna.
— Polubiła, powiadasz pani! to dobrze, wybornie, doskonały początek! Polubiła trochę, później polubi więcej, a później pokocha na śmierć i na życie. Tak pani. Widzę z tego, że Franek rad moich słucha i postępuje ściśle według instrukcyi, jakiej mu udzieliłem.
— Pod jakim względem?
— Co do zdobycia serca Andzi. Zapowiedziałem mu, żeby brał się ostro, żeby się oświadczał choćby codzień, żeby się odmową nie zrażał, i żeby dotąd wojował, aż co wywojuje. Widzę, że chłopiec pojętny i posłuszny, radę doświadczonego człowieka zrozumiał, to co mu zalecono wykonywa święcie.
Pani Klejnowa uśmiechnęła się.
— Czemuż się pani śmieje? — zapytał, — może z mego doświadczenia? niech pani wierzy, że je mam, a co ono warto zobaczymy, przyszłość pokaże. Tymczasem, droga pani, póki Andzi nie ma, musimy się porozumieć... Ja robię co mogę, staram się, wysilam moje zdolności dyplomatyczne, żeby tamtego usunąć. Jestem już nawet blizki celu. Zrobi się tak, że nie będzie nam bróździł więcej.
— Co pan mówisz!
— Prawdę, jak zawsze; ale żeby się go ostatecznie pozbyć, musi mi pani dopomódz.
— Z największą chęcią, chciej pan tylko powiedzieć, w jaki sposób.
— Trzeba wyjechać z Warszawy, ma się rozumieć z Andzią.
— Wyjechać?
— Koniecznie, i to o ile można najprędzej. Ja tak radzę. Pytasz pani dokąd? to wszystko jedno, byle z Warszawy. Za granicę, do wód, na wieś, dokąd się pani podoba, byle wyjechać, na parę tygodni przynajmniej. Spodziewam się, że dla dobra córki nie będziesz pani żałowała wydatku, a jeżeli braknie pani w tej chwili gotówki, ja pożyczę, ja pożyczę bez żadnego procentu, za „Bóg zapłać“.
— Dziękuje panu za dobre chęci; o koszta wcale nie idzie, tylko...
— Trzeba wyjechać, mówię pani, trzeba ten romans przerwać, a ponieważ nie mamy sposobu, żeby pana artystę z Warszawy wypędzić, przeto wywieźmy Andzię. Tu może go ona spotkać na ulicy, rozmawiać z nim, chodzić do teatru, wyjechawszy zaś straci go z oczu i prędzej zapomni.
— A gdy wróci?
— To go już tu nie będzie. Sezon się skończy, ogródek zamkną, aktorowie rozproszą się po prowincyi i on z nimi. Ja pani gwarantuję, że Andzia powróci uleczona; ja, Faramuziński, osobą i majątkiem ręczę. Nad czem się pani namyślasz? Czy ja źle radzę? Ostrożność nigdy nie zawadzi.
— Ostrożność?
— A tak! któż wie, czy nie kursują jakie liściki?
— O panie! moja Andzia nie prowadziłaby tajemnej korrespondencyi.
— Albo ja wiem?
Pani Klejnowa zamyśliła się.
— Dokądby wyjechać — zapytała po chwili.
— Masz pani znajomych na prowincyi?
— Znaleźliby się; ale nie chciałabym z cudzej łaski korzystać, wolę być u siebie niż u kogo.
— Bardzo słusznie; a podróż za granicę nie uśmiecha się pani?
— Dajże pan pokój! Kamieniczka moja na podobne zbytki nie wystarcza.
— W takim razie radziłbym Ciechocinek. Dajmy na to, że pani czujesz się niezupełnie zdrową i potrzebujesz kuracyi, Andzia musi pani towarzyszyć i jako dobra córka opiekować się matką. Taka wycieczka rozerwie ją trochę... Niechże mnie pani posłucha, moja pani, ja radzę życzliwie.
— Namyślę się, — odrzekła.
Faramuziński chciał dalej rzecz swoją prowadzić i gruntowniej konieczność wyjazdu umotywować, ale wejście obcej osoby przeszkodziło temu.
Tą osobą była sklepiczarka. Weszła zmieszana, pokorna, z zaczerwionemi oczyma, bez zwykłej buty i hardości. Pani Klejnowa zmierzyła ją surowem spojrzeniem.
— Czego pani sobie życzy? — spytała, — zdaje mi się, że już żadnego interesu do mnie pani nie ma.
— Prośbę mam — szepnęła — bardzo wielką prośbę...
— Niech pani prędko mówi, bo niemam czasu. Spodziewam się, że nie idzie ani o lokal, ani o wybicie okna dla przyszłego męża.
— Męża! żeby dla niego w piekle okna wybijali.
— Oho! — rzekł Faramuziński, — musiał pani narzeczony coś przeskrobać.
— Niech go moje oczy nie widzą! on wcale moim narzeczonym nie jest i nie będzie.
— A, więc nie wychodzisz pani za mąż?
— Pani łaskawa, pani dobrodziejko! Bóg mnie ustrzegł od tego nieszczęścia, oczy mi się otworzyły, przejrzałam! Prawda, że zawiniłam przeciwko pani i przeciwko panience, ale przychodzę z pokorą, przepraszam, niech mi pani przebaczy, niech mi pani pozwoli tu pozostać w tym sklepiku. Przecież zawsze płaciłam rzetelnie! Ja już okna nie żądam, odnowienia nie żądam, nic! Chcę oto tylko siedzieć w strapieniu swojem, w cichości Pana Boga chwalić, i na mizerny kawałek chleba pracować. Pani gospodyni! niech pani przebaczy, niech mnie pani biednej wdowy na bruk nie wyrzuca, bo gdzież ja się przytulę, sierota? Tyle lat przemieszkałam tu! tyle lat!
Mówiąc to otyła jejmość szlochała, a łzy spływały po jej pełnych, zaczerwienionych policzkach.
— Dla czegoż pani zerwałaś z narzeczonym? — spytała gospodyni.
— Proszę pani, byłam zaślepiona, obałamucona. Co to mężczyzna! Wiadomo, że, z przeproszeniem honoru pana Faramuzińskiego, każdy z nich Cygan; każdy... smok, dyabeł czyhający na dobrą duszę... Zaczął przychodzić, przypochlebiać, a tak, a owak, mówił, że on za majątkiem nie goni, że tylko podług upodobania osoby małżeństwa pragnie, że mnie niby jako wdowie samej ciężko żyć na świecie, że on tokarz, że fach swój zna, że będzie mi poczciwym i wiernym mężem, tak, proszę łaski pani, obałamucił mnie zupełnie, tak mi w głowie zmącił, że zgłupiałam na szczęt i powiedziałam: dobrze. Kosztu sobie narobiłam i podług garderoby, i podług wesela, i przez to marne okno panią gospodynię naszą obraziłam, — a teraz ani ja męża, ani sklepiku, ani nic! że chyba do Wisły pójdę, sierota, i utopię się w wodzie...
— Dajże pani pokój tym lamentom! — rzekł Faramuziński, — o со pani chodzi? Jeżeli о sklepik, to może pani Klejnowa, jako dla tyloletniej lokatorki, przeszkód nie będzie czyniła; jeżeli zaś opłakujesz pani tokarza...
— Ja jego opłakuję!? Żeby on zmarniał! ja opłakuję tokarza! żeby go bieda toczyła! Czego mam żałować? ani z mięsa, ani z pierza, podobno nawet trochę napija. Och! pani łaskawa, ja powiadam, że mężczyźni wszyscy są jednakowi i każdy na naszą zgubę tylko czyha... oto choćby i ten tokarz. Powiada do mnie: „Niech pani nie myśli, że ja jestem na sklepik chytry, albo na pieniądze. Chowaj Boże! podług osoby pani upodobanie mam, tylko podług osoby“. I ja głupia, ma się rozumieć, wierzyłam; przecież nie mam stu lat i do ludzi jestem podobna. Tymczasem teraz on inaczej zaczyna śpiewać: — „A moja pani, powiada, ja się namyśliłem, robota mi się trafia duża, potrzebuję pieniędzy na drzewo, powiada, na czeladź — i przed ślubem też chciałbym się cokolwiek oporządzić względem garderoby i tego owego“, powiada, a skutek taki, żebym dała tysiąc złotych, bo inaczej on wcale do ślubu nie pójdzie. Jakby mnie ukropem kto oblał! Więc ja na to zbierałam grosz do grosza, do kassy oszczędności nosiłam, żeby chłop tę moją krwawą pracę przepił? O nie! Więc to takie jego względem mojej osoby upodobanie! taka szczerość serca!? Zapłakałam nad naszym biednym losem kobiecym, i wcale, bez żadnego krzyku, delikatnie powiedziałam mu, żeby sobie poszedł do ciężkiego licha, na złamanie karku, i żeby na oczy mi się pokazywać nie ważył, bo go albo czem okaleczę, albo mu co powiem.
Z trudnością udało się pani Klejnowej i Faramuzińskiemu powstrzymać potok żalów i skarg, zawiedzionej niewiasty. Dopiero obietnica pozostawienia jej przy sklepiku wpłynęła cokolwiek na uspokojenie jej nerwów.
Odeszła wzruszona, błogosławiąc gospodynię, przeklinając wszystkich mężczyzn, jacy istnieją na świecie, i przyrzekając solennie, że nigdy w życiu nie da się unieść porywom serca i do śmierci pozostanie samotną.
Wróciła jeszcze ze schodów, po to, aby oświadczyć, że drugiej, dziesiątej i setnej wdowie zakaże, żeby się wystrzegała mężczyzn, jeszcze bardziej rzemieślników, a najbardziej tokarzy. Panny niech wychodzą za mąż, jako niedoświadczone i młode, ale stateczna wdowa powinna mieć rozum.
— Nareszcie poszła! — rzekł Faramuziński.
— Biedna kobieta!
— Ona? cóż jej złego?
— Każdy zawód jest przykry — odpowiedziała pani Klejnowa, — a najprzykrzejsze podobno są zawody w miłości.
— Wiem ja coś o tem, pani łaskawa.
Andzia powróciła z miasta. Ujrzawszy Faramuzińskiego, nie mogła powstrzymać okrzyku zdumienia.
— Pan?
— Czemuż się Andzia dziwi? — spytał stary kawaler, — czy mnie Andzia widzi pierwszy raz?
— Pan u nas teraz tak rzadko bywa! gdzież się pan obraca? co się dzieje z panem?
— Dobrze się dzieje i bywam w świecie, prowadzę różne interesa, bawię się... A jakże się kochana Andzia miewa?
— Jak pan widzi.
— Kiedyż wesele?
— Czyje?
— Ma się rozumieć Andzi.
— Dziewczyna zarumieniła się.
— Dużo jeszcze wody upłynie — odrzekła, — zresztą nie myślę o weselu.
— To źle, osoba w wieku Andzi...
— Czy mnie pan uważa za starą pannę?
— Nie... ale chciałbym tańczyć na Andzi weselu. Ciekawy też jestem, co Andzia myśli o moim siostrzeńcu?
— Wcale o nim nie myślę.
— Więc nie podobał się?
— Tego nie powiedziałam.
— A zatem podobał się?..
— Dla czego mnie pan indaguje? Czy się podobał, czy nie podobał...
— Jakże Andzia chce? przecież jestem jego rodzonym wujaszkiem, więc radbym wiedzieć, co ludzie myślą o moim siostrzeńcu.
— Co do mnie — odrzekła Andzia, — szanuję go bardzo.
— Szanuję! szanuję! — zawołał Faramuziński, — co to jest szanuję? to nic. Panie wszystkie jesteście jednakowe, i darzycie szacunkiem ludzi, którzy na coś więcej zasługują.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.